Mali mężczyzni/Rozdział osiemnasty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Louisa May Alcott
Tytuł Mali mężczyzni
Wydawca Ferdynand Hösick
Data wyd. 1877
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Grabowska
Tytuł orygin. Little men
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział osiemnasty.
Zbieranie plonów.

Gospodarka dobrze się powiodła dzieciom owego lata, i w sierpniu z wielką uciechą zebrały plony. Jakubek i Antoś uprawiali kartofle, jako korzystny towar; zebrawszy ich bowiem, wraz z drobnymi, trzy ćwierci, sprzedali po wysokiéj cenie ojcu Bhaer, który zawsze potrzebował wielkiéj ilości, na użytek domowy. Emil i Franz poświęcili się zbożu, i zwieźli spory zapas do stodoły; poczém zmielone na mąkę, z tryumfem przywieźli znów do domu, ciesząc się, że przez długi czas będą z niéj ciasteczka i różne przysmaki. Pieniędzy przyjąć za nią nie chcieli, i Franz powiedział „Choćbyśmy sieli zboże do końca życia, nie wypłacimy się nigdy za wszystko, co wuj dla nas uczynił.“
Alfred zebrał takie mnóstwo grochu, że mu się zdawało, iż go nigdy nie nadąży łuskać; pani Ludwika doradziła zatém nowy i bardzo praktyczny sposób: wysuszone strąki rozrzucono po ziemi, Alfred grał na skrzypcach, a chłopcy tańczyli po nich i wymłócili wszystko, zaznawszy więcéj przyjemności niż trudu.
Fasola Tomka nie powiodła się, bo jéj wcale nie podlewał. Mając przekonanie że sama będzie o sobie pamiętać, pozwolił biédaczce póty mocować się z chwastem, póki z wysilenia, nie skończyła karyery powolną śmiercią. Musiał więc raz jeszcze skopać swój łan i zasiać groch pospolity; ale już był późny: przytém ptaki zjadły go dużo, i krzaki płytko sadzone pokładały się, — i gdy nareszcie ukazał się biédak, nikt o to niedbał, bo minęła jego pora. Chcąc się pocieszyć dobrym uczynkiem, przesadził Tomek wszystkie osty, jakie tylko znalazł, i pielęgnował dla Tobijaszka, który je ze smakiem pozjadał. Ten łan z ostami bardzo pobudzał chłopców do śmiechu, ale Tomek przekonywał ich, że lepiéj jest pamiętać o biédnym Tobijaszku, niżeli o sobie samym. Zapowiedział nawet że na przyszły rok poświęci cały swój grunt ostom, robakom i ślimakom, żeby żółwie Adasia, sowa Alfreda, a także i Tobijaszek, mieli swe ulubione pożywienie. Jakże to dobrze malowało roztrzepanego, lecz z poczciwém sercem, Tomka.
Adaś przez całe lato zaopatrywał babunię w sałatę; na jesieni zaś, posłał dziaduniowi koszyk rzepy tak wymytéj, że każda sztuka wyglądała jak duże, białe jajko. Babunia bardzo lubiła sałatę, a dziadunio miał zwyczaj często powtarzać następujący dwuwiersz:

„Lukullus, wstrzemięźliwość ceniąc niewątpliwie,
Wśród Sabinów pieczoną rzepę jadał chciwie.“

A zatém jarzyny składane na ofiarę tym domowym bóstwom, były darem pożądanym, właściwym i klasycznym.

Stokrotka miała same kwiatki w ogródku; całe lato kwitł on i pachniał coraz inaczéj. Bardzo była przywiązana do swych grządek, wolne chwile spędzała wśród nich, i tak wiernie i tkliwie pielęgnowała róże, bratki i groszek cukrowy, jakby swe lalki, lub przyjaciołki. Przy każdéj sposobności wysyłała do miasta bukiety, i w domu niektóre wazony były oddane jéj szczególnéj pieczy. Rozmaite miluchne bajeczki roiła o swych kwiatach, ku uciesze młodszéj dziatwy. Robiła śliczne laleczki z ponsowych i białych makówek, strojąc je w szarfy z trawek. Te osóbki pływały poważnie po cichym stawie, w czółenkach ze strączków, o żaglach z listów różanych.
Andzia coraz gorliwiéj hodowała lecznicze zioła i różne pożyteczne rośliny. W sierpniu, bez ustanku zrywała je, suszyła, układała, i zapisywała w książce, jaki z któréj pożytek. Robiła wiele różnych doświadczeń; wprawdzie z początku zdarzały się liczne pomyłki, ale się stała tém ostrożniejszą, żeby nie dać komu bylicy, zamiast przetacznika łąkowego.
Dick, Dolo i Robcio raz w raz skopywali swoje ogródki, i więcéj tam było ruchu i krzątaniny, jak we wszystkich innych. Dwaj pierwsi uprawiali pasternak i marchew, z upragnieniem wyglądając chwili, kiedy te szacowne jarzyny dojrzeją. Dick pokryjomu obejrzawszy swę marchew, zasadził ją poraz drugi, i przyznał wówczas słuszność Silasowi, że jeszcze na nią za wcześnie.
Robcia planem były cztery małe dynie, i jedna bania tak olbrzymia, że dwie osóbki mógły w niéj usiąść wygodnie. Musiała pochłonąć w siebie wszystkie soki żywotne z ziemi, i promienie słońca świécącego w górze, bo leżała okrągła, złocista, — zapowiadając na długi czas doskonałe nadzienie do ciastek. Robcio z dumą pokazywał ją każdemu; a gdy przymrozki nastały, co wieczór przykrywał starą kołderką, otulając jakby ukochane dziecko. Gdy została nakoniec zerwaną, niedając jéj dotknąć się nikomu, sam z wielkim trudem powiózł na taczkach do lamusa; a dla uświetnienia pochodu, Dick i Dolo szli przed nim, w pełnych zbrojach. Matka obiecała, że na święto Dziękczynień nadzieje nią ciasteczka, dając przytém niejasno do zrozumienia, iż ma jakiś plan w głowie, który okryje chwałą wspaniałą banię i jéj właściciela.
Karolek zasiał ogórki, ale ciągłém obkopywaniem, obrócił je w niwecz. Przez dziesięć minut martwił się bardzo; poczém, puszczając to w niepamięć, zasiał garść błyszczących guzików, zapewne w przekonaniu że to są pieniądze, których mu dużo wyrośnie, i będzie wówczas tak bogaty, jak Tomek. Ponieważ nikt mu nie wzbraniał, robić ze swym ogródkiem co mu się podoba, wkrótce tak wyglądał, jak żeby go trzęsienie ziemi nawiedziło kilkanaście razy. W dzień ogólnych zbiorów, byłby miał do pokazania same kamienie i chwasty, gdyby nie to, że poczciwa Azya powiesiła kilka pomarańcz na jakiémś uschłém drzewku. Niezmiernie był uradowany tym cudem, i przez litość, nikt go nie rozczarował.
Nadziany przechodził różne troski z powodu swych melonów; tak mu było pilno bowiem skosztować je, że wyprawił sobie ucztę zanim dojrzały, i wpadł w niebezpieczną chorobę. Wydobywszy się nareszcie z téj biédy, poczęstował kolegów pierwszym melonem, sam nie kosztując ani kawałka. Jego owoce były wyborne i prędko dojrzewały, bo miał dla nich słoneczne miejsce: ostatnie zwłaszcza, najpiękniejsze, kusząco zwieszały się wśród liści. Nadziany umyślił sprzedać je któremu z sąsiadów; więc chłopcy którzy się spodziéwali że je sami zjedzą, zasmuceni tém, w osobliwy a dobitny sposób objawili niezadowolenie. Pewnego dnia, gdy poszedł zajrzéć do trzech ślicznych melonów, które właśnie chciał zanieść na targ, zdziwiło go słowo, „świnia,“ wyryte białemi literami na zielonéj łupinie każdego owocu. Rozsrożony, pobiegł na skargę do pani Bhaer, która wysłuchawszy go ze współczuciem, rzekła:
„Jeżeli chcesz zażartować z nich, to ci podam środek; ale się musisz wyrzec tych melonów.“
„Dobrze; niemogąc zbić wszystkich tych łotrów, chciałbym choć w inny sposób dać im się we znaki,“ mruknął gniewnie.
Pani Ludwika zmiarkowała, kto się dopuścił tego figla, gdyż poprzedniego wieczoru trzy główki podejrzanie skupiały się z sobą w kąciku sofy, szepcząc i chichocząc się z czegoś; jako doświadczona kobieta, wnosiła więc, iż się obmyśla jakaś nowa psota. Noc księżycowa, szelest staréj wiśni przy oknie Emila, palec skaleczony u Tomka, wszystko to utwierdzało jéj podejrzenia. Uspokoiwszy nieco Nadzianego, kazała mu przynieść uszkodzone melony, i nie wspominać nikomu o tém co zaszło.
Trzéj chłopcy byli zdumieni, że im tak gładko przeszedł złośliwy figiel; ale gdy znikły melony, ustał ich dobry humor, i jacyś byli nieswoi; zwłaszcza że Nadziany, pulchny i zadowolony jak zazwyczaj, spoglądał na nich z wyraźném politowaniem.
Przy obiedzie zrozumieli nareszcie całą rzecz, bo się pomścił i zakpił z nich. Gdy już zjedli pudding, i mieli się zabrać do owoców, Marya-Anna zanosząc się od śmiéchu, przyniosła dużego melona; potém Silas ukazał się z drugim; a nareszcie Dan, z trzecim. Postawiono je przed trzema winowajcami, i przeczytali na zielonéj łupinie pod wyrazem „świnia“ ten dodatek: „przesyła ukłony.“ Gdy całe grono przeczytało napis, powstał ogólny szmer, bo szeptano sobie do ucha, że to jest w związku z popełnionym figlem. Emil, Antoś i Tomek nie wiedzieli gdzie podziać oczy, i nie mogąc znaleść ani jednego słówka na swoję obronę, zaczęli się śmiać wraz z całém towarzystwem, a potém częstowali wszystkich melonami, przyznając że Nadziany zręcznie im się odpłacił dobrem za złe.
Dan nie miał gospodarki, bo go nie było w Plumfield przez większą część lata, a potém kulał na nogę. Za to w czém tylko mógł, pomagał Silasowi, rąbał drwa dla Azyi, i pielęgnował trawnik przed domem, dla pani Ludwiki.
Gdy inni znosili swe plony, żal mu było że się prawie niczém popisać nie może; ale na jesieni obmyślił leśne zbiory, w czém go nikt nie ubiegał. Co sobotę, obładowany przychodził z lasów, pól i gór, — wiedząc na któréj łące ładne mieczyki rosną, w którém zaroślu sasafry są najwonniejsze, do któréj leszczyny chodzą wiewiórki po orzechy, który dąb ma korę najpiękniejszą, i któremi ziółkami dozorczyni leczy od wrzodów. Dla przystrajania gabinetu pani Ludwiki, przynosił rozmaite purpurowe i żółte liście, wdzięczne i wonne trawki, owoce powojnika, żółte jagody jakby woskowe, mchy o czerwonych brzeżkach, białe, lub szmaragdowe.
„Nie potrzebuję wzdychać teraz do lasów, bo mi je Dan tutaj przynosi,“ mówiła zwykle pani Bhaer, strojąc ściany w żółte gałęzie klonu, ponsowe wieńce z kapryfolium, lub układając w wazonach brunatną paproć, szaléj i kwiaty późnéj jesieni, bo Dana plony sprawiały jéj wielką przyjemność.
Wielkie poddasze było zajęte dziecinnymi zbiorami, służąc przez jakiś czas za ciekawe widowisko dla całego domu. — Stokrotka ułożyła tam w szufladzie od stolika trójnożnego, nasiona kwiatów, w zgrabnych torebkach papiérowych, z napisami. Andzia rozwiesiła na ścianie wiązki ziół, napełniające powietrze aromatyczną wonią. Tomek przechowywał koszyk ostu z delikatném nasieniem, zamierzając zasadzić go w następnym roku, jeżeli się nie ulotni do tego czasu. Emil suszył pęki makówek. Adaś miał żołędzie i różnego rodzaju zboża dla swych ulubionych zwierząt. Dana zbiory najbardziéj jednak pociągały wzrok. Zasłał bowiem połowę podłogi orzechami. Były tam rozmaite gatunki, gdyż plądrował lasy na kilka mil do koła, wspinał się na najwyższe drzewa i zagłębiał w największe gęstwiny, żeby wrócić z plonem. Orzechy laskowe, włoskie i kasztany, leżały w oddzielnych stosach, by nabierać barwy, słodyczy, suchości, i być gotowymi do uczt zimowych.
Rósł nieopodal domu jeden orzech amerykański, który Robcio i Teodorek, swoim nazywali. Pokrył się on obfitym owocem tego lata. Ciężkie łupiny zwieszały się wśród uschłych liści, gdzie wiewiórki skrzętniéj znajdowały je, aniżeli te leniuchy. Ojciec im powiedział, ale chłopcom, nie wiewiórkom, — że dostaną owe orzechy na własność, jeżeli je zbiorą bez niczyjéj pomocy. Była to łatwa robota, i z razu podobała się Teodorkowi; ale wkrótce stracił do niéj ochotę, i napełniwszy koszyk do połowy, resztę odłożył do innego dnia. Lecz ten dzień jakoś nie nadchodził; a tymczasem wiewiórki żwawo wspinając się po wiązie, wynosiły tyle orzechów, że wreszcie napełniły się jamy ich, i różne kryjówki między gałęźmi, skąd łatwo je było wybiérać. Zwinne ich ruchy bawiły chłopców, aż do pewnego dnia, kiedy im Silas powiedział:
„Czyście odprzedali orzechy wiewiórkom?“
„Nie,“ odrzekł Robcio, zaciekawiony, co on przez to rozumié.
„W takim razie uwińcie się z nimi żywo, bo te skrzętne licha wszystkie wam zabiorą.“
„Poradzimy sobie. Takie jest mnóstwo orzechów, że i dla nas dużo zostanie.“
„Już ich niéma wiele, bo ogołociły prawie całe drzewo. Zobaczże sam.“
Robcio pobiegł i przestraszył się, widząc tylko szczątki. Zawołał więc Teodorka i dzielnie pracowali całe popołudnie, a wiewiórki tymczasem siedząc na płocie, pomrukiwały gniewnie.
„Teraz, Teodorku, musimy być pilni, i podnosić każdy orzeszek co spadnie, bo inaczéj mało ich zbierzemy, i wszyscy nas wyśmieją.“
„Nie zostawimy nic tym staladnym wiewióltom; będę je zbiélal i zanosil plędto na poddase,“ rzekł Teodorek, marszcząc się na zwierzątko, które właśnie czyściło sobie ogonek w pobliżu.
W nocy silny wiatr strącił setki orzechów z drzewa; pani Ludwika budząc rano synków, rzekła zatém wesoło:
„Spieszcie się, chłopcy; wiewiórki uwijają się żwawo, i musicie się dziś dobrze krzątać, żeby wam nie zabrały wszystkiego.“
„Nie zabiorą,“ odpowiedział Robcio; ubrał się z największym pośpiechem, i przełknąwszy śniadanie, pobiegł ocalić swę własność.
Teodorek towarzyszył mu także i pracował w pocie czoła: drepcząc raz po raz, to z pełnym koszyczkiem, to z wypróżnionym.
Druga półćwiartka wkrótce została zaniesioną na poddasze; ale kiedy zaczęli znowu szukać orzechów pomiędzy liśćmi, dzwonek wezwał do nauki.
„Ojcze, pozwól mi tu zostać, bo jak odejdę, te szkaradne wiewiórki gotowe nam wszystko zabrać. Ja późniéj odrobię lekcye!“ zawołał Robcio, wpadając do klasy z rozpaloną twarzyczką i roztarganą główką od ostrego wiatru i zapalczywéj pracy.
„Gdybyś był wstawał wcześniéj i codzień zbiérał po trosze, nie potrzebowałbyś się tak spieszyć dzisiaj. Ostrzegałem cię, ale napróżno; a teraz nie mogę na to pozwolić, byś zaniedbywał lekcye. Tego roku wiewiórkom więcéj się dostanie, niż im się należy, i słusznie, — bo gorliwie pracowały. Tyle ci tylko obiecuję, że będziesz wolny o godzinę wcześniéj, niż zwykle.“ Rzekłszy to, pan Bhaer zaprowadził Robcia na zwykłe miejsce, a malec zatopił się w książkach, jak gdyby sobie tém chciał zaskarbić przyrzeczoną godzinkę.
Ciągle jednak był roztargniony, bo wiatr zrzucał ostatnie orzechy, a żwawe złodziejki krzątały się, przerywając niekiedy pracę, by zjeść orzeszek w jego oczach, — i zdawały się mówić złośliwie: „Patrz, opieszały Robciu, co my tu nazbiéramy!“ To jedno dodawało cierpliwości biédnemu dziecku, że tymczasem Teodorek uwijał się sam jeden, ze zdumiewającą wytrwałością. Zbiérał a zbiérał, aż go plecy zabolały; dreptał w tę i w owę stronę, aż do zmęczenia nóżek: nieuważając na wicher, utrudzenie i niegodziwe „wiewiólti“. Nareszcie matka, porzuciwszy swę robotę, przyszła dźwigać za niego, przejęta uwielbieniem, że ponosi takie trudy dla braciszka. Gdy Robcio został zwolniony, Teodorek wypoczywał w półćwiartkowym koszu, gdyż pomimo wielkiego znużenia, nie chciał ustąpić z pola. Jedną brudną rączką odstraszał złodziejki, powiewając kapeluszem, a w drugiéj trzymał orzeźwiające jabłuszko.
Robcio wziął się żywo do roboty, i przed drugą godziną wszystkie orzechy zostały sprzątnięte i umieszczone w śpichrzu; ale wiewiórki nie dały się tak łatwo zwalczyć, i gdy chłopczyna w kilka dni potém zajrzał do swego zbioru, zdumiał się, widząc, jak wiele ubyło. Chłopcy nie mogli skraść, bo drzwi były na klucz zamknięte; gołębie ich nie zjadły, a szczurów tam nie było. — Powstał wielki lament młodych Bhaerątek, ale im Dick powiedział:
„Widziałem jednę wiewiórkę na dachu od śpichrza: może ona je ukradła?“
„Niezawodnie! Muszę miéć pułapkę i zabić ją!“ zawołał Robcio, oburzony taką chciwością.
„Jak będziesz czujnie podpatrywał, to może zobaczysz, gdzie je chowa, a ja ci je wydobędę,“ rzekł Dan, którego bardzo bawiła ta wojna chłopców z wiewiórkami.
Podglądając jakiś czas, dostrzegł Robcio nakoniec, że wiewiórki spuszczają się z gałęzi wiązu na dach od śpichrza, wpadają w okienko, wystraszając tém gołębie, i wychodzą z jednym orzechem w pyszczku. Tak obciążone, nie mogły wracać tą samą drogą, lecz zsuwając się po niskim dachu i po murze, wpadały w jakiś kąt, znikały na chwilę, poczém wychodziły już bez ładunku. Robcio pobiegł do tego miejsca, i znalazł w dole pod liśćmi, stos ukradzionych orzechów, które miały być zaniesione przez wiewiórki, do ich nór.
„Ach, wy szkaradnice! dam ja wam teraz! Nie zostawię ani jednego orzeszka za karę!“ zawołał chłopaczek. Uprzątnąwszy kącik w śpichrzu, przeniósł orzechy na poddasze, gdzie chciwym wiewiórkom nie podobna było dostać się przez szyby. Zdawało się, że i te złośliwe stworzenia czują, iż walka skończona, bo się skryły w jamie. Nie mogły jednak wytrzymać, żeby mu czasem nie rzucić na główkę łupiny od orzecha, lub żeby nie krzyczéć przeraźliwie, jak się pokazał, jak gdyby dla pomsty, że wygrana po jego stronie.
Państwa Bhaer plony były innego rodzaju i nie tak łatwe do opisania, ale byli zadowoleni, że się im powiodły letnie mozoły; w późniejszym zaś czasie, nastąpiło żniwo, które ich bardzo uszczęśliwiło.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louisa May Alcott i tłumacza: Zofia Grabowska.