Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom II/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom II
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.

Nazajutrz całe miasto dowiedziało się o smutnym wypadku mecenasa, którego żona, bez wieści z kim i dokąd, uciekła. Nikt się temu nie dziwował; bo wszyscy słyszeli o ich dziwnem pożyciu, wszyscy żałowali biednej kobiety; a choć gorszono się jej postępkiem, któren miano za skutek nieprawego przywiązania, więcej go jednak w niej niż w kim innym wymawiano.
Maleparta do rana oczekiwał posłańca, któremu rozkazał wartować około domu p. Stanisława Górskiego; i świtało już dobrze a jeszcze drzwi domu były otwarte, jeszcze mecenas, przy dopalającej się świecy, to szybkim krokiem przechadzał się po izbie, to zasiadał gryząc palce u stolika, na którym machinalnie papiery rozrzucał. Nareszcie wolny chód dał się słyszeć po wschodach i Maleparta zerwawszy się, podbiegł ku drzwiom. Wszedł posłany, otrząsając opończę i czapkę od deszczu, który je przemoczył.
— A cóż? — żywo zapytał mecenas.
— A nic! — odpowiedział obojętnie posłany. — Stałem pod wrotami, stałem, zmokłem i po wszystkiemu.
— Nic nie widziałeś?
— Chmury na niebie i błoto na ulicy.
— Gadajże! powracał kto w nocy do kwatery. Był w niej ruch jaki, czuwanie?
— Jak przyszedłem tam, wszędzie był ruch i na kwaterze był ruch, bo JW. deputat miał gości u siebie i służba wszystka we wrotach z końmi i kolasami stała. Mówili że grano w karty i w kości na górze u JW. deputata.
— Jakto? Więc był w domu?
— Zdaje się, kiedy gości przyjmował.
— To być nie może.
— Ja nie wiem.
— No! a potem, a potem?
— Potem goście zaczęli się rozjeżdżać po jednemu, po kilku, i wkrótce wrota nawet od kamienicy zamknięto; a mnie com się pod pozorem interesu dociskał, gwardjacy trybunalscy wartę odprawujący wypchnęli na deszcz w ulicę. Schroniłem się pod przysionek Jezuickiego kościoła, zkąd na kwaterę miałem oko.
— Cóżeś widział?
— Ale nic, powiadam waszmości, całą noc tak marzłem na deszczu napróżno.
— Nikt w nocy nie powrócił?
— Nikt.
— A z wieczora, nikt nie przyjechał, nie przyszedł?
— Przypominam sobie, że jakiś mężczyzna w płaszczu, prawie równocześnie ze mną wszedł do kamienicy, od klasztoru Brygitek przybiegłszy.
— Jakiego wzrostu?
— Wysokiego. Twarzy widzieć nie mogłem bo ją miał zakrytą. Bardzo spiesznie popędził na górę.
— To on! — zawołał Maleparta — to nieochybnie on! Mówisz że szedł od klasztoru panien Brygitek?
— Tak jest. Widziałem wyraźnie, że biegł ztamtąd.
— Więc ona u Brygitek, a on ją uprowadził.
Posłany ramionami ruszył, jakby mówił:
— Tego nie rozumiem.
Maleparta niespokojny i zamyślony przeszedł się po izbie.
— Głupim i stokroć głupi! — zawołał — drugim radzę, a sam sobie poradzić nie umiałem! Do tej pory nie wziąść od niej było tranzakcji przedażnej na dobra Inflandzkie, ani kwitu z tamtej sumy! Nigdy z takiemi formalnościami odkładać nie było potrzeba do jutra. Teraz komplikują się rzeczy. Jeśli ona w klasztorze, znać mi chcą wytoczyć proces i starać się o rozwód! Nigdy nań nie zezwolę, nigdy! Ani na seperacją! Nigdy! Przechodziło mi przez myśl, że ten wartogłów uwiódł ją dla pięknych oczów i młodej buzi, byłbym im w wówczas zaśpiewał co chciał odstępnego. Widzę że lepiej się biorą niźlim się spodziewał, ale czekajcie! I jam nie głupi! pretensje, na pretensje znajdziemy i zobaczymy kto lepiej wyjdzie.
I chwilę chodził milczący i znowu się odezwał po chwili:
— Kto by się tego nieszczęścia spodziewał, po tej niewinnej minie! Do kata, kobiecie, strzelbie i koniowi nigdy wierzyć nie można, powiada przysłowie; trzeba było słuchać, trzeba było mieć oko!
— Bież waćpan, dodał szybko, do klasztoru pp. Brygitek i prezentuj się jakby od deputata Górskiego, żądając pomówienia z p. Paprocką. — Dowiemy się czy istotnie jest w klasztorze.
Dependent poskrobał się w głowę, wziął za zmokłą czapkę i opończę i zabierał się do wyjścia.
— Spiesz się tylko waszmość, bo na sądy czas, a ja przez te głupstwa nie opuszczę sesji.
Niecierpliwie do okna i od okna ku drzwiom chodząc, oczekiwał na powrót posłańca Maleparta, ale że z Grodzkiej ulicy do klasztoru kawał był drogi niemały, błoto wielkie, nie mógł tak prędko powrócić posłany. W dobrą godzinę dopiero przyszedł nazad.
— A cóż?
— Nic.
— Pytałeś o panią Paprocką?
— Pytałem, i od pana Górskiego. Odpowiedziano mi, że nie ma żadnej pani Paprockiej w klasztorze.
— Trzeba było dodać, że wczoraj dopiero przybyła.
— Odpowiedziano, że nikt wczoraj nie przybył.
— Więc jej tam nie ma?
— Wedle wszelkiego podobieństwa.
Maleparta skrzywił się szpetnie i potarł suche i jeżące włosy.
— Tem lepiej, rzekł, tem lepiej: wziął ją więc dla swojej satysfakcji, i za to zapłaci mi co ja zechcę. Teraz tylko chodzi o dowody, że on, a nie kto inny mi ją wziął. To pewna, że nikogo nie znała, prócz niego, i wszelkie pozory.
To mówiąc i domrukując już niewyraźnie reszty, mecenas zbierał szybko papiery ze stolika, chował za nadrę i zabierał się do wyjścia na sądy.
— Wszak już czas być musi?
— Krzyż i laskę ponieśli na trybunał, gdy wracałem.
— A więc i wam czas. Idźmy.
To mówiąc Maleparta, ścisnął się wyszarzanym pasem, przypiął karabelę, nasadził czapkę na uszy, narzucił opończę i wyszedł — dependent za nim.
Gdy się ku ratuszowi zbliżali, zabiło trochę serce Maleparcie, bo przeczuł szyderskie wejrzenia i niemiłosierne badania towarzyszów; ale wprędce przyszedł do siebie, splunął i podniósłszy głowę, śmiało już wpadł na wschody. Jak tylko go spostrzeżono, wszyscy co stali w około stolika Prozorowicza, który opowiadał wczorajszą historją, rzucili się aby mu zajrzeć w oczy. Nie zmięszał się tem bynajmniej Maleparta, i jakby nic nie wiedział, pospieszył na górę.
A że nikogo jeszcze w sądach nie było, wedle zwyczaju, skierował się mecenas do izby ustępnej, gdzie na ścianie wisiał obraz Matki Boskiej, wzięty od XX. Dominikanów, przed którym ciągle paliła się lampa. Tu siedzieli na ławach kilkunastu z palestry, śpiewając półgłosem godzinki o Niepokalanem Poczęciu. Niektórzy klęczeli i modlili się, inni chodzili rozprawiając coś po cichu, aby nabożeństwu nie przeszkadzać.
Maleparta rzucił się na ławę u drzwi i patrzał w podłogę, chmurny i zasępiony. Przez cały czas śpiewania godzinek nikt go nie zaczepił, ale zaledwie ostatnie Amen skonało, wnet wszyscy prawie zbliżyli się do niego.
— Dzień dobry.
— Moje służby powolne.
— Jak się waszmość macie?
— Jak zawsze.
— Chodzą tu jakieś wieści.
— Jakie wieści?
— Prawda to że waszmości żona uciekła?
Maleparta srogie wejrzenie wlepił w pytającego.
— Wolę że moja uciekła, niżby miała jak waszmości siedzieć i gachów do domu naprowadzać.
Wszyscy w śmiech serdeczny, a obrażony patron wziął się za kord, pokręcił wąsa i plunął.
— Waszmość mi przymawiasz? — rzekł. — Nie pytaj o to, co do waści nie należy, a pilnuj swego nosa.
— Pilnuj waść swego, abym mu go nie utarł raz na zawsze.
Od tych słów wzięła się zwada, ale jakoś rozprowadzono powaśnionych, bo w tej chwili, gdy komplet na sali sądowej się znalazł, drzwi otwarto. Marszałek sesją otworzył i instygator, a za nim woźny, ogłosili że się rozpoczynają sądy, wszyscy rzucili się ku drzwiom, bo już poczęto czytać z regestru sprawy; a każdy miał w tem interes, aby nie stracić wpisu sprawy w której attendował. Maleparta poszedł także z innymi na salę i rzuciwszy okiem po siedzących za stołem, postrzegł pana Stanisława Górskiego, najspokojniej patrzącego po przytomnych, bawiącego się rozdartem piórem. Oczy ich spotkały się, i z tego wejrzenia przekonał się więcej niż kiedy mecenas, że się nie mylił posądzając deputata, którego wzrok szyderski cios mu w serce bolesny, bo upokarzający go, zadał. Wymógł jednak na sobie Maleparta, aby nie okazać poruszenia z alteracji i zdawał się cały zajęty sprawami, których wpisy z ust instygatora i woźnego leciały jak grad, per non sunt. Gdy nareszcie doszło do żądanego i oczekiwanego wpisu, ozwały się razem dwa głosy, attentujących i immediate, walka się rozpoczęła przez usta adwokatów. Mało jednak słuchał Maleparta, cały sobą i swojem położeniem zajęty, i tak się zadumał, że gdy przyszła i nań kolej stawania, jak zwykle w najgorliwszej i zdesperowanej sprawie, musiano go ostrzedz o wywołanym z regestru wpisie.
W jednej chwili zebrawszy myśli, spojrzawszy na papiery, Maleparta, jakby nic go nie dotknęło, nic nie bolało, ze zwykłą swoją przytomnością umysłu rozwinął obronę aktora. Wszyscy oczy nań mieli zwrócone, sądząc że się wyda w czemkolwiek z niespokojnością wewnętrzną i osłabnie dnia tego; ale z wielkiem podziwieniem słuchaczy, nie stracił wymowy, ani zapomniał subtelnych swych argumentów. — Zwycięzko potem powiódł oczyma po sędziach i ustąpił od kratek.
— Do licha! — ozwał się deputat jeden do p. Stan. Górskiego — gdyby mi pies faworyt zginął, więcej bym pono go żałował, niż ten człowiek żony.
— Nie znacie go — odpowiedział Górski — on w duszy ma piekło niespokojności, ale tyle siły nad sobą i dumy, że nie pokaże jak cierpi. Co żony to mu pewnie nie żal, ale majątków jejmości, które puścić z rąk będzie potrzeba.
W tej chwili zawołano na ustęp, raz, drugi i wszyscy poczęli się cisnąć do pierwszej izby, gdzie znowu posiadali na ławach, gwarząc, śmiejąc się, modląc, kłócąc, a niekiedy szturchając nawet. Malowniczy był widok tej izby ustępnej, w której teraz większa część mecenasów i palestry odpoczywała, oczekując przywołania do sali i ogłoszenia dekretu.
Izba ta była mimo głęboko w murze osadzonych okien, dość ciemna, sklepiona, jedne tylko mająca wyjście, i obszerna, tak, że bez wielkiego ścisku mieścili się tu wszyscy wywołani na ustęp z izby sądowej. Na głównej ścianie przeciwko drzwi w framudze, wisiał w złocistej sukience obraz Matki Boskiej od XX. Dominikanów z procesją przy reasumpcji trybunału przyniesiony — przed którym wieczyście jedna a czasem i więcej lamp się paliło. To nadawało komnacie pozór kaplicy, choć zresztą niepodobna do niej była wcale. Do koła stały dębowe i kamienne ławy, zajęte przez zręczniejszych, reszta chodziła i zbierała się w kupki, naradzając, opowiadając, umawiając. Tu byś postrzegł twarze owe, jakie dziś chyba na starych zobaczysz obrazach, wygolone wysoko głowy, podstrzyżone pod linią włosy, ogromne spuściste wąsy, oblicza blade i surowe, twarze uśmiechające się i pogodne, oczy wygasłe od pracy, zaczerwienione od biesiady, lub zmrużone szyderskim uśmiechem. Ci ludzie, co w ręku swojem mieli prawie szafunek sprawiedliwości, bo mieli wykład prawa, wszyscy prawie senatorskiej powagi postawami oznajmowali patrzącym, że coś na świecie znaczyli i czuli swoją dostojność. Niewielu tylko z nich, kobuzich, fałszywych, drgających oczu, pochylonych pleców, niespokojnych ruchów mięszało się z tym tłumem charakteru i powagi pełnym. Młodsi widocznie z pewnem uszanowaniem i prawie bojaźnią obchodzili się ze starszymi. Dawnych czasów, wielki rygor rodzicielski wpajał w młodych poszanowanie dla wszystkich starszych, bodajby nieznajomych. Tu zaś młodsi, uczniowie, sposobiący się pod okiem ich, patrzali jeszcze jako na sławnych nauczycieli, na starych mecenasów.
W tej ciżbie Maleparta sam jeden siedział na ławie u drzwi i dumał głęboko. — Nikt się już do niego nie przybliżał, nikt go nie zaczepił, ale w gromadkach rozmawiających tylko o nim była mowa. Puszczono się w najdziwniejsze domysły.
Niekiedy wśród tej wrzawy dolatywały jego uszu urwane wyrazy z opowiadań, których przedmiot odgadywał łatwo. Jego to jednak nie poruszało bynajmniej, cały był zajęty, nie stratą żony i wstydem jej i swoim, ale prawdopodobnym uszczerbkiem na majątku — kombinował, jakimby sposobem mógł przy nim zostać; reszta nie obchodziła go wcale.
Gdy tak dumał, zbliżył się do niego pomocnik, co noc i dzień biegał na zwiady i oddał mu karteczkę. Spojrzawszy na nią poczerwieniał Maleparta i spytał żywo posuwając się:
— Kto ją przyniósł?
— Jakiś chłopiec oddał ją na wschodach któremuś od palestry, i odszedł.
— Nie widziałeś go?
— Nie widziałem.
— Idź sobie.
Maleparta usunął się ku oknu i zaczął czytać. Kartka, jak się łatwo domyślić, była od żony; w niej ona donosiła mu, że sama dobrowolnie, bez niczyjej pomocy, uciekła z domu, nie mogąc znieść srogiego obejścia, i udała się do klasztoru, w myśli pozostania w nim, jeśli nie na zawsze, to przynajmniej do jakiegoś czasu. Dodawała, że wiedziała o majątku na nią przypadającym, o funduszach jakie mieć była powinna i chciała je odzyskać, aby je rozpisać kościołom i klasztorom, zapewniając tylko sobie przyzwoite utrzymanie do śmierci. List Rózi nie zawierał wymówek i gróźb, spokojne tylko wyznania. Zgniótł go w ręku przeczytawszy mecenas i wrzucił w kieszeń, a że nie miał już co robić na sądach, zabierał się do wyjścia.
Zastąpił mu drogę jeden z palestry, jeden z tych co najdalej byli zawsze od Maleparty i których on instynktowie za nieprzyjaciół swych uważając, nienawidził. Zdziwił się niepomału, postrzegłszy że ku niemu zmierza pan Zawada i pozostał w miejscu.
Pan Zawada mógł mieć już dobrze lat sześćdziesiąt, włos mu siwiał na głowie, ciało nabrało otyłości, twarz spoważniała; ale mimo to krzepki był jeszcze i rzeźwy. Oczy świeciły spokojnym ogniem życia, usta się pogodnie uśmiechały, a na białej może do zbytku twarzy, prawie młodzieńczy wykwitał rumieniec. Z familji prawników sławnych, majętny, ale skromny w sposobie życia; umiarkowany we wszystkiem, łagodnego charakteru, Zawada był jednym z tych ludzi prawych, o których prawości nikt nawet nie wątpi. Żaden wypadek go nie mięszał, żadna okoliczność nie trwożyła, póki mógł dawał sobie rady, gdy ratunku nie widział, resztę spokojnie na Boga zdawał. Był bowiem po staropolsku pobożny. Wcześnie żonaty, miał liczną familją i żył patryarchalnie. Dom jego odznaczał się najściślejszą obserwancją praktyk religijno-narodowych. Posty, modlitwy publiczne, jałmużny, odbywały się tu jak najściślej w pewnych czasach i godzinach, i nikt z familji od nich wolnym nie był. Obchodzono święta, wigilje: odprawiano nabożeństwa, rekolekcje, medytacje prawie po klasztornemu. I w sercach tych ludzi, nie tylko w ich uczynkach, na ich ustach, była wiara; było szczere staranie o doskonalenie siebie, o podniesienie się moralne; a pan Zawada spoglądał na świat tem wejrzeniem chrześcjanina, filozoficznem, spokojnem, co się niczemu nie dziwi i niczem nie przeraża. Łatwo pojąć jak Maleparta musiał czuć wielki wstręt do szanownego i szanowanego Zawady; jak Zawada musiał unikać tego, którego pospolicie nazywano adwokatem djabelskim. A jednak we drzwiach ustępnej izby, na wychodnem, zaczepił Zawada Malepartę, miłym swym i łagodnym głosem prosząc go na słowo.
— Jestem do usług wielmożnego mości pana — rzekł z przyciskiem wyzwany. — Co mi rozkażecie?
I oczyma iskrzącemi usiłował wcześnie przeniknąć do duszy tego człowieka, którego daleko niższym od siebie uważał, bo daleko mniej wprawnym i zręcznym. — Pierwszą myślą Maleparty było, że pan Zawada uznawszy nareszcie jego wyższość, choć nigdy go na konferencje nie wzywał, teraz w rozpaczliwym razie myśli się go radzić.
— Możemyż tu pomówić swobodnie? — spytał Zawada.
— Dla czego nie? Chodźmy do okna.
— Może waszmość nie masz czasu?
— Mam go zawsze, gdy potrzeba.
Usunęli się do okna. Zawada widocznie kłopotał się od czego miał zacząć, pocierał czoło chustką i odkaszliwał. Maleparta brał to za znak konfuzji, gdy to była tylko delikatność poczciwego człowieka.
— We własnym to pańskim interesie mam mówić do niego — ozwał się mecenas po chwili.
— W moim?? — zakrzyknął Maleparta i zmierzył oczyma pogardliwie pana Zawadę, który w tej chwili ukazał mu się dopiero antagonistą, a tak dalece nizkie miał o nim wyobrażenie, że nie dowierzał jak on ośmielał się stawać z nim i mierzyć.
— Słucham — dodał szydersko po chwili. Pan Zawada otarł pot z czoła.
— Nie potrzebuję mu robić wywodu sprawy i opowiadać o funduszach wdowy ś. p. Mrozickiej, które prawem natury spadły na jej córkę, a żonę wielmożnego mości pana — odezwał się Zawada — znasz je pan lepiej odemnie. Chodzi o to, czyli wielmożny pan chociaż mąż, i jako mąż, miał prawo całkowicie zagarnąć dochody żony, nic z onych jej nieudzielając, i czyli w razie separacji zgodzisz się, bez procesu i próżnego szkalowania przed kratkami, dobrowolnie rezygnować żonie co jej jest własnością. Nie chcę wchodzić w przyczyny separacji i zupełne niepodobieństwo zgodzenia się w pożyciu, gdyż sądzę że i sam wielmożny pan przekonałeś się, że żona jego nie do takiego życia była przeznaczona i wychowana.
Maleparta wysłuchał zagajenia spokojnie i spytał nieporuszony:
— Pozwolisz wielmożny pan spytać, kto mu powierzył ten interes do traktowania?
— Sama aktorka.
— To być nie może.
— Zrobię wielm. panu uwagę — podchwycił Zawada — że co człowiek uczciwy upewnia, to nie tylko być może, ale być musi.
— Zrobię też nawzajem uwagę waszmości — rzekł porywczo Maleparta — że człowiek taki jak wy, mecenasie, nie podejmuje się interesu gorszącego między mężem a żoną, interesu zaburzającego spokojność.
— Poniekąd masz waszmość słuszność, rzekł Zawada, ale coby było w innym razie zgorszeniem, tu niem nie jest. Zmuszony jestem powiedzieć, że całe miasto wie jakoś wielmożny pan obchodził się z żoną.
— Wszakżem jej nie katował, nie bił? — zawołał Maleparta.
— Możeby łatwiej zniosła rany i bicie, niż tę obojętność, nieufność i rekluzją, niż wreszcie niedostatek.
— Wziąłem ją ubogą i nie miałem obowiązku.
— Odzyskałeś wielm. pan tak znaczną substancją po niej.
— Odzyskałem, prawda — zawołał Maleparta — alem na tę sprawę zależałą, przedawnioną, bez nadziei, wysypał swój fundusz cały, a jeśli windykowałem mienie żony, to nie bez ostatecznego na to wysiłku.
— Co się tycze kosztów prawnych, o tyle o ile się one wypróbować dadzą, kwestji nie czynię — rzekł Zawada — należą mu do zwrotu, wreszcie kilkoletnie prowenta.
— Prowenta z prawa należą do męża — rzekł Maleparta.
— I oto kwestji nie ma. Ale porachowawszy wszystko, reszta majątku.
— Ja nie żądam separacji i nie myślę o żadnym zwrocie — rzekł Maleparta.
— Dozwolisz więc na gorszący proces, któren z bolem serca będzie musiała przedsięwziąć żona, a w którym okazać się mogą przeciw niemu takie rzeczy, co go wieczyście na opinji zgubić mogą.
Maleparta gorzko się uśmiechnął.
— Na opinji! — rzekł — alboż mam opinją? Żartujecie, miły panie! Ja nie mam nic do stracenia prócz majątku, i dla tego może właśnie nie puszczę go nigdy, bronić będę do ostatniego tchu piersi, do ostatniej krwi kropelki. Wyszedłem jak wiecie z hołysza na człowieka, poszczęściło mi się na majątku, ale na sławie, pożal się Boże: muszę się więc trzymać tego co mam.
— Każdy to zyskuje, o co się stara — dorzucił sentencyjnie Zawada. — Nie mam nic więcej do powiedzenia waszmość panu, prócz życzenia mego, aby się to lepiej zgodnie i po cichu skończyło. Sama historja ożenienia, gdy wynijdzie za świat, nie mało wielm. panu zaszkodzi, a kto wie, czyli...
— Nie straszcie mnie, miły panie — rzekł Maleparta, potrząsając ręką. — Nie łatwo się zlęknę! Matka była świadkiem, matka przy córce mieszkała, nigdy przez lat tyle protestacji nie było: rzecz to zapomniana i skończona.
— Skończona niezawodnie, zapomniana niezupełnie.
— A cóż mi szkodzi że o niej pamiętają? — podchwycił Maleparta. — Mam świadków, że przy ślubie gwałtu żadnego i siły użytej nie było: że wszystko się stało z dobrej i nieprzymuszonej woli.
— A zatem, nic waszmość nie uczynisz dla żony?
— Nic, bo rozwodzić się nie myślę, separować nie chcę, na żadną rozłąkę nie zezwalam i prawnie dopominać się o nią będę gdziebykolwiek była.
Zawada po chwilce namysłu i milczenia skłonił się Maleparcie i wmięszał w tłum, gdy ten niespokojny chwycił go za rękę.
— Powiedzcież mi przynajmniej, gdzie jest moja żona?
— W klasztorze.
— W którym?
— Nie widzę potrzeby oznajmowania wam o tem, i nie jestem upoważniony do tego.
— Przecież, gdy jest w tak pewnem miejscu — rzekł Maleparta z przyciskiem, — nie ma niebezpieczeństwa, choćbym o tem wiedział.
— Dowiesz się pan o tem jeszcze. — To mówiąc Zawada odstąpił, a mecenas nasz szybko popędził ku drzwiom i pobiegł na wschody, nie zważając na śmiechy, drwinki, szepty i ukazywanie palcami, których był celem. Ze złością w sercu pospieszył do domu, a za nim nieodstępny dependent.
— Słuchaj — rzekł gdy szli w ulicę i opodal od ratusza — idź z kolei do wszystkich klasztorów i pytaj od p. Stan. Górskiego o p. Paprocką. Dowiedz się gdzie jest, dostaniesz honorarjum. — Dependent wytrzeszczył oczy, kiwnął głową, zawrócił się z miejsca i pobiegł w miasto. Maleparta z poplątanemi myślami i pierwszy raz może w życiu niespokojny, poruszony do gruntu, udał się do domu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.