Makbet (Shakespeare, tłum. Paszkowski, 1908)/Akt czwarty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Makbet
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1908
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów — Złoczów
Tłumacz Józef Paszkowski
Tytuł orygin. The Tragedy of Macbeth
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT CZWARTY.

SCENA PIERWSZA.
Ciemna jaskinia. W pośrodku wrzący kocioł.
Grzmoty i błyskawice.
Trzy czarownice przy kotle.

Pierwsza czarownica. Trzykroć miauknął bury kot.
Druga czarownica. Tak, i trzykroć puszczyk wrzasł.
Trzecia czarownica. Lelek jęczy, czas już, czas.
Pierwsza czarownica. Dalej, dalej, siostry wiedźmy,
Czarodziejski krąg zawiedźmy
Wkoło kotła, wrzućmy doń
Zbójczych jadów pełną dłoń.
Ropuszko, siostro płazu,
Coś pod zimną bryłą głazu
Przez trzydzieści dni i nocy
W odrętwiałej spiąc niemocy,
Skisło, zgniło w własnej ropie,
Ciebie najprzód w kotle topię.
Wszystkie trzy tańcząc w koło kotła.
Dalej! żwawo! hassa! hej!
Buchaj, ogniu! kotle, wrzej!
Druga czarownica. Bagnistego węża szczęka
Niech w ukropie tym rozmięka,
Żabie oko, łapki jeża,
Psi pysk i puch nietoperza,
Żądło żmii, łep jaszczurzy,
Sowi lot i ogon szczurzy,
Niech to wszystko się na kupie
Warzy w tej piekielnej zupie!
Wszystkie trzy jak wyżej.
Dalej! żwawo! hassa! hej!
Buchaj, ogniu! kotle, wrzej!

Trzecia czarownica. Jeszcze ingredencyi kilka!
Łuska smocza i ząb wilka,
Z mumii sok, kiszka i ślina
Zbójcy morskiego rekina,
Korzeń lulka i cykuty
Z łona ziemi w noc wypruty,
Język bluźniącego żyda,
Koźla żółć i ta się przyda,
A do tego Turka nos
I z Tatara brody włos,
Dwa paluszki małych dziatek
Zaduszonych; naostatek,
Dla nadania konsystencyi
Tej przeklętej kwintesencyi,
Tygrysicy zcuchłe trzewo.
Wszystkie trzy jak wyżej.
Dalej! żwawo! w prawo! w lewo!
W lewo! w prawo! hassa! hej!
Buchaj, ogniu! kotle, wrzej!
Druga czarownica. By zaś zakląć wszelkie duchy,
Wlejcie jeszcze małpiej juchy.

Wchodzi Hekate.

Hekate. Dobrzeście mi się popisały,
Trud wasz i pośpiech wart pochwały.
Terazże dalej wszystkie społem
Opaszcie sagan skocznem kołem
I ponad parą jego warów
Spiewając, dokonajcie czarów. Wychodzi.

Muzyka. — Spiew.

Duchy czarne, białe,
Bure i szare,
Zstąpcie, zstąpcie, zstąpcie
W tę tu pieczarę.
Druga czarownica. Palec mię świerzbi, to dowodzi,
Że jakiś potwór tu nadchodzi,
Odsłońcie otwór, niech wnijdzie potwór.

Wchodzi Makbet.

Makbet. Nuże pokątne, stare prorokinie,
Co tam stwarzacie?
Wszystkie trzy razem. Bezimienne dzieło.
Makbet. W imię tych potęg, którym hołdujecie,
Jakiebądź one są i skądbądź może
Pochodzić wasza tajemnicza wiedza,
Odpowiadajcie mi, zaklinam was!
Choćbyście miały rozpętać orkany
I zwrócić wściekłość rozhukanych wichrów
Przeciw kościołom, choćby wzdęte wały
Roztrzaskać miały i pochłonąć w sobie
Wszelką żeglowną łódź, choćbyście miały
Zmiąć bujne zboża, drzewa wykorzeniać,
Zamki powalić na głowy obrońców,
Choćby pałace, piramidy miały
Pochylić czoła aż do fundamentów,
Chociażby wszystkie skarby przyrodzenia
W zarodach swoich miały zmarnieć, ażby
Samo zniszczenie osłabło z znużenia:
Odpowiedzcie mi, odpowiedzcie na to,
O co was pytam.
Pierwsza czarownica. Mów.
Druga czarownica. Pytaj.
Trzecia czarownica. Słuchamy.
Pierwsza czarownica. Powiedz nam pierwej, czyli wolisz z naszych
Ust to usłyszeć, czy ust naszych władzców?
Makbet. Dobrze, wezwijcie ich, niech ich zobaczę.
Pierwsza czarownica. Krwią maciory, która zjadła
Swój płód własny, trochę sadła
Pociekłego z szubienicy,
Gdzie wisieli rozbójnicy,
Wrzućcie w kocieł.
Wszystkie razem. Wielcy, mali,
Wzywamy was z blizka, z dali,
Abyście się ukazali.

Grzmot. Ukazuje się głowa w hełmie.

Makbet. Powiedz, nieznana potęgo.
Pierwsza czarownica. On wie, co kryje twoja głowa,
Słuchaj, nie mówiąc ani słowa.
Zjawisko. Makbecie! Makbet! Lękaj się Makdufa,
Lękaj się tana Fajf — przyjm tę przestrogę.
Jeśli jej twoja dusza nie zaufa,
Zginiesz. Dość. Więcej powiedzieć nie mogę.

Znika.

Makbet. Ktokolwiek jesteś, dzięki ci, trafiłeś
W sam rdzeń obawy mojej — jeszcze słowo.
Pierwsza czarownica. On nie zna, co to rozkaz. Oto drugi,
Jeszcze silniejszy.

Grzmot. Ukazuje się zakrwawione dziecko.

Zjawisko. Makbet! Makbet!
Makbet. Choćbym
Miał troje uszu, słuchałbym cię każdem.
Zjawisko. Makbet, bądź mężny, nieugięty, srogi,
Gardź siłą ludzką i skrytymi wrogi,
Z tych bowiem, których rodziła kobieta,
Nikt potężnego nie zmoże Makbeta.

Znika.

Makbet. Żyj więc, Makdufie, nie strasznyś mi teraz.
Wolę się jednak podwójnie zapewnić
I wziąć od losu zakład. Musisz umrzeć,
Bym mógł fałsz zadać trwodze i spokojnie
Spać przy łoskocie gromów.

Grzmot. Ukazuje się dziecko w koronie, z gałęzią w ręku.

Cóżto teraz
Zjawia się niby królewski potomek,
Z koronowanem czołem.
Wszystkie trzy. Milcz i słuchaj.
Zjawisko. Bądź jak lew śmiały, dumny, przedsiębierczy,
Nie tknie Makbeta żaden cios morderczy,
Póki las Birnam ku Dunzynańskiemu
Wzgórzu nie pójdzie walczyć przeciw niemu.

Znika.

Makbet. Do tego nigdy nie przyjdzie. Któż zdoła
Las wzruszyć z posad, kazać jego drzewom
Dobyć korzenie z głębokości gruntu?
Święć się, przyjazna wróżbo! Hydro buntu,
Nie podnoś głowy wprzód, aż się podniesie
Las Birnam. Wielki, jak drzewa w tym lesie,
Żyć będzie Makbet, nie dbając o burze,
Podległy tylko śmiertelnej naturze
I prawom czasu. Lecz jedną rzecz jeszcze
Trzeba mi wiedzieć. O, wy twory wieszcze,
Jeśli przed wami przeznaczenie chyli
Wszelką zasłonę, powiedzcie mi, czyli
Potomstwo Banka będzie kiedykolwiek
Rządzić tym krajem?
Wszystkie razem. O to nas nie pytaj.
Makbet. Muszę w tym względzie być zaspokojony,
Jeśli mi tego odmówicie, niechaj
Wieczne przekleństwo na was spada! Mówcie,

Odgłos obojów. Kocieł znika.

Czemu znikł kocieł i co to za odgłos?
Pierwsza czarownica. Ukażcie się!
Druga czarownica. Ukażcie się!
Trzecia czarownica. Ukażcie się!
Wszystkie trzy. Pokażcie mu to, czego chce.
Jak lekki dym lub lotny gaz,
Ukażcie się i zgińcie wraz.

Ukazuje się ośmiu królów i przechodzi przez scenę jeden za drugim; za ostatnim trzymającym zwierciadło w ręku, postępuje Banko.

Makbet. Tyś żywy obraz Banka, precz! przepadnij!
Korona twoja pali mi źrenice.
A ty, ty druga maro w złotym wieńcu,
Twój włos jest taki sam jak u pierwszego.
I trzeci jeszcze, podobny do tamtych!
Złośliwe wiedźmy, po co mi ten obraz
Ukazujecie? Ha! otóż i czwarty!
I piąty? Czyliż ten pochód trwać będzie

Do końca świata! Jeszcze jeden! Siódmy!
Tego już nadto! Ale oto jeszcze
Ósmy z kolei zbliża się z zwierciadłem,
W którem spostrzegam długi szereg takich
Samych postaci, a niektóre mają
Podwójny dyadem i potrójne berło.
Okropny, stokroć przeklęty widoku!
Maż to być prawdą? Krwią zbroczony Banko
Śmieje się ze mnie i wskazuje na tych,
Co po nim idą, jakby chciał powiedzieć:
To moi. Wszakże tak?
Pierwsza czarownica. Tak, panie, ten to znak
Lecz czemuż się Makbeta dusza
Tak bardzo na ten widok wzrusza?
Orzeźwmy, siostry, jego męstwo,
Niech szczytu dojdzie czarnoksięstwo!
Ja zbudzę dźwięk, a wy, bez zwłoki,
W korowód rozpocznijcie skoki,
By się w nim nowy zapał wzmógł,
I wielki król powiedzieć mógł,
Że starożytne wiły
Godnie go ugościły.

Muzyka. Czarownice tańczą, a następnie znikają.

Makbet. Gdzież one? Wyszły? Niechaj ta godzina
Jako przeklęta, zapisaną będzie
Na wieczne czasy w kalendarzu. Hola!
Wnijdź, kto tam jesteś.
Lenox wchodzi. Co rozkażesz, panie?
Makbet. Widziałeś tam te wiedźmy?
Lenox. Nie widziałem.
Makbet. Nie przechodziłyż tamtędy?
Lenox. Nie, panie.
Makbet. Zapowietrzona niech będzie ich droga
I potępiony, kto im daje wiarę!
Słyszałem tętent koni, ktoś przejeżdżał?
Lenox. To dwóch rycerzy, panie, którzy Waszej

Królewskiej Mości przywieźli wiadomość,
Że Makduf zbiegł do Anglii.
Makbet. Zbiegł do Anglii?
Lenox. Tak, panie.
Makbet. Czasie, ty uprzedzasz straszne
Moje ocknienie. Zamiary są wiatrem,
Kiedy nie idą z wykonaniem w parze.
Od dziś dnia każdy płód mojego mózgu
Będzie bliźnięcym bratem mojej ręki,
I przedsięwzięcie to ziszczę natychmiast.
Napadnę zamek Makdufa, zdobędę
Cały Fajf, oddam na pastwę żelazu
Jego niewiastę, jego dzieci, wszystko,
Co ma z krwią jego jakikolwiek związek.
Dość tych przechwałek! Niech skutek dowodnie
Odpowie słowom, nim zamiar ochłodnie.
Tylko już pokój czarom! Gdzie ci gońcy?
Prowadź mię do nich. Wychodzą.



SCENA DRUGA.
Fajf. Komnata w zamku Makdufa.
Ledy Makduf, jej mały synek, Rosse.

L. Makduf. Cóż on uczynił, żeby być zmuszonym
Uciekać z kraju? Co uczynił?
Rosse. Chciej zważyć, pani...
L. Makduf. On na nic nie zważał,
Jego ucieczka jest szaleństwem. Bojaźń
Tak dobrze czyni zdrajcą jak i zdrada.
Rosse. Nie wiesz, o pani, czy to krok obawy,
Czy roztropności?
L. Makduf. Roztropności? Żonę,
Dzieci porzucać, dom i dostojeństwa,
Wszystko, co ludzi przykuwa do miejsca?
On nas nie kocha, w nim niema czułości.

Najlichszy ptaszek, drobny mysikrólik,
Nie walczyż z sową, broniąc piskląt w gnieździe?
Bojaźń u niego wszystkiem, niczem miłość.
Jeśli się może roztropnością nazwać
Takie zbiegostwo, zdobędzie się na nią
Lada nikczemnik.
Rosse. Uspokój się, pani,
I nie uwłaczaj małżonkowi. Jest on
Szlachetny, mądry, bardziej niż ktokolwiek
Świadomy praktyk dzisiejszej epoki.
Nie mogę nad tem dłużej się rozwodzić.
Ciężkie to czasy, w których człek jest zdrajcą,
Nie wiedząc o tem; słyszy wieści o czemś,
Czego się lęka, czego się zaś lęka,
Nie wie sam, krążąc na oślep po dzikiem,
Wzburzonem morzu. Zostawiam cię, pani,
Wkrótce tu będę znowu: mam nadzieję,
Gdzie nadmiar złego, tam złe musi ustać,
Albo powrócić do dawnego stanu.
Bądź zdrów, mój mały przyjacielu, niech cię
Bóg ma w opiece.
L. Makduf. Ma ojca niebożę,
A jest sierotą.
Rosse. Dłuższy mój tu pobyt
Naraziłby mnie na niebezpieczeństwo,
A ciebie, pani, na przykrość, dlatego
Wybacz, że śpiesznie się oddalam.

Wychodzi.

L. Makduf. Chłopcze,
Twój ojciec umarł. Cóż poczniesz bez ojca?
Jakież to teraz będzie życie twoje?
Synek. Takie jak ptaszka, matko.
L. Makduf. Żyć więc będziesz
Muchami tylko, robaczkami.
Synek. Wszystkiem,
Co mi się uda złowić, tak jak ptaszek.

L. Makduf. Biedny mój ptaszku, nie lękasz się sideł,
Ani potrzasków, ani lepu?
Synek. Czegoż
Miałbym się lękać, matko? Biednym ptaszkom
Nie czynią przecie nic złego. A potem
Ojciec nie umarł, choć tak mówisz.
L. Makduf. Umarł,
Umarł doprawdy. Skąd weźmiesz, niebożę,
Drugiego ojca?
Synek. A skąd ty, mateczko,
Weźmiesz drugiego męża?
L. Makduf. Piećdziesięciu
Kupićbym mogła na pierwszym jarmarku.
Synek. Aby ich potem odprzedać, nieprawdaż?
L. Makduf. Masz dowcip, lubo ten twój dowcip nie jest
Jeszcze nad lata.
Synek. Mateczko, czy ojciec
Był zdrajcą?
L. Makduf. Był nim.
Synek. A co to jest zdrajca?
L. Makduf. Ten, co przysięga i kłamie.
Synek. Czy wszyscy,
Którzy to czynią, są zdrajcami?
L. Makduf. Każdy,
Który to czyni, jest zdrajcą i wisieć
Za to powinien.
Synek. Czyliż wszyscy tacy
Powinni wisieć?
L. Makduf. Wszyscy.
Synek. Któż ich wiesza?
L. Makduf. Ma się rozumieć, że poczciwi ludzie.
Synek. Takim sposobem przysiężcy i kłamcy
Są bardzo głupi, jest ich bowiem tylu,
Żeby poczciwych ludzi mogli pobić
I powywieszać.
L. Makduf. Pomagaj ci, Boże,
Biedny błazenku! Lecz skąd weźmiesz ojca?

Synek. Gdybym go nie miał, płakałabyś po nim,
Matko, a gdybyś po nim nie płakała,
Byłby to dowód, że wkrótce mieć będę
Nowego.
L. Makduf. Biedny ty paplo, co bajesz!

Wchodzi nieznajomy.

Nieznajomy. Bądź pozdrowioną, piękna pani! Jestem
Obcym dla ciebie, ale twoja zacność
Jest mi dokładnie znaną. Chroń się, uchodź,
Niebezpieczeństwo wisi tuż nad tobą.
Nie gardź przestrogą prostego człowieka,
Weź dzieci, opuść natychmiast te miejsca.
Jest to zaiste okrucieństwem, tak cię
Przerażać, pani. Coś gorszego nad to
Chcieć ci wyrządzić, byłoby srogością
Potworną, która jest jednak zbyt blizką
Twojej osoby. Niech cię chronią nieba!
Nie mogę bawić dłużej.

Wychodzi.

L. Makduf. Gdzież mam uciec?
Cóżem zrobiła złego? Ale prawda,
Żyję na świecie, na którym złe często
Bywa chwalebnem, a dobre jest miane
Za zgubne głupstwo. Biada mi! Czyż zdołam
Znaleść obronę w tych jedynie słowach:
Jestem niewinną?

Wchodzą mordercy.

Ha, cóż to za twarze!
Pierwszy morderca. Gdzie mąż Waćpani?
L. Makduf. Mój mąż? Pewnie w żadnem
Tak niecnem miejscu, gdzieby go mógł znaleźć
Podobny tobie.
Pierwszy morderca. On jest zdrajcą.
Synek. Kłamiesz,
Kudłaty łotrze.

Pierwszy morderca. A ty jaje.

Przebija go.

Mała,
Krnąbrna gadzino, leż!
Synek. Zabił mnie! Matko!
Uciekaj! błagam cię!

Umiera. Ledy Makduf ścigana przez morderców, ucieka wołając: „ratunku“.



SCENA TRZECIA.
W Anglii. Pokój w pałacu królewskim.
Malkolm i Makduf.

Malkolm. Idźmy poszukać ustronnego cienia,
I tam spokojnie spłakać naszą boleść.
Makduf. Idźmy wznieść raczej miecz nieubłagany
I jak przystoi prawym mężom, walczyć
Za poniżone nasze gniazdo. Z każdym
Nowym porankiem nowe wdów jęczenia,
Nowy płacz sierót, nowe skargi głośno
Biją w niebiosa, tak, że te wydają
Żałobny odgłos, jak gdyby toż samo
Czuły, co Szkocya i tak samo pomsty
Wzywały.
Malkolm. Cierpię nad tem, czemu wierzę,
A wierzę temu, co wiem; co zaś mogę
Uczynić w takim razie, to uczynię,
Gdy w sposobności znajdę sprzymierzeńca.
To, coś powiedział, mogłoby być prawdą.
Ten krwawy tyran, na którego wzmiankę
Język drętwieje, uchodził był dawniej
Za cnotliwego, sprzyjałeś mu Waćpan,
On cię też jeszcze nie skrzywdził. Jam młody,
Mógłbyś go sobie zjednać moim kosztem.
Roztropność nawet radziłaby biedne,

Bezsilne jagnię oddać na ofiarę
Gniewnemu bóstwu.
Makduf. Jam nie zdrajca.
Malkolm. Ale
Makbet jest takim, a przeważny nakaz
Panującego najpoczciwszych może
Sprowadzić z prawej drogi. Wybacz jednak;
Czem jesteś, jesteś; gruntu duszy twojej
Niedowierzanie moje nie przemieni;
Wszak aniołowie jaśnieć nie przestają,
Choć najjaśniejszy z nich upadł. Chociażby
Wszystek kał świata przywdział maskę cnoty,
Przecieżby cnota musiała się w takiem
Świetle przedstawiać.
Makduf. Straciłem nadzieję.
Malkolm. Podobno właśnie tam, gdzie ja powziąłem
Powątpiewanie. Odbiegłeś tak nagle
Żony i dzieci (te najdroższe węzły,
Te najsilniejsze ogniwa miłości),
Nie pożegnawszy ich nawet. O! wybacz!
Niechaj ta moja nieufność nie będzie
W twych oczach ujmą twojej poczciwości,
Ale rękojmią mego bezpieczeństwa.
Cobądź ja myślę, serce twoje może
Być czystem.
Makduf. Brocz się, brocz, biedny nasz kraju!
Gruntuj spokojnie fundamenta bezpraw,
Tyranio, cnota nie wstrząśnie już tobą!
Puść wodze gwałtom! Prawomocność twoja
Zyskała sankcyę! Żegnam cię, o! panie.
Nie byłbym takim nędznikiem, jak sądzisz,
Za wszystką przestrzeń, którą tyran dzierży,
Za wszystkie skarby Wschodu.
Malkolm. Nie miej do mnie
Żalu, Makdufie! W tem co powiedziałem,
Obawa ciebie mały miała udział.

Wierzę, iż kraj nasz upada pod jarzmem,
Że jęczy, we krwi się pławi, że z każdym
Nowym dniem nowa przybywa mu rana.
Nie wątpię także, że liczneby dłonie
Wzniosły się za mnie. Już wspaniała Anglia
Ofiarowała mi do rozporządzenia
Kilka tysięcy mężnych. Ale cóż stąd?
Chociażbym zdeptał kark przywłaszczyciela
I głowę jego na mym mieczu zatknął,
Nieszczęsna nasza Szkocya nicby na tem
Nie skorzystała; cierpiałaby owszem
Nierównie bardziej i dotkliwiej pod tym,
Coby nastąpił.
Makduf. Któżby to był taki?
Malkolm. Przypuszczam, że to ja. Owóż, w mem sercu
Zarody niecnót tak są zagęszczone,
Że gdyby wzięły wzrost, sam czarny Makbet
Jak śnieg wydałby się białym, i biedny
Krajby w nim widział jagnię w porównaniu
Z bezmiarem moich nieprawości.
Makduf. Niema
W zastępach piekieł szatana, zdolnego
Przewyższyć w złości Makbeta.
Malkolm. To prawda,
Że on jest krwawy, gwałtowny, złośliwy,
Fałszywy, chytry, drapieżny, wszeteczny,
Pełen wszelkiego rodzaju ohydy,
Noszącej znaną nazwę, ale moja
Rozpusta nie ma granic. Wasze żony,
Córy, dziewice, ba nawet matrony,
Nie napełniłyby studni żądz moich.
Chuci me wszelką zerwałyby tamę,
Stawioną mojej woli. Lepszy Makbet,
Niż taki władzca.
Makduf. Niepohamowana
Krewkość jest wprawdzie w dziedzinie natury

Także tyranią; nie jeden już piękny
Tron opróżniła i stała się zgubą
Wielu monarchów. Tej jednak słabości
Nie bój się, panie; będziesz mógł w tej mierze
Popędom swoim szeroko dogadzać,
Zimnym na zewnątrz się wydając; szaleć,
Na oczy świata wkładając przepaskę.
Chętnych białogłów mamy dość. Nie mogę
Uwierzyć, panie, abyś w sobie żywił
Takiego sępa, któryby był zdolny
Tyle ich schłonąć, ile się ich zwykło
Nastręczać władzy, kiedy ją do tego
Znajdują skłonną.
Malkolm. Oprócz tego leży
W usposobieniu mojem taka, niczem
Nienasycona chciwość, że zostawszy
Królem, gnębiłbym, mordowałbym szlachtę,
Dla zagarnięcia jej dóbr, pożądałbym
Tego klejnotów, a zamków tamtego.
Wzrost mienia byłby dla mego łakomstwa,
Jak sos korzenny, co wzmaga apetyt.
Knułbym intrygi, zasiewałbym waśnie,
Niesprawiedliwe wytaczałbym spory
Wiernym poddanym, rujnując ich gwoli
Zyskania wziątku.
Makduf. Ta wada tkwi głębiej,
Szkodliwsze puszcza korzenie, niż jare
Ziarno rozpusty, ona to bywała
Mieczem, co naszych królów dni przecinał.
Nie bój się jednak. Panie, nasza Szkocya
Dość jest zamożną, potrafi wystarczyć
Twym wymaganiom. Jeszcze to jest znośnem,
Gdy inne cnoty przeciwważą.
Malkolm. Ale
Ja nie mam żadnej. Sprawiedliwość, prawość,
Umiarkowanie, łaskawość, wspaniałość,

Stałość, uprzejmość, pobożność, cierpliwość,
Męstwo, energia, te wszystkie przymioty
Właściwe królom, są mi całkiem obce,
Niema ich we mnie i cienia. Natomiast
Bogaty jestem w wszelki rodzaj przywar,
W rozliczny sposób zdolnych się objawić.
Gdybym miał władzę, słodkie mleko zgody
W piekłobym wylał, zakłóciłbym pokój
Powszechny, zniósłbym, rozerwałbym wszelką
Jedność na ziemi.
Makduf. Szkocyo! Szkocyo!
Malkolm. Czyliż
Ktoś taki byłby panowania godnym?
Sam powiedz.
Makduf. Godnym panowania? Nawet
Życia niegodnym. — Nieszczęsny narodzie,
Pod krwawem berłem niecnego przybysza
Jęczący, kiedyż ci wrócą dni błogie,
Skoro najbliższy, prawy spadkobierca
Twojego tronu, zostaje pod klątwą
Własnych zarzutów i własnej krwi bluźni?
Nieboszczyk rodzic twój, książę, był królem
Ze wszech miar świętym; królowa, dawczyni
Twego żywota, pędziła dni raczej
Na klęczkach niż na nogach, umierając
Z każdą godziną życia. Bądź mi zdrowym!
Takie to właśnie niecnoty, o które
Siebie oskarżasz, wygnały mnie z Szkocyi.
Nadzieje moje, żegnam was!
Malkolm. Makdufie,
Ten żal szlachetny, ten poczciwy zapał,
Nadobne dziecko nieskazitelności,
Rozprasza w mojej duszy czarne cienie
Powątpiewania i myśl moją godzi
Z twoim honorem i wiarą. Ten chytry
Piekielnik Makbet nieraz usiłował

Taką przynętą wciągnąć mnie w moc swoją.
Skromnej jedynie rozwadze winienem,
Żem łatwowiernie tym próbom nie uległ.
Niech Ten, co rządzi tam na wysokości,
Rozstrzyga teraz między mną i tobą,
Bo od tej pory powierzam łódź moją
Twemu sterowi, cofam to, com zeznał,
I wyprzysięgam się wszelkich plam, wszelkich
Grzechów, którymi obarczyłem siebie,
Bom w gruncie od nich wolny. Nigdym jeszcze
Nie tknął kobiety, nigdym nie pożądał
Cudzego mienia, rzadkom nawet sięgnął
Po własne, nigdy nie złamałem słowa.
Nie byłbym zdolny zdradzić nawet dyabła
Przed dyabłem. Prawdę miłuję, jak życie,
Pierwszem mem kłamstwem było to świadectwo
Przeciwko sobie. Czem jestem, to święcę
Tobie i naszej nieszczęśliwej ziemi,
Ku której, jeszcze przed twojem przybyciem,
Sędziwy Siward z dziesiątkiem tysięcy
Anglików już był gotowy wyruszyć.
Razem pójdziemy teraz. Oby szczęście
Było podobne naszej sprawie! — Milczysz?
Makduf. Tyle bolesnych i radosnych wrażeń
Trudno pogodzić.

Przychodzi lekarz.

Malkolm. Jeszcze o tem z sobą
Pomówim. — Mości lekarzu, czy prędko
Król wyjdzie?
Lekarz. Wkrótce, panie. Tłum biedaków
Czeka na niego, niemoc ich uparta
Żartuje z wszelkich usiłowań sztuki.
Lecz gdy on do nich przystąpi i swoją
Błogosławioną ręką ich się dotknie,
Wnet ozdrowieją.
Malkolm. Dziękujęć, lekarzu.

Wychodzi lekarz.

Makduf. O jakiejże to on chorobie prawił?
Malkolm. Są to tak zwane skrofuły. Od czasu
Mego pobytu w Anglii, jużem nieraz
Był świadkiem takiej cudownej kuracyi
Króla Edwarda. Jakim on sposobem
Wyprasza sobie to u nieba, jemu
Tylko wiadomo, lecz pewna, że ludzie
Srodze dotknięci tą plagą, opuchli,
Aż smutno patrzeć, odzyskują zdrowie,
Gdy im na szyi jakiś złoty medal
Zawiesi, cichą zmawiając modlitwę.
Mówią, że święty ten sekret zamierza
Przekazać swoim następcom. Prócz tego
Ma on proroczy dar przepowiadania,
I wiele innych zbawczych wpływów zlewa
Na lud, który go mieni łaski pełnym.

Wchodzi Rosse.

Makduf. Patrz, panie, kto się tu zbliża.
Malkolm. Ktoś z naszych,
Ale go jeszcze nie poznaję.
Makduf. Stale
Miły nam bracie, bądź nam na tem miejscu
Z serca pozdrowion.
Malkolm. Poznaję go teraz.
Oddalcie nieba to, coby nas mogło
Czynić obcymi sobie!
Rosse. Amen, panie.
Makduf. Jeszczeż tak samo w Szkocyi?
Rosse. Biedna ziemia!
Nieledwie sama sobie jest postrachem.
Nie matką nam ją zwać, grobowcem raczej,
Gdzie uśmiech tylko tym ożywia usta,
Co nic nie widzą, gdzie westchnienia, jęki,
Krzyki i łkania w krąg sieką powietrze
I przebrzmiewają bez słychu, gdzie rozpacz
Gminnym wydaje się szałem, gdzie, kiedy

Dzwon pogrzebowy zawyje żałośnie,
Nikt się nie spyta nawet, komu dzwonią,
Gdzie sprawiedliwy obumiera prędzej
Niż kwiat zdobiący mu czapkę i kona,
Nie pośpieszywszy zachorować.
Makduf. Straszny,
A jednak pełen prawdy wizerunek!
Malkolm. Jakież najnowsze nieszczęście?
Rosse. Najnowsze?
Kto mówi, co się przed godziną stało,
Ten prawi stare rzeczy, każda chwila
Wylęga nową biedę, nową zgrozę.
Makduf. Jak się ma moja żona? Powiedz.
Rosse. Dobrze.
Makduf. I wszystkie moje dzieci?
Rosse. Także dobrze.
Makduf. Nie targnął się więc tyran na spokojność
Mojej rodziny?
Rosse. Nie, spokojną była,
Gdym ją opuszczał.
Makduf. Nie skąp słów, mów wszystko.
Rosse. Kiedym tu zdążał z wieścią, której ciężar
Tłoczył mi serce, chodziła pogłoska,
Że wielu naszych szlachetnych rodaków
Kraj opuściło, co mi stwierdził widok
Wojowniczego ruchu wojsk tyrana.
Teraz lub nigdy czas spieszyć z pomocą.
Ukazanie się twoje, panie, w Szkocyi,
W lot by stworzyło mnogie hufce, słabym
Kobietom nawet podałoby oręż
Do walki, koniec mającej położyć
Dotychczasowej ich niedoli.
Malkolm. Niech ich
Krzepi tymczasem to, że tam idziemy.
Wspaniała Anglia użycza nam dziesięć
Tysięcy ludzi, pod wodzą Siwarda,

Najdzielniejszego, najdoświadczeńszego
Żołnierza w całem chrześcijaństwie.
Rosse. Obym
Za tę pociechę mógł się wywzajemnić
Czemsiś podobnem! Ale moje usta
Więżą, niestety, w sobie takie słowa,
Któreby trzeba w pustyni wyzionąć,
Aby ich ludzki słuch nie przejął.
Makduf. Kogoż
One dotyczą? ogółu, czy jakiej
Prywatnej sprawy?
Rosse. Wszelki duch niosący
Cześć cnocie, bierze udział w tej boleści,
Ale jej główna część przypada tobie.
Makduf. Jeśli mnie, to mi ją oddaj bez zwłoki.
Rosse. Niech ucho twoje nie przeklnie na zawsze
Mego języka, który w nie ma wrazić
Najprzeraźliwszy dźwięk ze wszystkich, jakie
Dotąd słyszało.
Makduf. Ha! zgaduję.
Rosse. Zamek
Twój leży w gruzach, żona twoja, dzieci
Zamordowane. Chcieć ci opisywać,
Jak się to stało, byłoby to chcieć ci
Również śmierć zadać.
Malkolm. Litościwe nieba!
Nieszczęsny! nie chyl przyłbicy na czoło.
Daj głos boleści! ona milcząc wzdyma
Zaparte serce i pęknąć mu każe.
Makduf. I moje dzieci?!
Rosse. Żona, dzieci, słudzy,
Wszystko, co było.
Makduf. I jam tam być nie mógł!
I żona moja także?
Rosse. Powiedziałem.
Malkolm. Pociesz się! Niechaj sroga nasza zemsta

Będzie lekarstwem na ten cios śmiertelny!
Makduf. On nie ma dzieci. Moje pacholęta!
Wszystkie, powiadasz? O, piekielny sępie!
Wszystkie pieszczoty moje razem z matką,
Za jednym krwawym zamachem!
Malkolm. Znieś to nieszczęście jak mąż.
Makduf. Tak uczynię,
Lecz muszęć także i jak mąż je uczuć.
Nie mogę o tem pomyśleć, że miałem
Coś tak drogiego i już nie mam. Jakto?
Nieba patrzały na to i ścierpiały
Taką okropność. Występny Makdufie,
Tyś to je zabił. Nie skutkiem to własnej,
Lecz twojej winy śmierć poniosły. Daj im
Wieczny mir, Panie!
Malkolm. Nie miękcz w sobie serca!
Niechaj ta żałość będzie raczej żagwią
Twojej dzielności, szlifirskim kamieniem
Twojego miecza.
Makduf. O, mógłbym jak dziecko
Płakać i usty miotać się jak junak,
Ale przetnijcie, dobre nieba, wszelką
Dłuższą odwłokę! Stawcie mię naprzeciw
Tego szatana Szkocyi, oko w oko,
Tylko na długość miecza mi go dajcie,
Jeżeli zdoła ujść, niechże mu wtedy
Pan Bóg przebaczy.
Malkolm. Ten ton brzmi po męsku,
Idźmy do króla. Gdy go pożegnamy,
Nic nas wstrzymywać nie będzie, bo owoc
Zbrodni Makbeta w sam raz już dojrzały
Do otrząśnięcia i przedwieczny Sędzia
Posyła swoje ku temu narzędzia.
Miejmy otuchę! Ta tylko noc nęka,
Po której nigdy nie ma wznijść jutrzenka.

Wychodzą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Józef Paszkowski.