Maja Liza/Weselny tan

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Maja Liza
Podtytuł Romans
Rozdział Weselny tan
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Concordia Sp. akc.
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Liljecronas hemland
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WESELNY TAN.

Na Trzech Króli udali się pastorostwo do kościoła, a po skończonem nabożeństwie wracali właśnie do domu. Pastorowej było zimno, bo przemarzła, siedząc dwie godziny w kościele, to też myślała z zadowoleniem, iż nie ma potrzeby jechać aż do Löwdali, ale może zatrzymać się w Loby, gdzie odbyć się miało huczne wesele chłopskie. W ten sposób zyskiwała dobre ćwierć mili.
Nie opuszczała jej myśl o tem, że kościół oddalony jest o całą milę od plebanji, położonej na samym krańcu parafji. Stał on jak przystało pośrodku wsi i łatwy doń był zewsząd dostęp. Inaczej rzecz się miała z plebanją, bo od domostw, położonych w południowej stronie parafji, było do niej kilka mil drogi.
Niezmiernie trudną było dla niej sprawą jechać każdej niedzieli do kościoła, jak to nakazywała sama obyczajność. Wymagało to czterech godzin czasu, a podczas większych świąt zabierało nawet aż sześć godzin.
Po powrocie okazywało się najczęściej, że kucharka ugotowała jedzenie za wcześnie i było skutkiem tego wysuszone lub spalone i skołczałe.
Ile razy pastorowa wracała głodna i przeziębia z kościoła do domu, nie opuszczała jej myśl, jakby tu zrobić, by skrócić drogę z kościoła na plebanję.
Trudno by było namówić mieszkańców wsi, by sprzedali stary budynek i nabyli nowy, bliżej położony, a zresztą sprawa przedstawiała się gorzej jeszcze i była bardziej zawikłaną.
Boże drogi, cóż za utrapienie! Przedewszystkiem Svartsjö było jeno aneksem głównego pastoratu broeńskiego i zawiadowca jego był tem samem pierwszym proboszczem Svartsjö, a przeto pobierał połowę dochodów parafji. Sprawa to była odwieczna i zmienić się nie dała. Inaczej słusznem i sprawiedliwem byćby musiało, by mąż jej, pełniący wszystkie funkcje, pobierał też cały dochód. Posiadał jednak tylko urząd pomocnika, musiał się tedy zadowolić poborami mniejszemi.
Poza tem gmina była biedna i zeszedłby dawno na dziada, gdyby musiał żyć z tego jeno, co dostawał od swych parafjan.
Proboszczowi swartsjoeńskiemu wiodło się lepiej, niż innym pomocnikom jego rangi dlatego, ponieważ posiadał, prócz plebanji urzędowej jeszcze własny folwark, z którego czerpał dochody. Gdyby nie to, nie mógłby związać końca z końcem.
Pastorową cieszyło naturalniej że mąż był właścicielem Löwdali i ani jej w głowie postało użalać się, przykra jej była jeno ta długa droga do kościoła. Posiadłość miała piękne zabudowania gospodarcze, dostatni dom mieszkalny i dobrą glebę.
Drugą jeszcze wadę miała Löwdala, coprawda. Oto ten, kto tu mieszkał, uważał się zawsze za lepszego od innych. Pastorową, obeznaną z pańskiemi domami śmieszyło to jeno oczywiście, ale poza nią cała parafja uznawała Löwdalę za najwytworniejszą siedzibę, a nawet hrabstwo z Borgu nie cieszyli się tak wielkiem, jak pastorostwo szacunkiem.
Pastorowa ze swej strony nigdy zrozumieć nie mogła, skąd to pochodzi. Przed stu zaledwo laty nie była Löwdala niczem więcej, niż zwykłem chłopskięm osiedlem, większem jeno zapewne i bogatszem od innych, gdyż należały doń pyszne pola, stanowiące niegdyś dno jeziora. Mimo wszystko było to gospodarstwo czysto chłopskie i do dziś dnia trudno je było czemś innem nazwać. Tutaj jednak, w Wermlandzie niewielu wiedziało, jak wygląda prawdziwie pański dwór.
Nie było też zgoła dziwnem, że syn chłopski z tego osiedla studjował teologję, a potem zdał mizerny egzamin plebański i został pomocnikiem-proboszczem w Svartsjö. Ożenił się wreszcie z córką proboszcza, ale i to nie zaliczało się przecież do rzeczy nadzwyczajnych, z którychby płynąć miało jakieś niezwykłe uznanie. Nie doszedł on zresztą, do niczego więcej i pędził żywot na tem podrzędnem stanowisku. Powiadano, coprawda, że był to nader zdolny człowiek, ale ogół jakoś nie bardzo w to wierzył.
Wiodło mu się dobrze, bo odziedziczywszy po rodzicach Löwdalę mieszkał tam, nie będąc zmuszony przymilać się chłopom, celem otrzymania należności i dobrowolnych datków. Siedział na swym folwarku, robił, co mu się podobało, był czemś im całkiem podobnem, a to podobało się zarazem parafjanom, jak i jemu samemu.
Za czasów pierwszego plebana Löwdalskiego nie posiadała gmina zapewne własnej plebanji dla pomocnika proboszcza, teraz jednak stała już i przypierała bezpośrednio do obejścia Löwdali.
Pastorowa widziała w tem dowód znanej chłopskiej chytrości. Stawiając tu plebanję, nie zwracali zgoła uwagi na to, jak daleko będzie miał pleban do kościoła. O nie, całkiem co innego mieli na myśli i to im się udało. Drugi pastor löwdalski ożenił się z córką pierwszego, a przeto odziedziczył folwark i tu zamieszkał. W ten sposób stał się sam kmieciem, panem na własnych śmieciach, a przestał być marnym jeno pomocnikiem. I ten proboszcz pozostał przez całe życie w Svartsjö. Był on podobno doskonałym kaznodzieją, ale w to nie wierzyła pastorowa, przypuszczała, że chłopi przypisywali mu ten talent jedynie z tego powodu, że ożenił się z córką pastora i zamieszkał w Löwdali.
Podniosła zarękawek do twarzy, bo właśnie przejeżdżali przez dawne dno jeziora i dął wichr lodowaty, szczypiący twarz i uszy.
Ale myśli jej krążyły tem raźniej.
Przyczyną długości drogi była konieczność mieszkania plebana w Löwdali.
Obecny pastor był trzecim posiadaczem folwarku. Uczynił to samo co jego poprzednicy, mianowicie ożenił się z córką proboszcza svartsjoeńskiego i przezto odziedziczył Löwdalę. Zamieszkał tam, a że plebanję miał tuż obok, mógł łatwo czynić zadość, wszystkim obowiązkom swoim. Posiadając folwark własny i plebańskie pola, był co się zowie bogatym człowiekiem. Było to urządzenie wyśmienite i w całej wsi wszyscy życzyli sobie, by tak zostało, jak długo istnieć będzie proboszcz i gmina.
Pastorowa przyznawała w duchu, że mogło to odpowiadać plebanom, nie wartającym niczego więcej nad spędzenie życia na zapadłej wsi. Za, straszną to jednak uważała rzecz, że także i mąż jej zakochał się w swej parafji, albowiem wbiła sobie w głowę, że mógłby, gdyby jeno chciał, otrzymać zwierzchnictwo największego pastoratu w całej djecezji.
Wiedziała dobrze, czemu sobie tu upodobał. Po tyloletnim pobycie jednego i tego samego rodu pastorskiego w gminie, wobec sympatji, jaką się cieszyli wszyscy plebani i ich żony u ogółu mieszkańców, znaczenie lóöwdalskich posiadaczy wzrosło bardzo. Osiągnęli oni rodzaj władzy, tak że nikt niczego nie przedsięwziął, ani nie uczynił, nie zasięgnąwszy poprzód rady w plebanji, mimo że daleka była do niej droga. Pastorowa zwróciła już raz uwagę mężowi, że mógłby dostać nierównie większą prebendę, a on odrzekł, iż w samej rzeczy mogłoby się to stać, ale na nowem stanowisku nie miałby ani w części tego znaczenia co tu, gdzie niejako rządzi całą wsią.
Było to prawdą niezaprzeczalną, to też o zmianie sytuacji nie mogła ani myśleć. Młodemu proboszczowi odpowiadało niewątpliwie małżeństwo z pastorówną z Löwdali. Otrzymywał w rękę dostatki i małą, łatwą do zawiadywania parafję, co do samej zaś żony również mógł się uważać za szczęśliwego. Wszyscy stwierdzali jednogłośnie, że löwdalskie dziewczęta są piękne i tak dobre gospodynie, iż ten, kto się z niemi żeni, wygrywa wielki los.
Pastorowa przyznawała te zalety wszystkim dotychczasowym pastorównom, z wyjątkiem Maji Lizy, w której nie mogła się niczego szczególnego dopatrzyć. Nawet podłużnej jej twarzy za piękną nie uznawała, a zdolności gospodarskich odmawiała jej wręcz.
Pilnowała jej sama i baczyła na wszystko, chociaż nikt jej w tem nie dopomagał, nawet mąż.
którego przecież w pierwszej linji życzeniem być musiało, by córka wyrosła na kobietę stateczną, nie zaś robiła wybryki, płatała figle jak dziecko i marnotrawiła czas.
Zewsząd dolatywał grzechot janczarów, a z czterech stron świata zjeżdżały się sanki, wyładowane kopiato zaproszonymi na wesele gośćmi. Zapowiadała się w istocie uroczystość nielada. Jak to dobrze, że przeprowadziła wolę swoją i Maja Liza została w domu! Właśnie na takich weselach chłopskich przewracano jej w głowie, honorując nad miarę.
Cóż dziwnego, że dziewczyna nabierała pychy, zamiłowania do zabaw, lenistwa i myślała potem, że może robić, co jej się podoba? O, wiedziała dobrze, coby najlepiej zrobiło pasierbicy, ale narazie nie chciała tego poruszać nawet w myślach własnych!
Może jej się uda upiec na jednym rożnie dwie pieczenie, może zdoła wydębić krótszą drogę do kościoła, a zarazem pokazać dziewczynie, że nie jest księżniczką, ale prostą jeno pastorówną...
Takiemi opanowana myślami znalazła się przed domem weselnym, ale nie weszła jeszcze do wnętrza, gdy wszyscy już zasypali ją pytaniami, czemu nie zabrała z sobą pasierbicy.
Zanim rozpięła futro, musiała z dziesięć razy oświadczyć, że jej bardzo przykro, ale Maja Liza nie mogła zostawić babki samej w domu.
Wielu zaspokoiła ta odpowiedź, ale rodzina narzeczonej domagała się bliższych wyjaśnień.
Stary Björn Hindrikson i żona jego musieli przez kilka lat namawiać najmłodszą wnuczkę swoją, mającą odziedziczyć gospodarstwo, by się zgodziła wyjść za tego, którego dla niej upatrzyli. W nagrodę za uległość wyprawiali jej tak świetne weselisko, jak tylko było możliwem.
Björn Hindrikson był to starzec sędziwy, pamiętający jeszcze Olavusa, pierwszego löwdalskiego pastora, i żonę jego Katarzynę Hesselgren, a wielki szacunek, jaki dla nich żywił, dotąd nie wygasł w jego sercu. Jak długo żył w Löwdali potomek Olavusa, musiał brać udział w weselu, inaczej bowiem sprawy iść po myśli jego i woli nie mogły.
Dlatego nie chciał uznać za dostateczny powód nieobecności Maji Lizy tej okoliczności, że musiała pilnować starej babki i zauważył, że jedna ze służebnych mogła się przecież przez ten dzień nią zająć.
Z tonu jego było widać, że jest naprawdę zmartwiony, a słowa jego nie są jeno zdawkową grzecznością. Radowało go przybycie nowej pastorowej, nie ukrywał jednak wcale, że nie pochodzi ona ze starego pastorskiego rodu.
Pastorowa przyznała mu rację zupełną, dodała jednak, że Maja Liza jest tak przywiązana do babki, że nie można jej od niej oderwać, gdy tylko trochę bodaj niedomaga.
Pastorowa zdjęła futro i uświadomiła sobie z przyjemnością, iż nietylko wygląda przystojnie, ale także wykwintnie jest ubrana, jednak mimo, iż w całej okolicy trudno było o lepszą i dzielniejszą pastorową, wydawało się, że chłopi nie zwracają na nią poprostu uwagi.
Żona Björna Hindriksona spytała ponadto, czy pani Beata sama nie życzyła sobie, by wnuczka jechała na wesele. Babka wie przecież, jak się rzeczy miały za jej młodych lat. Wówczas nie było wesela w tym domu, na którymby nie tańczył z panną młodą ktoś ze starego plemienia pastorskiego.
Pastorowa wyprostowała się dumnie na te słowa, a głos jej zabrzmiał ostro i szorstko. Oświadczyła, że nie wiedziała, iż sprawa jest aż tak ważną, gdyż inaczej byłaby sama pozostała w domu. Wyraziła gotowość odjechania niezwłocznie, tak aby Maja Liza mogła zjawić się na czas jeszcze.
Tym podstępem zyskała przewagę. Chłopi popadli w wielkie zakłopotanie i wkońcu zaczęli gorąco prosić, by raczyła zostać.
Pastorowa udała się do sali weselnej. Ale i tu musiała słuchać tych samych pytań i dawać te same odpowiedzi każdemu z gości weselnych, stojących pod ścianami i czekających na zaślubiny.
Przez cały dzień było jej zimno, teraz atoli uczyniło jej się gorąco i przyszła do siebie dopiero, zająwszy miejsce na kanapie i pozbywszy się natrętów pytających o Maję Lizę.
Po prawej i lewej stronie pastorowej siedziały najdostojniejsze wieśniaczki parafji, obie atoli milczały jak zaklęte. Oczekując na coś tak ważnego jak ślub, nie wypada paplać, wiedziały o tem dobrze.
Pastorowa czuła palące rumieńce na policzkach. Czyż bo nie dziwne było, że wszyscy zwracali się do niej z temi pytaniami, a nikt nie zaczepił ni razu pastora? Czyż ludzie sądzili, że on nic już nie ma do gadania?
W drzwiach ukazała się żona latarnika, Ulla Moreus i podeszła do pastorowej, która pewną była, że zada jej znowu to samo pytanie. Wszakże zaliczała się do najbliższych przyjaciółek Maji Lizy. Ale nie miała widać jej na myśli, gdyż zawiadomiła tylko, że wraz z teściową ubrały już pannę młodą i radeby zasięgnąć opinji pastorowej odnośnie do ślubnej sukni. Prosiła, by zechciała udać się wraz z nią do izby na poddaszu.
Pastorowa wiedziała, że nikt w całej Wermlandji nie umie lepiej ubrać panny młodej, niż Ulla Moreus i jej teściowa. Zapytanie o opinję była to jeno uprzejmość okazana jej stanowisku.
Poszła do pokoju, w którym panna młoda stała gotowa, czekając na orszak ślubny, który miał ją zabrać z sobą. Była tu jeno mowa o ozdobach i kwiatach, to też pastorowa z wielką ulgą odpowiadała na stawiane jej teraz pytania. Wyłoniła się kwestja, czy zawiesić jej na szyi więcej sznurów pereł, czy dobrze włożoną ma wysoką koronę ślubną, oraz czy korona ta posiada piękny kształt. Ulla Moreus poświęciła dla tej korony całą noc, wyklejając ją czerwonym i zielonym jedwabiem, oraz złoconym papierem. Przypomniała sobie późno dnia zeszłego, że przecież jest to najświetniejsze wesele tej zimy, przeto nie można posłużyć się dawną koroną i wykroiła z tektury nową.
Pastorowa pochwaliła koronę i wszystko inne, poczem stara matka Moreus zwierzyła się jej ze swego utrapienia.
Wyraziwszy dzięki za pochwałę stroju, powiedziała, iż ma jak najgorsze przeczucie i że wątpi w powodzenie wesela, o ile nie można będzie skłonić panny młodej, by przybrała weselną minę. Niema istotnie przyjemności w strojeniu dziewczyny, wyglądającej jakby była skazana na ścięcie.
Na te słowa obróciła się panna młoda gwałtownie tyłem do rozmawiających i bąknęła kilka ledwie zrozumiałych słów. Miały one znaczyć, że jeśli mamzel Maji Lizy niema na weselu, to ona sobie z tej całej parady nic nie robi. Tysiąc razy najmniej obiecywała, że będzie i zobaczy ją w stroju ślubnym.
Wmieszała się w sprawę Ulla Moreus i przemówiła głosem czystym i dźwięcznym, jaki miewają ludzie dobrzy, chcą
cy godzić i naprawiać. Powiedziała, że przecież Maja Liza może na chwalę bodaj zostawić babkę samą i przybyć. Możnaby posłać po nią wóz, bo odległość wcale wielka nie jest.
Teściowa Ulli dorzuciła również prośbę, wspominając, że Maja Liza i Brita uczęszczały razem na naukę konfirmacyjną i od tej pory szczególną dla siebie powzięły przyjaźń.
Odpowiedź pastorowej nie była zbyt grzeczna.
Oświadczyła wręcz, że w całej parafji niema chyba dziewczyny, z którąby Maja Liza nie była, zaprzyjaźniona.
Podniosła dumnie głowę i wyszła z pokoju, a pozostali nie mieli już odwagi nalegać.
Uderzyło jej teraz do głowy ponownie i uczyniła tak, chcąc dać poznać tym kobietom, że doskonale spostrzegła, iż ją dlatego tylko zwabiły na górę; by znowu zacząć o Maji Lizie.
Odbyły się zaślubiny i wszystko poszło pomyślnie. Panna młoda wiedziała, że wszyscy szepcą do siebie uwagi nad jej zapłakaną twarzą i rada by była wyglądać weselej ze względu na rodziców i dziadów swych.
Wszystko wzięłaby z lepszej strony, gdyby Maja Lisa była obecną. Pastorówna często jej wspominała, jak się bardzo cieszy, iż ją zobaczy panną młodą. Może jej chciała tylko dodać odwagi, teraz jednak odczuła zawód tak, że straciła wszelki powód radości.
Podczas obrzędu zaślubin kilka razy obróciła głowę i spozierała ku drzwiom. Miała do ostatka nadzieję, iż zjawi się lada moment i nie mogła się przezwyciężyć, by nie popatrzyć.
Jakże mogli być ludzie tak srodzy, by jej w tym dniu wydrzeć jedyną rzecz, mogącą rozweselić jej serce. Ile razy o tem pomyślała, łzy napływały jej do oczu.
Nakryto stoły, ustawione w kształt podkowy, wszyscy zasiedli i zaczęli jeść. Odrazu zapanował nastrój pogody i swobody. Pito i żartowano, sama jeno panna młoda doznawała takiego przygnębienia, że nie mogła przełknąć ni kęsa jadła. Krajała chleb na małe kawałki, aby się zdawało, że przecież coś je.
— Ach, gdyby tu była mamzel Maja Liza, wszystkoby poszło inaczej! — westchnęła.
Rzuciła szybkie spojrzenie na swego męża i zadała sobie pytonie, czy nie usłyszał. Wydało jej się, że myśli głośno.
Po chwili uczyniła to samo. Zauważyła nawet najwyraźniej, że mówi do siebie.
— Ach, czemużto nie mogła przybyć mamzel Maja Liza na moje wesele!
— Cóż to mówisz? — spytał pan młody.
Powtórzyła wprost mimowoli. — Ach, czemuż to nie mogła przybyć mamzel Maja Liza na moje wesele?
Pan młody musiał się dość nażebrać i nabłagać, zanim bogata córka kmieca zdecydowała się zostać jego żoną.
Szeptano sobie, że babka zmusiła do tego małżeństwa wnuczkę. Wyraz jej twarzy przy uczcie weselnej potwierdzał pogłoskę, która niezawodnie szerzyć się musi szybko.
Pomyślawszy to, zaczął jej przedkładać, by nie robiła tak smutnej miny, bo ludzie czynią uwagi, zaś z pastorówną zobaczyć się może przecież równie dobrze innego dnia.
Nie zważała jednak na jego słowa, krajała dalej chleb i po chwili Westchnęła znowu:
— Ach, czemuż mnie nie widzi w weselnym stroju?
Pan młody spróbował raz jeszcze przywieść ją do upamiętania.
— Nie pojmuję, — rzekł — jak możesz z tak błahego powodu wystawiać się na szyderstwo ludzi? Czy sądzisz, że mamzel Maja Liza dużo sobie z ciebie robi? Wiadomo, co państwo myśli o nas, chłopach.
Obróciła się doń żywo tym razem i rzekła:
— Nie mówiłbyś tak, gdybyś znał sprawę! Zaręczam, że nie siedziałbyś tu, gdzie siedzisz, gdyby nie pastorówna, która wstawiła się za tobą, twierdząc, iż będziesz dla mnie dobry.
Pan młody umilkł i trwał długi czas w tem milczeniu. Siedzący naprzeciw niego musieli krzyczeć głośno, zanim usłyszał którego.
Goście weselni zauważyli niedługo, co się dzieje, to też wszystko cichło coraz to bardziej, a spojrzenia kierowały się raz po raz na młodą parę.
W chwili największego właśnie zakłopotania zwrócił się pan młody do żony:
— Jeśli z tego jeno powodu czujesz się nieszczęśliwą, — rzekł — to zaradzę złemu. Mamzel Maja Liza zobaczy cię w stroju weselnym. Potrafię postawić na swojem!
Podniosła nań zdumione oczy i zauważyła, że mówi serjo.
— Nigdy ci tego nie zapomnę! — rzekła — Widzę, że mnie kochasz naprawdę, skoro mi chcesz pomóc w tym wypadku.
Twarz jej rozjaśniła się nagle, tak iż wszyscy spostrzegli, że jest jakby odmieniona.

Pastorówna siedziała w Löwdali w komorze swej przy kuchni i płakała rzewnie.
Łzy płynęły jej strumieniem po twarzy, a wstrzymać ich nie mogła. Starała się uspokoić, by służba nie sądziła, iż płacze z tego jeno powodu, że musi siedzieć sama, gdy rodzice zabawiają się wesoło.
Nie dlatego czuła się nieszczęśliwą, ale płakała, ponieważ nie mogła dotrzymać słowa danego Bricie. Ileż razy rozmawiały o tym wspaniałym dniu weselnym! Nie mogła, coprawda, pogodzić przyjaciółki na dobre z proponowanym jej narzeczonym, dodawała jej atoli otuchy, mówiąc, iż się cieszy na chwilę zobaczenia jej w weselnym stroju.
O tak, Maja Liza miała powód do płaczu, musiała bowiem złamać dane słowo, a to ciężyło jej na sercu wielce.
Nagle podniosła głowę i nastawiła uszu. Wydało jej się, że słyszy brzękadła uprzęży końskiej, a ponadto tony skrzypców. Tak jest, omyłki być nie mogło.
Słyszała jedno i drugie coraz to wyraźniej. Cóż jednak mogło być powodem tego zjawiska? Wstała i zbliżyła się do okna, wychodzącego na stronę wschodnią, skąd można było zobaczyć aleję plebanji.
Kiedy, przed niespełna godziną rozpalała ogień, na dworze panowała już głęboka ciemność. Teraz ogień przygasł, a w komorze było mroczno, natomiast na dworze rozjaśniło się znacznie. Była piękna, pogodna, wygwieżdżona noc, a śnieg na ziemi i okiść na drzewach zaczęły jakby same z siebie świecić, tak, że patrząc z wnętrza domu miała przed sobą jasno oświeconą przestrzeń.
Zobaczyła najwyraźniej orszak weselny, zbliżający się aleją. Minął stare zabudowania folwarczne i wielkie podwórze. W pierwszych sankach siedzieli muzykanci ze skrzypkami pod brodą i wygrywali co sił. W następnych siedzieli państwo młodzi, a panna młoda nawet nie zarzuciła chustki na głowę, ale połyskiwała świecidłami swej powabnej korony weselnej. Za nimi sunęły sanki pełne gości weselnych, a było ich mnóstwo. Maja Liza poznała siwka Moreusa i czerwone sanki kościelnego.
Uczuła zawrót głowy i usiadła na stołku przy oknie. Nie mogła pojąć, co to wszystko znaczy i poco jedzie orszak weselny od strony Loby do pustej plebanji.
Może to był zresztą jeno majak, może jej się zwidziało wesele, z powodu, że przez cały dzień rozmyślała bez przestanku o weselu Brity?
Jadący stanęli przed podjazdem, usłyszała to wyraźnie. Otwarto drzwi główne, a całe towarzystwo wpakowało się do sieni. Ale ona nie drgnęła.
Uczyniła to nie przez obawę, o nie. Nie uczuła się jeno na siłach doznać rozczarowania, nie zastając w sieni tych, których by wyszła witać.
Oni tymczasem przeszli kuchnię i rozwarli szeroko drzwi komory.
Na przedzie kroczyli muzykanci, za nimi latarnik Moreus, prowadząc pod rękę Ullę, potem para nowożeńców, oraz dwaj drużbowie, z zaświeconemi, trójramiennemi kandelabrami. Za nimi cisnął się tłum weselny obu płci.
Gdy wszyscy weszli, przestał grać Jan Oster i towarzysz jego, zaś Moreus stanął przed pastorówną, i palnął mówkę. Powiedział, że Brita życzyła sobie, by Maja Liza zobaczyła, jak pięknie wygląda w weselnym stroju. Nowożeńcy chcieli jechać sami, ale potem goście weselni pomyśleli, że jej większą sprawi radość widok całego orszaku. Przybyli przeto wszyscy, których nie rozmarzyła uczta.
Pastorówna ubrana była zawsze bardzo ubogo od czasu, kiedy dostała macochę, ale zarówno ona sama, jak i goście zupełnie o tem zapomnieli, bo twarz Maji Lizy opromienił tak i uśmiech szczęścia, że wyglądała uroczo, porywająco nawet.
Prawdą było, co powiadano o wszystkich pastorównach löwdalskich, że umieją czarować ludzi. Niesposób określić, jak się do tego brała, ale gdy uściskała pannę młodą, pana młodego i podała wszystkim ręce, całe towarzystwo odczuło dopiero wówczas prawdziwy nastrój weselny i ochotę.
Umiała ona odrzucić od siebie wszystkie troski i tak się weselić, że patrząc na nią, każdemu wydało się życie pięknem i niesposób było przypuścić nawet, by mogło być smutnem.
Spojrzała jeno na pannę młodą, pochwaliła jej koronę i suknię, a zaraz wszystkim otworzyły się oczy. Przedtem nikt nie widział, jak pięknie wygląda w tym stroju.
Potem zwróciła się do pana młodego, podziękowała, że przywiózł Britę, a także powinszowała mu żony. I zaraz otworzyły się oczy jego i poznał, że bierze nietylko największą posiadłość w Loby, ale również najlepszą córkę kmiecą w okolicy.
Co powiedziała Bricie, tego nikt nie usłyszał, ale okazało się później, że słowa te starczyły, by być przez cały dzień wesołą i szczęśliwą.
Przywieźli z sobą “próbki jedzenia,“ bo Maja Liza musiała też oczywiście skosztować uczty weselnej. Widać było, jak jej się wszystko podoba, ale wedle obyczaju nie mogła niczego jeść, zanim goście się nie oddalą. Długo im zostać nie wypadało, bo nawet odjazd sam mógł się nie podobać starszym.
Ulla Moreus opowiedziała, jak się wymknęła zaraz po jedzeniu, gdy dziadowie i starsi goście siedzieli nieco osowiali i napoły zadrzemani, marząc o śnie. Nikt nie spostrzegł niczego, aż było za późno, ale nie można przesadzać i korowód ruszyć musi z powrotem, gdy tylko Maja Liza zatańczy z panną młodą.
Udali się do salonu i goście stanęli pod ścianami, by się przyglądać tańcowi. Grajek Oster zaczął polkę, a pastorówna ruszyła wokoło z Britą.
Gdy skończyła pierwszy taniec uczuła niepokój. Z radości zapomniała o wymaganej przez obyczaj zapłacie. W dniu wesela musieli tańczyć z panną młodą wszyscy, mali i wielcy, a każdy tańczący winien był dać zapłatę. Niestety, biedna Maja Liza nie posiadała ni grosza.
Panna młoda natomiast nie zapomniała o niczem. Na małym stoliczku w rogu sali stał flakonik z perfumami i szkatułka weselna z cukierkami i rodzynkami. Były to rzeczy obowiązkowe i zawsze ofiarowywane tańczącym przez pannę młodą.
Straszna to była chwila dla pastorówny. Nie sposób naruszać starego obyczaju, bo wszyscy twierdzili, iż to przynosi nieszczęście.
Brita przeczuć musiała, co myśli, gdyż szepnęła jej w czasie tańca, by udała, że jej coś wciska w dłoń! Rzeczywiście trudno mieć w pogotowiu zapłatę, gdy się zostanie tak zaskoczoną.
Maja Liza posiadała złote kolczyki i broszę po matce. Dałaby Bricie chętnie te kosztowności, nie wiedziała jeno, czy jej wolno to uczynić. Cóżby się stało, gdyby to spostrzegła macocha!
Zazwyczaj tańczono z panną młodą tylko raz dokoła, ale pastorówna tak się zamyśliła co począć, że obtańczyła salę trzy razy. Nie myślała nawet, bo nie mogła, a tylko różne pomysły przebiegały jej przez głowę i nikły. Tańczyła, jak mogła najpowolniej, przypominając sobie, że posiada srebrną łyżkę, podarek chrzestny, ale gdyby pozbyła się tej kosztowności, macocha mogła pójść do nowożeńców i zażądać zwrotu. Stać ją na to było.
— Powiem chyba Bricie, że jej dam zapłatę innym razem! — pomyślała.
Ale w tej same] chwili drgnęła i zaraz żywo i wesoło dokończyła tańca. Ktoś musiał zauważyć jej niepokój i wcisnął jej w rękę monetę, gdy tańczyła mimo niego.
O dziwo! Po skończeniu złożyła na dłoni Brity nowiuteńkiego, błyszczącego talara.
Panna młoda zdumiała, się do tego stopnia, że zapomniała całkiem poczęstować ją zwyczajnemi łakotkami weselnemi, a Mija Liza musiała się o nie sama upomnieć.
Perfumując się pastorówna obiegła spojrzeniem salę, by zobaczyć człowieka, który jej dał talara.
Wiedziała, że go otrzymała, mijając w tańcu piec. Musiał to być ów wysoki, ciemnowłosy człowiek, stojący dotąd między piecem a szafą.
Pochyliwszy się nad stolikiem, wzięła kilka cukierków, a jednocześnie szepnęła Bricie, że zna wszystkich we wsi, a w żaden sposób przypomnieć sobie nie może nazwiska mężczyzny, stojącego przy szafie.
Brita odparła również szeptem, że znać go nie może, gdyż nie pochodzi ze wsi. Jest to kowal z hendriksberskich hut w Westmarku, a przybył tegoż właśnie dnia do jej dziada w celu zakupu siana. Dodała, że nie wie, skąd się tu wziął, gdyż nie zalicza się do orszaku ślubnego, a również nie ma na sobie świątecznej odzieży.
W istocie obcy człowiek ten nie miał serdaka baraniego i pasa. Pastorówna nie wiedziała, czy ma doń przystąpić i podziękować, i wahała się przez chwilę, potem zaś utraciła sposobność uczynienia tego, bo towarzystwo zabrało się do odwrotu. Podziękowała wszystkim za przybycie, pomogła im ubrać się, a potem wyszła na podjazd i żegnała ich zdaleka skinieniem dłoni.
Wróciwszy, przeraziła się wielce, spostrzegłszy na środku izby owego nieznanego człowieka.
Zaraz jednak domyśliła się, czemu został. Chciał się niezawodnie dowiedzieć, kiedy otrzyma z powrotem wypożyczonego talara. Może go wziął nawet z pieniędzy danych sobie przez zarządcę huty na zakup siana?
Gdy o tem mówić zaczęła, nie chciał wcale słuchać, a gdy nalegała, rzekł, że szkoda o tem wogóle wspominać.
Ona jednak nie mogła przyjąć od obcego człowieka talara, dlatego oświadczyła, że zaraz nazajutrz poprosi ojca o pieniądze i pośle do domu nowożeńców, by mógł zapłacić siano.
Dobrotliwy uśmiech niby promień słońca przemknął po jego twarzy.
Odrzekł, by postąpiła, jak jej jest najdogodniej, bowiem ma dość pieniędzy i bez talara doskonale obejść się może.
Patrzyła nań pytająco, on zaś zauważył, że pewnie sądzi, iż został ze względu na pieniądze?
Odrzucił w tył splot włosów, spadający mu na czoło, i spojrzał poprzez nią na przeciwległą ścianę.
— Ach! — rzekł — Sam dobrze nie wiem. Być może chciałem coś jeszcze powiedzieć.
Nie powiedziała nic, zbliżyła się tylko do drzwi. Niecierpliwiła ją ta scena.
Nieznajomy znowu objął ją dobrotliwym uśmiechem.
— Nie mogę zrozumieć, dlaczego tamci stąd odjechali! — zauważył.
Zarumieniła się na te słowa i znowu postąpiła ku drzwiom.
— Powinni byli panią zabrać z sobą na wesele, a nie zostawiać samą.
Głos jego miał tak serdeczne brzmienie, że Maja Liza nie poczuła gniewu, ale przeciwnie zwróciła się doń i zaśmiała.
— Teraz nic sobie już nie robię z samotności! — powiedziała. — Teraz jestem szczęśliwa. Idź pan tańczyć i nie troszcz się o mnie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Franciszek Mirandola.