Maja Liza/Chorąży

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Maja Liza
Podtytuł Romans
Rozdział Chorąży
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Concordia Sp. akc.
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Liljecronas hemland
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CHORĄŻY.

Pastorowa löwdalska miała zwyczaj obarczać wszystkich, drobnemi zleceniami i posyłkami. Ile razy ktoś mijał plebanję, chłop czy pan, wychodziła na schody kuchenne i póty kiwała ręką i wołała, aż przystanął. Potem musiała biegnąć co prędzej Maja Liza albo mała Nora na ulicę i prosić przejeżdżającego, by z łaski swej zabrał funt masła, który pani pastorowa chce sprzedać kapitanowi z Borgu, lub oddać grzebień tkacki wypożyczony od starej pani Moreus.
Czasem dawała im nawet przedmioty ciężkie, wielkie i nieporęczne, to też każdy mijając Löwdalę, drżał ze strachu. Trudno było jakoś odmawiać prośbie pastorowej, a z drugiej strony niesposób było przesmyknać się obok plebanji, by nie widziała.
Posiadała w każdym razie wybitny talent narzucania drugim swych spraw i życzeń, skoro nawet taki nicpoń jak piękny Örneclou musiał jej raz z musu uczynić przysługę.
Nie zapowiadało się wcale, że nastąpi wielka przyjaźń pomiędzy chorążym i pastorową, gdy zjawił się w Löwdali w ostatnim tygodniu stycznia. Przybywał zazwyczaj w tym czasie i bawił tydzień lub dwa tygodnie. Zaraz w pierwszej chwili postanowiła tak sprawą pokierować, by oberwańcowi zatruć każdą godzinę pobytu. Nastały właśnie dni wytężonej pracy po rozlicznych uroczystościach świętalnych, to też nie można było ścierpieć gościa, którego trzeba było obsługiwać.
W dodatku musiano podejmować nietylko Örnedou, ale również jego konia, bo chociaż był biedny jak mysz kościelna, przybywał zawsze własnym ekwipażem. Koń musiał dostać jeść, pić i zostać oczyszczony, panu jego również niczego nigdy braknąć nie mogło.
Pastorowa obmyśliła całą kampanję przeciw wygodom i nawyczkom chorążego. W pierwszej linji kazała zanieść jego kuferek do izby gościnnej podlejszej, nie zaś głównej kwatery, w której pomieszczano go dawniej, gdzie był kominek, łóżko z baldachimem i miękkiemi poduszkami oraz sprężynowym materacem. Mimo to chorąży miał minę wprost uszczęśliwioną, znalazłszy się w małej, zimnej stancyjce.
— Tutaj zawsze sypiać chciałem! — zawołał. — Pokoik ten to t. zw. „przytułek noclegowy,“ gdzie przyjmuje się na plebanji pierwszego lepszego, który przybędzie, prosząc o nocleg. Tutaj pewny być mogę, że nawet o późnej godzinie znajdę jeszcze towarzystwo. Sypiam, jak wiadomo, licho, to też, potrzebuję kogoś do rozmowy. W wielkiem łożu głównego pokoju gościnnego jest zawsze duszno, nierównie zdrowiej i lepiej przespać się w wąskiem łóżeczku na słomie.
Zachwycał się dalej tą okolicznością, że nie było tu ani ogniska, ani pieca, a pokój otrzymywał nieco ciepła tylko z olbrzymiego komina kuchennego, zajmującego połowę przestrzeni. Było to stanowczo na styczeń za mało, ale chorąży zachwycał się brakiem dymu i sadzy oraz jednolitą temperaturą przez dzień cały.
Podobało mu się również urządzenie pełne prostoty, niemalowany stół i zwykłe, nie wyściełane, stołki. Na pewno nic nie zniszczy, rurkując swą perukę lub farbując wąsy.
Tak się rozwodził szeroko, póki służąca była w pokoju, niewiadomo jednak zgoła, jaką przybrał minę, gdy wyszła. Dzień był mroźny i w nieopalonej stancyjce rozkosznie mu nie było. Mimo to przebierał się i muskał. Gdy się zjawił na obiad, policzki jego pałały przedziwną barwą, a brwi miał wspaniale wymalowane. Niktby się nie domyślił, że arcydzieła tego dokonał zgrabiałemi od zimna palcami.
Pastorowa wiedziała doskonale, że niema większego smakosza nad chorążego Örneclou. Nietylko chciał jadać dobrze przyrządzone potrawy, ale ucztować w pięknie umeblowanym pokoju na cienkiej bieliźnie stołowej i jeść srebrnym widelcem.
W czasach dawnych, nie wątpiła wcale pastorowa, podejmowano chorążego w sali i podawano mu, co było najlepszego. Tym razem kazała nakryć w komorze, przy kuchni bez żadnej zastawy i ofiarowała gościowi kapuśniak i kiszkę krwawą.
Örneclou miał najcudniejszy humor i sadził się na pochlebstwa dla pastora, gratulując mu, że się ożenił powtórnie. Dawał za przykład starego pastora z Sjöskogi, który był całe lata wdowcem, chociaż mógł się ożenić i opływać we wszystko. Gdy go ostatni raz odwiedził, w jadalni nie była zamieciona podłoga, tak że musieli jeść w sypialnym pokoju. Brakło też czystego obrusa, wszystkie były zaplamione, a służebnym dziewczętom nie chciało się nawet gotować codziennie. Kapuśniak z niedzieli podawano ciągle, a szczęśliwi byli jeszcze obaj, gdy go na długo starczyło.
Stary przyjaciel i druh z Löwdali urządził się zgoła inaczej, a znaleźćby nie można w całej okolicy tak dzielnej jak żona jego gospodyni domu. Wszędzie rozbrzmiewają hymny ku jej czci, a jadąc tu, czuł naprzód w ustach smak łakotek, jakich się tutaj na pewno spodziewał. Pozatem nieoceniona to rzecz dla Maji Lizy, że może się nauczyć, jak należy nakryć stół, jak się przyrządza i podaje potrawy, a któż lepiej jej to pokaże, jak nie osoba obeznana z wykwintnemi domami.
Piękny Örneclou miał specjalny talent mówienia złośliwostek, które zazwyczaj trafiały do celu. Ale Anna Marja Raclitz nie zaliczała się do osób wrażliwych, rzekła tedy swym chrapliwym głosem:
— Jeśli się panu chorążemu nie podobało u wdowca, należało wyjechać poprostu!
Örneclou spostrzegł, że jeśli nie obierze innej taktyki, nie będzie jadł w sali i spał w ciepłem łóżku.
Radby był nawet zaraz jechać, ale szło o co innego. Czuł, że go chce wygnać kobieta i nie mógł na to pozwolić. Nie zdarzyło się to jeszcze w jego życiu i niepodobna mu było z tem się pogodzić.
Dochodził już, coprawda, czterdziestki, ale wyglądał dobrze, a dotąd nie oparła mu się jeszcze żadna kobieta.
I został. Spędził kilka godzin z pastorem na grze w szachy, potem zaś, gdy tenże poszedł omawiać z Bengtem jakieś sprawy gospodarcze, udał się do bawialni i wszczął rozmowę z pastorową.
Pani Raclitz siedziała wyprostowana i sztywna na krześle pod oknem i, korzystając z ostatnich przebłysków dnia, cerowała pończochę.
Örneclou uczynił próbę zdobycia fortecy. Oświadczył, że się starzeje, ale przezto nabiera rozsądku. Dziewczęta, to istoty nieobliczalne i zmienne, postanowił tedy skończyć z miłostkami i oto pozwala sobie prosić o radę szanowną kumę, (wszak tak zwać wolno żonę bliskiego przyjaciela) i o pomoc w celu wynalezienia damy starszej nieco, choć nie za starej, dobrej i gospodarnej, któraby się zająć chciała biednym kawalerem, jakim on jest właśnie.
Pastorowa siedziała dalej nieporuszona i w gęstym już mroku nie można było widzieć, jaki ma wyraz twarzy. Ale Örneclou miał wrażenie, że usta jej drgnęły trochę. Czyżby zeń drwiła?
Tam u kata! Z niebezpieczną jakąś osobą ożenił się stary Lyseljus! Örneclou wiedział doskonale, że można pozyskać sobie starszą damę, zwierzając się jej z zamysłów małżeńskich.
Nigdy w życiu jeszcze nie rozmawiał z żadną kobietą o czem innem prócz miłości i małżeństwa, to też żaden inny temat nie przychodził mu do głowy. Zaczął tedy raz jeszcze i powiedział rzecz wprost przeciwną poprzedniej.
— Widzę już, kochana kumciu — oświadczył, — że taką mi u pani wyrobiono opinję, iż sądzisz, jako nie mógłbym się zadowolić żoną niepiękną i niemłodą. Nie jest tak, zaprawdę, albowiem poza innemi zaletami posiadam również trochę rozumu. Cóżby pani powiedziała, gdybym wziął na oko taką np. Maję Lizę Lyseljus, zwłaszcza, że pani to właśnie kształci ją na dzielną...
Urwał przezornie Örneclou, chcąc wybadać, czy może się posunąć dalej. Ciemność schodziła coraz to większa, tak, że nie mógł dostrzec rysów twarzy nietowarzyskiej zgoła istoty.
Miał wrażenie jednak, że pastorowa uśmiecha się milczkiem.
— Wiem dobrze, — podjął znowu, — że Maja Liza wyjdzie pewnie za pastora, tu dalej mieszkać i rządzić będzie. I wiele za tem przemawia. Lyseljus wynajdzie jej już młodzieńca, co się zowie, który poza staniem na kazalnicy potrafi jeszcze jąć się dzielnie gospodarki jak on sam. Mąż taki jak ja, musiałby się co chwila uciekać o pomoc i radę do teściowej, a to by była rzecz uciążliwa wielce.
Droga kumeczko, wiem że dla was najlepszą będzie rzeczą, gdy zostaniecie wdową (okropnie podupadł pastor w czasach ostatnich), osiąść sobie w stancyjce jak pani Beata Spaak i nie troszczyć się o nic.
Pastorowa siedziała ciągle prosta, niema, wyciągając i wbijając igłę w pończochę, którą jej oczy chyba jeno dostrzec jeszcze mogły. W pewnym momencie obróciła się jednak profilem ku oknu i Örneclou zobaczył, że śmieje się istotnie.
Przekonany, że żaden cios dosięgnąć jej nie zdoła, wstał, chcąc udać się do swego pokoju celem rurkowania peruk, lub gufrowania żabotów, co czynił zazwyczaj, gdy był zły.
Nagle jednak zwróciła się doń pastorowa i zadała mu ze swej strony pytanie:
— Panie chorąży, jeździ pan ciągle z miejsca na miejsce i zna wielu ludzi, czy zna pan tego Liljecronę, który jest pastorem w Finnerudzie?
Chorąży przeraził się. To co powiedział o małżeństwie, uczyniło na niej widocznie wrażenie. Może Liljecrona upatrzony był na małżonka, a słowa jej dały do myślenia, że nie całkiem na to się nadaje.
— Ollę Liljecronę znam doskonale! — powiedział. — Byłem u niego nawet kilkakrotnie w Finmarku. Jest to człowiek, co się zowie i wszystko umie. Wyuczył nawet ludność, zarówno mężczyzn jak kobiety przeróżnych, użytecznych zatrudnień.
— Rada bym się dowiedzieć, czy nie rzucił okiem na naszą Maję Lizę! — westchnęła. — Choć coprawda słyszy się same jeno pochwały.
Udawała macierzyńskie zainteresowanie, ale chorąży wyczuł w tonie słów, że nie byłaby od tego, by posłyszeć jakąś plotkę o konkurencie.
— O, droga kumciu! — zawołał. — Pani jest zbyt rozsądną osobą, by za ostro sądzić młodzież! Zważyć należy, że Finnerud to zapadła dziura, a on żyje w zupełnem osamotnieniu. Ja w takich razach ostatni rzuciłbym kamień. Nie da się mimo wszystko zaprzeczyć, że Liljecrona żyje od kilku lat z pewną kobietą tamtejszą na wiarę. Ale sprawa ta da się bardzo łatwo uregulować, a Maja Liza może o niczem nie wiedzieć.
Ciemność zmusiła pastorową do zaprzestania cerowania, mimo to nie zaświeciła lampy, ale wzięła robotę na drutach, która nie wymagała udziału oczu. Druty poruszały się cicho i regularnie, gdy jednak Örneclou powiedział, że pastor ma kochankę, zgrzytnęły w jej rękach, jakby z przerażenia.
Głos jej był zgoła zmieniony, gdy rzekła:
— Cóż to pan powiadasz, chorąży! Wszakże niepodobna, by pleban... Cóż na to biskup?
— Ach, droga kumciu! — pospieszył. — Nie mecie chyba jak daleko w górach leży Finnerud. Pewny jestem, że prócz mnie nikt o rzeczy nie wie, nawet jego najbliższa rodzina. Sam przypadkiem jeno wpadłem na trop i nie mówiłem oczywiście nikomu. Byłbym to i przed panią zataił, gdyby nie poczucie obowiązku poinformowania czułej i zapobiegliwej matki.
Örneclou odkrząknął i ciągnął dalej:
— Zmusza mnie pani do powiedzenia więcej niżbym chciał, ale powtarzam, czuję żem powinien przedstawić sprawę w pełnem oświetleniu. Zaręczam, że aż do odwiedzin u niego, w święta nic a nic nie wiedziałem. Nie zastałem go, przybywszy, ale gospodyni przyjęła mnie jak najlepiej, prosząc bym zaczekał na powrót pastora. Trwało to dość długo, a ja tymczasem zacząłem rozmowę z kobieciną. W swoim rodzaju niezrównana to osoba i nie Finka z pochodzenia, ale z szwedzkiego okręgu, jak tam powiadają, i wyborna gospodyni. Z podziwem niekłamanym widziałem, jak stara się na każdym kroku umożliwić Liljecronie, nieznośne w samej rzeczy życie pośród dziczy.
Siedzimy sobie tedy, gadając o tem i owem. Nie jest to nic więcej, jak dziewczyna wiejska, ale zupełnie do rzeczy i rozsądna. Po niewielkiej chwili uczułem, że jej coś dolega. Pani wie, że umiem postępować z kobietami, to też nabrała rychło zaufania. Spytała wprost, czy wierzę w to, by Liljecrona dostał wielki pastorat. Obiecał jej przed ośmiu jeszcze laty, gdy tylko przyszła, że się z nią ożeni, skoro dostanie lepsze miejsce. Teraz jednak napadł ją strach, bo owa Sjöskoga to ma być coś niesłychanego. Może pomyśli sobie Liljecrona, że nie nadaje się na pastorową tak wielkiej parafji?
Zrozumie pani, że była zrozpaczona. Starałem się uspokoić ją z wszystkich sił i obiecałem, że wybadam Liljecronę, jakie ma plany. Nazajutrz powiedziałem mu otwarcie, że spostrzegłem nielegalny stosunek, który winien uporządkować. Wyznał, że jest na to za biedny. Gdy się ożeni ze swą dziewką, jak się wyraził, zostanie ona żoną, a wówczas musi jej dać do posługi drugą dziewkę. Możesz być pewny dodał, że wówczas już nie wydoi krowy, ani nie pomoże Pekce w polu. Oczywiście jednak ożenię się z nią, gdy jeno będę mógł. Dopowiedziałem: gdy dostaniesz Sjöskogę’? Ach, odrzucił, nie pragnę wcale Sjöskogi i zamierzam zrzec się jej.
Örneclou zamilkł. Ledwo mógł dostrzec pastorową w ciemnościach, nie słyszał też szelestu drutów i zrobiło mu się nieswojo. Nie wiedział, czy nie popełnił tu, jeśli już nie występku, to co najmniej wielkiej nieostrożności.
— Powiedziałem wam, droga kumciu, wszystko com wiedział — rzekł po chwili. — Proszę, nie róbcie sobie z tego nic. W całej chyba diecezji niema znakomitszego młodego kapłana niż Liljecrona. Zważcież, że jest to prawdziwe bohaterstwo żyć przez lat jedenaście w nędzy, pośród fińskich chłopów, mając takie zalety i talenty. Jest on podobny do owego, powiedziałbym Korsykanina, o którym tyle gadają w czasach naszych.
Milczenie trwało dalej, a chorąży czuł się coraz gorzej. Już zaczął na nowo pieśń pochwalną dla, Liljecrony, gdy pastorowa wstała nagle z krzesła i rzekła głosem zgoła inaczej brzmiącym, niż dotąd, podczas rozmowy z nim:
— Mąż mój wraca! Udaj się doń, Örneclou, i pogadajcie sobie, miast tu siedzieć w ciemności ze mną. Uraduje on się pogwarką z tak dobrym jak pan przyjacielem.
Od tej pory stała się, jak przewrócona na drugą stronę rękawiczka. Örneclou podejmowany był w paradnej sali, sypiał w najlepszej izbie, a podawano mu przysmaki, jakich nie dostawał sam nawet pastor.
Nie bardzo się temu dziwił. Wiedział zdawiendawna, że mu się oprzeć nie może żadna kobieta, o ile jeno włoży w jej pozyskanie tyle trudu, ile go zażył w tym wypadku. Mimo wszystko jednak wyglądało to dość tajemniczo. Örneclou dumał, dumał i przyszedł do wniosku, że pastorowa rozważyła jego propozycję, zaakceptowała ją i godzi się wziąć go za zięcia.
No tak, mruknął Örneclou, niewiele sobie robiąc z tych całych zalotów. Niechże i tak będzie, godzę się ostatecznie na Maję Lizę. Pewny był zupełnie, że ją dostanie. Wszakże przyszła teściowa otaczała go niewysłowioną życzliwością, odgadując poprostu z oczu, czego sobie życzy.
Chciał odbyć jeszcze przejażdżkę po Wermlandji przed związaniem się ostatecznem i wstąpić wszędzie tam, gdzie go zdawna serdecznie i gościnnie podejmowano. Po ożenku, mając babę i gospodarstwo, będzie oczywiście musiał siedzieć na miejscu. Tak pomyślawszy, zrozumiał, że nie może pozostać w Löwdali tak długo jak zazwyczaj, ale powinien wyjechać czem prędzej, oczywiście poto, by w tym krótszym czasie wrócić tu i osiąść na stałe.
Pewnego ranka oświadczył, że musi jechać, a z miny pastora i pastorowej przekonał się, że im to zrobiło wielką przykrość. Chcieli go skłonić, by został, ale był niewzruszony i oświadczył, że przed wieczorem jeszcze musi stanąć w Karlsztadzie.
Nie powiedział wprost, że wydala się poto jeno by wrócić i zostać panem Löwdali, ale to było zrozumiałe samo przez się. Pastorowa miała zbyt wiele sprytu, by się nie domyśleć co to wszystko znaczy.
Zanim jeszcze wyjechał, uczuł że w serce jego wdziera się tęsknota, za tem miejscem, gdzie będzie na pewno szczęśliwy.
Właśnie ubierał się w futro, gdy nadeszła pastorowa i spytała, czy zechce jej oddać przysługę. Dziedziczka z Lökene zamówiła u niej koguta, to też radaby go posłać przez niego, o ile muto zlecenie nie wyda się zbyt uciążliwem. Jadąc do Karlsztadu, musi z konieczności minąć Lökene.
Chorąży zgodził się natychmiast z radością.Po pierwsze mógł w ten sposób wyświadczyć przysługę przyszłej teściowej, a po wtóre miał okazję wstąpić do Lökene i wziąć udział w wyśmienitej biesiadzie.
Godząc się, nie wiedział oczywiście Örneclou, że kogut jest żywy.
Ponieważ sanki jego były maleńkie i nędzne nad wyraz, nie mógł uczynić inaczej, jak postawić kojec z kogutem na siedzeniu głównem, sam zaś przykucnął z tyłu na małem siodełku, przeznaczonem dla chłopca stajennego.
Do końca nie stracił jednak ostrej miny, by pokazać starej Racltz, że będzie miała zięcia uległego i grzecznego niesłychanie.
Kiedy odjeżdżał, był śliczny dzień styczniowy. Słońce dogrzewało jak w marcu, a o mrozie nie było mowy.
Örneclou czuł, że od czasu przyjazdu swego do Löwdali stał się innym zgoła człowiekiem. Löwdala i Maja Liza! Posiadać i rządzić! Mieć własny dach nad głową i przyjmować przyjaciół wedle upodobania. Jakże to różne od całorocznej tułaczki od dworu do dworu, wśród ciągłej niepewności w momencie zatrzymania konia przed podjazdem, jak się zostanie przyjętym.
Droga była dobra, posuwał się tedy szybko naprzód i dotarł do Loby. Spotkał tu jadącego na furze siana starego wieśniaka. Był to Björn Hindrikson.
— To bardzo porządny człowiek ten Björn Hindrikson! — powiedział do siebie Örneclou i zatrzymał konia, by zamienić słów kilka z jadącym. Björn Hindrikson był sąsiadem Löwdali, to też OÖrneclou, mający zostać rychło jej panem, chciał sobie pozyskać jego przyjaźń.
Niestety, w chwili gdy stanął, coś wrzasnęło nagle: Kukuryku! Tak się przeraził, że omal nie spadł z małego, tylnego siodełka. Zupełnie zapomniał o kogucie.
Fingal chorążego ni drgnął, przeżył on niejedno i nic go już przerazić nie mogło. Mniej był jednak obeznany z życiem kasztan Björna, to też poniósł, przewrócił wóz, a cały ładunek spadł do rowu..
Nie była to zgoła właściwa metoda zawierania przyjaźni sąsiedzkiej. Rozgniewany Örneclou śmignął Fingala, a gdy sanki ruszyły, kogut umilkł zaraz.
Jechał dalej prosto przed siebie i dumał znowu o Maji Lizie. Była piękna, miała dopiero siedmnaście lat, a Löwdala była jej własnością. Tak, tak, on jeden godny był posiąść owo szczęście, on, Örneclou, mimo, że nie zaliczał się już właściwie do młodzieńców.
Ukazało się coś przed nim w dali. Mężczyzna i dama, jechali konno i można się było założyć, iż damą była hrabina Dohna na zwykłej przejażdżce wierzchem.
— To szelma, ta wdowa z Borgu! — mruknął Örneclou. Prawdziwą przyjemność sprawiało patrzyć, jak doskonale siedzi i powoduje koniem. Szkoda tylko, że wszędzie włóczyła z sobą jakiegoś czarnowłosowego emigranta, którym się opiekowała z zapałem
Örneclou stanął, zlazł z siodła i, zdjąwszy czapkę, przybrał, minę pełną podziwu. Nagle zapiał kogut. Hrabina ściągnęła cugle i obejrzała się zdumiona. Skądże wziąć się mógł kogut w szczerem polu, w tak znacznej odległości od zagród wiejskich?
Możeby to przeszło niespostrzeżenie zresztą, gdyby kogut nie zapiał po raz drugi. Teraz zrozumiała wszystko, że zaś posiadała pewną dozę złośliwości, przeto wdała się z Örneclou w rozmowę, zmuszając go w ten sposób do stania na gościńcu przez kilka minut.
Kogut piał bez przestanku, drąc się za każdem słowem, jakie wypowiedzieli.
I to wszystko wytrzymać musiał piękny Örneclou, najelegantszy kawaler Wermlandji. Musiał się wystawić na szyderstwo tego rodzaju.
Hrabina siedziała na koniu, rozmawiała i udawała, że zgoła nie słyszy koguta, przecinającego zdanie co chwila i głuszącego słowa.
Przez czas pewien stał jak na żarzących węglach, a pot strachu spływał mu z czoła. Wkońcu jednak nie mógł wytrzymać, skoczył na siodełko i ruszył, co koń wyskoczy.
Pianie ustało natychmiast, zato jednak doszedł go jasny, perlisty, donośny śmiech hrabiny i szedł za nim aż do granic wsi, aż do końca podróży, baaa... prześladował go do końca życia.
Z wielką ochotą otwarłby wieko kojca i puścił koguta, by leciał do djabła, ale nie zapomniał o Maji Lizie i Löwdali, przeto postanowił oprzeć się pokusie i wytrzymać do końca. Nie chciał popaść w niełaskę u teściowej za żadną cenę. Pomyślał też, że gdy minie kościół svertsjoeńki, droga wieść będzie samotną okolicą leśną, gdzie z pewnością nikogo już nie spotka.
Na nieszczęście pogoda niezwykle piękna wywabiła na świat mnóstwo osób, tak że roiło się od wycieczkowiczów. Za małą chwilę ujrzał chorąży komendanta swego pułku. Örneclou dawno ukończył służbę wojskową, ale mimo dymisji uważał za swój obowiązek zachować maniery dostojne i pełne godności, przystojne człowiekowi, który kroczył ongiś przez pole chwały.
W chwili, kiedy się podniósł, oddając zamaszysty ukłon, zapiał kogut.
Do prawdziwej rozpaczy doprowadzić mogło to chyba każdego. Nieszczęsne przygody jawiły się jedna po drugiej. Same niepowodzenia przez całą drogę.
Nakoniec, wydostawszy się na grzbiet gór sundgaardskich, spotkał nowego właściciela dóbr björneńskich, Melchiora Sinclaira.
Tego tylko brakowało dotąd! Niepowodzenie osiągnęło punkt kulminacyjny. Opinja powszechna nadała Sinclairowi przezwisko „koguta,” z powodu wrzaskliwego charakteru, pyszałkowatości i popędów awanturniczych.
Sinclaire wiedział o tem przezwisku i nie był zeń oczywiście zadowolony. Przeciwnie, w obecności jego nikt nie śmiał wspomnieć nawet o kurach, ni jajach.
Przerażony Örneclou postanowił nie zatrzymywać się przy Sinclairze dla pozdrowienia go, ale minąć tak szybko, jak tylko biec potrafi poczciwy Fingal.
Cokolwiek jednak dziś podjął, zawsze wszystko źle wypaść musiało. Dziedzic wracał z Karlsztadu, gdzie sobie kupił właśnie nowe janczary, dzwoniące tak wspaniale i rozgłośnie, że podniecony tem kogut zapiał w przejeździe, dwa razy głośniej niż przedtem.
Örneclou uniósł się i śmignął Fingala mocno po brzuchu, bo teraz w jego nogach jeno była nadzieja ratunku.
Nie tak łatwo jednak przyszło chorążemu wydobyć się z matni. Melchior Sinclaire zawrzał gniewem. Nie spostrzegł on stojącej przed Örneclou paczki z kogutem, natomiast jego samego poznał odrazu i pewny był, że zapiał w przejeździe umyślnie, by go obrazić.
Bez namysłu zawrócił i pognał za chorążym, by mu sprawić należyte lanie.
Örneclou usłyszał go za sobą i pomyślał, że nąjlepiejby było stanąć i wyjaśnić mu rzecz całą. W tem zapiał kogut ponownie i to tak głośno, że echo odpowiedziało z lasu, zaś Sinclaire, pewny drwin Örneclou, ryknął z wściekłości. Wobec tego stracił chorąży odwagę tłumaczenia, jeno śmigał raz po raz konia, by ujść pogoni.
Przez kilka minut gnali wierzchem grzbietu gór sundsgaarskich, ale kłusak dziedzica miał lepsze nogi od starego Fingala, to też nie ulegało kwestji, że go za chwilę dogoni. Örneclou, obejrzawszy się, ujrzał tuż za sobą Sinclaira z podniesionym batem w ręku, i zrozumiał, że bat ten spadnie na jego plecy za moment.
To go skłoniło do porzucenia nadziei na Maję Lizę i Löwdalę. Pochylił się, chwycił kojec z kogutem i cisnął Sinclairowi tuż przed konia na gościniec.
W ten sposób zdołał umknąć, inaczej byłby niewątpliwie zginął pod ciosami rozwścieklonego dziedzica, który wpadłszy raz w szał, nie słuchał tłumaczeń, racyj i ślepy był na wszystko.
Dotarłszy do gospody ilberskiej, uczuł, się chorąży zupełnie wyczerpanym i pewny był, że po tej jeździe nigdy już na dobre nie przyjdzie do siebie.
Żył jeszcze długo potem, ale do najpóźniejszej starości klął jak kapral, ile razy wspomniał tę przygodę.
W Löwdali nie pokazał się już wcale, bo znieść nie mógł żywego świadectwa wydarzenia, które zaliczał do najprzykrzejszych całego życia swego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Franciszek Mirandola.