Magnat (Rodziewiczówna, 1921)/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Magnat
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie piąte
Data wyd. 1921
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. Poznań
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

O jeden dzień później wrócił Aleksander z Lublina i zaraz przyszedł do gabinetu Adama.
— Cóż? Sprzedałeś Mniszew i kupiłeś Zabrańce?
— Mniszew sprzedałem. Mam zdać za miesiąc. Zabrańców nie kupiłem.
— Zabrakło ci pieniędzy? Cbcesz, założę ci, ile trzeba.
— Nie! Jeszcze się namyślam! Nie mówiłem z Binsteinem. Może się co innego zdarzy! — odparł wymijająco i przeprowadził rozmowę na temat interesów Zborowskich.
Był zresztą swobodny, bez cienia zgryzoty. Adam szukał w głowie wstępu do rozmowy o Gizeli, ale mu nic na myśl nie przychodziło. Wreszcie rzekł:
— Matka o ciebie co chwila pyta. Zachwycona kościołem i przygotowała ci prezent: pierścionek zaręczynowy.
Aleksander się dziwnie roześmiał i głowę spuścił, patrząc ponuro na dym z cygara.
— Niebardzo wesoło przyjmujesz tę wiadomość.
— Bo wygląda mi w tej chwili na ironję.
— Dlaczego?
— Po tem, o czem w Lublinie mówiłem z Wolskim.
— Z tym warjatem? Jakto, wrócił żyw z Algieru?
— Wrócił, ale ledwie żywy. Pięć lat był w legji cudzoziemskiej.
— To podobno przedsionek piekła.
— Jak kto lubi. Mnie się jego opowiadanie tak podobało, że mam ochotę spróbować.
— Zwarjowałeś!
— Może być, ale to mnie kusi!
— Mówiłeś o tem matce?
— Jeszcze nie!
— Ano, to jestem spokojny i chodźmy na obiad.
— Wybacz mi, ale właśnie do matki mi pilno, więc się wynoszę.
Wstał, uścisnęli sobie dłonie i Aleksander wyszedł. Czekały na niego kuce mniszewskie i wnet zniknął za bramą.
Czekała też na niego z biciem serca matka, przed którą trzymał duszę otworem.
Ciężkie przebyła dnie od tej chwili, gdy po rozmowie z Gizelą przyleciał do niej, straszny szałem i rozpaczą, i wyznał wszystko.
Teraz miał znowu zwierzenie na sercu.
Nie pytała o nic, ugościła go i nakarmiła, a dopiero ułożywszy do snu Józię, zasiadła z robotą naprzeciw niego, u kominka i rzekła:
— Więc tedy sprzedałeś Mniszew! Ileż ci zostało pieniędzy?
— Nie. Oddałem wszystko panu Lasocie. Może mi lada dzień odeśle dziesięć tysięcy, a może nieprędko. Czy miałem go opuścić, żeby zachować siebie?
Kalinowska nie przestała szyć, myślała.
— Żebyś mu nie odpłacił, nie wartbyś był dobrego słowa; ale, mój biedaku, nie dobijesz się ty niczego. Znowu tedy jesteś na tym samym stopniu, co przed półtora rokiem.
— Nie; stoję wyżej. Kupiłem przecie od Kaczkowskiego domek i ogród w miasteczku, wymówiłem z Mniszewa kuce, pięć krów i dwie morgi lasu. Sprzęty domowe nam zostały, więc matka i Józia będę u siebie i niegłodne.
— Nie o nas chodzi. Mnie wszędzie dobrze, byle zajęcie, a dziecko przy mnie było bezpieczne. Ale ty?...
— Dla mnie to szczęście. Po tem, co mnie od niej spotkało, wolę nie mieć nic, niż tę trochę, co mnie trzymało na łańcuchu. Spłaciłem dług panu Lasocie, takem z tego szczęśliwy, że mnie tamto mniej boli. Pójdę dalej w świat, bom wolny. Tutaj tak strasznie ciasno i tak mało jest do roboty. Do nowego roku muszę pozostać, a potem jak ptak wylecę. Nie mam na co czekać, kiedy mi mama nie pozwoliła jej zabić.
— Ja nie wierzyłam, byś to uczynił, ale bałam się skandalu. Zabić ją, mój biedaku! Sambyś zginął raczej, a jej nie tknął.
Wzdrygnął się i jęknął:
— Jezu! Ale gdy ją kto weźmie... Ja muszę stąd precz iść, bo śmierć zrobię!
Zerwał się i zaczął chodzić po pokoju.
— Śmierci mi się chce! — wybuchnął z rozpaczą.
— Olek, a ja? — rzekła zcicha.
Jak stał, tak runął jej do nóg.
— Matusiu, mnie się już rozum plącze i tak mnie dusza boli, żebym się jej pozbyć chciał z ciała. Co mam robić, co z sobą począć?
— Ja ci powiem. Nie targaj się, nie szalej! Czy ci pan Lasota zwróci te tysiące, czy nie, tu musisz pozostać aż do mojej śmierci.
— Matusiu, oszaleję z bezczynności!
— Będziesz służył w Zborowie!
— Jako ubogi krewny, wyglądający łaski bogatego! Powtórzenie Kuhacza.
— Nie zhańbiłeś się tam, nie zhańbisz tutaj.
— Ależ ona! Ja jej widzieć nie chcę!
— Dlaczego? Wstydzisz się?
— Kocham, takem podły! Powinieniem nienawidzić!
— Ona sama ułoży tak stosunki, żeby ciebie unikać. Po tem, co między wami zaszło, będzie uważniejsza. W każdym razie ja się będę potrochu przeprowadzać do miasteczka, a ty zajmij się jeszcze gorliwiej Zborowem, to cię rozerwie.
Jednakże Aleksander łudził się jeszcze nadzieją, że go Lasota nie zapomni. Ale minął miesiąc, nowo nabywca sprowadził się do Mniszewa, Kalinowska z Józią osiadły na nowem miejscu, ubogo znowu było, skąpo, zaczęto bardzo oszczędzać, łatać; nastała zima, a o Lasocie i wieści nie było. Wtedy Aleksander ręką machnął, przegryzł zawód i lżej mu się zrobiło na sercu.
— Odwdzięczyłem się dobrodziejowi. Zawsze i to dobry interes. A on jeden nigdy mnie nie ukrzywdził.
W Zborowie jeszcze bawili dziedzice i pełno było gości na polowaniu. Przez październik szczuto zające i lisy; hrabiankę, na czele eleganckiej kawalkady, widywał Aleksander przelotem, w polu, gdyż się od bytności na salonach zupełnie usunął, a sprawy ważniejsze załatwiał w kancelarji Adama, w godzinach, gdy wiedział, że nikogo nie spotka.
Najtrudniej mu było usunąć się od pani Kalinowskiej, która, o niczem nie wiedząc, zapraszała go bezustannie, gderała za dzikość i obarczała tysiącem poleceń, które go zmuszały do częstych sprawozdań.
Tam też spotykał hrabiankę. Zwykle składał sztywny ukłon, ona odpowiadała kiwnięciem głowy i na tem się kończyło.
Pewnego dnia, w końcu października Michał, który należał do remanentu, przeprowadzonego z Mniszewa do miasteczka, wpadł konno do Zborowa i rzekł zdyszany:
— Niech pan zaraz jedzie do domu! Przyjechał jakiś stary pan po naszą pannę Józię i pani mi kazała duchem pana sprowadzić.
— A to co znowu? — pomyślał zdziwiony Aleksander, zamykając śpiesznie biuro i wołając o konie.
Spotkał Adama na progu.
— Gdzie to jedziesz tak nagle?
— Matka mnie wzywa. Ktoś po naszą sierotę przyjechał. Nie nie rozumiem. Jak ją nam zabiorą, to się matka zagryzie, tak się do dziecka przywiązała!
I zafrasowany wsiadł na wózek.
Dom swój zastał jasno oświetlony, a w saloniku, przy kominku, matkę, rozmawiającą z jakimś siwym panem. Józia, zapuchnięta od płaczu, siedziała przy Kalinowskiej, trzymając się jej ręki.
— Oto właśnie mój syn! — przedstawiła go matka.
Stary pan podniósł się i ukłonił, badawczo go mierząc oczami.
— Jestem Malicki, wuj tej małej! — rzekł, podając mu rękę. — Przed tygodniem przypadkiem w rozmowie z panną Bujnicką dowiedziałem się, że mam siostrzenicę i naturalnie oto jestem, aby państwu podziękować za opiekę i zabrać swą dziedziczkę.
— Ja nie chcę! Ja nie pojadę! — zawołała Józia, pewna, że jej przybył sukurs.
Stary pan się uśmiechnął.
— Ten krzyk serca dowodzi, jaka była opieka, a ja wnoszę z opowiadania pani, że, żeby nie wy, dziecko-by się zmarnowało dawno. Niegodziwa była ta stara Wojewódzka!
— Czy była krewną pana? — spytał Aleksander.
— Nie, dzięki Bogu! Rzecz się tak miała:
Tu głos zniżył i szepnął do Kalinowskiej:
— Niech-by dziecko tego nie słyszało!
— Idż-no Józiu, przygotuj nam herbatę!
— Dobrze, ale pani mnie nie odda! Ja nie chcę być bez pani! — wybuchnęła dziewczynka, rzucając się jej na szyję.
Staruszka objęła jej głowę, ale i ją łzy dławiły, więc wyszła też z pokoju.
Aleksander przeprowadził je oczami aż do progu, a potem ze stłumionem westchnieniem rzekł:
— Słucham pana.
— Otóż miałem siostrę, dużo młodszą, jedyną, ukochaną. Dla niej się nie ożeniłem, była radością mego życia, myślałem, że się nigdy nie rozstaniemy, bo odrzucała najlepsze partje, mówiąc, że jej ze mną najlepiej. Wierzyłem głupi, aż mi pewnego dnia wyznała, że czyniła tak dotychczas dlatego, że kochała skrycie i bez wzajemności, aż dzisiaj jest nareszcie pewną tej wzajemności, szczęśliwą i wychodzi zamąż. Pytam, kto jest ten wybrany i dowiaduję się, że to Sławski, mój rządca, awanturnik, hulaka i rozpustnik, którego miałem od roku za zuchwalstwo wydalić. Naturalnie wyrzuciłem go jeszcze tego wieczora, a w tydzień potem Józia się z nim wykradła. Rozumie pan, że na długie lata wymazałem ją ze swej pamięci i serca, a ona ze swojej strony nie dawała znaku życia. Dowiadywałem się o nich z uczuciem zadowolonej zemsty, że za jej posag, który odesłałem przez urząd, imćpan Sławski kupił majątek, przehulał go, za resztki wziął dzierżawę i tę stracił, a potem przeszedł do Królestwa, dostał jakąś posadę, spadał coraz niżej, aż wreszcie nikt nie wiedział, gdzie się podzieli. Dopiero po kilku latach odebrałem list od zupełnie mi nieznanej pani Wojewódzkiej, że jej daleki krewny, Sławski, owdowiawszy, oddał jej na wychowanie swą jedyną córeczkę, Józię, sam wkrótce umarł, a w rok po nim zmarło i dziecko na odrę, pomimo jej wielkich starań. Tu oto jest ten list. Poco kłamała, tego dotychczas nie rozumiem! Chyba, żeby mieć bezpłatną służącą, gdyż tem była u niej moja siostrzenica, i, żeby nie państwo, możeby dotychczas poniewierała się po garderobach i czeladnych izbach.
— Niewieleśmy jej dać mogli i żadnej nie mamy zasługi.
— Za pozwoleniem. Właśnie dlatego, że sami niezamożni, dziecko było dla was wielkim ciężarem. Troskał się pan o jej wychowanie, kiedy prosił panny Bujnickiej o umieszczenie w Jazłowcu. Dziecko wszystko panu zawdzięcza, bo gdyby nie to, umarłbym nieświadomy, fundusz-by zabrał ten nicpoń Lasota, a sierota Józi mojej nigdyby swych praw nie poznała.
— Więc to pan Lasota jest spadkobiercą pana? — spytał zdziwiony Aleksander.
— Nie, już nie jest, dzięki Bogu, gdym tę małą odnalazł! A jestem pewien, że na mój rachunek gra i traci oddawna. Dawnom mu dom wymówił, ale teraz dopiero umrę spokojny.
— Oddam panu natychmiast papiery Józi! — odparł Aleksander chmurnie. — Pan ją zechcesz zaraz zabrać?
— Ejże, przenocujecie mnie przecie! — uśmiechnął się Malicki.
— Nie o tem myślałem! — poprawił się młody człowiek.
— Ale panu dziecka żal, nieprawdaż?
— Zżyłem się z tą myślą, że ono nasze i tak niespodziewanie je tracimy...
— To też poco się rozstawać? Jedźcie z nami!
Na tę szczególną propozycję Aleksander popatrzył na gościa i lekko się uśmiechnął.
— Mam tu pracę, a tam nic! — odparł.
— Kiedy panu mówię: „Jedźcie z nami“, to wiem, co mówię. Słyszałem, jaką pan ma pracę i jakie kwalifikacje, i ręczę, że tam, u nas, dalej pan zajdzie, niż tutaj. Moja Struga warta Zborowa. Zresztą, ponieważ ja z małą chcę lat parę mieszkać we Lwowie, zostawię panu majątki w dzierżawie, aż do mojej śmierci, a jeśli dłużej pociągnę, niż myślę, to do zamążpójścia małej.
Teraz już się Aleksander naprawdę roześmiał i spytał:
— A w ilu też tysiącach dzierżawy idą pana dobra?
— Zawsze sam zarządzam. Weźmiemy przeciętne cyfry dochodów dziesięcioletnich i to będzie cena. Mniej więcej od 25 do 30 tysięcy to wyniesie. Zresztą, to wszystko fraszki. Załatwimy tam na miejscu w kwadrans. Główna rzecz, że pan jest wolny, bardzo pan przyjemne zrobił na mnie wrażenie, matka pana zaopiekuje się Józią, a ja się nią nacieszę, na emeryturze, we Lwowie.
— Dziękuję panu za łaskawą propozycję, ale to interes nie na moją możność i nie mogę się go podjąć, trzeba się z dzieckiem rozstać i tkwić tutaj, gdzie los przykuł.
— Co za los? Chyba własna wola. Nie umiałby pan podać mi racji, dla której mi odmawia?
Pod badawczym wzrokiem starego Aleksander czuł, że się czerwieni, więc prędko odparł:
— O, bardzo łatwo ją podam! Nie mam żadnego majątku.
— Niepotrzebny kłopot. Weźmie pan Strugę z tem, co w niej jest, zapłaci mi pan w końcu roku, a zda w tym stanie, w jakim obejmie.
Żachnął się Kalinowski.
— Czy mi pan chce w ten sposób płacić za chleb, co Józia jadła? Zarobiłem nań uczciwie i z serca jej dałem, a ona stókrotnie już zań nam odpłaciła, bo nas kocha.
Ale i Malicki się zaperzył.
— Mogę być dziadem pana, więc niech mnie pan nie obraża. Nie myślę wam płacić, bo za takie usługi niema zapłaty; ale sądziłem, że pan zrozumie, kto robi lepszy interes z nas dwuch, i jako młody staremu zechce pan się potrudzić.
— Nie rozumiem!
— Przecie to jasne. Daję panu gotowy warsztat i powiadam: chce mi się już spocząć, tyś młody, daj mi tyle, com zarabiał, a jeśli więcej się nastarasz, to twoje.
— Na taką łaskę wielu pan znajdzie amatorów. Proszę ogłosić!
— Myli się pan. Nikt się nie zgłosi, bo cała Galicja zna sknerę i lisa Malickiego i wie, że on ani się oszukać, ani okłamać nie da, a pan sam, co tak parska obrażony, za łaskę możeby po roku łaski prosił.
— Ja! Gdybym się czego podjął, tobym się nie cofnął.
— Otóż to! Przedewszystkiem trzeba interes znać, a potem go odrzucać, lub przyjmować. Ja mej propozycji nie cofam, a pan ją powinien rozważyć rozsądnie. To mi się nawet od pana należy, bom urażony. A teraz mówmy o czem innem! Niech mi pan opowie o tej Wojewódzkiej. Nie wie pan, jak skończył Sławski?
Kalinowska poprosiła na kolację; przeszli do jadalni i Malicki rzucił się zgłodniały do jadła, oczy jednak co chwila na Józię podnosząc.
Zapłakana, wystraszona, siedziała obok Aleksandra, nie tykając żadnej potrawy, tylko patrząc żałośnie to na niego, to na swą opiekunkę.
— Jedz-że Józiu! — powtarzała co chwila staruszka bezskutecznie.
Wreszcie Aleksander zwrócił się do niej.
— Jedz! — rzekł jedno słowo.
Sięgnęła posłusznie po widelec, a Malicki się roześmiał.
— Oho, większy respekt ma dla pana, niż dla pani!
— Rzadko go widuje. Ja spowszedniałam! — odparła Kalinowska dobrotliwie.
— Boisz się pana Kalinowskiego, Józiu?
Podniosła wzrok na Aleksandra.
— Wszyscy się boją! — odparła.
— Otóż kto mi daje dyplom na ludożercę! — roześmiał się. — No, już przestanę cię straszyć.
— Nie, nie! — zawołała desperacko.
— Masz serce z nią się drożyć! — szepnęła z wyrzutem Kalinowska.
— Józiu, zastanówże się, jaką wujowi robisz przykrość! — upominał surowo. — Wstyd mi za ciebie!
Pohamowała się natychmiast.
— Ja będę wuja też kochać, jeśli mnie stąd nie zabierze.
— A jeśli zabiorę? — spytał Malicki.
— To ucieknę!
— Śliczne zamiary! — mruknął Aleksander. — Ale, żeś nie dziecko już, więc ci powiem, że i pojechać powinnaś z wujem i kochać go i być mu córką, bo jeśli będziesz się tak nierozsądnie buntować, to żadne z nas ciebie nie odwiedzi i już nas nigdy nie zobaczysz. Ale gdy twój wuj napisze, żeś dobra i uległa, to często matka do ciebie pojedzie i długo zabawi.
— A pan? — spytała niespokojnie.
— I ja przyjadę przeegzaminować cię, czy się dobrze uczysz.
Dziewczynka spuściła głowę i zapadła w rozmyślanie. Już ani razu tego wieczora nie zaprotestowała przeciw swej nowej doli i słuchała posępnie, jak Malicki pytał o godzinę wyjazdu, jak mu Aleksander oddawał jej urzędowe papiery, a potem patrzała suchęm okiem, leżąc w łóżku, jak Kalinowska pakowała jej sukienki i bieliznę w mały tłomoczek, sztukę każdą rosząc łzami.
Aleksander, ułożywszy gościa, poszedł do dworu, gdyż w małym domku nie było gościnnych pokoi, ale rano przyszedł, gdy Malicki jeszcze spał.
Kalinowska przygotowała śniadanie, Józia siedziała bezczynnie pod ścianą, ubrana już do drogi i zacięta w upartem milczeniu.
— Uspokoiła się! — rzekł zcicha do matki.
— Nie, tylko od wczoraj postarzała o dziesięć lat. Cierpi już jak dorosły człowiek i ma do nas żal, żeśmy jej nie bronili, nie zatrzymali. Wyjedzie z pierwszą goryczą i zawodem w sercu i to od nas.
— Na, no, cóżeśmv winni! Może z tem łatwiej przeniesie tęsknotę. Za parę miesięcy zapomni o nas.
Żeby spojrzał w tej chwili na Józię, żeby przypuszczał, że słyszy z drugiego pokoju...
Dziecinna jej twarzyczka istotnie o lata była starsza, uśmiech był grymasem gorzkim, a brwi się zbiegły w złowieszczy mars.
— A my? — szepnęła głucho Kalinowska.
— My! — uśmiechnął się i ręką machnął. — Kto nic własnego nie ma, powinien się oswoić ciągle tracić. Z tego się nasza dola składa.
Kalinowska zawahała się chwilę, wreszcie rzekła nieśmiało:
— A żebyś przyjął propozycję Malickiego?
— Niedawno mama kazała mi tu zostać! — odparł.
— To prawda. Masz rację, trzeba się przemóc. Dziecku tam dobrze będzie.
— A my nie będziemy posądzeni, że chcemy za opiekę wynagrodzenia. Przeklęte pieniądze! Prześladują mnie zawsze i wszędzie!
Westchnęła Kalinowska i znowu się odezwała:
— Malicki mnie bardzo prosił, żebym przeprowadziła Józię i zabawiła czas jakiś, aż się oswoi. Waham się, bo jakże ty tu się obejdziesz bezemnie.
— Wproszę się na wikt do proboszcza. Niech mama jedzie! — rzekł chętnie. — Będzie dziecku lżej!
Józia podniosła oczy na niego przez szparę drzwi i cicho zaczęła płakać. I na zaciętość jej miał talizman, chociaż się go bała zawsze, a od wczoraj nienawidziła z głębi zdradzonej duszy.
Oddał ją przecie z zimną krwią, oddał, jak synowie Jakóba brata Józefa do Egiptu.
Wszedł do pokoju, stanął nad nią i rzekł łagodnie:
— No, nie płacz, Józiu! Matka z tobą pojedzie, nie będziesz wśród obcych. No, dziecko, cicho, nie płacz!
I schylił się, pogładził ją po głowie i wreszcie snać mu jej naprawdę żal było, pocałował we włosy.
Dziewczynka załkała, chwyciła go rękoma za szyję i jakby się nigdy nie bała, przygarnęła mu się do piersi, ile sił zaciskając ręce.
— A pan kiedy przyjedzie? Na święta? Przyjedzie pan?
— Przyjadę, dobrze! — odparł, zdziwiony tym wybuchem.
— Bo jakby pan nie przyjechał, to ja umrę! Będzie pan musiał na pogrzeb przyjechać!
— Co ty bredzisz? Wstydź się! Takiś zuch dziewczyna była zawsze, a teraz jakby cię ktoś odmienił! Przecie powiadasz, że się mnie boisz, a chcesz, żebym przyjechał.
— Ja się chcę pana bać zawsze, codzień. Poco pan mnie oddaje? Żeby pan mnie kochał, toby mnie pan nie oddał.
— Oddaję, bo nie mam prawa zatrzymać, a tam będzie ci lepiej, niż u nas. Zobaczysz, że po roku nas zapomnisz. Będziesz miała koleżanki, będzie ci wesoło. Zresztą przecie i tak miałaś być w Jazłowcu, to jeszcze dalej, niż Lwów.
— Ale pan miał mnie tam odwieźć i zabierać na każde święta i wakacje, a teraz mnie pan całkiem oddaje i do domu już nie wrócę.
— Teraz twój dom tam będzie, u wuja.
— Nie, nigdy! Muszę tam jechać, gwałtem mnie biorą, to nie dom! Bracia Józefa ciężko zgrzeszyli, gdy go oddali do Egiptu, i pan tak samo grzeszy, ale ja panu przebaczę, jeśli pan na święta przyjedzie.
— A cóż ci przywieźć na święta? — spytał, chcąc nadać inny kierunek jej myślom.
— Nie, tylko przyjechać! Napewno! Niech mi pan da słowo honoru!
— Dobrze, daję słowo honoru! — odparł, śmiejąc się.
Malicki wszedł na te słowa i zawołał:
— Widzę, że Józia odzyskała rezon. Dziękuję panu za to zwycięstwo. Żebym jeszcze uprosił matkę pana z nami.
— Matka jedzie i pozostanie, ile zechce. Ja się do proboszcza wproszę na wikt tymczasem.
— Jakto? Więc pan nie jest domownikiem u swego kuzyna, jak mi mówiła panna Bujnicka? Przecie pan ma tutaj gdzieś majątek.
— Miałem, sprzedałem niedawno, a wymówiłem się od pańszczyzny salonowej w Zborowie, bo mi to przeszkadzało w pracy i zabierało masę czasu. W tem towarzystwie jestem trochę dysonansem.
Malicki badawczo mu się przyglądał. Musieli mu Bujniccy wiele opowiadać, a teraz kombinował to, co słyszał i co widział. Bardzo był sprytny widocznie, bo zagadnął:
— I Lasotą się z panem przyjaźnił. To szczęście, że pana nie oskubał z wielkiej sympatji!
Aleksander żywo odparł:
— Względem pana Lasoty mam tyle długów wdzięczności, że żadnej usługi mu nigdy nie odmówię, ani go sądzić nie będę, lecz zawsze bronić.
— Murzyna bielić! Daj pan sobie pokój! Szkoda pana zapału! Słyszałem, że panu na dogodnych warunkach sprzedał ten folwark, który mu jak z nieba spadł. To żadna z jego strony zasługa, bo po pierwsze: pewnie prędzej odebrał od pana należność, niżby otrzymał z kolonizacji, a po drugie szuler jest zawsze wspaniałomyślny, gdy mu szczęście idzie, a zawsze oszust, gdy się wena odwróci. Jedno i drugie mało go kosztuje, bo on całe życie żyje na cudzy koszt. Zresztą, wywdzięczając mu się, nie spełni pan dobrego uczynku, ani jemu się nie przysłuży. Przedłuży pan egzystencję szkodliwego pasożyta. Ja, wymawiając mu dom, dałem najlepszą radę: żeby sobie w łeb palnął. Posłałem mu nawet dwadzieścia pięć reńskich na rewolwer. Czy pan tam był u niego w tych nieszczęsnych dobrach?
— Nie!
— Jest tam miasteczko, pełne lichwiarzy, którym on oddał na pastwę ziemię, lasy, wody i wszystko, co po tej ziemi chodzi, co na niej mieszka. Zgroza, co tam za wyzysk, krzywda, ruina i nędza! Dawno-by stracił i tytuł własności, który mu tylko pozostał, ale żydzi to utrzymują, żeby do skończenia świata wyciskać sto za sto. A przecie to była pańska fortuna i rodzice jego zostawili jedynakowi czystą, jak szkło! A teraz w ich domu mieszka żyd dzierżawca, a po ich mogiłach, pasą się jego kozy, czy krowy. A jednak życie spędza na szulerce, nie mając odwagi rozbijać po traktach, co na jedno wychodzi. Pojedź pan tam kiedy do tej nieszczęsnej Czernicy, a wtedy broń pan Lasoty!
Stary ręką machnął i zabrał się do kawy, ale po chwili coś sobie snać przypomniał, bo spytał:
— Toć on podobno konkurował o hrabiankę Starżę?
— Nie wiem! — odparł lakonicznie Aleksander.
— To jest: nie chce pan powiedzieć. Ale ja wiem wszystko! — położył nacisk na ostatnim wyrazie.
— Może pan nawet więcej wie, niż ja! — zaśmiał się Aleksander.
— Piękna hrabianka niema szczęścia do konkurentów, boć to i Tekeny w szranki stawał.
— Pan Tekeny, sądzę, to dobra partja. Ma olbrzymie dobra, stada, pałace, no i magnackie nazwisko.
— Wszystko fałsz, zacząwszy od dóbr, skończywszy na nazwisku. Prawdziwa tylko to ta historja z ciocią. Ładnie-by wpadła hrabianka, żeby wyszła za tego draba.
Aleksander milczał, nie chcąc się zdradzić, że go to zajmuje. Wyjrzał oknem na stojące przed domem pocztowe konie i zawołał Michała, żeby znosił pakunki.
Rozpoczął się rejwach wyjazdu, tysiące poleceń i pożegnań, podziękowania Malickiego, chlipanie Józi, szczekanie Warty, aż wreszcie stary, rozklekotany kocz ruszył z przed bramy, obryzgując błotem gapiów i Aleksander, przeprowadziwszy go wzrokiem aż do zakrętu, nie wrócił już do pustego domu, ale poszedł ku dworowi, zniechęcony do życia i czynu, zbuntowany na los, zaprzysięgając sobie najuroczyściej, że już nigdy sierot nie będzie brał w opiekę.
Zajęcia rozproszyły mu czarne myśli, ale wieczór w biurze wydał mu się nieznośnie długim; deszcz padał, do pustego domu nie miał odwagi pójść, proboszcz szedł spać z kurami, więc, znudzony, ubrał się porządniej i poszedł do Adama. Słoty rozpędziły większą część gości, zostało dwuch czy trzech sportsmenów i suspirantów hrabianki, jej zwykły dwór.
Ci spędzali wieczory w salonach, więc kancelarja Adama bywała pusta i tam się ulokował Aleksander, nad stosem gazet, słuchając półuchem fortepianu z salonów.
Siedział tak dość już długo, gdy wszedł Adam.
— Jesteś! No i co słychać? — zawołał.
— Ano, zabrali nam dziecko, matka z małą pojechała. Jestem zły, jak pies.
— Więc ten jegomość naprawdę jej krewny?
— Rodzony wuj, Malicki.
— Malicki, Juljusz?
— Kat go wie, czy Juljusz! Nie byłem ciekawy spytać, kiedy obchodzi imieniny.
— Człowieku! Jeśli to Juljusz Malicki ze Strugi, to najbogatszy szlachcic w Sokalskiem. Awantura! I ta mała, to jego rodzona siostrzenica?
— Niestety, tak.
— No, to teraz Lasota caput. Niema sukcesji. Więc już zabrał dziecko?
— Dziś rano i matkę pociągnął. A że wiem, jak ona do małej przywiązana, nieprędko ją z powrotem zobaczę. Jeszcze i mnie gotowa tam za sobą przeciągnąć.
— Patrzcie-no, z tobą się dzieją nadzwyczajności!
— Istotnie i wszystkie bardzo przyjemne! — mruknął ironicznie Aleksander. — Za każdą nadzwyczajnością coś tracę. Zdaje mi się, że wreszcie to się skończy, bo nie będę miał już nic i nikogo na pastwę.
— A wiesz, że to dziecko za kilka lat będzie najpierwszą partją w Galicji? Mój drogi, jak się z nią ożenisz...
— Albo ty.
— Ja za stary.
— A ja za młody. Żal mi dziecka; kobiety nie będę pożądał. W tem wszystkiem szkoda mi też Lasoty. A może właśnie to go opamięta.
— On w łeb sobie palnie. Toć on od trzech lat pożycza na rachunek Strugi, ostatniemi czasy pojechał do Monte Carlo odegrywać się, bo się haniebnie spłókał w Wiedniu. Za dni kilka wieść o tej małej obleci Galicję i wtedy Lasota jest człowiekiem umarłym. Chyba, chyba, wena mu wróci! No, ale to niesłychana nowina! Muszę ją zanieść do salonu. Chodź i ty!
— W tym czarnym humorze? Dziękuję ci, wolę studjować politykę, a potem zasnąć!
Nie zasnął jednak, bo go zaczęła trapić myśl o Lasocie i póty ją w głowie obracał, aż uwierzył w zdanie Adama, że to się skończy samobójstwem. Postanowił tedy go ratować.
Jechać na Rivierę nie miał za co, ale napisał serdeczny list i wysłał go do Lasoty.
Minęło parę tygodni, wreszcie miesiąc, miewał częste wieści ze Strugi, ale matka nie obiecywała powrotu przed świętami, a Malicki wciąż powtarzał swą propozycję dzierżawną. Kalinowscy i Gizela wyjechali do Warszawy, rozpoczęły się słoty i listopadowe szarugi. Zajęcie w porządnie zorganizowanych dobrach było za małe dla Aleksandra. Zaczęła go męczyć nuda i żądza trudu i walki.
W samotne wieczory męczył się nieznośnie, bunt wzbierał, a w głębi duszy bolało to niefortunne kochanie, które przeklinał słowem, a pozbyć się nie mógł, a może i nie chciał.
Wreszcie pewnego dnia pojechał do Warszawy. Zabawił dzień jeden, do Kalinowskich wcale nie poszedł, ale zobaczył hrabiankę w teatrze. W najdalszych rzędach krzeseł ukryty patrzył ku loży, pewny, że go nie spostrzegą. Raz tylko, sekundę, poczuł lornetkę Gizeli skierowaną w tę stronę i, przerażony, zaraz wyszedł.
Tejże nocy wyjechał zpowrotem.
A przecie Gizela go dostrzegła, a co dziwniejsza, nie wspominała o tem Adamowi. Nazajutrz spodziewała się, że Aleksander kuzyna odwiedzi, ale gdy się nie zjawił, uśmiechnęła się dziwnie i była dnia tego podwójnie wesoła i zalotna względem swych, asystentów. W jakiś czas potem oznajmiła matce, że na święta muszą być w Zborowie. Pani Kalinowska zaprotestowała desperacko. Nie lubiła wsi latem, tembardziej nienawidziła zimą. Ale córka miała gotowy argument.
— Mama przecie wie, że od Nowego Roku tracę rządcę. Trzeba go obrachować i uwolnić.
— I poco ci ten kram? Był spokój, samaś narobiła kłopotu swemi fantazjami.
— Niecierpię tego człowieka i łask jego nie potrzebuję!
Adam, który rozmowy słuchał, milcząc, uśmiechnął się nieznacznie.
— Może zaprosimy kogo na święta?
— Nie chcę! Ludzie mi zbrzydli!
— Czy nie myślisz wstąpić do Kanoniczek? Dałaś znowu podobno kosza temu poczciwemu Fredziowi?
— Ty nas poróżnisz z całem towarzystwem! — zawołała pani Kalinowską. — Pół Warszawy jest obrażonych.
— Phi, nie zabraknie w tem zacnem społeczeństwie amatorów na moje pieniądze.
— Wybacz, ale Fred ma sam miljony i starał się tylko o ciebie — oburzył się Adam. — I to ci przepowiadam, że lepszej partji mieć już nie możesz.
— Owszem, lepsza będzie ta, która mi się spodoba.
— Było jasne, jak słońce, że ci się Fred podobał. Wyróżniałaś go na każdym kroku. Od tygodnia bez żadnej racji wpadł w niełaskę.
Gizela ruszyła ramionami za całą odpowiedź i, nie czekając natarcia ze strony matki, wyszła z salonu. Naturalnie postawiła na swojem. Wyjechali w przeddzień wigilji, zastali na stacji ekwipaże zborowskie, sanie, bo pyszna była sanna i słoneczna pogoda. Gdy stanęli na miejscu, Adam spytał zaraz o Aleksandra.
— Pan administrator wyjechał do Galicji — oznajmił lokaj.
Gizela zmarszczyła brwi.
— Kiedy? — spytała ostro.
— Wczoraj, jak tylko konie wysłano. Zapowiedział, że wróci na Nowy Rok.
— Bardzo uprzejmie z jego strony, że raczy niedługo kazać czekać na siebie! — ozwała się po francusku Gizela. — Ale proszę cię, Adamie, wyślij do niego zaraz depeszę, że go wzywam na drugie święto dla zdania rachunków.
Mais, ma chere! — upomniała matka. — Do czegóż to podobne?
— Wcale też nie wiem, gdzie wysłać depeszę! — rzekł Adam.
— A gdzieżby? Do Malickiego. Przecie on tam ma zamiar przenieść swe operacje finansowe i matrymonialne! Pilnuje bogatej dziedziczki!
— Ma rację. Nie trzeba mu przeszkadzać! — odparł flegmatycznie Adam. — Zawsze się bałem Binsteinów dla niego. Tę małą wychował, niech się z nią żeni.
— Ależ i owszem! Przedewszystkiem jednak niech tu skończy swe zobowiązania. Nie będę czekać na niego!
— Jeśli ci tak pilno, depeszę wyślę, ale poco się tak alterujesz?
Gizela opamiętała się i nie dodała więcej ani słowa, tylko była w najfatalniejszym humorze przez całe dwa dni. W drugie święto wieczorem przyszła do gabinetu Adama i spytała, czy wysłał depeszę.
— Wysłałem. Zapewne wróci w nocy! — odparł, ziewając. — I ja go niecierpliwie oczekuję, bo tu nudy wściekłe. Matka zajęta kolendą dobroczynną, a ty jesteś pieprzna, jak węgierskie jedzenie. Było poco tu jechać!
Znowu ziewnął i dodał:
— Byłem dziś na folwarkach, ale tam tak porządnie, że nawet nie mogłem się zezłościć dla apetytu. Komuż ty oddasz zarząd swego Orkiszewa, gdy go wygonisz?
— Horbaczewskiemu, ekonomowi. Poprowadzi to spokojnie dalej, bez wielkiej sztuki!
— Zapewne, masz dosyć kapitałów po bankach. Będziesz miała z czego dokładać.
Ogień się palił na kominku, Gizela umieściła się wygodnie w fotelu, w zacisznym kącie, odrzuciła głowę na poręcz, patrzyła zamyślona w ogień.
— Zbyt jestem dziś leniwa, aby się z tobą spierać — odparła. — A zresztą, choćby nawet i kapitały stopniały, to co? Byłyby jakieś nowe wrażenia! Czy cię bardzo bawią? Bo mnie ani trochę.
— Chciałbym cię widzieć w niedostatku z twoją pychą.
— Albożem pyszna?
— Jeżeli deptanie po ludziach nie jest pychą, toś skromna i pokorna.
— Musiałeś się tego frazesu nauczyć od mamy. Ręczę ci, żem nikogo nie podeptała, kto tego nie był wart. Zresztą, nie lubię tego, nie, nie robi mi to przyjemności.
Przeciągnęła się leniwie i umilkła.
Adam zapalił cygaro i rzekł:
— Możebyśmy jutro pojechali na lisy w nocy. Aleksander mówił, że to pyszne. Jeśli dzisiaj wróci, to nas powiezie, bo zna doskonale rewiry.
Gizela nic nie odpowiedziała, a Adam rad, że wymyślił jakąś rozrywkę, poszedł do szafy z bronią i zaczął strzelby przegdądać. Tak się tem zajął, że po chwili zapomniał o obecności Gizeli.
Na podwórzu zaszczekały psy i zaraz ucichły; śnieg zaskrzypiał pod oknem, ktoś szedł, wesoło gwiżdżąc, otworzył jedne i drugie drzwi i do gabinetu Adama wszedł Aleksander.
— Jestem! — zawołał wesoło. — Co to, polowanie będzie?
— A, przecie! — wykrzyknął uradowany Adam. — Bóg cię tu zesłał, bo wściekam się z nudów.
— Nie Bóg, ale twoja depesza.
— No, jakoś wesoło ją przyjąłeś. Myślałem, że przyjedziesz, klnąc. Popsuła ci święta.
— Cóż robić? Istotnie, dobrze mi było ze swoimi. Zebrało się sporo osób wczoraj. Byli Bujniccy, doskonale się bawiono. Matka zdrowa, dzieciak się mną ucieszył serdecznie. Odżył człowiek. Aż tu przynoszą depeszę. Kazałem konie zaprzęgać i oto jestem. Służba nie drużba, trzeba ją skończyć porządnie.
— Jakto, skończyć?
— Ano, bo widzisz, przyjąłem propozycję Malickiego i biorę Strugę w dzierżawę. Kaducznie ciężki interes, bo stary wyciągnął, ile się dało, ale ja to lubię, bo to prawie niemożliwość. Wtedy się dopiero żyje przyjemnie.
Nie widział Gizeli ukrytej w fotelu, roześmiał się z prawdziwą ochotą i, rzucając się na otomanę, mówił dalej:
— Zresztą, matki z Józią ani myśleć rozłączyć. Więc przybiliśmy ręce ze starym i daliśmy sobie buzi.
— No, a Zborów? zawołał Adam.
— Dam ci drugiego siebie, mego kolegę Sochowicza. Nawet lepszy, bo żonaty, więc stateczniejszy i o kawałek chleba będzie dbał, a u mnie we łbie się pali. Dla mnie tu zamało roboty i chybabym po roku rozleniwił się z nudów i próżniactwa. Dla ciebie świetna zamiana!
— Ależ ja nie chcę! Ja cię nie puszczę! Ja cię wydziedziczę!
Aleksander się roześmiał pogardliwie.
— A toś mnie wystraszył! A ja ci wszystko zapiszę, co zdobędę. Hej, hej, może to będzie więcej, niż twój Zborów! No, ale o tem potem. Jestem oto i służę jeszcze. Pocoś mnie tak gwałtownie wzywał?
Tu Adam przypomniał sobie siostrę i zajrzał w stronę kominka, Aleksander spojrzał tam także i nagle się zerwał.
— Pani daruje! Nie przypuszczałem, że pani tu jest! — zawołał, zmieniając ton i postawę.
Ukłonił się, rysy mu się skurczyły, był sztywny, urzędowy, uważający na siebie.
Wychyliła się nieco i skinęła głową.
— To ja kazałam wezwać pana. Przepraszam, żem popsuła miłą zabawę. Będzie to ostatni raz. Słyszałam, że pan jest rozrywany w Galicji. Winszuję, robi pan świetny interes!
— Nieświetny, ale szalony. Wierzę w swoją, gwiazdę.
— Nigdy pana nie zawiodła?
— Dotychczas nie. Bez grosza dostałem Mniszew, teraz bez grosza obejmuję Strugę.
— Jakto bez grosza! — wtrącił Adam. — Przecie masz pieniądze za Mniszew.
Aleksander poczerwieniał i sekundę się zawahał. Niechcący się zdradził.
— Te za Mniszew rozeszły się! — odparł wreszcie.
— Gdzie? Na co? — badał Adam, a hrabianka bystro nań patrzyła.
— Już nawet nie pamiętam na co. Poszły w świat, to los pieniędzy. Mniejsza o nie, będą inne. Jak się jest na dorobku, to się tak bardzo nie liczy, ani skrupulizuje. Dziedziczne nakładają obowiązki względem przodków i następców, a zarobne są wyłączną moją własnością. Antenaci nic mi nie zostawili, więc nie mam żadnego depozytu. Życie mnie nie pieściło, mogę się byle czem obyć, a jak mam, tracę, to jest sukcesja karmazynowej krwi!
Skinął lekceważąco ręką i zwrócił się do Gizeli.
— Pani rozkaże jutro zdać administrację? Komu?
— Jutro zapolujemy na lisy o księżycu! — odparła.
— Doskonały teren! Jadąc dzisiaj widziałem kilka. Ale zdać administrację mogę do wieczora. Przygotowałem wszystko przed świętami.
— Jakto? Może i Zborów chcesz zdać jutro?
— Nie. To zajmie trochę czasu. Ale do lutego muszę skończyć! Już mnie tam ciągnie.
— A ja cię wcale nie myślę uwolnić.
— Ani się spostrzeżesz, jak się zamiana zrobi. Nie wszystko ci jedno, kto tkwi w biurze, byle był dochód i spokój, a za to ci ręczę.
— Lekkiem sercem zmienia pan stosunki i zajęcie! — wtrąciła Gizela.
— Bezdomny człowiek nie może się bawić w tęsknotę. Zresztą za mało mam tu roboty, próżniactwo tylko złe myśli rodzi. Zdrowiej mi tam będzie.
— A ja ci powiadam, że tak ciągle fantazją się rządząc, niczego się nie dobijesz! — rzekł gniewnie Adam. — O co ci chodzi? Żeby nie służyć? No, to bierz Zborów w dzierżawę! Lepsze ci dam warunki, niż Malicki.
— To nietrudno, ale właśnie ja tego nie chcę. Nie będę pieczeniarzem u bogatego krewnego.
— Jeśli wolisz być posądzonym, że pilnujesz bogatej dziedzicki Malickiego, to niech ci służy.
— Dowiodę, że tak nie jest, a potem oszczerców nauczę, jakem przekonał Wojewódzkich. To mój los, że mnie szkalują, a ja potrafię się z każdym porachować. Jak się jest ubogim a ambitnym, to się nazywa na święcie, że się jest awanturnikiem. Ten stempel muszę nosić od kolebki do grobu. Niechta!
Ruszył ramionami i wstał:
— Zatem jutro polujemy. Nie będę państwa dłużej sobą zajmował. Dobranoc! — rzekł lekkim tonem, składając hrabiance głęboki ukłon.
— Pan pozwoli jeszcze zatrzymać się na kolację. — rzekła, wstając. — Nikt pana w domu nie oczekuje, więc proszę do jadalni!
— Chodźmy! — wziął go pod rękę Adam, widząc, że się waha i pociągnął w głąb domu.
Przechodząc przez salon, Gizela rzekła półgłosem:
— Matka cierpi na migrenę. Będziemy sami.
Obejrzała się na niego, on zadrżał. Były to znowu te oczy dawne, jego opętanie. Przeraził się. Co znowu? Czy znowu pastwić się zacznie? Ale wnet lęk zagłuszyła krew; buchnęła mu do serca, do twarzy.
— Niech się pastwi, niech depce, ale niech da sekundę takiego szczęścia, takie spojrzenie!
Zasiedli we troje w jadalni. Kazała podać przekąski i herbatę, własnoręcznie nalała mu koniaku. Adam zaczął mu opowiadać nowiny stajenne warszawskie, rozmawiali półgłosem, służba się snuła bez szelestu, atmosfera była ciepła, rozmarzenie coraz bardziej ogarniało Aleksandra. Niekiedy oczy podnosił i widział Gizelę równie zamyśloną, nieobecną duchem rozmowie, a łaskawą, jak bywała niegdyś, w rzadkich chwilach, za które potem ciężko pokutował. I zapomniał tej ostatniej sceny, jakby jej nie było nigdy i wszystko jej darował.
— Otóż jak mi radzisz? Ustąpić Kociowi „Kormorana“ za trzy tysiące? — pytał Adam.
— Ustąpić, ustąpić! — odparł machinalnie.
— A którego kupić: „Sandwicha“, czy „Selkirka“?
Ocknął się, zastanowił.
— Czy aby pewne, że „Selkirk“ po „Fortunacie“?
— Jakto? Pokażę ci studbook!
Adam się zerwał i poszedł. Była chwila milczenia i nagle ozwała się Gizela.
— Więc pieniądze za Mniszew oddał pan Losocie?
— Skądże pani to przypuszcza?
— Bo to do pana podobne.
— Pani to mówi o mnie! — zawołał gorzko.
— Tak. Znam przecie pana.
— Nie myślałem, sądząc po tem, co pani mówiła zwykle.
— Nie potrzebuję mówić, co myślę.
— Dlaczego? Żebym cierpiał?
— Dlaczego? — roześmiała się. — Jeśli mnie bawi. gdy kto cierpi, mogę sobie na to pozwolić. Ale nie wierzę w pańskie cierpienia.
— Niech pani nie wierzy. Jestem szczęśliwy.
— Nie wiele panu trzeba! — uśmiechnęła się ironicznie.
Adam wrócił, zanim Aleksander odpowiedział i rozpoczęła się znowu rozmowa o koniach, wiosennym treningu, nadziejach na trzylatkach, cały kram sportowy. Aleksander silił się, by uważać, ale tak bezskutecznie, że hrabianka co chwila uśmiechała się, a wreszcie i Adam zauważył brednie, które plótł i rzekł:
— Musisz być bardzo zmęczony. Idź spać, boś nieprzytomny! Żadnej pociechy niema z ciebie!
Na pożegnanie hrabianka podała mu rękę i wyszedł jak pijany.
Całą, noc chodził po biurze, obracając bezustannie w myśli pytanie, co znaczy ta zmiana postępowania. Jak on postąpi, gdy dalej kokietować i drażnić go będzie?
Wreszcie nad ranem zasnął, znajdując tę tylko odpowiedź, że jest jej zaprzedany, bez sił i woli i że szalony był, rozporządzając sobą, kiedy zależy od fantazji i kaprysu kobiety, która dla zabawy chwilowej, z nudów i próżniactwa, gotowa wszystkie jego postanowienia i zamiary zniszczyć, jak dziecko zabawkę.
Ale już teraz nie desperował, ani marzył ją zdobyć.
Z tem samem niedbałem zuchwalstwem, z jakiem się wyzbył testamentu Wojewódzkiej, Lasocie oddał na przepadłe grosz, ciężko zdobyty, a służył w Zborowie bezinteresownie, tak samo rozprawiał się ze swem sercem.
— Ma służyć na zabawkę, ha, no, trudno! Niech służy! Nie chce przestać kochać, głupie jest, uparte, niech cierpi. Sądzono mi wszystko na marne dać! Poco się borykać z losem? Pokutuje we mnie dusza niefortunna.
Zwykle po takiej rozprawie z sobą wracała mu fantazja i siła. Jakoż nazajutrz wesół był i ochoczy do życia i czynu i, pośpiewując, z czapką na uchu, poszedł do pałacu.
Pani Kalinowska przyjęła go bardzo serdecznie, wypytała o galicyjskie sprawy i, wzdychając, zgodziła się na Sochowicza.
— Naturalnie. Tamto dla pana korzystniejsze. Z całego serca życzę powodzenia i dobrego losu! Niechże pan nas nie zapomni i uważa za najlepszych przyjaciół. Serdecznie dziękuję panu za pracę! Nie zastąpi pana nikt!
— Wierzę! — zaśmiała się Gizela. — Nikt nie będzie pracował: pour le roi de Prusse.
— Niech pani mnie nie przecenia. Przybyłem tutaj pod zarzutem złodziejstwa i oszustwa. Dano mi możność rehabilitacji; ręka, którą mi Adam podał, za brata mnie uznając, dała mi wstęp do towarzystwa równych mi urodzeniem. Zamałom wypłacił jeszcze i zawsze mu dłużny zostanę.
— Tak, ale zawieszasz wypłaty i zmykasz! — odparł żartobliwie Adam. — Ej, coś tam jest podejrzanego w tej Galicji! Przyjadę do Strugi i wyszpieguję.
— Toć wiesz, że mam zdobyć księżniczkę. Muszę się starać o pałac dla niej.
— Dobrze, dobrze! — ucieszyła się pani Kalinowska. — Żeń się pan, ja służę za swatkę!
Gizela, widoczne zniecierpliwiona, ruszyła ramionami.
C’est stupide! — zamruczała, tak, żeby matka nie dosłyszała, a głośno dodała:
— Cóż będzie z naszem polowaniem na lisy?
— Uda się dobrze, bo mamy pełnię na niebie, a ciszę na ziemi. Trzeba tylko wybrać spokojne konie i niechybkie sanki, a ręczę, że oszukamy Reineka.
— Konie — zawołał Adam — ano, to chodźmy do stajen i wypróbujemy kilka par.
Poszli we troje i po długiej naradzie założono pierwszą parę. Aleksander wziął lejce w ręce i powiózł ich wiorst kilka. Konie okazały się za ostre i niespokojne, założono drugą parę. Tak przebierając, zabawili się do południa, wreszcie Adam zaproponował wyścig, a że hrabianka trzymała z Aleksandrem, Adam pojechał sam, oni we dwoje. Naznaczono metę w Małyniach i ruszyli.
Jak ptak lecieli. Wiatr im siekł twarze, konie szły największego kłusa, nie ustępowały na krok jedne drugim.
O parę wiorst za miasteczkiem rzekła Gizela:
— Puść go pan naprzód, niech przeforsuje swoje konie. Dopędzimy przed Małyniami.
Wstrzymał konie i rzekł z uśmiechem:
— Niechże pani zapamięta, że z pani woli przegram. Już za parę minut nie napędzimy tamtej pary. Stracone!
— Mniejsza z tem! Wicher mi oddech tamuje, wolę przegraną, niż chrypkę.
Pokręcił głową.
— A ja wolę nawet tyfus, niż przegraną.
— Ano, to leć pan!
— Już teraz za późno! — rzekł, patrząc przed siebie.
Roześmiała się.
— Gdyby nie to, mniejsza o moją chrypkę. Grzeczny pan bardzo!
— Myślałem, że pani chodzi o wyścig.
— W tej chwili nie. Chciałam spaceru i rozmowy. Dobrze się pan bawił ostatnim razem w Warszawie?
Spojrzał na nią.
— Ja wcale nie byłem temi czasy w Warszawie.
— Nie wiem, co pan nazywa: temi czasy. Pytam o tę bytność, kiedy pan był na „Carmenie“.
Milczał chwilę, wreszcie odparł:
— Wtedy byłem chwilowo za osobistemi sprawami. Możem i wstąpił do teatru, nie pamiętam.
— A nas pan nie spostrzegł w loży?
— Adam mnie widział? — spytał niespokojnie.
— Nie sądzę. Był pan tak ukryty, że ja nie byłam pewna, czy się nie mylę.
Uśmiechnęła się złośliwie, więc on się rozgniewał.
— Byłem, prawda, i widziałem panią. Nie wolno mi? Dlaczego się pani śmieje? Czy to panią bawi?
— Czasami, tak! — odparła powoli.
Śmignął batem.
— Gdybym należał do towarzystwa pani, miałbym szczęście przeflirtowania jednego karnawału.
— Może być. Lubię rozmaitość.
— No, to się cieszę, że stoję na uboczu, bo po takim karnawale postrzelałbym następców.
Tiens, a możeby i to było zabawne. Miałby też pan sporą robotę, bo: die Dummen werden nie alle.
Roześmiał się.
— I taka rozmaitość bawi panią.
— Wszystko jest głupstwem! — odparła lekceważąco.
— To mi pani żal! Musi być nudne życie, pełne małostek. Czynić, czy czuć, na umor, to dopiero zabawa!
Roziskrzyły mu się oczy i rozdęły nozdrza.
Spojrzała ku niemu. Miała czasami pociąg do tej suchej, nerwowej twarzy, z której tryskała siła, wola i namiętność. Był tak różny od przeciętnych ludzi i flirt z nim byłby też oryginalny. Ale się go bała i cofała, jak przed przepaścią. Teraz jednak ośmieliła się więcej, niż zwykle.
— Sądząc po pana słowach, zgroza ogarnia, jak przed szałem natury, ale tak nie jest. Ma pan za wiele woli i ambicji.
— Jedna pani właśnie tego nie poznała, niestety! Nie miałem ambicji, gdym się przed panią ukorzył, ani woli, żeby odtrącony, panią znienawidzić, za najcięższą obelgę, jaką zniosłem, a pozwalać pani dalej bawić się z sobą, jak z pinczerem.
— Zaczynają, się impertynencje! — roześmiała się. — Czy nie dość panu mej łaski, że je zwykle cierpliwie znoszę? I ja siebie nie poznaję w tym razie. To powinno panu bardzo pochlebiać.
— Wcale a wcale. Płaciła mi pani za tę chwilową łaskę impertynencjami wobec towarzystwa.
Vous étes imbécile! — zawołała niecierpliwie. — Robiłam, co mogłam, żeby rządcy się pozbyć.
— A teraz, gdy się pani pozbyła?
— Staraj się pan mnie bawić czasami. Niezbyt często, żebym się nie znudziła i niezbyt rzadko, żebym nie zapomniała.
— I tak, ad itnifinitum?
— To zależy od pana.
Zaciął konie i umilkł na chwilę.
— Zbiera się nowa serja impertynencyj! — zauważyła z uśmiechem.
— Nie! — potrząsnął głową. — Myślałem o czem innem. Służę pani do zabawy, tylko gdy mnie się taka zabawa sprzykrzy, zakończę po swojemu.
— Jak?
— Zobaczy pani. Postaram się, żeby nie było nudne.
— I pozabija pan wszystkich! — odparła żartobliwie.
Dojeżdżali do Małyń, gdzie już stał triumfujący Adam.
— Czy pan uważa siebie za pobitego? — spytała zalotnie Gizela.
— Naturalnie, bom żadnej nagrody nie zdobył — odparł, pewny, że go spiorunuje.
Ale uśmiechnęła się tylko zagadkowo i zacżęła wołać na Adama:
— Możemy wracać. Wygrałeś, szczęśliwcze! Siadaj z nami! Mama już pewnie z obiadem czeka.
— A dobrze! — odparł Adam. — Ręce zmroziłem chyba. Ty bo, Olku, masz żelazną wytrzymałość, aż ci zazdroszczę. Ale się końmi pół-krwi nie porywaj na córki „Kormorana“. Mówiłem ci! Czy wam nie zimno? Wiatr syberyjski dmie. Kazałem klacze wziąć do stajni. Przyślę po nie Walentego. A co? Jak szły!
I, uszczęśliwony, całą drogę prawił i prawił, nie czekając odpowiedzi...
Ubierając się do obiadu, hrabianka długo przeglądała się w lustrze, zamyślona, wreszcie uśmiechnęła się po swojemu, trochę zalotnie, trochę lekceważąco i szepnęła przez zęby:
— Niech jedzie! Wróci, kiedy zechcę, i będzie, czem zechcę!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna .