Magnat (Rodziewiczówna, 1921)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Magnat
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie piąte
Data wyd. 1921
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. Poznań
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Pierwsze cztery dni podróży były monotonne. Aleksander oszczędzał klacz, chociaż szlachetne zwierzę dawało dowody niebywałej siły i wytrzymałości. Pięć mil szła codzień, wieczorem równie ochoczo, jak rano, nietknięta ani razu prętem, mało co spocona nawet. Kraj był nieciekawy, obcy, noclegi niewygodne po karczmach przydrożnych. Zresztą, niepewność celu trapiła nieznośnie.
Piątego dnia krajobraz się zmienił: okolica była górzysta; drogi pełne wybojów, kręte, pokryte wiosennemi wodami, i w gmatwaninie ich zbłądził Aleksander. Na dobitkę złego klacz zgubiła podkowę, poczęła utykać.
Zatrzymał się tedy w pierwszej spotkanej osadzie i spytał o kowala.
Ale osada — był to tak zwany majdan: chałup kilka wśród lasów, kuźni nie było, ludzie rozeszli się do robót w polach.
Staruszka, doglądająca wnuków, przyjęła Aleksandra gościnnie, a on, rozluźniwszy popręgi klaczy, odpoczywał przed chatą, rozpytując starej o drogę.
— Lasy te wokoło, to wszystko pana Kalinowskiego! — opowiadała, ręką na wsze strony ogarniając horyzont. — Do wsi, do Żebrów, będzie wiorst trzy, het, przez górę. Nasz majdan nazywa się Juljanka. W Żebrach jest kuźnia.
— A pan Kalinowski gdzie mieszka?
— A jest-ci dwór i pałac w Zborowie, o dwie mile stąd, ale dziedzic tam nie mieszka. Czasami bywa, wtedy balują, polują, a resztę czasu pustką stoi. Piękny pałac, widny daleko. Tam i parafja nasza.
— A daleko stąd do Małyń pana Sochowicza?
— Do Małyń? O, będzie mil cztery. Ale pana Sochowicza podobno już niema; wyjechał, czy sprzedał panu Kalinowskiemu majątek.
— Nie może być!
— Coś słyszałam, jak syn mój gadał, że tam teraz stado pana Kalinowskiego się pasie. Bo to w Małyniach nad Bugiem cudne pastwiska. Może wynajęte, nie wiem.
Uspokoił się Aleksander, ale siedział wciąż rozleniwiony upałem i dusznością południa. W kotlinie tej, zamkniętej lasami, parno było, jak w piecu, najmniejszego powiewu w powietrzu.
— Będzie burza! — rzekła staruszka, spoglądając po niebie. — Jeśli panu daleka droga, to suchy pan nie dojedzie.
— Do Małyń chcę na noc dojechać! Czy przez Żebry droga? — spytał, wstając.
— Prosta, jak strzelił. Przez Żebry do Zborowa, a potem przez rzekę, na lewo. Ślepyby trafił.
— Nie kolonizują tu jakich majątków? — spytał jeszcze mimochodem, podciągając popręgi.
— A gadają ludzie, że ten jakiś Mniszew będą na kolonje ciąć, bo tam nowy dziedzic najechał z Warszawy, czy z Galicji.
— A daleko to?
— Het za Małyniami, w kącie, za lasem.
To mu dodało znowu otuchy do drogi. Zapłacił starej za mleko i siano, podziękował i znowu był na drodze, osadzonej kwitnącemi czereśniami, pnącej się dość stromo ku lasom.
Jechał, puściwszy wolno cugle i rozmyślał już o kolonji w tym Mniszewie, o którym ledwie się dowiedział. Po raz setny obrachowywał swe środki i tak się w swych myślach zatopił, że nie spostrzegł, jak się w las zanurzył. Las był czarny, gęsto podszyty, pocięty gdzieniegdzie trybami, sadzonemi świerczyną, utrzymany bardzo starannie. Klacz, orzeźwiona cieniem, parsknęła ochoczo i poczęła strzyc uszami, nasłuchując na jakieś dalekie odgłosy. Czuła daleko w gąszczu konie. Wreszcie i Aleksander dosłyszał jakieś głosy i począł się rozglądać.
Jednym z trybów jechało konno ku głównej drodze trzech jeźdźców i dama, żywo rozmawiając. Dojrzał ich zdaleka w ramie świerków i w ciszy słyszał każde słowo rozmowy, prowadzonej po francusku przeważnie.
Jeden z mężczyzn opowiadał coś z zajęciem:
— Podobno były to moje krewne! Jak żyję, anim ich widział, anim słyszał o ich istnieniu.
— Bardzo mile się zamanifestowały sukcesją — przerwał drugi głos.
— Więcej z tem mam kłopotu, niż korzyści naprawdę i żeby nie Zborów niedaleko, byłbym w rozpaczy. Musiałbym chyba zamieszkać gdzie w karczmie, zanimbym interesa urządził.
— Więc dom w ruinie? — spytał głos kobiecy.
— Naturalnie, a przytem te trzy groby na podwórzu, tuż pod gankiem.
— Pan się boi strachów?
— Boję się! Naprawdę! Proszę się nie śmiać! Przecie chłopi, urzędnicy, żydzi, wszyscy mi zapowiedzieli jedno i to samo. Mniszew rozkolonizować łatwo, ale dworu nikt nie kupi, ba! darmo nawet nie weźmie.
— To jednak ciekawa historja! — rzekł trzeci mężczyzna, dotąd milczący. — Co u licha mogły nabroić trzy stare kobiety, żeby kazać się pochować na podwórzu? Cóż ci ksiądz powiedział?
— Ksiądz umarł na tydzień przed moim przyjazdem.
— A wójt, a służba?
— Wójt, nowo wybrany, nic nie wie, a służba, ograbiwszy, co mogła, rozpierzchła się. Zresztą od lat wielu chłopi tam gospodarzyli, podzieliwszy grunta między sobą. Płacili towarzystwo i podatki porządnie, dawali staruszkom na życie i o dworze prawie mowy nie było.
— Zapewne, bo my sąsiedzi nic o tem nie słyszeliśmy. A toć przecie historja z sensacyjnego romansu.
— Musi nam pan to pokazać! — rzekła dama.
— Właśnie we czwartek spróbujemy młodych koni. Dobry kurs, mil trzy! Zapraszamy się na obiad do twego zaklętego zamku. Oto spotykamy jeźdźca! Patrzcie-no, co za szkapa!
Wyjechali na gościniec i zrównali się z Aleksandrem, rozdzielała ich tylko szerokość drogi.
Przyjrzał im się uważnie, zajęty nadzwyczaj zasłyszaną rozmową.
Panowie byli wyśmienici jeźdźcy, siedzieli na rasowych koniach, ale nadewszystko uderzyła Aleksandra amazonka. Koń jej, skarogniady anglik, był najpiękniejszym z czwórki, ona sama najurodziwszą kobietą, jaką widział kiedykolwiek. Pięknie wyrosła, smukła i zgrabna, siedziała na koniu, jakby życie na nim spędziła, pewna siebie, od niechcenia kierując szalonym wierzchowcem. Spojrzeli wszyscy na Aleksandra, ona też objęła oczyma konia najprzód uważnie, jego potem, jako mało ważny dodatek, zwróciła się wreszcie do jadącego za nią mężczyzny i rzekła po francusku:
— To dziwne, jaki ten koń podobny do naszej, „Alicji“! Pamiętasz?
— Ba, ktoby to cudo zapomniał? To mnie uderzyło od pierwszego rzutu oka, chciałem wołać: Alicja! Ale ta młodsza, jej córka. Skądże? Przecie kupił ją przed pięciu laty Wrangel, odprzedał Von Hassowi i u tego zdechła! Ale to dziwne podobieństwo!
— Pani pamięta klacz, sprzedaną przed pięciu laty w tej masie koni, które posiadacie? — zagadnął drugi mężczyzna, ów dziedzic Mniszewa.
— Tę może wyjątkowo, bo ją kochałam! — odparła chmurno, wciąż na klacz Aleksandra patrząc.
— I Adam sprzedał pani ukochaną?
— Musiał! Wzięła sprzedażną nagrodę wypadkiem.
— Ciekawym, kto to być może? Siedzi na koniu rasowo i takie ma zwierzę krwi, a przecież ktoś obcy. Kupiłbym u niego tę klacz! Ta musi dopiero skakać, jak sarna! Uf, smaczna!
— I grubo warta! — dodał trzeci towarzysz. — Każ masztalerzowi jechać za nim, a jak się dowiesz, kto i co, podeślij swego Malcza! Ten ci ją wyszachruje. To ktoś przygodny, może szuka posady.
— Drab pyszny w każdym razie i na oficjalistę nie wygląda. Klacz zdrożona i utyka, zgubiła podkowę! Muszę ją mieć!
Wstrzymał konie i skinął na masztalerza, który jechał za nimi.
Tymczasem dziedzic Mniszewa spojrzał uważniej na Aleksandra i rzekł do panny:
— To zabawne, ale on podobny do Adama! Słowo daję, ten sam kształt głowy i twarzy. Niech pani zauważy!
Uśmiechnęła się lekko.
— Nie, o tyle mu się nie przyglądałam i to mniejsza. Mamy tak mało krewnych, że po drodze ich się nie spotyka.
Aleksander w tej chwili wyprostował się na siodle i ściągnął cugle. Klacz ruszyła z punktu kłusem i odsadziła się wnet daleko od towarzystwa. Las się skończył i droga znowu spadała w dół, o staje bieliła się duża wieś.
— To Żebry zapewne i kowal. Trzeba duchem gnać, bo i burza napewno będzie i dziś muszę być u Sochowicza. Kupię ten zaklęty dwór. Co mnie mogą obchodzić upiory? Więc ten, to mój stryjeczny brat! Ale kto panna? Jego siostra. Nie może być! Matka opowiadała, że stryj miał tylko syna jedynaka. Piękna jest, oczy rwie, a tych dwóch to pewno konkurenci! Hej, bej, żeby tak za lat dziesięć! Gdy wybiję się, zdobyłbym ją, musiałbym mieć!
Odetchnął głęboko i zuchwale przed siebie patrzył. Nie próżność to była, ni pycha, tylko zupełna pewność swego celu, sił i zwycięstwa.
Przemknął przez wieś i zeskoczył przed kuźnią.
Na głos jego rozkazujący, kowal rzucił robotę i wnet do podkowy się zabrał.
Już skończył robotę, gdy eleganckie towarzystwo znów się ukazało na drodze; tym razem jechali żywo, oglądając się na chmury, już groźne.
Wtedy Aleksandrowi pusta myśl przyszła do głowy. Zapłacił kowalowi, skoczył na siodło i pieszczotliwie do klaczy przemówił:
— No, złota, weźmiesz ty te folbluty? Pobijesz? Śmigaj-że, jak umiesz!
Cugle zebrał i pomknął cmoknąwszy.
Klacz ruszyła, jak wicher, ledwie tykając ziemi, rozpalając się z każdą chwilą, wyciągając się w szalony kłus. Sieć żył wystąpiła na skórę, nozdrza przeświecały krwią i szła, szła w tempie, upajającem, jak wino!
Zrównała się z kalwakatą, tamte konie podwoiły biegu, jeźdźcy mimowoli dali się unosić i rozpoczął się wyścig.
Sacré nom! — posłyszał Aleksander wykrzyk swego stryjecznego brata. — Zakładamy się, panowie!
— Mój Orkan ją weźmie! — odkrzyknęła panna.
Aleksander się obejrzał i uśmiechnął. Już o sto kroków był na przedzie i przestrzeń rosła między nimi. Teraz droga szła prosto, z obu stron pola uprawne, woddali pod lasem szopa chróściana na zboże, a na widnokręgu znowu góra i las.
Ale burza szła od nich wszystkich prędzej, wicher się zerwał, chmury goniły wściekłe i kotłował już w nich huk grzmotów. Jeszcze chwila, błyskawica rozdarła niebo i padł pierwszy piorun, zaraz po nim deszcz ulewny.
Aleksander już się nie oglądał, umykał przed ulewą i oto spostrzegł otwartą szopę, skręcił, wpadł do środka i klacz osadził.
Mało co przemókł jeszcze, zeskoczył na ziemię, otrząsnął się i zaraz starannie wytarł nogi klaczy i ukrył ją w kąt.
W tej chwili zadudniało i z nowym piorunem całe eleganckie towarzystwo wpadło też pod szopę.
— Uf — wydarło się ze wszystkich ust. — Opatrzność umieściła tu tę szopę!
— Zmokłem do nitki! Ale pani! Okropność! — zawołał dziedzic Mniszewa.
— Nic mi nie szkodzi! Ale gdzie się podział ten piekielny jeździec i koń? Zapadł się w ziemię!
— To był ten z Lenory Bürgera! Die Toten reiten schnell!
— Pst! — szepnął Adam Kalinowski. — Toć on tu jest! Tam w głębi!
Wszyscy spojrzeli w mroczną głąb szopy i umilkli.
Burza rozszalała się na dobre, był tylko jeden bezustanny huk, co chwila trzask grzmotów, a deszcz lał jak z wiadra. Poczęło kapać przez strzechę.
— Pańskie oko konia tuczy! — rzekł sentencjonalnie drugi konkurent, młody, poważny mężczyzna. — To twoja szopa, Adamie; każesz ją na nowo poszyć teraz. Pszenica skorzysta na twej tu obecności.
Deszcz zabijał przez drzwi, usunęli się wszyscy w głąb, byli już obok Aleksandra.
— To jednak strasznie piękne! — rzekła panna, wzdrygając się na bezustanne zygzaki ognia.
— Wartoby wrota zamknąć! Gdzie u licha został masztalerz? — zawołał dziedzic Mniszewa. — Potrzymajno konie, Adamie, ja spróbuję! Pomóż mi panie Żarski!
Ruszyli we dwóch, ale daremnie targali wierzeje. Drzwi osunęły się i opadły w ziemię.
Aleksander stojąc oparty o klacz, patrzył na nich z uśmiechem. Gdy wrócili zasapani, on się naprzód wysunął, wziął walający się pod ścianą drąg, drzwi zaważył i przymknął, potem w milczeniu na swe miejsce wrócił.
— Dziękuję panu! — rzekła panna.
Uchylił zlekka czapki i znowu o klacz się oparł, gładząc ją pieszczotliwie po szyi.
Wtem błysło i jednocześnie rozległ się huk straszliwy, krzyk straszny, ryk konia i dym napełnił całą szopę. Aleksander upadł, ale wnet się zerwał, nic nie słysząc; odurzony był, ale cały. Rozejrzał się, rzucił się do drzwi, pchnął je i wrócił do środka. Jeden koń leżał martwy, trzy rzucały się jak wściekłe i ledwie drzwi otworzył, wyleciały na powietrze, drżąc, trzęsąc się całe. Jego tylko klacz wtulona w kąt, drżąca, parskała przerażona, ale cała i przytomna. Ludzie leżeli wszyscy na ziemi.
— Jezus Marja! — w duchu jęknął Aleksander, porywając pannę i wynosząc ją na powietrze.
Żyła przecie, oddychała, tylko nie mogła wydać głosu i ręce podnosiła do uszu, jęcząc.
Posadził ją na ziemi na deszczu i wpadł napowrót do szopy. Kalinowski i Żarski podnosili się z ziemi, tylko ogłuszeni, trzeci leżał jak trup obok zabitego konia.
Tego porwał Aleksander i poniósł za szopę w rów, tam go ułożył i począł nań rękami ściągać ziemię, ryć ją, drapać i zakopywać nieszczęśliwca. Pierwsza przyszła mu z pomocą panna. Blada, przerażona, ale przytomna, zrozumiała, co czyni i, uklęknąwszy, poczęła także ziemię ściągać, przykrywać nieruchomego. Tak pracowali, dysząc ze zmęczenia, nic do siebie nie mówiąc. Wreszcie ona, szczękając zębami, wykrztusiła:
— On nie żyje! Boże mój!
— Będzie żyć, uratujemy! A tamci?
— Wyszli z szopy, tam siedzą!
— Wnet odejdą. Odurzeni! Tylko koń pani już nie weźmie żadnego wyścigu.
— Zabity? — zawołała z żalem. — Biedny Orkan!
— Zrobiliśmy, co można! — rzekł Aleksander. — Terazby trzeba co rychlej lekarza i powozów. Gdzie tego szukać?
— U nas, w Zborowie. Gdzie może być masztalerz?
— Schował się przed deszczem do chaty. Moja droga prowadzi przez Zborów. Załatwię to, o ile się da, najprędzej!
Wszedł do szopy i po chwili wsiadł na koń i ruszył z kopyta.
Deszcz lał, ale gromy już nie biły, tylko huk był w chmurach, które nagły wicher poczynał zganiać napowrót ku Żebrom.
W lesie musiał wolniej jechać Aleksander, gdyż drogą leciał potok i zawalały ją gałęzie. Dopiero, gdy się w pola wydostał, pośpieszył. Z góry miał śliczny widok przed sobą. Pola i kępy drzew, a nisko nad rzeczką miasteczko, kościół, opodal zaś dwór pański. Pałac w parku, a na boku folwark murowany. Skręcił tedy do folwarku i spytał pierwszego spotkanego człowieka o rządcę.
Pokazano mu średnich lat mężczyznę, stojącego we drzwiach obory.
Skłonił mu się i, nie zsiadając z konia, rzekł:
— W szopie, za lasem, czekają państwo na pomoc. Piorun zabił konia pani, panowie ogłuszeni, jeden zupełnie bez władzy i mowy. Potrzebny spieszny ratunek i doktór!
— Awantura! Wicek, konia mi podaj i leć do stangreta, niech duchem zaprzęga! Michał, bryczkę wytaczaj!, Ja skoczę po doktora. Kto bez władzy, nasz dziedzic? Jakże to się stało? A pan skąd się tam wziął?
Ale Kalinowski nie skory był do gawędy i, widząc, że się ludzie żywo zakrzątali, skłonił się i zawrócił na drogę.
W miasteczku spytał o Małynie, pokazano mnu zawrót za rzeczką, miał jeszcze dwie mile.
W tedy dopiero poczuł zmęczenie, głód i przykrość dźwigania mokrego ubrania. Zapragnął dobrego jadła i noclegu i widoku przyjaciela. W Małyniach, u Sochowicza, nareszcie wypocznie. Krzepił się tą myślą przez dwie jeszcze góry i trzy jary, wreszcie chłop przechodzący pokazał mu dwór o staję i rzekł:
— Ot i Małynie! Niech się ino pan psa strzeże!
— Co tam pies Sochowicza!
Znowu z gościńca kęs skręcił i wjechał na podwórze, wprost pod ganek. Dom był mały, drewniany, dwa charty i jamnik, wylęgały na progu, nikt drzwi nie otwierał. Zsiadł tedy Aleksander, klacz do drzewa przywiązał i wszedł. W sieni dość brudno i ciemno, na ścianach lisie skórki, wypchany jastrząb, strzelba, harapy, na stole ćwieki, sznury, latarnia, załojone księgi gospodarcze, w kącie stos żelastwa, worki, różne rupiecie.
Aleksander chrząknął parę razy. Gdzieś w głębi ktoś pośpiewywał basem i słychać było brzęk talerzy, ale o gościu nic nie wiedziano.
Poszedł tedy dalej, coraz bardziej zdziwiony, tknięty złem przeczuciem, minął dwa zupełnie puste pokoje i stanął na progu trzeciego, gdy wtem jakaś bestja czarna rzuciła się mu z rykiem na piersi.
Był to ogromny kosmaty pies. Chwycił go zębami za kurtę, chciał szarpnąć i nagle zajęczał.
Nie tracąc na sekundę przytomności, Aleksander chwycił go za kark, zdusił i odrzucił od siebie. Wtedy spojrzał. Przy stole siedział mężczyzna, jak dąb, ubrany w szarą kurtę i mocno zabłocone buty, i spożywał snać kolację.
Naprzeciw niego stała, podając mu potrawy, niemłoda kobieta.
— A sa Madej! Leżeć! — krzyknął gospodarz, zrywając się na ratunek przybysza, i stanął oniemiały, gdy pies potoczył się ku ścianie napół zdławiony.
— Zdrowy uścisk! — zaśmiał się wreszcie. — Ale bestja zasłużył! Zawsze mu gadam: Trafisz na swego! Ot i trafił! No, czem mogę panu służyć?
— Czy zastaję pana Sochowicza?
— Oho, zdaleka pan snać jedzie! Pan Sochowicz wyprowadził się stąd już od trzech miesięcy.
— Dokąd wyjechał?
— Gdzieś za Wisłę. Nie wiesz, jak to się nazywa, Paulinko?
— Nie pamiętam, w Kutnowskie. Wziął tam dzierżawę, czy kupił jakiś majątek.
Aleksander milczał, jak zabity. Wszystkie jego nadzieje i plany rozwiały się, jak sen.
Pies skrył się pod stół i oszczekiwał go zajadle, gospodarz oglądał go od stóp do głowy. Wreszcie młody człowiek oprzytomniał, zebrał na nowo energję.
— Proszę mi zatem darować najście domu! — rzekł, kłaniając się i zabierając do odwrotu.
— Za pozwoleniem! zatrzymał go gospodarz. — Czy pan myśli, że tu cygańska nacja mieszka? Niema pana Sochowicza, ale jestem ja, Czesław Dukszta, i pana, tak jak wroga, nie puszczę bez chleba i soli. Musiał pan nielada kawał drogi dziś zrobić!
— Mil pięć, ale w drodze już jestem pięć dni.
— Jakże? Furmanką, swemi końmi?
— Konno!
— Bagatela! Dobry koń, ale rzadka w tych czasach ochota. Paulinko, dajże nam wódki! Prószy pana do stołu!
— Pan pozwoli się przedstawić: Kalinowski.
— Oho, imiennik mego dziedzica.
— Więc to pan Kalinowski kupił Małynie?
— A tak! Pan myślał, że ja! Oho, niema głupich! Wolę pracować na cudzem, niż na własnem. Tak przynajmniej wiem, co mieć będę. Jestem tu rządcą, przeflancował mnie pan hrabia z innego folwarku, mnie i źrebięta. Bo my ze źrebiętami zawsze razem już lat piętnaście. W ręce pańskie! — zakończył, nalewając kieliszek wódki.
— Dziękuję panu, ale jeśli łaska, muszę przedewszystkiem poprosić o gościnę dla klaczy.
— To racja i daje mi pan słuszną naukę! Zaraz każę klacz umieścić.
— Jeśli pan pozwoli, sam ją umieszczę!
— I to racja! Chodźmy tedy!
Wyszli przed dom i Dukszta okiem znawcy obejrzał klacz.
— Oho! Nie dziwota! Warta bestja szacunku! Pięć lat, jakie nogi, co za krzyż! Hm, hm, ja ją gdzieś widziałem; ale gdzie?
— To niemożliwe! Wychowała się u mnie i pierwszy raz jest w tych stronach.
— A jednak ja ją znam! Słowo daję, znam!
Aleksander się nieznacznie uśmiechnął, ale nie dopomógł pamięci starego. Poprowadził klacz do stajni i nie odszedł, aż ją sam rozkulbaczył, wytarł słomą i zostawił zajadającą z apetytem siano. Wtedy dopiero wrócili do domu i zasiadł sam do posiłku.
Usługiwała im panna Paulina, jak się okazało, siostra i gospodyni Dukszty, który, jak sam opowiadał, nigdy się nie zebrał na ożenek, bo z racji źrebiąt nigdy czasu nie miał.
Opowiedziawszy swe domowe stosunki, zwykłym trybem oficjalistów jął opowiadać o chlebodawcach.
— Stary pan Kalinowski, nieboszczyk, ten się na koniach rozumiał i pieniądze z nich robił. Oho, co rok do Łęczny prowadziłem czwórek dziesięć, piętnaście, bo co do sprzedaży, sobie tylko ufał, a co do dozoru, tylko mnie. On się przez konie drugi raz ożenił nawet z hrabiną Starżą, wdową.
— Jakto dla koni?
— Starża był miljoner i miał stado. Sąsiadowali i ciągła była między nimi rywalizacja. Gdy umarł, wdowa poprosiła pana Kalinowskiego o opiekę nad majątkami i końmi. Zaczął tedy dojeżdżać i ożenił się, ale niedługo się cieszył, dwa lata.
— Dawno umarł?
— Szósty rok mija.
— A wdowa?
— Została w Zborowie z córką.
— Miał z nią córkę?
— Nie. Jej córka, hrabianka Starża. Ja myślę, że młody pan się z nią ożeni. Toby dopiero była fortuna!
— Nie mógłby też pan poinformować, kto teraz jest właścicielem Mniszewa?
— A pan zna Mniszew? — spytał Dukszta zaciekawiony.
— Tak, trochę! — odparł wymijająco Aleksander.
— O, może pan wie więcej, niż ja! Tam się działy niesłychane historje. Mieszkały tam trzy stare kobiety. Nigdzie nie bywały, a nikt u nich. Czem dla siebie były: siostry, czy matka z córkami, też nikt nie wie; kiedy tu przybyły, nikt nie pamięta. Dość, że pomarły jakoś prędko jedna po drugiej i kazały się pochować przed domem na trawniku. W pół roku potem, sprowadzony przez regenta, przybył z Galicji pan Lasota, którego uczyniły swym spadkobiercą. Spadło mu to z nieba, jest urzędnikiem w Wiedniu, podobno nawet zamożny i wysoką ma dworską posadę. Naturalnie sprzedać to musi, będzie kolonizować podobno, a tym czasem bawi w Zborowie.
— Duży to majątek?
— Nieduży, morgów pięćset i strasznie zaniedbany. Chłopi tam ryli przez pół wieku. Ale żeby dostał się w dobre ręce, może być smaczny kawałek chleba. Toć do fabryki cukru pięć wiorst, a ziemia o buraki aż prosi.
Aleksander się zamyślił i o nic więcej już nie pytał, ale Dukszta rad mówił sam:
— Zresztą, jak go znudzą korowody z kolonistami, to może i panu Kalinowskiemu taniej sprzeda. Bo to, panie, parcelacja złoty interes, ależ i krwawa praca. A pan Kalinowski nie dla siebie, to dla macochy kupi; co mu znaczy te kilkadziesiąt tysięcy. Jego konie za jeden sezon mu to wybiegają.
Przybycie dozorców na wieczorną dyspozycję przerwało rozmowę i panna Paulina została z gościem sama.
— Pan się czuje pewno bardzo umęczony? — rzekła po chwili milczenia, marząc sama o jak najprędszym spoczynku, po całodziennej gospodarskiej dreptaninie.
— Bolą kości — przyznał szczerze — i deszcz mi dokuczył srodze.
— To niechże pan spocznie, tu obok posłano już dla pana. Czesław taki nieuważny!
Zapaliła świecę i dodała: — Niechże się pan z pożegnaniem Czesława nie ceremonjuje! On będzie gadał z dozorcami do północy!
Nie bardzo się Aleksander certował, w duchu wdzięczny jej był, i oto znalazł się sam w małym pokoiku, zwykle niezamieszkanym snać, bo pustką, wiało ze ścian i kątów.
Chciał jeszcze myśleć i układać plany, ale zaledwie się położył, zasnął kamiennym snem młodości. Zbudził go pierwszy blask wschodzącego słońca i jednocześnie z tym promieniem myśl pierwsza go objęła, równie śmiała i potężna, jak letni brzask.
— Kupię cały Mniszew!
Aż się przeraził, ale wnet podobało mu się to zuchwalstwo. Nie myślał, co, jak, tylko się roześmiał sam do siebie i, zrywając się, półgłosem powtórzył:
— A pewnie! Kupię całe! Na szklaną górę ludzie przecie się wdzierali!
I już na nowo pełen siły i ochoty ubrał się i wyszedł na podwórze.
Pan Dukszta już się około swej stadniny uwijał, musztrując gromadę stajennych i rad sprezentował gościowi małoletnie folbluty, potem wstąpili do klaczy Aleksandra i stary znowu jął się nią zachwycać.
— Po jest, panie, bydlę wysokiej krwi! Tyle drogi i czy aby znak! Tak ino węszy i wygląda, żeby dalej lecieć. Grube może pan za nią wziąć pieniądze, byle rodowód w porządku. Ale skąd ja ją znam?
Zamyślił się stary i szli ku domowi na śniadanie; panna Paulina była już na stanowisku, w jadalni, punktualnie, jak zegarek, i milcząca.
Zasiedli do posiłku, który Aleksander prędko połykał, śpiesząc ku niepewnemu celowi.
Zaraz też począł się żegnać i, podziękowawszy za gościnność, ruszył ku stajni. Dukszta go przeprowadził.
— Dokąd-że pan dziś zmierza? — spytał.
— Pojadę do fabryki cukru! — odparł wymijająco.
— A drogę pan zna?
— Znam, dziękuję panu!
Skłonił się już z konia i za wrota wyjechał.
Patrzył za nim stary i głową, kręcił.
— Zagadkowy człek. Przebrany książę, czy zbieg. Koń królewski, a kurta ekonomska, a mądry będzie, kto od niego się dowie, co za zębami chowa.
Aleksander zaś ledwie do wsi dojechał, spytał o drogę do Mniszewa i poleciał, jak wiatr. Teraz mijał wciąż łany buraków, na których setki ludzi zajętych było pełciem i motykowaniem. Ziemia była nadzwyczaj żyzna, spadki ostre, dwory i wsie zamożne, a krajobraz uroczy. Coraz to gwałtowniejsza ochota brała tu osiąść i zostać. Nareszcie z góry zobaczył przed sobą Mniszew.
Naprzód wysunęła się wieś nieduża, rozrzucona na pochyłości, a za nią wielka masa drzew, łączących się z lasem, tak gęsta i zwarta, że ledwie parę dachów starych widać wśród nich było. Aleksander zwolnił kroku klaczy i rozglądał się. Serce mu biło, jakby już to jego gniazdo być miało. Minął wieś i w ogród dworski wjechał.
Niegdyś były tu może płoty i bramy, teraz sad stał zewsząd dostępny, zawojowany przez chłopskie bydło, nierogaciznę i ptactwo. Drzewa częścią wyschły, częścią zdziczały, stawy zarosły pleśnią i trzciną, trawniki były zryte i zdeptane i tylko jedna ścieżka szła przez tę dziczyznę popod krynicę, aż ku domowi.
Dom był niewielki, drewniany, niski, wrosły w ziemię. Ganek od ogrodu już się zawalił, dach świecił dziurami, w oknach brakło szyb, stał pustką.
Objechał go wkoło Aleksander i znalazł się na podwórzu. Wzdrygnął się. Istotnie na trawniku, o dwadzieścia może kroków od ganku, były trzy mogiły, trzy kopczyki ziemi, na każdej polny kamień bez żadnego napisu i mały drewniany krzyżyk.
Jedna z tych mogił była jeszcze świeża, ledwie darnią porosła; tamte dwie, już dawne, ocienione krzakami bzu lekarskiego.
Za temi mogiłami znowu gąszcz drzew, chwastów, chmielu i ponad tem dziwacznie pogięty daszek staroświeckiego lamusa i jakiś jeszcze rozwalony budynek.
Aleksander się obejrzał, nigdzie nie było żywego ducha, dom stał szczelnie zamknięty. Więc tedy z konia zsiadł, poszedł do tych mogił, uklęknął i odmówił pacierz za umarłych.
Gdy powstał, trochę się zmieszał, bo spostrzegł, nie był sam. Koło ganku, na koszturze wsparta, stała stara żebraczka i przyglądała mu się.
Postąpił do niej kroków parę.
— Niech będzie pochwalony! Czyście tutejsi, matko? Jest tu kto w domu z ramienia nowego dziedzica?
Kobieta potrząsnęła głową, wskazała na uszy i usta, była głuchoniema.
Sięgnął tedy do kieszeni i podał jej miedziaka.
Znowu potrząsnęła głową, popatrzała nań przejmująco, pokazała na jego kolana, potem na groby, potem w niebo i pogładziła go po ramieniu. Z oczu polały się jej łzy; otarła je prędko rękawem, poszła na mogiły i tam przykucnęła do wypoczynku.
Widząc, że tu nie zasięgnie żadnych informacyj, ruszył dalej, przedzierając się przez gąszcze.
Za lamusem były jeszcze resztki folwarku i gumna,, ale w jakim stanie! Wszystko się waliło i stało pustką, nigdzie śladu bydlęcia, paszy, wozu, nawet zawiasy u drzwi powyrywane. Wrócił tedy do wsi i spytał o sołtysa.
Wypadkowo chłop nie był na robocie, bo leżał chory w chałupie i nudząc się w samotności, rad był gawędzie.
— Ja do was, sołtysie, wstąpiłem, żeby się spytać, czy prawda aby, że kolonizują dwór!
Chłop stęknął i splunął.
— A juści. Najedzie ta choroba, kolonisty, trza będzie zginąć od takiego sąsiedztwa.
— A sami to nie chcecie rozkupić?
— Nie! Po pierwsze, to i ochoty niema, dość jest swego, a po drugie, to i z pieniędzmi skąpo. Dużo nachwytasz, źle połkniesz!
— Ale to we dworze ni budynków, ni inwentarza!
— A niema. Wieś grunta wyrabiała, dziedziczki nie chciały o niczem słyszeć, byle ciężary zapłacić i im zboża krzynę dać na wikt. Tak i było.
— A czemuż je tak pochowali, nie po ludzku?
— Wola ich taka była i proboszcz się nie sprzeciwił. Musi heretyki jakie były. Ja ta i myśleć o tem nie rad, a te ludzie, co ich chowali, to precz pomarli, a one we trzy, to nocami po sadzie chodzą. Juści to miejsce nieczyste i tego dworu to nikt nie weźmie za darmo! A myśli pan, że z onych dworskich gruntów było komu szczęście? Wiadomo, łasi się człek na ziemię i my się na nią łasili, ale w korzyść to nie szło, to ogień wziął, to złodziej, to choroba. Co który wziął, potrzymał, to rzucał. A ilu bez pory pomarło, a ilu się rozpiło! My ta tego dworu nie kupimy! Niech kolonisty próbują! Napędzili ich tu już ćmy faktory, a jakoś dotąd żaden się nie kwapi. Co na te groby popatrzy, co z ludźmi pogada, to i poszedł i przepadł. Dziedzic pono na nas są źli, że to niby my odmawiamy, a nieprawda jest. Tej wiosny to i mało co kto obsiał, ugoruje!
— A od dziedzica kto jest, co z kolonistami gada?
— A jest niby ten Raczkowski, co to w Zborowie pisarzem był, a potem w miasteczku osiadł, prośby pisze, i tak, niby pies, za rublem węszy. Powiadają, że mu dziedzic obiecał duże pieniądze, jeśli do Jana interes skończy, a jak po Janie, to ino połowę. Lata też on, lata, że ino miga, a od gadania z kolonistami zachrypł i nic! A czy to pan chce także to przeklęte pole targować?
— Chcę kupić! — odparł Aleksander spokojnie.
— Ha, to niech się pan do Kaczkowskiego zgłosi! — rzekł chłop, ramionami ruszając. — My panu będziemy radzi i dopomożemy nawet, byle kolonistów się pozbyć. Może pan chce dom obejrzeć? Klucze u mnie!
— Mniejsza o tę pustkę, jak kupię, to się sprowadzę. Zostańcie zdrowi!
I wyszedł. Po chwili gnał już w kierunku Zborowa.
Przybył tam pod wieczór i łatwo się dowiedział o Raczkowskiego. Dom stał na rynku, obok apteki, naprzeciw kościoła, w honorowym punkcie mieściny. Gdy Aleksander wszedł do sieni, usłyszał piskliwy głos kobiecy, dowodzący coś płaczliwie i bas męski, odpowiadający dość słabo. Była to scena familijna.
Zapukał do drzwi parokrotnie, zanim go usłyszano.
Głosy ucichły, otworzyła mu kobieta, niemłoda, chuda, czarno ubrana, z widocznemi śladami łez i wzburzenia na twarzy.
— Czy mogę się widzieć z panem Raczkowskim?
— Chory leży! — odparła kobieta.
— Jeśli interes ważny, służę! — zawołał za nią bas.
Raczkowski widocznie rad był interwencji obcej. Leżał w łóżku i nudził się śmiertelnie.
Kalinowski wszedł i odrazu rzecz zagaił.
— Pan się zajmuje sprzedażą Mniszewa?
— A tak, zajmuje się, zajmuje! — zawołała kobieta. — Już go Bóg za to pokarał! Przyszła już choroba, przyjdzie ogień, głód, nędza, pomorek! Niech się zajmuje!
— Właśnie chcę te wszystkie klęski powstrzymać i wziąć na siebie. Chcę kupić Mniszew.
— Cały? Ja się zajmuję kolonizacją tylko. O całość niech pan traktuje z samym dziedzicem. Tylko wątpię, czy pan tyle zapłaci, co moi koloniści.
— Właśnie o tem pogadamy, jeśli pan pozwoli.
Usiadł na podanem mu uprzejmie przez panią krześle. Miał w niej sprzymierzeńca.
— Mniszew ma obszaru piętnaście włók! — rzekł.
— Szesnaście! — poprawił Raczkowski.
— Ileż panu obiecano za sprzedaż?
— Dwa tysiące rubli — rzekł Kaczkowski, piorunując wzrokiem żonę.
Milczała, ale Aleksander już wiedział, że kłamie.
— Ładny grosz, ale trzeba skończyć do świętego Jana, a to się nie skończy. Ja zaś kupię całość u dziedzica najdalej za tydzień.
Raczkowski się żachnął.
— Zobaczymy! — burknął.
— Dlaczego się pan zacina przeciw mnie? Przybyłem do pana z pieniędzmi i ugodą. Miał pan w sprawie tej koszta i fatygę. Jeśli mi pan dopomoże i interes ułatwi, w dzień, gdy Mniszew nabędę za tydzień, zapłacę panu trzysta rubli, a w dzień, gdy będę miał tytuł własności, drugie trzysta.
— Dobrze, dobrze! — zawołała kobieta skwapliwie.
— Cicho! — krzyknął Raczkowski. — Pilnuj swych garnków i dziecka!
— Nie będę cicho! Oprócz dziecka, mam i ciebie, twoją duszę chrześcijańską! Nie dam ci jej oddać szatanowi! Bierz pieniądze i nie tykaj tego przeklętego interesu! Ile klęsk od dnia, jakeś tego się dotknął! Posłuchaj, co ludzie gadają, rzuć to, nie tykaj! Na głowę dziecka cię zaklinam!
Raczkowski zatkał uszy dłońmi.
Aleksander spokojnie wydobył z kieszeni banknot i położył na stole.
— Oto jest zadatek! Poproszę pana o pokazanie planu, opisu i inwentarzy.
Zanim Raczkowski zdążył odpowiedzieć, kobieta już sprzątnęła pieniądze i podała mu plik papierów, wydobyty z szuflady.
Rozłożył tedy na stole plan i począł rozglądać, notować, liczyć, potem zajrzał do aktów i spytał:
— Ileż jest Towarzystwa?
— Niema wcale! — mruknął Raczkowski, oglądając się na żonę, czy nie odejdzie.
Ale stała uparcie, śledząc ruchy Aleksandra.
— Aha, dlatego taka dewastacja.
— Ale piękny majątek! — wtrąciła Raczkowska.
— Dla mnie dobry. Dziękuję panu! Trzysta rubli złożę zaraz u proboszcza do odbioru za tydzień. Mam nadzieję, że nie ostatni to będzie między nami interes. Polecam się pana pamięci i do widzenia — za tydzień.
Złożył dokumenty, ukłonił się i wyszedł.
Raczkowski był odurzony, a żona mu wcale nie dała oprzytomnieć, deszcze z rynku słyszał Aleksander, jak perorowała i perorowała.
Poszedł teraz na pljebanję, prowadząc klacz za cugle. Zastał proboszcza w ogródku, w rozpaczy nad złamaną, piękną różą, którą niezgrabnie starał się obandażować! Stary był, otyły, sapał, robota nie szła; spojrzał dość niechętnie na interesanta.
— A co tam? Skąd? Do chorego? Czy na zapowiedzi?
— Nie. Mam inny interes. Może ksiądz dobrodziej pozwoli się wyręczyć?
— Ogrodnik waszeć? Nowy? Ze dworu? Ano, to zróbże ten opatrunek!. Jak myślisz? Francja caput!
— Nie. Trochę gliny i mchu i będzie zdrowa.
Wziął się do dzieła. Proboszcz się przypatrywał i zaczęła mu twarz się rozchmurzać.
— Dobrze robisz! Znasz się na rzeczy! Okropny był wicher, ale tam, za lasem, to dopiero była awantura! Słyszałeś? Jakże z tym panem Lasotą?
— Nie wiem. Obcy tu jestem, zdaleka jadę.
— No, to czegóż chcesz odemnie? Szukasz posady?
— I to nie. Wstąpiłem do proboszcza, żeby złożyć w szanowne ręce trzysta rubli do odbioru panu Kaczkowskiemu za tydzień, jeśli nabędę Mniszew pana Lasoty.
— Aha! Żeby ci ten lis nie przeszkadzał. Masz rację, bo on ino kręci, zawsze kręci. Żeby go żona nie odmadlała, to huncwot zakosztowałby piekła! Ano w niej nadzieja, że go do czyśćca doprowadzi. Więc ty kupujesz Mniszew? Paskudne miejsce!
Aleksander skończył opatrunek, wyprostował się i spojrzał na księdza śmiało.
— Mnie nawet przeklęte będzie błogosławione, gdy stanie się mojem. A to jeszcze trzy ruble proboszczowi kładę na mszę za te nieboszczki, co się tam poniewierają na podwórzu.
— Schowaj swe ruble, jać przecie mszy za nie mieć nie mogę.
— Dlaczego? Proboszcz je znał?
— Nie! Znał je mój poprzednik, kiedy ich na święconą ziemię nie przyjął. Ale prawda!
Uśmiechnął się dziwnie.
— Więc ty chcesz za nie mszy? Patrzaj! Więc mam legat dla ciebie po nieboszczyku proboszczu. Chodź ino, chodź! To zabawne!
Poszedł ku plebanji, głową ze zdumienia trzęsąc.
— Dziwny traf, dziwny! To twój koń pod płotem? Jasiek, weź konia do stajni, daj siana i owsa! Otóż, uważasz, mój łaskawco, porządkując papiery po nieboszczyku, znalazłem jakiś pakiecik, a na nim kartkę:
„Jeśliby kto kiedy poprosił o mszę za pogrzebane Na podwórzu w Mniszewie dusze, to oddać mu ten pakiet!“
Ksiądz się wtoczył do domu, dobył z biura pakiecik i położył go przed Aleksandrem. Obadwa, milcząc, Patrzyli nań jakiś czas.
Wreszcie Aleksander sznurek zerwał, papier rozwinął. Wypadł zeń stary, zardzewiały klucz i nic więcej.
— A to co znowu? Klucz od skarbów! No i co ty myślisz z tem robić teraz?
— A no, oddać Lasocie — odparł obojętnie Aleksander, zawijając klucz napowrót i chowając wraz z kartką do kieszeni.
— To dobrze! — mruknął ksiądz. — Ale to historja ciekawa! A teraz jakże godność pana?
— Nazywam się Kalinowski Aleksander. Przybyłem tu aż z Podlasia do kolegi Sochowicza, alem go już nie zastał. Szukam folwarku; nastręczył mi się przypadkiem ten Mniszew, więc przybyłem do Zborowa, bo pan Lasota tu przebywa.
— A tak. Bawi we dworze. Więc pan imiennik tutejszego dziedzica. Może krewny?
— Nie znam go — odparł wymijająco.
— No, szczęść Boże! Kupuj pan Mniszew, jeśli wola. Bają ludzie okropne rzeczy o tym dworze, ale ktoby w to wierzył? Kościół nawet zabrania. A teraz proszę pana na kawę i gawędkę.
— Dziękuję proboszczowi, ale nie będę go dłużej sobą zajmował.
— Dajże spokój ceregielom! Podróżny jesteś, obcy, co masz się poniewierać po żydach, rozgość się u mnie. Jest łóżko wikarego, który na tydzień do umierającego ojca odjechał. Prześpisz się, a za gościnę pogawędzisz. Z Podlasia jesteś, może znasz moje kąty. Ja rodem stamtąd, z Bukowa. Znasz?
Aleksander po chwili wahania, przystał. Zasiedli do kawy, gdy we drzwiach ukazała się Kaczkowska. Ksiądz ją wnet poznał.
— Aha! Jesteś! Leżą tu u mnie pieniądze dla twego męża; dostanie je, dostanie, byle nie kręcił.
— Już ja w tem, że nie będzie. Niech mi ksiądz dobrodziej zaufa! Kazałam mu zaraz wstać i iść do pałacu i powiedzieć prawdę, że z kolonistów nic nie będzie, i papiery oddać i od tej sprawy się odczepić. Ofiarowałam się też do Częstochowy, żeby mnie Najświętsza Panna broniła od złego.
— To dobrze! Tylko męża pilnuj, żeby ci nie popsuł szyków i u Matki Boskiej! Powiedz mu też, żeby się za tydzień do mnie zgłosił.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna .