Magnat (Rodziewiczówna, 1921)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Magnat
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie piąte
Data wyd. 1921
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. Poznań
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Wojewódzcy, otrzymawszy depeszę, pożyczyli u znajomych kilkadziesiąt rubli i wyjechali pierwszym pociągiem wszyscy, to jest mąż, żona, córka i syn.
— Nareszcie! — było ich pierwsze słowo i zaraz potem: — Jedźmy wszyscy co rychlej, żeby dopilnować całości. Ten Kalinowski tymczasem kradnie, co sam może i innym kraść pozwala, by go nie wydali.
I pani, bardzo praktyczna, każdemu wydzielała robotę.
— Ty, mężu, zajmiesz się prawnemi formalnościami: ty, Stasiu, obejmiesz nadzór nad inwentarzami, spichlerzami; my z Kostunią dopilnujemy domu.
Staś najmniej chciwy i żartowniś z natury, jeden bez zapału jechał i rolą swą się nie zachwycał.
— To dopiero będzie niespodzianka, gdy wieść okaże się przedwczesną, i ta quasi nieboszczka spotka nas żywa na progu, z laską w ręku!
— Jak możesz żartować w ten sposób? Ten Kalinowski nie bez racji do nas się odzywa. Czuje, gdzie jest wschodzące słońce! — wtrącił ojciec.
— No, to nie racja. Jeśli obrał generałową, to tak bardzo o nas się nie troszczy. No, i testamentu pewnie też się nie boi. Dopilnuje swego interesu.
— Z tym się porachuję! — mruknął Wojewódzki zajadle.
Jednakże żart Stasia rzucił cień na ich szczęście. A jeśli generałowa wyzdrowiała...
Ale już po drodze otrzymali pocieszającą wiadomość.
O śmierci miljonerki wiedziano już na trzy powiaty wokoło. Na ostatniej stacji spotkali konnego z Kuhacza, który wysyłał do nich drugą depeszę.
Najęli pocztę, obrażeni mocno, że nie znaleźli koni, i ruszyli po złote runo.
W pałacu generałowa spoczywała na katafalku w wielkiej sieni wchodowej, wśród zieleni i światła. Śmierć i jej nawet wygładziła i uspokoiła twarz, starła złość, wyszlachetniła rysy.
Kilka kobiet czuwało przy zwłokach, na drzwiach do dalszych pokojów błyszczały pieczęcie.
Wojewódzki ledwie spojrzał na zwłoki, obejrzał się, szukając, komu-by się przedstawił.
Właśnie w progu stanął Kalinowski, którego dzwonek pocztowy objaśnił, kto jedzie.
— Jestem Wojewódzki, synowiec nieboszczki. Chciałbym się widzieć z rządcą tutejszym.
— Ja jestem. Co pan rozkaże?
— Proszę mi dom otworzyć.
— Posłałem po wójta. Natychmiast przyjedzie. Zaraz po zgonie, w obecności dwuch świadków, popieczętować kazałem sprzęty, spisać inwentarz i zamknąłem dom! Oto są klucze!
— Więc mam tu czekać na wójta?
— Nie inaczej. Państwo się chwilę pomodlą.
Staś, pomimo katafalku, uśmiechnął się na widok obrażonej miny rodziców.
Wojewódzki spojrzał pogardliwie na rządcę i rzekł do żony
— Wejdźmy do ogrodu!
Pani zacięła usta i, przechodząc obok Kalinowskiego, rzuciła wzgardliwie:
— Mogliście rachować, że przyjedziemy i przygotować trochę uprzejmiejsze przyjęcie. Było-by to dyplomatyczniej.
Na opaloną twarz Kalinowskiego uderzyła krew.
— Ja tu już nie służę, ani dyplomacji nie potrzebuję! — odparł zmienionym głosem. — Strzegę prawa, a nie uprzejmości!
— Ja wolę tu czekać, niż szukać kataru po błocie — rzekł Staś, zostając na ganku.
O parę kroków od niego stał Kalinowski, patrząc na drogę ku wsi. Staś, po chwili wahania, zbliżył się do niego.
— Pan pozwoli się przedstawić! — rzekł grzecznie, uchylając kapelusza.
Wymienił nazwisko. Rządca dotknął czapki, powiadając swoje.
— Może pan krewny Adama Kalinowskiego — ironicznie wymienił Staś — znanego sportsmena i bogatego panicza w Warszawie?
— To mój stryjeczny brat — odparł spokojnie Aleksander.
— Dziwna rzecz, że on mi o panu nie wspominał — równie ironicznie ciągnął tamten.
— Bo należę do takich ubogich krewnych, co nie szukają bogatych, ani ich potrzebują. Nie zna mnie, ale będzie wiedział, kto jestem, gdy go pan spyta. Ojciec jego wyniósł się za Bug i tam dobra nabył. Mój ojciec został z tej strony i stracił dobra i nawet życie. Nazywał się jak ja, Aleksander.
Patrzył wciąż na drogę, mówił obojętnie. Nie chodziło mu o przekonanie tego panicza.
— A pan już tu oddawna? — zagadnął Staś.
— Jestem od dwunastu lat, służę od pięciu.
— Podobno, że generałowa była straszna baba.
— Nie mnie ją sądzić! Była moją dobrodziejką.
— A wójta ani śladu. A te pokoje nieopalane od kilku dni. Kobiety i stary się rozchorują. A mnie, licho wie, po co tu wlekli. Mógłby mnie pan ugościć u siebie, na folwarku.
— Mam matkę, a dwa tylko pokoje. Nie chciałem nawet proponować, matka słaba.
— Dużo też tu znajdujemy inwentarza? — trochę urażony, urzędowym tonem spytał Stanisław.
— Pięćset sześćdziesiąt sztuk, wedle ostatniego obrachunku z wójtem po śmierci pani generałowej.
— Pan bardzo przezornie postąpił, ale taka ścisłość na stemplu nam się odbije! Czy pan już ma inną posadę?
— Nie, już służyć więcej nie będę!
— A no, zapewne. Stara musiała pana zabezpieczyć.
— Nie, legatu żadnegom nie dostał. Należy mi się tylko półroczna pensja.
— Oho, jeszcze są zaległości?
— Nawet spore, bo ostatniemi czasy grosza nie można było ubłagać, a krescencję sprzedała na pniu i wzięła zgóry pieniądze.
— Ładny spadek! Starzy się ucieszą, jak się dowiedzą. No, ale gotówka gruba być musi.
— Zapewne; nie wiem. Nieboszczka trzymała kasę sama.
— Wyobrażam sobie, jak ją musieli okradać.
— Któżby? Nawet służby przy sobie nie trzymała. Stary, głuchy lokaj i dziewczynka sierota, wychowanka.
— Że też jej nie zarżnęli! — roześmiał się panicz.
— Otóż i wójt jedzie! — odetchnął z ulgą Kalinowski.
Zeszedł z ganku na spotkanie urzędnika, i posłał gapiącego się chłopca do ogrodu po nowych dziedziców.
Rozpoczęły się urzędowe formalności, legitymacje, prawne ceregiele. Z wyżyn katafalku uczestniczyła temu zapomniana już generałowa.
Znienawidzeni spadkobiercy zajęli jej dom, rozgościli się, dawali rozkazy, ona czekała cierpliwie, aż się nacieszą, wszystko obejrzą, posilą się, wypoczną i na końcu pomyślą, by jej dać grób, gdzie już nikt o niej nie wspomni.
Kalinowski, pożegnawszy wójta, wrócił do sieni, rozbudził drzemiące stróżownice zwłok, poprawił świece i, słuchając głosów z głębi domu, z goryczą pomyślał. Coraz większy ogarniał go wstręt do tych Wojewódzkich, którzy nawet nie zachowywali pozorów ludzkich elementarnej delikatności.
Za drzwiami pierwsza była jadalnia, tam się posilano, wcale się sąsiedztwem zwłok nie krępując; słychać było brzęk porcelany i szkła, gniewne wybuchy pani, śmiech Stasia, rozkazy pana. Służby już się znalazło pełno, każdy biegł skarbić sobie łaski na przyszłość. Rządcy już nikt nie słuchał, w gospodarstwie był bunt i rozprzężenie. Żeby nie pieczęcie, strach prawa, rozkradzionoby gumna i obory.
Do wszystkich poprzednich niechęci do Kalinowskiego przybyła ostatnia, że im kraść nie dopuścił. On, o uszak wsparty, pasował się sam z sobą.
Iść tam do nich, niewołany, przypomnieć pogrzeb, czy odejść do mieszkania i zbierać graty do przeprowadzki? Plany jego przyszłości zupełnie się zmieniły, nie było legatu, nie będzie dzierżawy. Jego zasobów nie było dość na mały folwarczek. Postanowił tymczasem wynieść się do miasteczka, matkę umieścić na kwaterze, a samemu szukać czegokolwiek po świecie. Niewesołe miał przed sobą jutro — z łaski generałowej.
Tu się wzdrygnął, bo go tknęło sumienie, że nie był lepszy od tych za drzwiami, myślał tylko o sobie.
Ruszył się, drzwi otworzył, wszedł do jadalni.
Rodzina właśnie skończyła przekąski, pili herbatę.
Wojewódzki, gdy go ujrzał, skinął głową.
— A co tam? Może pan jeszcze co nam ma zabronić? — rzekł rozdrażniony.
— Chcę spytać, co będzie z pogrzebem?
— No, a cóż? Zapewne i za to trzeba płacić?
— Kupiliśmy już jaj i mleka! — wtrąciła pani. — Zgotowaliście nam miluchne przyjęcie! Niema co mówić. Dziękuję i nie zapomnę!
— Trumnę obstalowałem. Wieczorem będzie gotowa — rzekł rządca, nie podnosząc rękawicy i hamując się całą siłą. — Będzie kosztowała siedmdziesiąt rubli.
— Siedmdziesiąt rubli! Któż pana upoważniał do takich wydatków? Za sześćdziesiąt można mieć metalową z Warszawy. Może pan tę zachować dla siebie, ja w tej chwili do Warszawy telegrafuję.
— A zanim przyjdzie, upłynie trzy dni! — wtrącił Staś. — Nie wiem, jak kto, ale ja w tym domu nie zostanę.
Wojewódzki się opamiętał.
— To są warunki! Być na łasce rozboju rzemieślników! No, i ileż pan jeszcze narachuje kosztów!
Ale w Kalinowskim zagrała krew karmazynów.
— Nic nie porachuję. Zapłacę sam za pogrzeb. Jutro o dziewiątej będzie eksportacja. Proboszcz uprzedzony! — rzekł drżącym głosem i wyszedł.
Był jak pijany z oburzenia. W gardle dławiła go niezmierzona wściekłość, a zarazem paliły go oczy krwawemi łzami za krzywdę, o którą, się nie mógł upomnieć, on, płatny sługa.
Wszedł na ganek oficyny, czując żądzę mordu, odwetu. Już nie panował nad sobą. Drzwi rozwarł kolanem, kopnął nogą wielki baniak gliniany, rozbił go, wodą zalał stancję i dopiero na krzyk żałosny spojrzał przed siebie.
Na zydelku w kącie siedziała Józia sierota.
Ona-to krzyknęła, uderzona czerepem garnka w samo czoło. Ostry kant rozciął głęboko, krew trysnęła, natychmiast zalewając twarz. Z drugiej stancji wpadła Kalinowska przerażona.
— Co się stało? Józiu, co tobie?
Dziewczyna zwinęła się w kłębek na ziemię i zemdlała.
Tedy Kalinowski nagle ostygł, opamiętał się, rzucił do dziecka, porwał je na ręce i położył na łóżku. Chwilę w milczeniu ratowali ją, cucili, dopiero, obejrzawszy, że rana nieciężka, Kalinowska spojrzała na syna. Znała go, zgadła, co zaszło.
— Ty wiesz, że możesz się stać mordercą. Ojciec twój siedział i umarł w więzieniu, chwalebny. A ty, jeśli się nie poprawisz, w jakim będziesz? Ty wiesz, coś mi przysiągł, jakeś omal nie zakatował złodzieja w spichrzu! Tak dotrzymujesz?
— Matko, oni mnie złodziejem nazwali! Oplwany jestem, opoliczkowany, zhańbiony! Bodajem się był nie rodził, bodaj przeklęty był ten dzień, gdyś mnie tu przywiozła! Ja, ja nie wytrzymam!
Załamał ręce na głowie, aż trzasnęły stawy, obłęd rozpaczy miał w oczach.
Tedy Kalinowska wzięła go za ramię i pociągnęła za sobą do drugiego pokoju, zamknęła drzwi, przyprowadziła go do ściany, gdzie wisiał krzyż, gromnica i blacha, ryngraf ze starej zbroi, i z siłą, dziwną, na jej wiek, zgięła go na kolana.
— Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech! — zaczęła powoli.
Odpowiedział jej głuchy jęk tylko:
— Święć się imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje!
Kalinowski rękami zakrył twarz, do ziemi się pochylił i zapłakał. Nad łkającym skończyła modlitwę.
Potem zdjęła ze ściany krzyż, jakiś dziwny, czarny, trochę krzywy, niezgrabny.
— Masz, pocałuj go! To wszystko, coś dostał w spadku po ojcu. Z chleba więziennego ulepił. I na niego też plwali i policzkowali go i ze wszystkiego odarli. Byłeś tylko, tak jak on, był czysty! Dosyć ci!
Pomilczała chwilę i rzekła już spokojniej:
— A bądź przygotowany, że to dopiero początek. Stokroć gorsze cię czeka, jeśli kapitałów nieboszczki nie znajdą. Podejrzenie padnie na ciebie niezawodnie, możesz być nawet sądownie zaskarżony. Spodziewaj się śledztwa, rewizji, może więzienia. Za tobą może tylko świadczyć Bóg, bo ani ja, ani to dziecko, nic nie znaczymy wobec prawa. Na to moc zbieraj!
Osłupiałemi oczyma popatrzył na nią.
— Mój Boże! To okropne! One się znajdą te pieniądze. Józia może kiedy widziała, gdzie je chowała.
— O Józi zapomniałam! — szepnęła z wyrzutem Kalinowska, wychodząc.
Dziewczynka już znowu siedziała na zydelku w kącie, chusteczką obwiązawszy czoło, cichutka, wylękła, jak psiak, przywykły do razów i nędzy.
— Boli? — spytała ją troskliwie Kalinowska.
— Nie, nie boli! — szepnęła, połykając łzy.
Wszystko zniesie, byle jej stąd nie wypędzono, nie kazano wracać do pałacu, gdzie leży umarła pani.
Zaraz po zgonie tu się schroniła, za mała, by się troskać, co dalej będzie, co z nią się stanie.
Kalinowska też o tem nie myślała, ale, że litościwa była, nakarmiła ją, napoiła, posłała jej na kanapce i nawet ubrała ją we własny kaftan, bo ubranie, które jej dała generałowa, było w łachmanach.
Jako mienie przyniosła z sobą Józia tekturowe pudełko, gdzie chowała dary swej opiekunki. Były tam wstążeczki od płótna, pudełka od pastylek, kilka kłębków włóczki czerwonej, stary skórzany pasek z klamerką i tym podobne graty, które dzieci rade zbierają.
Kalinowski, zajęty nową troską, stanął przed nią i znienacka zagadnął:
— Czyś ty nie widziała, gdzie pani chowała pieniądze?
Dziewczynka bała się go oddawna. teraz jeszcze bardziej poczęła się trząść i płakać.
— Daj jej spokój! Ja sama wybadam — rzekła matka. — Ty zjedz cośkolwiek i zaśnij! Trzecią noc czuwasz.
— Nie mam czasu. Niech mi mama da dwieście rubli. Zaraz jadę do proboszcza.
Kalinowska otworzyła kufer i, dobywszy stary pugilares, dała mu dwie setki.
— Czy chcesz zgóry tak dużo dać za kwaterę? — spytała.
— Za kwaterę dla generałowej — odparł gorzko.
— Jakto?
— Powiedzieli mi, że nie byłem upoważniony przez nich do wydatków na pogrzeb, żem ich okradł na współkę z księdzem i stolarzem. Tedy wziąłem pogrzeb na swój koszt.
— To ileż na to wydasz? — spytała przerażona.
— Albo ja wiem, może wszystko, co mam.
Stara kobieta spuściła głowę i chwilę pasowała się z sobą, wreszcie rzekła:
— Ano, cóż robić! Nadzyśmy przyszli, nadzy odejdziemy. Tylko szkoda tylu lat i moich sił i twojej pracy. Jeśliś tak postąpił, to snać honor ci tak kazał, trzeba znieść. Ale ci ludzie to chyba przebrane chamy. Fe, wstyd! To i pensji twej półrocznej nie zapłacą, zobaczysz. Żeby choć prędzej stąd wyjechać!
— Jużem najął fury na graty. Jutro mama może wyjechać, ja muszę zdać wszystko. Parę dni zostanę. Boże, jak ja wytrzymam!
Ubrał się i, pocałowawszy matkę w rękę, wyszedł ku stajniom.
Po chwili wyjechał za wrota, do miasteczka.
Proboszcz — był to staruszek jowjalny, dobrego serca, niechciwy, więc Kalinowski rachował, że więcej stu rubli za pogrzeb nie weźmie.
Śmiało też poszedł na plebanję, zostawiwszy konia u pana Prota Sucheńca, mieszczanina, u którego wynajął oficynkę dla matki.
Pan Prot był to zamożny masarz i handlarz nierogacizny, ojciec licznej rodziny i potentat miasteczkowy.
Proboszcz przyjął Kalinowskiego z zajęciem.
Wieść się już rozeszła, że do Kuhacza przybyli nowi dziedzice, więc ksiądz chciał od naocznego świadka dowiedzieć się, co zacz są.
Ale Kalinowski wzburzenie swoje już pohamował, niegodnem mu się zdało mówić, co o nich myślał.
— Ledwiem ich widział! — rzekł. — Byli nieradzi, znalazłszy dom opieczętowany. Chciałem ustrzec ich dobro przed grabieżą, a oni się obrazili. Proszę księdza proboszcza o pogrzeb na jutro i ile mam zań zapłacić?
Proboszcz się roześmiał, zażył tabaczki i odparł:.
— To tak, widzisz. Generałowa całe życie nic nie dawała na kościół, niech da po śmierci. Tak, myślę, tysiączek uszczerbku nie uczyni.
Kalinowski drgnął, a proboszcz rzecz rozwijał:
— To tak, widzisz. Za stu biedaków, których chowam darmo, chrzczę darmo, śluby daję darmo, jeden bogacz musi mi zwrócić. To sprawiedliwe; z czegóż utrzymam kościół, cmentarz, służbę. Nieprawdaż? Po wiedz to odemnie tym nowym dziedzicom. Niech pierwszy grosz spadkowy dadzą na nieboszczkę, straszyć ich nie będzie.
I śmiał się jowjalny proboszcz.
Tedy Kalinowski musiał wyznać prawdę.
— Ja im tego nie powiem, bo oni wcale nie chcą za pogrzeb płacić; ja grzebię generałową za swoje, a że mam całego kapitału pięćset rubli, więc jakże mogę dać tysiąc?
Proboszcz nagle spoważniał i poczerwieniał.
— Jakto? Oni się targują o pogrzeb swej dobrodziejki? Tak? Ano, to się potargujemy. Ja od ciebie pieniędzy brać nie będę, ani z tobą o to się układać. Przyjechali spadkobiercy, niech do mnie się udają. To takie ptaszki! No, to ci radzę od nich z życiem uciekać, bo cię ograbią i jeszcze oszkalują. Jakże to było? Opowiedz!
Kalinowski powtórzył rozmowę. Proboszcz biegał po pokoju i sapał.
— Wracaj-że i powiedz, że ja czekam na nich! — zawołał, zacierając ręce. — Bezemnie się nie obejdą. No, a cóż ty dostaniesz? Jeszcze niewiadomo?
— Owszem, nic nie dostanę.
— Jakże? Skąd wiesz? Testament już czytali?
— Nie. I testamentu niema i matka mi przepowiada śledztwo i więzienie. Ale co miałem robić?
I powiedział rzecz całą. Proboszcz się za głowę chwycił.
— Warjacie, coś uczynił! Bój się Boga, toć tam może był legat i na kościół! Tyś gorzej, niż warjat! Ja rachowałem na pewno, że organy nowe zrobię! Pewnie był legat! Ty jesteś osieł dardanelski!
— Co miałem robić? Musiałem depeszę wysłać, a potem jej się polepszyło, więc musiałem wyznać. Zresztą, niechta! Sumienie mi nic nie wyrzuca.
— Osieł jesteś! — powtórzył oburzony proboszcz. — Czemu twoje sumienie nie pomyśli, iluś ty swym wyskokiem biednych ludzi pokrzywdził? Wszystkie legaty przepadły! Rozumiesz ty to? Wszystkie! Ty masz naturę bezecnie dumną, tylko honor, ambicja, a zastanowienia ani za grosz. Magnacka tradycja, antenaty, królewięta! Podepce małych, byle honor swój karmazynowy uchował. Oho, czyta się o takich. No, wpadniesz ty w moje ręce do spowiedzi!
Rozsierdzony, pogroził mu ręką.
— A o matki starości pomyślałeś?
— Matka mi przyznała rację.
— Pewnie. Ona jest święta, ona najgorsze bez szemrania zniesie, ale twoja rzecz dać jej najlepsze. A cóż z tą małą sierotą będzie? Pomyślałeś, jeśli i jej legat się spalił?
— Przecie Wojewódzcy spadek biorą. A oniż nie biorą z tem żadnych obowiązków? Ksiądz proboszcz tylko mnie chłoszcze.
— Ja chłoszczę zawsze obecnych. Im też pewnie złego nie pochwalę, bądź pewny. No, a z sobą cóż myślisz teraz robić? Służbę inną masz?
— Nie chcę już więcej służyć i kolegować ze zgrają oficjalistów, złodziei! Czy ksiądz proboszcz myśli, że gdybym sługą nie był, oniby się ośmielili mnie tak oszkalować? Być narówni z tą klasą płatnych złodziei, to być do śmierci piętnowanym, zabić swą cześć i honor, albo, upomniawszy się o krzywdę, być wyrzuconym za drzwi, jako zuchwały sługa. W mojej kołysce nie lęgli się ekonomy i pisarze i jam na to się nie rodził.
— No, więc zapewne kupisz dobra, albo pójdziesz na Tatarów, a może będziesz hetmanem. Warjat jesteś i złe skończysz, jeśli się nie opamiętasz. A matka?
Kalinowski ponuro milczał.
Ksiądz zażył znowu tabaczki i kichnął.
— Ot, widzisz, co ci powiem. Fanaberjom daj pokój, ja ci naraję posadę. Piszesz dobrze? Zarekomenduję cię do mego stryja w konsystorzu za pisarza. Oficjalistą tedy nie będziesz.
Ale Kalinowski wstał i wziął za czapkę.
— Dziękuję księdzu proboszczowi, alem nie miejski ptak, ani wytrzymam nad biurem. Będzie, co będzie! Weźmiemy się za łby z dolą i albo wydrę jej szmatek ziemi na własność i miejsce między sobie równymi, albo ksiądz mi da darmo kilka łokci gruntu i odśpiewa mi raz ostatni, żem był osieł!
Pocałował księdza w ramię i wyszedł.
Gdy wstąpił po konia do Sucheńca, zastał w stajni gospodarza, który go właśnie oglądał.
— Ja jestem kupiec na pańską klacz — rzekł. — Daję panu od słowa za nią sto rubli.
— Macie, panie gospodarzu, dobre oko, a ciasną kieszeń. Zresztą, ona nie na sprzedaż.
— A poco ona teraz panu? Przecie pan weźmie po generałowej najmniej dziesięć tysięcy, majątek kupi gdzie daleko może?
— A, ba! A jak nie wezmę ni grosza, to pojadę w świat szukać szczęścia. A na mojej Zozuli najdalej i najprędzej zajadę.
Śmiał się, zakładając wędzidło.
— Jutro już się do was matka sprowadzi — dodał, kładąc nogę w strzemię. — Każcie w piecu napalić!
— Będzie ciepło. Dziewczęta jej posłużą i wyręczą. Bądź pan spokojny! Ale to słyszę, prawdziwe dziedzice generałowej zjechali, bo dali pocztyljonowi dwa złote na piwo. Niewysokiego rodu całe to gniazdo.
Kalinowski poczerwieniał.
— Co po tytule, gdy pusto w szkatule! — odparł. — I ja z rodu magnatów, a nędzarz-sługa.
— Pan to co innego. Pan służy, to prawda, ale w panu fantazja pańska. Ho, ho, z pana jeszcze nikt nie drwił, a z nich już się śmieją.
Kalinowski dotknął prętem czapki i wyjechał za wrota.
Patrzyły za nim córki Sucheńca i trącała jedna drugą.
— A ładny, gdyby lanszaft! — westchnęła jedna.
— A dumny, jak królewicz! — szepnęła druga.
I gapiłyby się i wzdychały dłużej bezczynnie, gdyby ich ojciec do domu nie zapędził.
— Wyglądajcie, wyglądajcie! — burczał — Niech no ja którą z nim na romansach złapię, popamięta! To nie dla was kawaler.
Marcysia, starsza i rezolutna, postawiła się śmiało.
— Jak mnie zaczepi, to się wcale na tatusia oglądać nie będę! — zachichotała, umykając do kuchni.
Kalinowski tymczasem, wróciwszy do Kuhacza, poszedł wprost do pałacu i zameldował się.
Wyszedł do niego Wojewódzki, niecierpliwy, bo właśnie szperali po różnych szufladach i meblach, szukając pieniędzy.
— A co tam? — spytał sucho.
— Przyszedłem oznajmić, że wracam z parafji. Proboszcz nie zechciał ze mną o pogrzeb się układać. Czeka na rozporządzenie pana.
— Znowu będzie rozbój na gładkiej drodze! — mruknął Wojewódzki. — Ale miał rację: ja tu jestem panem. Każ mi pan zaprząc do powozu. Zaraz jadę.
— Niech pan zawoła lokaja! On wie, gdzie stajnia! — odparł Kalinowski i wyszedł.
— To już nie zuchwalec, to zbój! — zawołał Wojewódzki.
Przeszukiwanie biurek i szufladek poprawiło nieco humory rodziny. Znaleźli cenne stare klejnoty, podręczną kasę, a w niej parę tysięcy gotówki i arkusz z wyliczeniem kapitałów. Suma dwieście tysięcy rubli w najrozmaitszych papierach, akcjach i złocie.
Pod sumą generałowa napisała aforyzm: Beatus qui tenet i swój podpis.
— Tak, sumka okrągła! — zaśmiał się Staś. — Dostanę od ojca jeden folwark i połowę gotówki. Założę stajnię wyścigową, jak Adam Kalinowski, i więcej rodzicom nie będę dokuczał. Ale mi ta łacina się nie podoba! Niesmaczny koncept starej ropuchy. Zdaje się, że ją widzę w tej chwili, jak na nas patrzy i drwiąco się wykrzywia! A jeśli je gdzieś tak schowała, że i czart nie znajdzie?
— No, no, jeśli ich tu nie będzie, to je gdzieś schował rządca! — odparł ojciec. — Bądź spokojny, sąd przydusi ptaszka, wyśpiewa! Szukajcie dalej! Ja pojadę do księdza, żeby raz się tego trupa pozbyć ze swego domu. Dam klesze trzysta rubli. Chyba dosyć?
— Ależ za wiele! — oburzyła się pani. — Daj połowę. Toć przecie nie miasto!
Wojewódzki pojechał. Oni dalej szukali i szukali, ale bez żadnego więcej skutku. Powoli ogarniał ich szał i rozdrażnienie. Rozstrząsali papiery, listy, bieliznę, ubrania, graty, przeszukali każdy sprzęt, łóżko, stolik od robótek, fotel, portrety na ścianach — napróżno. Nie było nigdzie pieniędzy, ni testamentu, ni świstka papieru ze wskazówką.
Wreszcie zmęczeni, ustali i spojrzeli po sobie, już nawet i Staś się nie śmiał, a panna była bliska mdłości.
— Ot i postawiła baba na swojem! — warknął Staś. — Nie chciała nam dać i nie dała. Boć przecie rządca nie byłby tak głupi, żeby wszystko zabrać i czekać na nas spokojnie.
— Właśnie, że jest mądry. Zabrał, okradł nas, schował w bezpiecznem miejscu i teraz drwi sobie i bezczelnością nadrabia! Ale to mu lekko nie ujdzie. Trzeba go natychmiast zaskarżyć, aresztować i rewidować! Tylko energicznie!
Pani była rozgorączkowana. Chciała natychmiast posyłać po policję. Zaczęła ją mitygować córka.
— Proszę mamy, a żeby to rozpytać tej dziewczynki, która służyła i nie odstępowała na krok generałowej od dwuch lat. To dziecko podobno, żeby ją łagodnie pytać, powie.
— Może masz rację. Gdzież ona się podziała?
— Lokaj mówił, że boi się umarłej i gdzieś się schowała w oficynie.
— Sprowadź-że ją tutaj przez lokaja! Może masz dobre natchnienie.
Posłano po Józię. Dziecko, posłyszawszy, że ma iść do pałacu, oparło się, szlochając i tuląc w najciaśniejszy kąt, ale Kalinowska przekonała ją, że powinna słuchać swych nowych opiekunów.
— Idź, grzecznie się przywitaj, jeśli cię o co spytają, śmiało odpowiedz i zabierz swoje pudełko, bo może cię zatrzymają tam. No, idź, dziecko, idź! Po rękach ich nie całuj mała, ani proś o co! — dodał Kalinowski.
Dziecko poszło, tym ostatnim rozkazem jakby ośmielone. Przypomniały jej te słowa sieroctwo i wyzysk, zbudziły na dnie duszy hardość.
Na progu sypialni zostawił ją lokaj.
— Jest mała Józia! — oznajmił i odszedł.
Wojewódzcy spojrzeli ciekawie. Dziecko było uosobieniem nędzy i zbiedzenia. Drobna, chuda, śniada, z wielkiemi żałosnemi oczyma, stała w progu, ginąc cała w kaftanie Kalinowskiej i oburącz trzymając drogocenne swe pudełko.
— Choźże bliżej, moje dziecko! — rzekła łagodnie Wojewódzka. — Co ty masz w rękach?
— To moje rzeczy! — odparł cichutki głosik.
— Złóż-że je na dawnem miejscu! Ty tutaj sypiałaś, w pani generałowej pokoju?
— Nie, tu obok, w ubieralni.
— Ko, więc się tam rozgość napowrót i chodźże tu do nas! Dostaniesz cukierków. Tyś przecie sierota, na wychowaniu byłaś, a teraz u nas będziesz! Nie lękaj się nas, nie skrzywdzimy cię nigdy!
Dziecko zniknęło na chwilę i wróciło już bez pudełka, ale zawsze nieufne i dzikie.
Wojewódzka przyprowadziła ją do stolika i dała garść cukierków.
Tedy Józia rozejrzała się i, widząc nieład w pokoju, podniosła oczy na swą nową opiekunkę i spytała:
— Może posprzątać?
— To ty tutaj sprzątałaś dawniej?
— Ja.
— I cały dzień przebywałaś z panią?
— Czasem mnie zamykała w bilardowym pokoju za karę.
— Na długo?
— Ile chciała. Zimą, myślę, że dłużej bywało, bo tam zimno bardzo.
— A pani zawsze przebywała w swoim pokoju?
— E j, nie. Chodziła po domu, wszędzie, zimą, a latem po ogrodzie. Ja za nią nosiłam krzesełko i robotę.
— No, a gdzież ona chowała pieniądze? — spytał zniecierpliwiony Staś.
— Tutaj! — wskazała Józia biurko, gdzie już znaleźli gotówkę.
— A gdzież jeszcze więcej?
— W komódce przy biurku też.
I tam znaleźli też portmonetkę z kilkunastu rublami.
— No, a tobie nie dawała pani pieniędzy?
— Nie.
— A Kalinowscy często przychodzili do pani?
— Pan Aleksander co tydzień przychodził do kancelarji z papierami, a po panią Kalinowską posyłała mnie pani często, kiedy zachorowała. Dawniej nigdy.
— A jak pani umierała, był tu kto, oprócz ciebie? Kalinowscy pewnie?
— Jak się na pana Aleksandra tak rozgniewała, to potem zabroniła im przychodzić.
— A o cóż się rozgniewała? Jakże tam było?
— On przyszedł, gdy ksiądz odjechał, i powiedział jej, że coś posłał, coś napisał, dobrze nie rozumiałam. Wtedy zaczęła bardzo krzyczeć, i kazała mi dać ot tę skórzaną książkę i świecę i potem jakieś papiery wyjęła i popaliła i wypędziła pana Aleksandra i panią Kalinowską, a mnie zakazała ich wpuszczać i powiedziała, że jak nie posłucham, to mnie po śmierci straszyć będzie.
— No, a kiedyż umarła?
— Ja nie wiem. Ja zasnęłam na dywaniku przy łóżku, nie budziła mnie, i rano patrzę, a pani jeszcze śpi, ale taka straszna, więc uciekłam do oficyny.
— A Kalinowscy wnet do pałacu poszli?
— Pan Aleksander posłał po wójta, a pani poszła po ogrodnikową i kucharzową.
— I ty z niemi?
— Nie, ja się bałam. Mnie nie wołali.
— Nie wieleśmy się dowiedzieli! — rzekł Staś i dodał po francusku. — Zresztą, ta mała wygląda mi na marjonetkę samychże Kalinowskich. Opowiada bajeczkę, której oni ją nauczyli.
Wojewódzka bystro przyglądała się dziewczynce.
— A ty, maleńka, bardzo żałujesz pani? — spytała.
Józia pomyślała chwilę, poruszyła ustami, ale nic nie odpowiedziała.
Roześmiał się szyderczo Staś.
— Przynajmniej to milczenie jest wymowne.
— A dawno już tu jesteś? — badała dalej Wojewódzka.
— Okropnie dawno! — szepnęło dziecko.
— A gdzież pierwej byłaś?
— U mamusi! — odparła, i widać było, jak jej oczy nabierały łez. — Ale mamusi już niema.
Spuściła głowę i poczęły jej łzy kapać na podłogę, bez szlochania, bez jęku. Takie milczące łzy, nad wiek dojrzałej istoty.
Wojewódzcy na chwilę zapomnieli o pieniądzach i interesach, poczuli litość dla biedactwa.
Panna zbliżyła się do niej, Wojewódzka podsunęła cukierki, Staś sięgnął do kieszeni i dał jej czterdzieści groszy.
Józia spojrzała na pieniądz i przeraziła się, że może myślą, iż prosi ich o co. Usunęła się.
— Dziękuję panu! — rzekła przez łzy. — Ja nie potrzebuję pieniędzy. Dziękuję panu — i cofała się coraz dalej.
— Patrzcie no, fajfla! — roześmiał się. — I czemuż nie chcesz?
— Bo nie zarobiłam! — odparła. — Jeszcze jestem za mała, żeby służyć za pieniądze.
W tej chwili turkot się rozległ i zaraz ukazał się Wojewódzki, sapiący z gniewu.
— Wyobraźcie sobie, co klecha zaśpiewał: tysiąc rubli. Szakale, nie ludzie! Powiedziałem mu, co o nim myślę, a on na to ośmielił się dawać mi moralne nauki i wskazywać obowiązki. No, przekonałem go!
— Coś zrobił? — spytała żona.
— Zagroziłem mu policją, jeśli nie pogrzebie jutro, i rzuciłem mu dwieście rubli. Na to obraził się, odrzucił mi pieniądze i powiedział, że czeka, bym groźbę wykonał. Myślał, żem mówił na wiatr. A ja ruszyłem na policję i już dostał rozkaz.
— To się dopiero tatko zasypał! — zawołał Staś. — Ksiądz, ten papier obwiezie po całem obywatelstwie i ładnie ojca umaluje. Uf, jak to było niedyplomatycznie!
— Ja twoich rad nie potrzebuję! — ofuknął ojciec, który, już wracając, obejrzał się, że palnął głupstwo i teraz zuchwalstwem nadrabiał. — Ja, dzięki Bogu o opinję nie dbam teraz. Będę miał stosunki, jakie zechcę wybrać.
— Będzie ojciec nos zadzierać, jak się pieniądze znajdą. Tymczasem nie warto! — szydził syn.
— Jakto? Niema? — Wojewódzki pobladł.
— Niema i prawdopodobnie nie będzie!
Wobec ironji syna stary wybuchnął:
— Otóż będą! Zaraz wracam do miasteczka i uwiadomię policję. Jestem okradziony, niech prawo mnie broni przed bandą zbójów. Dajcie mi ten spis!
Porwał papier i wypadł na ganek, wołając o konie.
Z wyżyn swego katafalku generałowa uczestniczyła wszystkiemu i wykrzywiała się drwiąco, coraz okropniejsza, w miarę ubiegających godzin oczekiwania na spokój grobu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna .