Mały lord/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mały lord
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Julia Zaleska
Ilustrator Reginald Bathurst Birch
Tytuł orygin. Little Lord Fauntleroy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVII.

Po wyjeździe Cedryka z Nowego-Yorku, znany nam kupiec korzenny, zacny pan Hobbes, przekonawszy się, że cały rozległy ocean Atlantycki oddziela go od małego przyjaciela, uczuł się naraz dziwnie opuszczonym.
Pan Hobbes nie był człowiekiem towarzyskim, nie posiadał on wychowania światowego, a nawet, jeżeli mamy prawdę wyznać, brakło mu wszelkiego wykształcenia. Od najwcześniejszej młodości dorabiając się chleba w handlu, nie był w szkołach, nie czytywał nic, oprócz dzienników, nie odznaczał się też ani dowcipem, ani innemi przymiotami, cenionemi w świecie; to też prowadził życie odosobnione, nie miał przyjaciół, bliższych znajomych nawet, i żadnych rozrywek nie szukał.
Pan Hobbes przypadkiem poznał się z Cedrykiem i przywiązał się do niego całem sercem, bo też każdy, kto tylko zbliżył się do tego dziecka, musiał je pokochać. Pan Hobbes nie bardzo biegle rachował i często dobrze się namozolił, nim dodał bez omyłki wszystkie liczby w swoich księgach rachunkowych. Cedryk wielkie miał zdolności do wszystkiego, a w rachunkach szczególnie celował. Nieraz też kupcowi w zawiłych tych dodawaniach przychodził z pomocą. Ponieważ przytem lubił rozmowę o polityce, słuchał z zajęciem, jak kupiec rozprawiał o prezydencie, o rzeczypospolitej i sprawach krajowych, nigdy nie przeczył jego zdaniu, więc obaj zaprzyjaźnili się tak serdecznie, że gdy chłopczyna odjechał niespodzianie do Anglii, powołany do zajęcia tam wysokiego stanowiska lorda spadkobiercy, pan Hobbes nie mógł sobie dać rady bez niego, w życiu poczciwego kupca nastała wielka próżnia.
Nie odrazu wprawdzie dała mu się uczuć tak dotkliwie. W początkach pan Hobbes nie zdawał sobie dobrze sprawy z tego, co się stało; trudno mu było zrozumieć i uwierzyć, że Cedryk wyjechał na zawsze i nigdy nie powróci. Wydawało mu się to niepodobieństwem i wyobrażał sobie, że nie dziś to jutro drzwi skrzypną i na progu ukaże się chłopaczek w czerwonych pończochach, z rozwianemi jasnemi włosami, odrzuconym w tył kapeluszem i zawoła wesoło:
— Jak się ma pan Hobbes. A co tam słychać w dziennikach?
Lecz dnie mijały jedne po drugich, a urocze zjawisko się nie pokazało; to też pan Hobbes stawał się coraz smutniejszy, coraz posępniejszy. Nawet czytanie dzienników nie sprawiało mu już takiej przyjemności; nie miał z kim rozprawiać o tem, co wyczytał. Składał duży arkusz zadrukowany na kolanie i spoglądał żałośnie na wysokie krzesło, zwykłe miejsce Cedryka. Pozostały na tem krześle ślady małych nóżek, które dziwnie bolesne wrażenie wywierały na nim. Przyszły hrabia Dorincourt, podczas rozpraw politycznych, odbywających się przy czytaniu dzienników pomiędzy dwoma przyjaciółmi, w chwilach największego zapału, zwyczajem swoim, a raczej zwyczajem wszystkich dzieci, hrabiowskich i innych, zapał ten wyrażał nogami i nie mogąc dostać do ziemi, uderzał korkami od bucików o krzesło. Obejrzawszy te ślady, kupiec wyjmował z kieszonki od kamizelki piękny złoty zegarek, otwierał kopertę i odczytywał uważnie, pokilkakrotnie napis: „Na pamiątkę najlepszemu przyjacielowi swemu ofiaruje lord Fautleroy.“
Potem zamykał zegarek, wkładał go napowrót do kieszeni, wstawał i przechadzał się pomiędzy beczkami cukru i workami kawy, spoglądał przez okno na ulicę i siadał znowu na dawnem miejscu. Wieczorem po zamknięciu sklepu zapalał fajkę, wychodził na przechadzkę i szedł wzdłuż ulicy po chodniku aż do domu, na którym wywieszona była tabliczka z napisem: „Do najęcia.“ Pan Hobbes zatrzymywał się przed tym domem, wpatrywał się w tabliczkę, kiwał głową, wypuszczał kłęby dymu z fajki, wreszcie z westchnieniem powracał tąż samą drogą do swego mieszkania.
I tak to powtarzało się codziennie przez czas jakiś po wyjeździe Cedryka, pan Hobbes nie wymyślił nic nowego. Bo też rzadko nowe pomysły powstawały w jego głowie, nie lubił sobie zadawać z tem mozołu, wolał trzymać się dróg utartych, uświęconych przez doświadczenie. Ale po dwóch czy trzech tygodniach uczuł się tak zgnębiony tą jednostajnością, że postanowił poszukać jakiejś rozrywki. Przyszedł mu na myśl Dik; nie znał go osobiście, lecz słyszał o nim wiele od Cedryka, chłopak ten widywał także małego jego przyjaciela; czemużby się nie miał z nim zapoznać i pomówić o nieobecnym?
Długo zamiar ten ważył w myślach, przyczem niemało fajek wypalił, nim wreszcie przyszło do wykonania. Samotność tak mu ciężyła, że nakoniec wahania ustały i wybrał się na poszukiwanie Dika. Nie mogąc widzieć Cedryka, potrzebował przynajmniej pomówić o nim, pocóż miał sobie odmawiać tej pociechy? I tak dnia pewnego, gdy Dik zajęty był czyszczeniem butów jakiegoś przechodnia i nadawał im blask ostateczny, szorując szczotką z całej siły, stary, łysy jegomość, o twarzy okrągłej, czerwonej, stanął w pobliżu na chodniku i przez czas jakiś wpatrywał się pilnie w tablicę, zawieszoną obok przyrządów chłopca, a na której był napis następujący:

Dik Tipton
Rękodzielnik, czyszczący obuwie męzkie i damskie
najdoskonalszemi sposobami, po cenach
umiarkowanych.

Patrzał tak długo, że Dik go zauważył, a załatwiwszy się z owym jegomością, którego obuwie oporządzał najdoskonalszemi sposobami, zwrócił się do starego kupca z uprzejmym ukłonem:
— Może i panu mógłbym usłużyć?
Stary jegomość zbliżył się żywo, teraz dopiero spostrzegł, że to był najlepszy sposób zawiązania znajomości. Skinął głową potakująco, usiadł na paradnem krześle osłoniętem parasolem i nogę postawił na nizkim stołeczku, przeznaczonym do tego. Całe to wspaniałe urządzenie nabył Dik za pieniądze, otrzymane w darze od Cedryka. Pan Hobbes obejrzał je z uwagą, podczas gdy chłopak uwijał się ze szczotkami przy jego butach.
— Wszystko to widocznie nowe, niedawno nabyte — rzekł kupiec, dowcipnie zwracając odrazu rozmowę na tor właściwy. I udało mu się doskonale, gdyż chłopak natychmiast odpowiedział:
— Wszystko nowiuteńkie i niemało kosztowało. Nigdybym nie mógł się tak pięknie urządzić, gdyby mi w tem nie dopomógł wielki mój przyjaciel, jeden chłopczyk, który wyjechał do Anglii. Najlepszy, najpoczciwszy w świecie chłopczyk, niech go Bóg błogosławi.
— Lord Fautleroy, przyszły hrabia Dorincourt — mówił pan Hobbes powoli, z naciskiem wymawiając każdy wyraz.
Dik o mało szczotki z rąk nie wypuścił z wielkiego podziwienia.
— Zkąd pan wie? — zawołał — czy go pan zna?
— Znałem go od urodzenia prawie — odrzekł kupiec — byłem z nim w wielkiej przyjaźni.
A gdy to mówił, ogarnęło go nagłe wzruszenie, otarł pot z czoła, potem wyjął z kieszeni piękny zegarek, otworzył i pokazał napis Dikowi.
— Nazwał mnie tu sam najlepszym przyjacielem i podpisał się: lord Eautleroy. Ten zegarek jest pamiątką. Dając mi go, prosił, ażebym nie zapomniał o nim. O, niema obawy! Nie zapomniałbym ja o nim, gdybym nawet żadnej pamiątki nie miał. Nie zapomina się o takich przyjaciołach.
— Śliczny chłopczyk, nieprawdaż? — mówił Dik — a co to za serce nieocenione! Nie widziałem w życiu mojem drugiego podobnego dziecka. Upuścił raz piłkę na ulicy, potoczyła się pomiędzy powozy, a ja mu ją podjąłem. Nigdy mi tej małej przysługi nie zapomniał, ile razy przechodził tędy z matką, czy ze służącą, zawsze mnie przywitał grzecznie: „Dzień dobry, Diku, jak się masz, Diku.“ O, co to był za chłopczyk! Dusza się radowała, gdy spojrzał, gdy przemówił!
— I z takiego dziecka zrobili jakiegoś tam hrabiego — rzekł pan Hobbes z westchnieniem — coby to z niego był za kupiec! Stworzony był na kupca.
I kiwał głową ze smutkiem. Dwaj nowi znajomi przekonali się, że przedmiot tak zajmujący nie mógł być wyczerpany podczas jednorazowej rozmowy. Stanęło więc na tem, ażeby Dik przyszedł nazajutrz do sklepu pana Hobbes’a.
Dik bardzo był zadowolony z tego zaproszenia. Biedny chłopak, małem dzieckiem będąc, utracił rodziców, nie miał domu, ani nawet żadnego kącika własnego. Przez czas jakiś mieszkał u starszego brata swego Bena. Ten się nim opiekował póty, póki Dik nie wyrósł o tyle, że mógł roznosić dzienniki, biegać z posyłkami i tym sposobem zarabiać na życie. Już oddawna pozostawiony był własnym siłom. Poczciwy chłopak pracował gorliwie, a odkiedy z łaski Cedryka lepiej mu się działo i więcej trochę zarabiał, używał tych pieniędzy na opłacenie schronienia na poddaszu, gdzie chodził nocować. Przedtem sypiał zazwyczaj pod gołem niebem. Zaczynał już nawet marzyć o tem, ażeby sobie nająć mały pokoiczek, kupić do niego skromne sprzęty i mieć własne mieszkanie. Lecz urzeczywistnienie tych marzeń nie było rzeczą łatwą. Zaprosiny niespodziewane, które go dziś spotkały, radością i dumą przejęły biednego chłopca. Pójść w odwiedziny do kupca korzennego, do bogacza, mającego sklep własny, wózek i konia, być traktowanym przez niego na stopie równości, był to zaszczyt niemały dla Dika i w życiu jego wypadek wielkiej wagi.
— Wiesz ty co o hrabiach i o zamkach hrabiowskich? — zapytał pan Hobbes, nim pożegnał Dika — radbym w tej materyi dowiedzieć się czego.
— Czytałem powieść o hrabiach w Dzienniczku groszowym — odrzekł chłopak — powieść pod tytułem: „Zbrodnia magnata i zemsta hrabiny May.“ Jeden z moich znajomych pożyczył mi tego dzienniczka, to dosyć jest ciekawe.
— Proszę cię, kup tę powieść na mój rachunek i przynieś. Jeżeli znajdziesz coś jeszcze o hrabiach, margrabiach i tym podobnych magnatach, kup wszystko, dam ci na to pieniądze, oto masz, porachujemy się jutro. On (on dla obu dostatecznie oznaczało Cedryka) także niewiele wiedział jeszcze o tym przedmiocie. Tak naprzykład co do korony, czy oni, ci hrabiowie, noszą je ciągle na głowach? Chyba nie, bo jakżeby kapelusze wkładali?
— I jakżeby spali z temi koronami? — dodał Dik.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Maria Julia Zaleska.