Mały lord/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mały lord
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Julia Zaleska
Ilustrator Reginald Bathurst Birch
Tytuł orygin. Little Lord Fauntleroy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI.

Jak tylko ostatni wysunął się z salonu, pan Hawisam powstał i zbliżył się do kanapy. Przez chwil kilka spoglądał z dziwnym wyrazem na wdzięczną postać dziecka, leżącego niedbale w uśpieniu głębokiem. Jedną nóżkę miało zwieszoną, główka spoczywała na poduszce atłasowej, prawą rączką podparta. Jasne włosy, rozsypane dokoła, ślicznie odbijały od rumianej, czerstwej twarzyczki. Istny model dla malarza. Pan Hawisam patrzał na ten ładny rodzajowy obrazek i w zamyśleniu pocierał dłonią brodę; twarz jego wyrażała przygnębienie.
— No cóż tam, Hawisamie — odezwał się hrabia — co się stało? Bo widzę, że się coś stało. Czy mogę wiedzieć, co mianowicie?
Stary prawnik się odwrócił, tarł ciągle brodę ręką, a był to u niego znak niepokoju.
— Złe mam wiadomości — rzekł wreszcie — złe bardzo wiadomości, mylordzie, najgorsze w świecie i przykro mi nieskończenie, że muszę być ich zwiastunem.
Hrabia przewidywał już coś złego z powierzchowności prawnika i z góry czuł się rozdraźniony, a gdy był rozdraźniony, wszystko go niecierpliwiło.
— Cóż tak patrzysz na tego chłopca, Hawisamie? — zawołał z gniewem — przez cały wieczór spoglądasz na niego w taki dziwny sposób... co to ma znaczyć? Wyglądasz dziś w rzeczy samej na zwiastuna złych wieści. Ale cóż te złe wieści mogą mieć wspólnego z lordem spadkobiercą?
— Nie myślę nużyć waszej Dostojności długą przemową — rzekł pan Hawisam — moje wiadomości tyczą się właśnie lorda spadkobiercy; a jeżeli są prawdziwe, to nie lord spadkobierca leży tu przed nami na sofie, tylko synek kapitana Errola, nie mający żadnego prawa do tego tytułu ani do spadku. W takim razie bowiem prawdziwy lord Fautleroy spadkobierca jest synem pana Bewisa, starszego brata kapitana, a drugiego z rzędu syna waszej Dostojności. Widziałem go, znajduje się wraz z matką w Londynie, w hotelu.
Hrabia pochwycił poręcz fotela obiema rękami, bladość śmiertelna pokryła twarz jego, na skroniach wystąpiły żyły nabrzmiałe, sine, w oczach miał wyraz przerażenia.
— Co mówisz, Hawisamie! — zawołał zmienionym głosem — to szaleństwo! to bajka niegodziwa!
— Na nieszczęście — odrzekł prawnik — nie jest to żadna bajka, lecz rzetelna prawda. Młoda kobieta przyszła dziś rano do mojej kancelaryi. Powiedziała mi, że syn pański Bewis ożenił się z nią przed sześciu laty w Londynie, pokazała mi świadectwo kościelne, metrykę ślubną. Po roku niezgodnego pożycia, rozstali się, syn jej ma dziś pięć lat. I ta jest także Amerykanką, lecz kobietą z gminu, bez żadnego wychowania. Powiada, że niedawno się dowiedziała o śmierci najstarszego pańskiego syna i tytule, spadającym na jej dziecko. Radziła się już innego prawnika, a do mnie przyszła, grożąc odrazu procesem.
W tej chwili mały lord, uśpiony na kanapie, poruszył się lekko, obrócił ładną twarzyczkę w stronę, gdzie siedział hrabia. Na tej twarzyczce dziecinnej, rumianej, świeżej, malował się taki spokój głęboki, taka niewiadomość spraw światowych, że tem większa boleść ścisnęła serce hrabiego na myśl o procesie, który mógł na to dziecko niewinne rzucić plamę, oskarżyć je o oszustwo i chęć przywłaszczenia sobie cudzej własności. Gorzki uśmiech pojawił się na jego ustach, gdy tak patrzał na uśpionego wnuka.
— Nie uwierzyłbym tak łatwo w tę historyą, — rzekł po chwili milczenia — gdyby się z nią nie łączyło imię syna mego Bewisa. Wszystko jest możliwe z jego strony, był on zawsze zakałą rodu... I ta kobieta, jak pan powiadasz, jest prosta, bez żadnego wychowania?
— Bez wychowania, i bez uczuć szlachetniejszych. Mówi o tej sprawie tak zupełnie, jak o dobrej spekulacyi pieniężnej. Jest dosyć przystojna... w swoim rodzaju, ale nie wiem, czy umie się podpisać.
Prawnik zamilkł i otrząsnął się z widocznym wstrętem na samo wspomnienie tej kobiety. Tymczasem żyły coraz więcej nabrzmiewały na czole hrabiego, zdawało się, że popękają niezadługo, krople potu spływały z jego czoła, otarł je chustką. Wyraz goryczy, rozlany na jego twarzy, wykrzywiał ją coraz boleśniej.
— A ja nie chciałem widzieć tamtej, matki tego dziecka! — zawołał, wskazując Cedryka — nie przyjąłem jej do domu, nie uznałem za synową! Tamta umie się podpisać!.. O, ciężko jestem ukarany!
Zerwał się z fotela i zaczął chodzić niespokojnie po pokoju. Z ust jego wyrywały się raz po raz niewyraźne jakieś słowa. Wyglądał, jak stare drzewo w lesie, wstrząsane gwałtowną burzą, szalony gniew nim miotał, przytomność mu prawie odbierając. Zauważył jednak pan Hawisam, że pomimo wściekłości, która go opanowała, powstrzymywał głośniejsze jej wybuchy, ażeby nie przebudzić śpiącego spokojnie chłopczyka.
Coraz nowe pytania zadawał prawnikowi, chciał wiedzieć każdy szczegół o tej kobiecie, o dowodach, jakie przedstawiała, a jednocześnie chodził ciągle niespokojnie po pokoju, jak dziki zwierz w klatce. Zbliżył się wreszcie znowu do kanapy, na której Cedryk spoczywał:
— Ktoby mi był powiedział, że ja się przywiążę kiedykolwiek do dziecka — mówił półgłosem, tłumiąc gwałtowne wzruszenie — nigdybym mu nie uwierzył. Nie kochałem własnych swoich dzieci. A tego chłopca kocham, i on mnie kocha. Ludzie się mnie boją, a on od początku zbliżył się do mnie bez najmniejszej obawy. Dzierżawcy mnie nienawidzą, jego już dziś kochają. On jest godniejszym tego stanowiska odemnie, przyniósłby zaszczyt staremu rodowi.
Pochylił się nad kanapą i przez długą chwilę nie spuszczał z oczu wdzięcznej twarzyczki śpiącego dziecka. Siwe brwi jego były ściągnięte, lecz rysy utraciły wyraz srogości. Odgarnął ostrożnie włosy z czoła Cedryka, jakgdyby mu się chciał lepiej przypatrzeć, wreszcie odszedł i pociągnął za dzwonek. Wszedł służący.
— Odnieście mylorda do łóżka — rzekł głosem miękkim, wzruszonym.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Maria Julia Zaleska.