Mały lord/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mały lord
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Julia Zaleska
Ilustrator Reginald Bathurst Birch
Tytuł orygin. Little Lord Fauntleroy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXV.

Hrabia oznajmił siostrze, iż postanowił uczcić jej przybycie wielkim obiadem, i przy tej sposobności zaprosić do zamku wszystkich panów okolicznych z rodzinami. Lady Lorridale nie dała się złudzić tą grzecznością brata, wiedziała dobrze, że nie na jej cześć pragnął on zgromadzić na zamku dostojnych sąsiadów, lecz jedynie w tym celu, aby im wnuka przedstawić. Starzec pragnął się nim pochwalić przed światem, pokazać wszystkim, że pochlebne pogłoski nie dorównywały jeszcze rzeczywistości.
— Po tylu upokorzeniach, jakich doznał z powodu dwóch starszych synów — mówiła lady Konstancya do męża — niemały to tryumf dla niego wprowadzić w świat takiego spadkobiercę.
Hrabia porozsyłał zaproszenia na wszystkie strony. Przyjęto je wszędzie uprzejmie, każdy rad był obaczyć zblizka małego lorda, chociaż niektórzy wątpili, czy się pokaże gościom. W domach magnackich niema zwyczaju wprowadzać dzieci do salonu podczas liczniejszych przyjęć. Hrabia to rozumiał, i chociaż z góry już postanowił na ten raz od zwyczaju odstąpić, naradzał się nad tem z siostrą, dla pozoru jedynie, a w końcu powiedział:
— Dzieci bywają najczęściej głupie i nieznośne, trudno więc wprowadzać je pomiędzy ludzi. Ale ten chłopiec niepodobny do innych dzieci, z pewnością nie dokuczy nikomu; na zapytania odpowiada roztropnie, a nie pytany milczeć umie. Może więc śmiało pozostać w salonie przy gościach.
Nadszedł dzień obiadu, Cedryk wyszedł do gości, a chociaż milczeć umiał, nieustannie prawie musiał rozmawiać, bo mu milczeć nie dawano. Panie go pieściły, zasypywały pytaniami, sadzały przy sobie; panowie pobudzali do żartów, a chociaż chłopczyk najczęściej nie rozumiał, czego się tak śmieli, gdy on mówił poważnie, bawiło go to jednak i cieszyło. Wieczorem zamek cały zajaśniał mnóstwem świateł, pełno kwiatów było wszędzie, panowie wyglądali tak wesoło, panie tak pięknie się postroiły w jasne, różnobarwne suknie, w błyszczące klejnoty, Cedryk zachwycony był tym widokiem, całkiem nowym dla siebie. Jedna szczególnie młoda pani wydała mu się taka prześliczna, jak królewna z bajki czarodziejskiej. Miała białą, powłóczystą suknią i perły na szyi. Chłopczyk nie mógł od niej oczu oderwać. Zwróciło to jej uwagę i z uśmiechem na niego skinęła:
— Lord Fautleroy tak mi się dziwnie przypatruje — rzekła — co to znaczy, mylordzie?
— Bo pani taka śliczna — odpowiedział Cedryk bez zająknienia, zbliżając się na wezwanie tej pani.
Panowie obecni znowu się śmiać zaczęli, a na twarz młodej pani wystąpił rumieniec. Wyciągnęła rękę do chłopczyka i posadziła go obok siebie, on mówił dalej:
— O tak, pani jest prześliczna i pewnie na całym świecie niema ładniejszej, oprócz tylko jednej Kochańci, matki mojej. Ale to już trudno: Kochańcia w moich oczach śliczniejsza jest nawet od najśliczniejszych.
— I taką rzeczywiście być musi — powiedziała z rozrzewnieniem piękna pani, która się nazywała miss Wiwiana i była córką jednego z sąsiadów hrabiego. Rozpoczęła się rozmowa niezmiernie ożywiona, przyłączyło się do nich kilka pań i panów, Cedryk ani się spostrzegł, że wszyscy nim wyłącznie byli zajęci; zadawali mu różne pytania, a on opowiadał o Nowym-Yorku, o przyjaciołach, których tam zostawił, o rzeczpospolitej amerykańskiej i święcie narodowem. Pan Hobbes i poczciwy Dik nie spodziewali się zapewne, że imiona ich będą wspominane wśród grona tak znakomitych angielskich magnatów. Opowiadając o pożegnaniu swem z Dikiem na okręcie, Cedryk wyjął z kieszeni chusteczkę jedwabną czerwoną i pokazał miss Wiwianie.
— Włożyłem ją dziś do kieszeni — powiedział — bo to jest dzień taki uroczysty. Dik cieszyłby się pewnie, gdyby wiedział, że na proszonym wielkim obiedzie miałem przy sobie jego upominek.
Czerwona ta chusteczka nie wyglądała wykwintnie, lecz Cedryk w taki sposób opowiadał jej dzieje i znaczenie tej pamiątki przedstawiał, że nikt nie miał ochoty szydzić, każdy słuchał z zajęciem i współczuciem. Chociaż mały lord gawędził z ożywieniem, gdy go do tego zachęcano, nigdy, jak słusznie mówił stary hrabia, nikomu się nie naprzykrzał. Przechodził z miejsca na miejsce, przysłuchiwał się rozmowie starszych, nie mieszał się do niej, póki go kto wyraźnie nie zagadnął. Nieraz też uśmiech przelotny ukazywał się na twarzach starszych panów, znających z dawna hrabiego, gdy chłopczyk do niego się przysuwał z poufałością dziecka kochającego i kochanego, opierał się na poręczy jego fotela, a nawet rączkę kładł mu na ramieniu lub na kolanie. Hrabia te uśmiechy spostrzegał, i sam się także uśmiechał. Miło mu było, że przychylne uczucia wnuka dla niego, tak niepodobne do tych, które wzbudzał powszechnie, zwróciły uwagę gości.
Pan Hawisam proszony był także na obiad do zamku, lecz godziny mijały, podano do stołu, a on się nie pokazywał. Nigdy mu się nic podobnego nie zdarzało, zawsze na wezwanie hrabiego stawił się skwapliwie. Wstawano już od obiadu, gdy ukazał się wreszcie w sali jadalnej; pomimo spóźnionej pory, znać było, że się śpieszyć musiał, ocierał pot z czoła, niezwykłe wzruszenie malowało się na jego wyschłej, pomarszczonej twarzy.
— Nie mogłem na czas przybyć — szepnął hrabiemu na ucho — zatrzymał mię powód ważny, zdarzenie dziwne i niespodziewane...
Musiało to być w rzeczy samej coś ważnego i dziwnego zarazem, gdyż prawnik nie miał zwyczaju się opóźniać, niełatwo też go cośkolwiek wzruszało. Pokilkakrotnie spoglądał na małego lorda z wyrazem niepokoju i smutku, parę razy tłumić musiał westchnienie. Pan Hawisam był zawsze w jaknajprzyjaźniejszych stosunkach z Cedrykiem, teraz nie uśmiechnął się nawet do niego, nie przemówił, jakieś myśli dziwne i przykre pochłaniały go całkowicie.
Prawnik zapomniał w tej chwili o świecie całym, myślał tylko o ważnej, niespodziewanej wiadomości, którą dziś jeszcze oznajmić miał hrabiemu. Wiedział, że mu tem zada cios bardzo dotkliwy, gdyż wiadomość ta była zapowiedzią zmian ogromnych, pociągała za sobą przewrót wszystkich nadziei, wszystkich planów hrabiego, niweczyła całą przyszłość małego lorda. Pan Hawisam był prawnikiem i przywykł chłodno patrzeć na rzeczy, a jednak serce jego się ściskało, gdy wodził oczyma po tem świetnem zgromadzeniu, po tych paradnych salonach i przenosił je kolejno na hrabiego, siedzącego w swoim fotelu i na dziecko uśmiechnięte u jego boku. O, jakiż cios straszny musiał im zadać!
Spoglądał nieprzytomnie prawie, jakby przez sen, na wszystko, co go otaczało, po kilka razy jednakże spotkał zdziwiony wzrok hrabiego, który ten niezwykły stan jego zauważył. Mały lord Fautleroy zbliżył się do stolika, przy którym siedziała miss Wiwiana i przeglądał z nią ryciny.
— Dziękuję pani — rzekł chłopczyk, gdy przejrzeli wszystkie — pani jest taka dobra dla mnie. Nigdy w życiu nie byłem jeszcze na wielkim obiedzie, ani na wieczorze i ubawiłem się doskonale.
Ubawił się w rzeczy samej doskonale, lecz pierwszy raz w życiu także czuwał tak długo wieczorem i znużenie zaczynało mu to przypominać. Usiłował wprawdzie otwierać oczy, przysłuchiwał się rozmowie pięknej panienki z innemi paniami i żarcikom młodych panów; trudno mu było jednak bardzo przezwyciężyć senność, oczy mu się kleiły mimowoli, główka opadała raz po raz na poduszkę kanapy, na której siedział obok miss Wiwiany. Nadaremnie probował walczyć z sobą, uległ wreszcie, przymknął powieki, przytulił się do poduszki, uczuł jeszcze nawpół przez sen, jak ktoś złożył pocałunek na jego czołku, usłyszał głos miły, mówiący:
— Mały lord Fautleroy usypia, dobranoc, mylordzie, śpij spokojnie.
Probował odpowiedzieć:
— Dobranoc pani... bardzo się cieszę... pani taka dobra i taka...
Potem już nie pamiętał, co się działo w salonie, wszystko mu znikło z oczu, usnął głęboko i przebudził się dopiero następnego rana. Tymczasem gwar wesoły trwał jeszcze dosyć długo na zamku, aż w końcu goście rozjechali się jedni po drugich.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Maria Julia Zaleska.