Mały lord/XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mały lord
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Julia Zaleska
Ilustrator Reginald Bathurst Birch
Tytuł orygin. Little Lord Fauntleroy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIX.

W kilka dni po owym wielkim obiedzie, danym na zamku Dorincourt, każdy w całej Anglii mógł wyczytać w dziennikach wiadomość o dziwnych rzeczach, które się działy w rodzinie hrabiego. Zajmujące te dzieje opisane były ze wszystkiemi szczegółami. Wiedziano już przedtem, że mały Amerykanin, sprowadzony do Anglii i zajmujący stanowisko lorda spadkobiercy, był pięknym, roztropnym chłopczykiem, że wszyscy, nie wyłączając dziadka, przepadali za nim. Ubolewano nad młodą wdową, jego matką, trzymaną na uboczu przez dumnego starca. A oto nagle spadła znów wiadomość o małżeństwie Bewisa, noszącego na krótko bardzo przed śmiercią tytuł lorda Fautleroy’a, wdowa jego, także Amerykanka, której istnienia nikt nie przeczuwał nawet, nagle ukazywała się na widowni i przedstawiała syna, jako prawego spadkobiercę tytułu i majątku. Ważne te i dziwne wypadki były więc dziś przedmiotem wszystkich rozmów, tak w stolicy, jak i na prowincyi.
Jednocześnie rozeszła się także pogłoska, że hrabia nie chciał przyjąć takiej zmiany, że mniemanej wdowie starszego syna nie dowierzał, a sprawa ta miała być ostatecznie rozstrzygnięta przez sądy. Co się działo w bezpośredniem sąsiedztwie zamku, w wioskach okolicznych, tego żadne pióro opisać nie zdoła. Na targach, po miasteczkach, zbierały się ożywione gromadki ludzi i roztrząsano prawa obu domniemanych spadkobierców.
Sprawa ta nikogo tak gorąco nie obchodziła, jak dzierżawców. Żony ich wydobywały z pod ziemi najrozmaitsze wiadomości, jedna drugiej powtarzała, co ten i ów powiedział, jakie nadzieje, jakie obawy, chowała przyszłość nieznana. Słyszano o gniewie hrabiego, o postanowieniu jego nie dopuszczenia do spadku dziecka kobiety, którą znienawidził od pierwszego wejrzenia. Nikt, rozumie się, nie posiadał pewniejszych wiadomości od znanej nam właścicielki sklepiku z drobiazgami, miss Diblet. Blizkie stosunki z zamkiem dawały jej sposobność roztrząsania najdokładniej każdego szczegółu i wyprowadzania na światło dzienne wielu okoliczności całkiem nieznanych innym osobom, nieuprzywilejowanym.
To też w sklepiku było ciągle pełno, rozmowa ani na jednę chwilę nie ustawała.
— Jeśli mam szczerze wypowiedzieć osobiste swoje przekonanie, łaskawi państwo — mówiła miss Diblet do kupujących, zebranych w sklepiku — to powiem, że to jest słuszna kara Boża dla hrabiego. Niegodnie się obszedł z tą młodą wdową, wydarł jej dziecko, teraz ma za swoje. Tamta druga wcale niepodobna do tej. Choć hardo patrzy czarnemi oczyma, nie wygląda wcale na panią. Tomasz powiada, że wstydziłby się u niej służyć, choćby go złotem nawet obsypała. I chłopiec podobny do niej, ani się umywał do tamtego. Tymczasem stary hrabia, jaki jest, złośnik, bez serca, do wnuka jednak tak się przywiązał, że wpadł w rozpacz. Co z tego będzie, Bogu jednemu wiadomo; o mało nie zemdlałam, jak przybiegła tu do mnie parę dni temu Joasia i zaczęła wszystko opowiadać.
W samym zamku panował większy jeszcze rozruch, aniżeli w okolicy. W bibliotece hrabia naradzał się codziennie z panem Hawisamem, a w izbach czeladnich tenże sam przedmiot roztrząsany był nieustannie przez Tomasza i resztę służby. I w stajniach nie mówiono o czem innem, robota odbywała się niedbale, stangreci i masztalarze co innego mieli teraz na głowie. Wilkins był nadzwyczajnie przygnębiony. Pilnował troskliwiej jeszcze niż zwykle skarogniadego kucyka i siodełko czyścił starannie, lecz serce mu się ściskało na myśl, że może to wszystko niezadługo do kogo innego należeć będzie.
— Nie, nie — mówił żałośnie do stangreta — takiego zdolnego panicza niema drugiego na świecie. Czy to ja mało ich uczyłem konno jeździć, ale takiego nie widziałem. Siedzi na koniu, jakgdyby przyrósł do niego; a dobry, a poczciwy, co to za serce! Nigdy nie zapomnę, jak Janka kalekę posadził na kucyku. Z takim paniczem miło człowiekowi jeździć, bo to wszyscy ludzie w całej okolicy przepadają za nim.
Wśród tego zamieszania ogólnego, jedna tylko osoba nie okazywała prawie żadnego niepokoju, tą osobą był mały lord spadkobierca, który niezadługo miał utracić tytuł lorda i stanowisko spadkobiercy. Gdy się o tem dowiedział, w początkach coprawda sprawiło mu to pewną przykrość, lecz żadne uczucie nieszlachetne nie zbudziło się w jego sercu. Hrabia sam uwiadomił go o wszystkiem, chłopczyk słuchał z natężoną uwagą, obie rączki położył na kolanach dziadka, twarzyczka jego przybrała wyraz powagi, a nawet smutku; gdy hrabia umilkł, odezwał się drżącym nieco głosem, westchnąwszy z cicha:
— Tak mi jakoś dziwnie... tak dziwnie... nie wiem... co myśleć.
Hrabia patrzał na niego w milczeniu. Jemu także było dziwnie, doznawał nieznanego w całem życiu uczucia; coś mu ściskało serce, ściskało boleśnie i coraz więcej na widok chmurki, która w tej chwili zasępiła twarzyczkę dziecka; tę wdzięczną twarzyczkę widział dotychczas zawsze wypogodzoną i wesołą.
— Czy ta pani zabierze zaraz Kochańci willę i karetkę, którą jej dziadunio podarował? — zapytał Cedryk niespokojnie.
— Nie, nie — odrzekł hrabia z wielką stanowczością — bądź spokojny, nikt jej nic nie odbierze.
— Aa! — zawołał chłopczyk z uczuciem ulgi. Po chwili podniósł oczy na starca, a oczy te miały wyraz rozrzewnienia i łzami były zamglone.
— Czy ten drugi chłopczyk będzie teraz tu mieszkał? — zapytał głosem drżącym i przytłumionym — i będzie dziaduniowym chłopczykiem, a ja nie?
— Broń Boże! — zawołał hrabia z taką siłą, że Cedryk zadrżał nagle.
— A ja myślałem... ja myślałem... — podskoczył rozweselony, ujął dłoń hrabiego w obie rączki i patrząc mu w oczy, mówił dalej — to ja tu będę mieszkał, i będę dziaduniowym chłopczykiem, i dziadunio będzie mnie kochał tak samo, jak wprzód, chociaż nie jestem już lordem, ani hrabią?
Twarzyczka jego rozjaśniła się widocznie. Hrabia mierzył go przez czas jakiś wzrokiem od stóp do głowy; brwi jego siwe ściągnęły się, a oczy miały blask niezwykły.
— Czy będziesz moim chłopczykiem? — powtórzył wreszcie, a gdy to mówił, głos jego był dziwnie zmieniony, tak wzruszony i drżący, że nie pozostało w nim śladu dawnej surowości, stanowczość tylko była taż sama — bądź spokojny, będziesz moim chłopczykiem, mojem dzieckiem ukochanem, póki ja żyję, nikt mi nie wydrze ciebie.
Żywy rumieniec oblał twarzyczkę Cedryka, wyraz radości ją ożywił, włożył obie rączki w kieszenie, była to ulubiona jego postawa w chwilach zadowolenia, i zawołał wesoło:
— Doprawdy? Będzie mnie dziadunio kochał zawsze jednakowo? Ależ jeżeli tak, to cóż mi tam po tem hrabiowstwie? Ja myślałem, że to tylko lord Fautleroy może być dziaduniowym wnukiem i dlatego tak mi się jakoś dziwnie zrobiło. Ale jeżeli nikt nie odbierze Kochańci domu i karetki, i jeżeli ja pozostanę dziaduniowym wnukiem kochanym, to cóż mi to szkodzi, że będę się nazywał Cedryk Errol, a nie lord Fautleroy?
Hrabia przyciągnął dziecko do siebie i mówił tym samym wzruszonym głosem:
— Nie wydrą ci tego, co będzie w mojej mocy zachować dla ciebie. Nie wierzę, ażeby ci cośkolwiek wydrzeć zdołali. Tyś godny tego stanowiska, powinieneś na niem pozostać... i da Bóg pozostaniesz. A póki ja żyję, nic się nie zmieni, nic!
Zdawał się zapominać, że mówi do dziecka, raczej sam z sobą rozmawiał i czynił postanowienia. Nigdy jeszcze nie uczuł tak głęboko, jak silne uczucie wiązało go z tem dzieckiem. Duma jego była pokonaną, serce brało górę nad nią, już nie spadkobiercę kochał, tylko wnuka.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Maria Julia Zaleska.