Mały lord/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mały lord
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Julia Zaleska
Ilustrator Reginald Bathurst Birch
Tytuł orygin. Little Lord Fauntleroy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.

Hrabia Dorincourt rozmyślał teraz często o takich rzeczach, które mu dawniej nie przychodziły wcale do głowy, a wszystkie te nowe myśli miały pewien związek z wnukiem. Duma była uczuciem najpotężniejszem w jego duszy; Cedryk tę dumę zadowalniał zupełnie. Życie nabrało dlań teraz uroku, z przyjemnością pokazywał ludziom tego wnuka, ze wszech miar godnego wysokiego stanowiska, które zajmował. Tryumf to był prawdziwy, dotychczas bowiem wstydzić się musiał przedstawicieli swojego rodu, własnych swych synów. Mały lord Fautleroy wynagradzał mu dawniejsze zawody i zgryzoty, przynosił pociechę i serce napełniał nadzieją.
Myślał o przyszłości, snuł plany rozmaite, nieraz też mimowoli w tajnikach jego duszy budził się żal, że długie życie zmarnował, że nie umiał być użytecznym i postępowaniem swojem nie zasłużył w rzeczy samej na to dobre mniemanie, jakie miał o nim łatwowierny wnuczek. Doznawał przykrości dotkliwej na samo przypuszczenie, coby ten wnuk powiedział, gdyby mu kto odkrył całą prawdę, gdyby doszło np. do uszu jego, że uwielbiany dziadek nazywany był powszechnie samolubem, złośnikiem, że przez lat wiele niczyjej życzliwości nie zjednał, a o nienawiści wszystkich otaczających wiedział i nie dbał o to wcale. A jednak czuł, jak ciężkoby mu było utracić szacunek i przywiązanie tego dziecka i na samą myśl o tem dreszcz lekki przejmował go od stóp do głowy. Zapominał o podagrze, o bólu w nodze i lekarz zauważył z podziwieniem korzystną zmianę w stanie zdrowia dostojnego swego pacyenta. Pochodziło to ztąd zapewne, że mniej był zajęty swoją chorobą, swojemi cierpieniami i nie tak się nudził.
Pewnego rana dzieci z poblizkiej wioski zaciekawione były niezwykłym widokiem. Obok Cedryka, jadącego na skarogniadym kucyku, zamiast Wilkinsa ukazał się jeździec okazały, którego oddawna nikt na koniu nie widział. Był to hrabia Dorincourt we własnej osobie, trzymał się jeszcze nieźle na przepysznym szpakowatym wierzchowcu i czoło miał znacznie rozpogodzone. Wybierając się na zwykłą konną przejażdżkę, chłopczyk powiedział z odcieniem smutku:
— Tak lubię konno jeździć, a przykro mi dziadunia samego zostawiać w tym ogromnym, pustym zamku. Jaka szkoda, że dziadunio nie jeździ ze mną!
I wnet zawrzało na zamku i w stajniach, z ust do ust pośród zdumionej służby przebiegał rozkaz hrabiego, od lat kilku niesłyszany:
— Niech osiodłają Selima!
Odtąd codziennie prawie siodłano Selima i ludność okoliczna przywykła widzieć sędziwego pana na siwym, ogromnym rumaku, obok skarogniadego kucyka, na którym mały lord paradował. Podczas tych przejażdżek po polach i łąkach zielonych dwaj jeźdźcy mieli dość czasu na poufną rozmowę. Hrabia dowiedział się wielu szczegółów zajmujących o Kochańci, o jej upodobaniach i sposobie życia. Cedryk szczebiotał nieustannie, hrabia zazwyczaj milczał, słuchając pilnie i wpatrując się w ożywioną twarzyczkę wnuka. Czasem go zachęcał, aby sprobował galopa; chłopczyk puszczał się żwawo, odważnie, siedząc prosto na siodle, jak struna, a hrabia spoglądał za nim rozpromienionym wzrokiem, na twarzy jego malowała się radość i duma. Mały jeździec powracał, unosząc w górę kapelusik z piórem, wydając okrzyki tryumfu, obaj wówczas, i dziadek i wnuk, serdecznie z siebie byli zadowoleni.
Hrabia, jak wspomnieliśmy przed chwilą, chętnie słuchał opowiadań Cedryka o matce i zaczynał coraz lepiej poznawać tę synową swoję, o której przedtem nic wiedzieć nie chciał. Dowiedział się, że młoda kobieta nie pędziła w swej samotni bezczynnego życia, lecz umiała się stać użyteczną. Ubodzy i chorzy znali ją i kochali, bo gdzie tylko nędza lub choroba dała się we znaki, tam pewnie ładna karetka zatrzymywała się przed drzwiami i młoda pani w żałobie niosła cierpiącym pomoc i pociechę.
— O, jak ją wszyscy błogosławią! — mówił Cedryk — dzieci cieszą się i uśmiechają do niej, jak tylko ją zdaleka obaczą. Ona je wszystkie zna po imieniu, starsze dziewczynki zbiera u siebie, uczy szycia i różnych robót. Kochańcia powiada, że teraz jest bogata, nic nie potrzebuje, więc może pomagać uboższym, a to jest dla niej największe szczęście.
Dumny hrabia Dorincourt z przyjemnością przekonał się, ujrzawszy zdaleka w kościele matkę Cedryka, że miała powierzchowność ujmującą, ułożenie pełne wdzięku, jednem słowem, że wyglądała na panią i byłaby na miejscu, nawet na książęcym dworze. Teraz znów miło mu było słyszeć, że i postępowanie jej godnie odpowiadało wysokiemu stanowisku, które zajmowała tu jako matka spadkobiercy. Kochali ją ubodzy i błogosławili, jak zwykli błogosławić dobroczynne i miłosierne wielkie panie, pochlebiało to dumie starca, inne względy mniej u niego ważyły.
A obok tych uczuć życzliwych zawsze odzywała się w duszy jego niechęć dla tej kobiety, zazdrościł jej gorącej miłości dziecka, którego serce niewinne i kochające pragnąłby zagarnąć wyłącznie dla siebie. Nie mógł się jednak łudzić, przywiązanie Cedryka do matki było tego rodzaju, że walczyć z nią w jego sercu było niepodobieństwem i to właśnie gniewało hrabiego. Raz podczas przejażdżki konnej zatrzymali się na wierzchołku pagórka, zkąd odsłaniał się rozległy widok na okoliczne wioski i pola.
— Czy ty wiesz — rzekł hrabia, wskazując szpicrutą na ten krajobraz dokoła — że to wszystko, co tu widzisz, te ziemie, te lasy, te wioski, moją są własnością.
— Wszystko! — zawołał chłopczyk — to ogromny majątek dla jednej osoby.
— Moje dobra — mówił hrabia — rozciągają się dalej jeszcze, zajmują obszary ziemi, których ztąd dojrzeć nie można, nie potrafiłbyś zliczyć wiosek, pól, lasów. A czy ty wiesz — dodał z naciskiem — że wszystko to kiedyś do ciebie należeć będzie.
— Do mnie? — wykrzyknął chłopczyk głosem, w którym przebijało coś nakształt przestrachu.
— Tak, do ciebie.
— Kiedyż to będzie, dziaduniu?
— Po mojej śmierci — rzekł starzec.
— O, dziękuję! Nie chcę ja mieć tych bogactw, wolę, żeby dziadunio żył i nie umierał nigdy.
— Ba! zawsze ty dłużej odemnie pożyjesz. Zresztą, i tak przecież, gdy dorośniesz, będziesz mógł i za życia mego używać majątku, który masz odziedziczyć po przodkach.
Zamyślił się Cedryk. Długo wpatrywał się w milczeniu w okolicę, oświetloną w tej chwili promieniami zachodzącego słońca. Wspaniale wyglądały rozległe pola, zbożem pokryte, ukwiecone łąki, lasy ciemniejące w oddali, a bliżej znów wspaniały park, o cienistych alejach, zamek wyniosły, strzelający w niebo wieżycami, basztami; Cedryk patrzał na wszystkie strony, w końcu westchnął i rzekł:
— Przypomniałem sobie, co mówiła Kochańcia.
— Cóż takiego? — spytał hrabia.
— Mówiła, że niełatwo być bogatym, bo kto ma dużo pieniędzy, zwykle zapomina o uboższych bliźnich, staje się samolubem, a to źle bardzo. Ja zaraz wspomniałem o dziaduniu, który jest taki dobry, pomimo swoich bogactw i ciągle o bliźnich myśli. Ona powiedziała, że na nieszczęście nie wszyscy tak postępują, dużo jest bogaczów złych, chciwych, samolubów, a to bardzo smutno, bo kto ma bogactwo, może zrobić wiele dobrego i wielu bliźnich uszczęśliwić, więc ciężko grzeszy, jeśli tego nie uczyni. I oto dlatego tak się zamyśliłem, bo i ja kiedyś, gdy zostanę panem takich ogromnych włości, wielkie też obowiązki mieć będę względem bliźnich.
— To dobrze, chłopcze, że tak myślisz — mruknął hrabia — obyś lepiej te obowiązki spełniał odemnie i był godniejszym wysokiego swego stanowiska. A teraz wracajmy do domu.
Obaj jechali w milczeniu. Hrabia czuł się dziwnie wzruszonym, chociaż nie zdawał sobie dobrze sprawy z tego, co się z nim działo. Nie rozumiał, za co tak pokochał to dziecko, dlaczego tak gorąco pragnął przywiązania jego. Ale uczucie to owładnęło nim całkowicie, miało dlań urok niewypowiedziany, tem większy, że starzec ten nigdy, nikogo nie kochał.
— Stary szaleniec ze mnie — mówił sobie w duszy — zadurzyłem się w malcu, bo nic lepszego nie miałem do roboty.
Hrabia nie rozumiał, a może przyznać nie chciał, że tym urokiem potężnym, który go pociągnął do wnuka, były przymioty jego serca; przymiotów tych sam nie posiadał, nie dbał o nie, a teraz ujęły go w dziecku siłą nieprzepartą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Maria Julia Zaleska.