Mały lord/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mały lord
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Julia Zaleska
Ilustrator Reginald Bathurst Birch
Tytuł orygin. Little Lord Fauntleroy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.

Dawno już kościół parafialny w Dorincourt nie był tak zapełniony pobożnymi, jak w pierwszą niedzielę po przybyciu młodego spadkobiercy. Rektor Mordaunt nie miewał zwykle tak licznych słuchaczy na swoich kazaniach, a wiedział, że i tym razem nie dla jego wymowy przybyło tylu ludzi nawet z parafij sąsiednich. Ciekawość innego rodzaju przywiodła tu owych wieśniaków ogorzałych, żony ich i dzieci. Kobiety ustroiły się w najpiękniejsze suknie świąteczne, w czepki z jaskrawemi wstążkami i chustki kraciaste. Otaczała je dziatwa, także w nowe sukienki przybrana. Lekarz miejscowy siedział w swojej ławce z żoną i czterma córkami. Aptekarz z rodziną, właściciel sklepu korzennego, krawcowa i modniarka, wszystkie znaczniejsze osobistości już przed rozpoczęciem nabożeństwa były na swoich miejscach. Tłumy niższego rzędu zapełniały kościół po brzegi.
Bo też w ciągu tygodnia dziwne rzeczy rozpowiadano w okolicy o małym lordzie. Miss Diblet sklepikarka miała przez te dni odbyt ogromny. Co chwila wchodził ktoś do niej, kupując za dwa grosze tasiemki lub igieł za grosz, a przy tej sposobności zapytując, co się dzieje w zamku; blizkie stosunki jej z zamkiem przez siostrę znane były powszechnie, nikt nie mógł posiadać tak dokładnych i świeżych wiadomości o sprawach zamkowych, jak miss Diblet.
I nikt się w tej nadziei nie zawiódł: miss Diblet doskonale wiedziała wszystko, począwszy od przygotowań czynionych jeszcze przed przybyciem spadkobiercy, aż do tego, co się z nim działo obecnie w każdej dnia godzinie. Opowiadała, jakie były obicia i sprzęty w pokojach jego Dostojności, jakie zabawki sprowadzono dlań z Londynu, jak wyglądał kucyk skarogniady, ujeżdżany przez masztalerza dla małego lorda, śliczny wózeczek, do którego zaprzęgać miano inne kucyki, przybrane w uprząż srebrzystą, ażeby mały lord uczył się powozić. Masztalerz i groom, przeznaczeni do usług jego, znani jej byli także. Miss Diblet dowiedziała się wreszcie i nie omieszkała udzielić tej wiadomości swym kundmanom, że mały lord Fautleroy od pierwszego wejrzenia zachwycił wszystkich na zamku, bo to był miły, dobry, roztropny chłopczyk; że hrabia w okrutny sposób rozłączył go z matką, co wywołało oburzenie powszechne; że służba cała ze współczuciem najwyższem powitała biedne dziecko na progu zamku, a wreszcie z trwogą wprowadzono je do biblioteki, każdy bowiem drżał na samą myśl spotkania tego niebożątka ze strasznym dziadem. Miss Diblet w tem miejscu przerywała opowiadanie na chwilę i wodząc oczyma po zaciekawionych słuchaczach, mówiła dalej podniesionym głosem:
— Ale ten chłopaczek, widzicie państwo, jest nieustraszony, sam Tomasz mi to opowiadał. Wszedł do biblioteki tak śmiało, jakgdyby był z dziaduniem swoim w najserdeczniejszych stosunkach. A hrabia zdumiał na ten widok i rad nie rad musiał słuchać miłego szczebiotu dziecka i łaskawie na nie spoglądać, w końcu nawet rozchmurzył się trochę. Tomasz zna starego zrzędę na wylot i powiada, że musi być w duszy bardzo zadowolony z takiego wnuka, bo to ma być i śliczne, i dobrze ułożone, i rozumne, jak rzadko.
Sprawa dzierżawcy Hugona rozniosła się także wszędzie lotem błyskawicy. Rektor Mordaunt opowiedział o odwiedzinach swych w zamku podczas obiadu u siebie. Służąca powtórzyła to w kuchni, ztamtąd wieść poszła dalej; w dzień jarmarku, gdy Hugon ukazał się na targu, znajomi i nieznajomi zarzucali go pytaniami, a on każdemu pokazywał ów list z podpisem małego lorda, list, który był dla niego najszacowniejszym dokumentem i przeto pozostał w jego posiadaniu, po spełnieniu pożądanego skutku w ręku pana Newicka.
Przez dni kilka gosposie wiejskie w całej okolicy o niczem nie mówiły, tylko o tych ważnych zdarzeniach. Ciekawość kobiet udzieliła się mężom i niedziw, że w najbliższą niedzielę tłumy śpieszyły do kościoła, w nadziei obaczenia bohatera tylu cudownych powieści. Zresztą, mały lord był w każdym razie osobą niepospolitego znaczenia dla mieszkańców tutejszych. Wszakże on kiedyś miał zostać panem i władcą tych rozległych włości, trzymał w swych ręku losy ich wszystkich i ich rodzin. On już dziś dla nich był „przyszłym hrabią Dorincourt.“
Sędziwy pan opuszczał wprawdzie niekiedy nabożeństwo niedzielne, lecz tej niedzieli postanowił pojechać do kościoła. Z przyjemnością myślał o tem, jak wszystkie oczy zwrócą się na jego ławkę, gdy zasiądzie w niej w towarzystwie nowego swego spadkobiercy. Duma jego była zadowolona, lord Fautleroy przynosił mu zaszczyt, śmiało mógł się nim pochwalić przed światem.
Wszyscy pobożni nie pomieścili się dnia tego w kościele, w kruchcie był tłok wielki, reszta pozostała na cmentarzu, otaczającym wiejską świątynię, nawet na sąsiedniej łączce. Tu rozmawiano z ożywieniem wielkiem, w ostatniej chwili przed rozpoczęciem nabożeństwa niepokój ogarnął wszystkich: czy hrabia przyjedzie, czy nie przyjedzie? pytano raz po raz. A wtem stara jakaś kobieta wydała okrzyk przytłumiony i półgłosem szepnęła do sąsiadów:
— To musi być matka! biedna młoda pani! Jaka śliczna, a jaki słodki ma wyraz twarzy!
Wszystkie oczy zwróciły się w stronę, z której zbliżała się po ścieżce, wiodącej do kościoła, młoda kobieta w żałobie. Dzień był gorący, więc odrzuciła w tył długi, krepowy welon, odkrywając wdzięczną twarz i wymykające się z pod kapelusza żałobnego jasne, miękkie pukle włosów.
Nie zwracała ona najmniejszej uwagi na te tłumy, myślała o Cedryku, że go zobaczy zapewne w kościele za chwilę; przypominała sobie radość jego, gdy wczoraj przyjechał do niej konno na ładnym swoim kucyku. Tak doskonale trzymał się na siodle i taki był dumny i szczęśliwy! Musiała jednak zauważyć w końcu, że wszyscy ludzie, zebrani przed kościołem, wpatrywali się w nią z nadzwyczajnem zajęciem, że ukazanie się jej wywołało pomiędzy nimi wrażenie ogromne.
Najpierw kobiety, obok których przechodziła, zaczęły jej się kłaniać z uszanowaniem, powtarzając jedna za drugą słowa powitania, używane w Anglii przez wieśniaków:
— Niech was Bóg błogosławi, mylady.
Mężczyzni wszyscy zdejmowali czapki i kapelusze, pochylając przed nią głowy z czcią taką, jakby była królową. Zdziwiły ją zrazu te hołdy i zakłopotały, lecz wnet odgadła, że odnosiły się do matki małego lorda spadkobiercy. Zarumieniła się lekko i z uprzejmym uśmiechem oddawała ukłony, powtarzając półgłosem:
— Bóg zapłać, dziękuję.
Dla osoby, która całe życie spędziła w Ameryce, w kraju zupełnej równości, te uniżone powitania były rzeczą nową i niespodziewaną, to też pani Errol w pierwszej chwili z trudnością pokonać mogła pomieszanie. Ale w prostych słowach tych ludzi brzmiało uczucie życzliwe i serdeczne, co ją rozrzewniło; przedmiotem tego uczucia był przecież jej synek.
Tłumy rozstępowały się przed nią, weszła więc pomimo tłoku do kościoła i miejsce znalazła, a tymczasem przed kościołem powstał ruch wielki, spełniły się oczekiwania zgromadzonej ludności; wspaniały powóz hrabiego, siwe rumaki, złocista liberya służby, był to widok bardzo pospolity, dziś jednak wywołał niezwykłe wrażenie.
— Jadą, jadą! — słowo to, powtarzane przez wszystkie usta, przebiegało wśród tłumów, a wszystkie oczy zwróciły się ku drodze, na której ukazał się paradny zaprząg hrabiego. Powóz zatrzymał się wreszcie przed kościołem, Tomasz otworzył drzwiczki, chłopaczek jasnowłosy, ubrany, jak zwykle, w czarny aksamitny garniturek, wyskoczył pierwszy.
— Kapitan! Wykapany kapitan! — szeptali ci wszyscy, którzy ojca Cedryka pamiętali.
Cedryk wcale się nie spodziewał, że jest przedmiotem uwagi powszechnej; stał przy drzwiczkach powozu, czekał na hrabiego, wysiadającego powoli z pomocą kamerdynera. Chłopczyk z widoczną czułością śledził każdy ruch starca, a gdy ten wysiadł i stanął na ziemi, przysunął się do niego bliziutko i podał mu ramię z taką pewnością siebie, z takim uśmiechem dziecięcej poufałości zaglądał mu w oczy, że szmer podziwienia przebiegł tłumy. Srogi hrabia, ów postrach powszechny, widocznie wcale nie był postrachem dla wnuka, nie budził w nim nawet uczucia nieśmiałości.
— Mocniej, mocniej — mówił mały lord — niech dziadunio dobrze się na mnie oprze. Ach! jakże oni wszyscy serdecznie witają dziadunia — dodał, gdy ujrzał tłumy ludzi, kłaniające się z uszanowaniem i życzliwością. Każdy uśmiechał się na widok wdzięcznej twarzyczki dziecka.
— Zdejm kapelusz, chłopcze — odezwał się hrabia — oni ciebie tak witają, ukłoń się.
— Mnie! — zawołał Cedryk z podziwieniem i cały zarumieniony zdjął żywo kapelusik.
Jasne pukle włosów rozsypały się na skronie i czoło jego, on szedł wolno, prowadząc ciągle z uwagą i ostrożnością dziadka, uśmiechał się i kłaniał z wdziękiem na wszystkie strony.
— Niech Bóg błogosławi waszę Dostojność! rośnij zdrowo i szczęśliwie — ozwał się głos sędziwej kobiety, która pierwsza powitała jego matkę; za nią inne jedna po drugiej powtarzały:
— Niech Bóg błogosławi waszę Dostojność!
— Dziękuję paniom, bardzo dziękuję — odpowiadał Cedryk i wszedł z dziadkiem do kościoła, w uroczystem milczeniu zasiadł obok niego w paradnej ławce, wysłanej kobiercami, poduszkami i położył przed sobą książeczkę do nabożeństwa. Rzuciwszy wzrokiem dokoła, z przyjemnością wielką obaczył mateczkę swoję, siedzącą po drugiej stronie kościoła, w takiem miejscu, że mogli spoglądać na siebie. Ona nieznacznie skinęła głową, uśmiechnęła się do niego, on jej uśmiechem odpowiedział, potem siedział spokojnie i modlił się na książeczce.
Cedryk lubił bardzo muzykę, nieraz śpiewał z matką różne piosenki, a w kościele, gdy śpiewano hymny, zawsze należał do chóru pobożnych. I teraz, jak tylko rozpoczęły się śpiewy, podniósł natychmiast miły i wdzięczny swój głosik, jak ptaszyna, co śpiewa na chwałę Bożą. Duże oczy pełne wyrazu podniósł w górę, rączki złożył pobożnie, śpiewał z uczuciem, z zapałem, wyglądał jak aniołek z obrazów włoskich mistrzów. Promienie słońca, wpadające przez okno świątyni, oblewały blaskiem złocistym piękną twarzyczkę, jasne pukle włosów, tworzyły jakby aureolę dokoła główki dziecka. Matka patrzała nań z uczuciem nieopisanej miłości, usta jej szeptały modlitwę gorącą o pomyślność ukochanego synka, a w modłach tych błagała przedewszystkiem Boga, aby wielki majątek, który tak niespodzianie spadł na niego, nie zmienił na złe jego duszy.
— O, Cedrusiu mój — mówiła do niego wczoraj właśnie, żegnając go na dobranoc — o, Cedrusiu, chciałabym jaknajprędzej być starą i doświadczoną, ażebym umiała dawać ci dobre rady. Dziś tyle tylko powiedzieć potrafię: synu, bądź dobry, kochający, szczery, myśl więcej o bliźnich, niżeli o sobie. Kto kocha bliźnich, nigdy im krzywdy nie wyrządzi, lecz przeciwnie, o ile może, stara się dobrze czynić. Człowiek, zajmujący stanowisko wysokie, jakie ma być kiedyś i twoim udziałem, posiada możność czynienia wiele dobrego; nie zapomnij o tem nigdy, synku kochany, a będziesz szczęśliwy.
Chłopczyk powtórzył te słowa matki dziadkowi, gdy powrócił do zamku.
— A ja powiedziałem Kochańci — dodał — że będę się starał naśladować we wszystkiem dziadunia, wówczas będę pewnie dobry i szczęśliwy.
— I cóż ona na to odrzekła? — spytał hrabia z pewnym niepokojem.
— Mówiła, że mam słuszność i że dobry przykład zawsze potrzeba naśladować.
Starzec przypomniał sobie te słowa w tej chwili, i z pod firanki purpurowej o frenzlach złocistych, zdobiącej jego ławkę, raz po raz spoglądał na miłą, łagodną twarz młodej kobiety, która była żoną jego syna; potem przenosił wzrok na twarzyczkę dziecka, siedzącego obok niego: obie te twarze były tak podobne do siebie. Trudno było określić uczucia hrabiego, miały w sobie dużo goryczy, a jednak w duszy jego budziły się niekiedy i słodsze, miększe poruszenia.
Po ukończeniu nabożeństwa znowu mnóstwo ludzi zebrało się przed kościołem, by ujrzeć wychodzących dziada i wnuka. Obaj zbliżali się już do powozu, gdy człowiek lat średnich wysunął się z ciżby i z pewnem wahaniem podszedł do nich. Na bladej, wychudłej jego twarzy znać było ślady choroby.
— Aha! Hugon — rzekł stary hrabia.
Cedryk odwrócił się z żywością, słysząc to nazwisko i zawołał:
— Ach, to pan Hugon!
— Chce zapewne przypatrzeć się bliżej przyszłemu dziedzicowi — mówił hrabia z lekkim odcieniem szyderstwa.
— Za pozwoleniem waszej Dostojności — odezwał się człowiek ów wzruszonym głosem — chciałbym podziękować młodemu mojemu dobroczyńcy. Lord Fautleroy był tak dobry, że się wstawił za mną.
Poczciwy dzierżawca nie wyobrażał sobie zapewne, że tym dobroczyńcą, którego on wraz z rodziną błogosławił, był taki mały chłopczyna; dziwne go rozrzewnienie ogarnęło, gdy napotkał to wejrzenie dziecinne, taką prostotą tchnące. Mały lord przypominał mu własne jego dzieci, widocznie ani się domyślał swej wielkości i znaczenia w świecie.
— Nieskończenie wdzięczny jestem waszej Dostojności, dziękuję najpokorniej... — mówił dzierżawca.
— O, niema za co, ja przecież tylko list napisałem — odparł Cedryk — dziadunio go podyktował, on taki dobry. Jakże się ma żona pańska?
Hugon nie słyszał nigdy w życiu, aby kto hrabiego nazwał dobrym, zmieszał się w pierwszej chwili.
— Żona moja znacznie jest zdrowsza — rzekł wreszcie — odkiedy się uspokoiła, zaczęła przychodzić do zdrowia. Zgnębiona była temi okropnemi kłopotami, teraz z łaski waszej Dostojności już się nie gryzie.
— Cieszę się niezmiernie — mówił chłopczyk — dzięki Bogu, że dzieci szczęśliwie przebyły szkarlatynę, to taka okropna choroba! Dowiedzieliśmy się o tem od pana rektora. A widzi pan — dodał, zbliżając się i głos zniżając — dziadunio nie może słyszeć bez wzruszenia o chorych dzieciach, bo on swoje wszystkie stracił i teraz tylko mnie jednego ma na świecie. Mój tatuś był jego rodzonym synem.
Hugon stał, jak na szpilkach. Chłopczyk mówił wprawdzie półgłosem, lecz nie tak cicho, aby go hrabia nie słyszał; poczciwy dzierżawca wyobrażał sobie, jakiego wrażenia doznawać musiał w duszy dumny magnat, podczas gdy wnuk tak śmiało przypisywał mu współczucie dla dzieci jakichś nędzarzy, chorujących na szkarlatynę. I w rzeczy samej, hrabia słuchał pilnie i ani słowa nie stracił z przemowy dziecka. Oczy jego jak żarzące węgle błyszczały z pod brwi krzaczastych.
— No cóż, Hugonie — odezwał się wreszcie ze szczególniejszym uśmiechem — wy wszyscy dotychczas mieliście o mnie całkiem inne wyobrażenie. Dopiero lord Fautleroy poznał się na mnie. Kto zechce dokładną wiadomość powziąć o mojej wartości, niech się uda do mego wnuka. No, siadaj, chłopcze.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Maria Julia Zaleska.