Małe niedole pożycia małżeńskiego/20 § I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Małe niedole pożycia małżeńskiego
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1932
Druk M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Petites misères de la vie conjugale
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.
Zawiedzione ambicje
§ I. ZNAKOMITY CHODOREILLE

Młody człowiek opuścił rodzinne miasto w departamencie oznaczonym na mapie takim lub innym kolorem. Czuł w sobie powołanie do sławy, mniejsza o to jakiej: przypuśćmy sławnego malarza, powieściopisarza, dziennikarza, poety, męża stanu.
Mówiąc po prostu, młody Adolf de Chodoreille chciał aby o nim mówiono, pragnął stać się głośny, być kimś. Wszystko to odnosi się więc porówni do całej masy ambitnych młodych ludzi cisnących się do Paryża wszelkiemi środkami moralnej lub fizycznej natury i rzucających się w to miasto z obłąkańczym zamiarem zwalenia wszystkich istniejących powag, wzniesienia sobie piedestału na ich ruinach, — póki nie przyjdzie godzina rozczarowań. Ponieważ chodzi tu o powszechne zjawisko stanowiące cechę epoki, weźmy za typ wszystkich tych osobistości tę, którą autor określił gdzieindziej jako prowincjonalnego wielkiego człowieka.
Adolf doszedł do przekonania, że najwspanialsza operacja handlowa, to kupić u papiernika flaszkę atramentu, paczkę piór i ryzę papieru za dwanaście franków i pięćdziesiąt centimów, odprzedać zaś dwa tysiące stronic jakie daje ta ryza — jeżeli każdy arkusz przetniemy na czworo — za pięćdziesiąt tysięcy, wypełniwszy oczywiście każdą ćwiartkę pięćdziesięcioma wierszami pełnemi stylu, myśli i wyobraźni.
Ten problem zamiany dwunastu i pół franka na pięćdziesiąt tysięcy, licząc po dwadzieścia pięć centimów od wiersza, staje się dla wielu rodzin bodźcem, każącym im popychać swoje latorośle w piekło Paryża, miast je zatrudnić z pożytkiem na prowincji.
Młody człowiek, przedmiot tego eksportu, posiada zawsze, w oczach swego miasteczka, conajmniej tyle taletntu, co najsławniejsi współcześni autorowie. Z reguły, ukończył świetnie szkoły, pisze niezłe wiersze, cieszy się opinją dobrej głowy; nierzadko przytem popełnił w odcinku miejscowego dziennika śliczną nowelę, która wzbudziła zachwyt w całym departamencie.
Ponieważ biednym rodzicom nigdy nie przejdzie przez głowę to, czego ich syn z wielkim trudem dowie się w Paryżu, a mianowicie: że trudno jest zostać autorem i opanować język francuski bez dwunastu lat herkulesowych wysiłków; że, aby być prawdziwym powieściopisarzem, trzeba zgłębić i ogarnąć całe społeczeństwo, gdyż powieść jest historją życia prywatnego narodów; — że wszyscy mistrze opowieści (Ezop, Lucjan, Boccacio, Rabelais, Cervantes, Swift, La Fontaine, Lesage, Sterne, Wolter, Walter Scott, nieznani twórcy Tysiąca i jednej nocy) są to zarówno ludzie genjalni, jak kolosy erudycji.
Kochany Adolfek odbywa praktykę literacką w rozmaitych kawiarniach, zostaje członkiem Towarzystwa literackiego, napada na prawo i lewo utalentowanych pisarzy którzy nie czytują jego artykułów, staje się z czasem łagodniejszy w sądach widząc brak powodzenia swoich krytyk, obnosi nowele po redakcjach, które go sobie odsyłają jak piłkę, i, po pięciu lub sześciu latach mniej lub więcej nużących manewrów, straszliwych zawodów bardzo kosztownych dla jego rodziców, dochodzi do pewnej pozycji.
Oto, jaka jest ta pozycja.
Dzięki pewnego rodzaju towarzystwu wzajemnych ubezpieczeń miernot, które nazywa się tutaj koleżeństwem, spotyka się nazwisko Adolfa cytowane dość często pomiędzy sławnemi nazwiskami, bądź w prospektach księgarskich, bądź w zapowiedziach dziennika, który ma zacząć wychodzić. Księgarnie zamieszczają tytuły jego dzieł w zwodniczej rubryce Pod prasą; niekiedy wspomina się nazwisko Chodoreille między nadziejami młodej literatury.
Adolf Chodoreille przebywa jedenaście lat w szeregach „młodej literatury”: nabiera wcale pokaźnej łysiny wciąż w szeregach młodej literatury; ale wkońcu, dzięki podziemnym usługom oraz notatkom, zdobywa sobie bilety wstępu do teatrów, stara się zyskać opinję dobrego chłopca i, w miarę jak traci złudzenia co do sławy, świata i Paryża, gromadzi, w zamian, coraz więcej długów i lat.
Jakiś dziennik w opałach przyjmuje wreszcie jego wieczysty romans, poprawiony przez jednego z przyjaciół, wygładzony i piłowany co roku na nowo, pachnący pomadą wszystkich manier chwilowo modnych a już zapomnianych. Książka owa staje się dla Adolfa tem, czem dla kaprala Frima jego sławna czapka, którą ciągle stawia na kartę; przez pięć lat bowiem Wszystko dla kobiety (tytuł ostateczny) będzie jednem z najwspanialszych dzieł epoki.
Po jedenastu latach Chodoreille uchodzi za człowieka, który ma za sobą poważne prace, pięć czy sześć nowel w młodo zgasłych tygodnikach, w pismach dla kobiet, dla dorastającej młodzieży.
Wreszcie, ponieważ jest kawalerem, posiada frak i czarne kaszmirowe spodnie, może się w potrzebie ucharakteryzować na wytwornego dyplomatę i odznacza się dość inteligentnym wyrazem, udaje mu się zyskać wstęp do paru salonów mniej lub więcej literackich; kłania się na ulicy kilku członkom Akademji, mającym genjusz, talent lub stosunki, bywa czasem u paru wielkich poetów, pozwala sobie w kawiarniach mówić po imieniu o paru kobietach słusznie uważanych za gwiazdy epoki; jest zresztą w najlepszych stosunkach z bas bleu drugiej klasy i wymienia uściski dłoni i szklaneczki absyntu z gwiazdami brukowców.
Oto historja wszelkich miernot, którym brakło tego, co ludzie zwykli nazywać szczęściem. Owo szczęście, to wytężona wola, żelazna praca, pogarda taniego rozgłosu, olbrzymia wiedza i wytrwałość, która, według Buffona, ma stanowić całą istotę genjuszu a która z pewnością jest jego połową.
Nie pojmujecie jeszcze, jaka mała niedola kryje się w tem wszystkiem dla Karoliny. Sądzicie, że ta historja pięciuset młodych ludzi szlifujących w tej chwili bruk Paryża, ma być przestrogą dla poczciwych rodzin naszych dziewięćdziesięciu sześciu departamentów; ale przeczytajcie te dwa listy dwóch mężatek, których losy popłynęły różną drogą, a zrozumiecie, że historja ta była potrzebna nakształt prologu, poprzedzającego dawniej każdy porządny melodramat. Zrozumiecie manewry paryskiego pawia, jak rozkłada swój ogon na łonie rodzinnego miasta, i poleruje, w skrytych zamiarach matrymonjalnych, promienie sławy, w tem podobne do promieni słonecznych, że grzeją i świecą jedynie na wielką odległość.

Klara de Roulandière, z domu Jugault, do Adolfowej de Chodoreille, z domu Heurtant.

Viviers.

„Nie pisałaś jeszcze do mnie, droga Karolino, to bardzo nieładnie. Czy nie do ciebie, jako do szczęśliwszej, należało zacząć i pocieszyć trochę tę, która została na prowincji!
„Po twoim wyjeździe, wyszłam tedy za mąż, za pana de La Roulandière, prezydenta trybunału. Znasz go, pojmujesz zatem czy mogę być zadowolona, mając serce nasycone naszemi pojęciami. Zresztą, los mój nie jest dla mnie niespodzianką: żyję w otoczeniu eks-prezydenta, wuja mego męża, oraz teściowej, która z dawnego towarzystwa urzędniczego w Aix przechowała tylko sztywność i surowość obyczajów. Rzadko jestem sama, wychodzę jedynie w towarzystwie teściowej lub męża. Wieczorem, przyjmujemy całą sosjetę. Panowie grają w wista po dwa su, ja zaś przysłuchuję się rozmowom w tym rodzaju: — Pan Vitremont umarł, zostawił dwieście osiemdziesiąt tysięcy franków... mówi podprokurator, młody człowiek lat czterdziestu siedmiu, zabawny jak deszcz jesienny. — Czy pan to wie na pewno?...
To, to są owe dwieście osiemdziesiąt tysięcy. Mały sędzia rozprawia, roztrząsa, wszczyna się dysputa, wreszcie towarzystwo dochodzi do wniosku, że jeżeli niema całych dwustu osiemdziesięciu tysięcy, będzie coś bardzo blisko tego...
„Zaczyna się koncert pochwał oddawanych nieboszczykowi, za to że trzymał chleb pod kluczem, że umiał dusić, ciułać grosz do grosza, prawdopodobnie w tym celu, aby całe miasto i wszyscy kandydaci do przyszłych spadków klaskali w ręce z podziwem: Zostawił dwieście osiemdziesiąt tysięcy!...
„I każdy ma jakichś chorych krewnych, o których się mówi: — Czy też on zostawi choćby w przybliżeniu tyle? i dyskutuje się z kolei żywych, jak przedyskutowano nieboszczyka.
„Zajmują się tu jedynie prawdopodobieństwem majątków, prawdopodobieństwem posad i prawdopodobieństwem urodzajów.
„Kiedy, w dzieciństwie, przyglądałyśmy się w oknie biednego szewca przy ulicy Saint-Maclou białym myszkom, jak same obracały klatkę w której były zamknięte, czy mogłam przewidywać, że to będzie wierny obraz mojej przyszłości?...
„Pędzić takie życie, mnie, która z nas dwóch bardziej trzepotałam skrzydłami, której wyobraźnia tak była niespokojna! Zgrzeszyłam bardziej od ciebie, bardziej też jestem ukarana. Pożegnałam się z marzeniami! jestem szanowną panią prezydentową, gotową chodzić czterdzieści lat pod rękę ze sztywną figurą zwaną panem de La Roulandière, moim mężem, pędzić życie będące jednem pasmem drobiazgów, i oglądać parę grubych brwi nad parą wyłupiastych oczu w żółtej twarzy, na której nigdy nie postanie ślad uśmiechu.
„Ale ty, droga Karolino, ty, która, mówiąc między nami, należałaś już do dużych, gdy ja jeszcze uganiałam z małemi w krótkiej sukience, ty, — w dwudziestym siódmym roku i ledwo z dwustoma tysiącami posagu, zdobyłaś znakomitego człowieka, jeden z najświetniejszych umysłów Paryża, jednego z dwóch wybitnych ludzi których wydało nasze miasto!... cóż za los!
„Obecnie, obracasz się w najświetniejszych kołach stolicy. Możesz, dzięki przywilejom genjuszu, bywać w salonach Saint-Germain i być w nich mile widziana. Opływasz w rozkosze towarzystwa paru słynnych kobiet naszej epoki, w których salonach spala się tyle przedniego dowcipu, gdzie padają owe świetne powiedzenia, dochodzące do nas niby kongrewskie rakiety. Bywasz u barona Schinnera, o którym Adolf opowiadał nam tyle, gdzie spotykają się wszyscy wielcy artyści, znakomici cudzoziemcy. Za jakiś czas, będziesz królową Paryża, jeśli zechcesz. Możesz przyjmować, możesz mieć u siebie wszystkie lwice i wszystkich lwów literatury, wielkiego świata i finansów. Adolf mówił nam o swoich znakomitych przyjaciołach i o swoich stosunkach z ulubieńcami mody w taki sposób, że już widzę, jak, podejmując ich, będziesz zarazem przez nich noszona na ręku.
„Z twemi dziesięcioma tysiącami franków renty i sukcesją po ciotce, z dwudziestoma tysiącami które zarabia twój mąż, trzymacie z pewnością powóz; zresztą bywasz w teatrach bezpłatnie, dziennikarze są bohaterami wszystkich owych uroczystości rujnujących dla każdego ktoby chciał trzymać tempo paryskiego życia, zapraszają ich codzień na obiady, żyjesz tedy jakgdybyś miała sześćdziesiąt tysięcy rocznie!... Szczęśliwa jesteś, doprawdy! nic dziwnego, że o mnie zapominasz!
„Rozumiem zresztą, że musisz nie mieć dla siebie ani chwili. Przyczyną twego milczenia jest szczęście, to też przebaczam ci. Ale, któregoś dnia, jeśli, zmęczona tyloma przyjemnościami, z wyżyn swej wielkości, pomyślisz kiedy o biednej Klarze, napisz do mnie, opowiedz jak wygląda małżeństwo z wielkim człowiekiem... odmaluj mi te wielkie damy paryskie, szczególniej te które piszą... Och! chciałabym bardzo wiedzieć co to są za kobiety; słowem, nic nie opuszczaj i pisz wszystko, jeśli jeszcze pamiętasz trochę, że jesteś szczerze i mimo wszystko kochana przez swą biedną

Klarę Jugault.

Adolfowa de Chodoreille, do prezydentowej de La Roulandière, Viviers.

Paryż.

„Ach, moja poczciwa Klarciu, gdybyś wiedziała, ile ukrytych ran otworzył twój naiwny liścik, nie, z pewnością nie byłabyś go napisała. Żadna przyjaciółka, nieprzyjaciółka nawet, widząc kobietę pokrytą tysiącem ukłuć mustików, nie zdziera jej bandaży, aby, dla rozrywki, obliczać cyfrę ukąszeń...
„Powiem ci więc na początku, że, jak na ex-pannę dwudziestosiedmioletnią, niebrzydką, ale zbyt majestatyczną w stosunku do skromnej roli jaką tu odgrywam, jestem szczęśliwa!... Oto jak: Adolf, zrozpaczony z powodu zawodów i przykrości które spadły na mnie jak grad, stara się goić rany mojej ambicji przez tyle uczucia, tyle tkliwych starań, tyle uroczej delikatności, że z pewnością wiele żon pragnęłoby, jako kobiety, spotkać w mężu tyle braków okupywanych w sposób dla nich tak korzystny; ale nie wszyscy literaci (Adolfa, niestety! zaledwie można nazwać literatem) — istoty niemniej drażliwe, nerwowe, zmienne i kapryśne od kobiet — mają przymioty równie wartościowe co Adolf, a sądzę, że i nie wszyscy przeszli takie jak on udręki.
„Niestety! jesteśmy dość dobremi przyjaciółkami, abym ci mogła powiedzieć całą prawdę. Trzeba ci wiedzieć zatem, że byłam dla męża deską ratunku z rozpaczliwej a starannie ukrywanej nędzy. Nietylko nie miał dwudziestu tysięcy rocznie, ale nie zarobił ich nawet w ciągu tych piętnastu lat jakie spędził w Paryżu. Mieszkamy na trzeciem piętrze przy ulicy Joubert, płacąc czynszu tysiąc dwieście franków; z naszego dochodu zostaje nam około ośmiu tysięcy pięćset franków, za które staram się utrzymać dom przyzwoicie.
„Zresztą, przyniosłam Adolfowi szczęście: od czasu swego małżeństwa, dostał redakcję feljetonu; zajęcie to, zabierające niewiele czasu, przynosi mu czterysta franków miesięcznie. Miejsce to otrzymał dzięki lokacie kapitału. Siedemdziesiąt tysięcy, które otrzymałam po ciotce, umieściliśmy jako kaucję dziennika; dostajemy dziewięć od sta, prócz tego mamy akcje. Od tego interesu, zawartego przed dziesięciu miesiącami, dochód nasz się podwoił, cieszymy się prawie dobrobytem. Tak więc, nie mam powodu się żalić na moje małżeństwo, tak z punktu pieniężnego jak i z punktu serca. Jedynie moja miłość własna ucierpiała i ambicje się rozbiły. Zrozumiesz z tego wstępu wszystkie małe niedole, które mi były przeznaczone!...
„Pamiętasz, myślałyśmy zawsze, że Adolf jest w bliskich stosunkach ze słynną baronową Schinner, tak głośną umysłem, majątkiem i przyjaźnią wielkich ludzi; sądziłam, że bywa u niej często; mąż mnie wprowadził, przyjęto mnie dość chłodno. Ujrzałam salony o przerażającym wprost zbytku, i, w miejsce oczekiwanej wizyty pani Schinner, otrzymałam jej kartę w trzy tygodnie po mej bytności, o godzinie wprost nieprzyzwoitej.
„Przyjechawszy do Paryża, przechadzam się po bulwarach dumna z mego bezimiennego wielkiego człowieka; Adolf trąca mnie i mówi, ukazując mi zdaleka tłuściutkiego jegomościa dość niedbale ubranego: „Oto X!“ Wymienia mi jedną z europejskich znakomitości Francji. Przybieram wyraz zachwytu i widzę jak Adolf, z oznakami szczęścia na obliczu, kłania się prawdziwemu wielkiemu człowiekowi; luminarz oddaje mu niedbale ukłon, jaki się rzuca człowiekowi z którym wymieniło się cztery słowa w ciągu lat dziesięciu. Adolf widocznie żebrał jego spojrzenia ze względu na mnie. — Czy on cię nie zna? pytam. — Owszem, ale musiał mnie wziąć za kogo innego, odpowiada Adolf.
„Tak samo poeci, tak samo sławni muzycy, mężowie stanu. Ale, w zamian za to, rozmawiamy czasem w jakim pasażu przez dziesięć minut z pp. Armandem du Cantal, Jerzym Beaunoir, Feliksem Verdoret, których nazwisk z pewnością nigdy nie słyszałaś. Panie Konstancja Ramachard, Anais Crottat i Lucyna Vanillon bywają u nas i grożą mi swoją przyjaźnią. Miewamy na obiedzie redaktorów pism nieznanych u nas na prowincji. Wreszcie doznałam uczucia bolesnego szczęścia, widząc jak Adolf odrzucił zaproszenie na bal w domu, który był dla mnie niedostępny.
„Och! wierz mi, droga, talent jest to zawsze kwiat rzadki, wyrastający samorzutnie, którego żadna sztuka ogrodnicza, żadna cieplarnia nie zdoła wyhodować. Nie mam złudzeń; Adolf jest miernotą zdecydowaną, niewątpliwą; nie ma innych widoków, jak sam mówi, jak tylko umieścić się gdzieś pośród użytecznych. Miał dość talentów na Viviers, ale, aby błyszczeć w Paryżu, trzeba je mieć wszelkiego rodzaju i to w ilościach rozpaczliwie dużych.
„Nabrałam szacunku dla Adolfa; po kilku drobnych kłamstewkach, odważył się wyznać mi wszystko i, nie upokarzając się zbytnio, przyrzekł uczynić mnie szczęśliwą. Ma nadzieję dopłynąć, jak tyle miernot, do jakiejś posady, pomocnika bibljotekarza, sekretarza dziennika. Kto wie, czy z czasem nie udałoby się wykroić z niego posła?
„Żyjemy skromnie; mamy kilku przyjaciół i parę przyjaciółek którzy nam odpowiadają, i oto cała nasza egzystencja, którą ty złociłaś we wszystkie świetności!
„Od czasu do czasu, spotyka mnie jakaś przykrość, jakieś złośliwe ukłucie. Tak np. wczoraj, w foyer Opery, usłyszałam, jak jeden z najzłośliwszych dowcipnisiów paryskich, Leon de Lora, mówił do słynnego krytyka: Przyznaj, że tylko Chodoreille zdolny był odkryć nad Rodanem te dziką topólkę z wysp Karolińskich! — Ba, odparł drugi, już ją pewnie zaszczepił“. Słyszeli zapewne, jak mnie mąż nazywał po imieniu. Pomyśl, ja, która uchodziłam w Viviers za piękność, która jestem słuszna, dobrze zbudowana i jeszcze dość pulchna na to aby dać szczęście memu Adolfowi! Oto, jak życie uczy mnie codzień, że z pięknością kobiet z prowincji jest w Paryżu to samo co z talentem mężczyzn.
„Słowem, jeśli tego chciałaś się dowiedzieć, jestem niczem; ale, jeśli chcesz pojąć dokąd sięga moja filozofja, powiem ci prawdę, iż jestem dość szczęśliwa, że w moim fałszywym wielkim mężu znalazłam poprostu męża.
„Do widzenia, droga Klarciu; jak widzisz, mimo zawodów i małych niedoli mego życia i tak jeszcze ja dostałam lepszą cząstkę; Adolf jest młody i jest najmilszym w świecie mężczyzną.

Karolina Heurtaut.

Odpowiedź Klary, między innemi, zawierała te słowa: „Mam nadzieję, że bezimienne szczęście którem się cieszysz obecnie, będzie trwałe, dzięki twojej filozofji“. Klara, jak wszystkie serdeczne przyjaciółki, mściła się za swego prezydenta na przyszłości Adolfa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.