Małżeństwo (Sieroszewski, 1909)/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Małżeństwo |
Pochodzenie | Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Miał wrażenie przez sen, że go ktoś mocno trącił. Więc oczy otworzył i usiadł.
Przed płonącym ogniem siedziała Zofia ubrana jak za dnia. Nogi podebrała pod siebie na zydel, na kolanach oparła łokcie a palce zapuściła głęboko w rozpuszczone dokoła głowy i rozrzucone na plecach włosy. Blada jej twarz była wprost straszna; z pod niedomkniętych powiek zmartwiałe oczy patrzały nieruchomo w płomienie.
— Zosiu!... Zosiu!... Co robisz?!
Usłyszała go i wolno odwróciła ku niemu głowę.
— Aha, już nie spisz. To dobrze! Dziś odwieziesz mię na moje dawne mieszkanie...
— Co?
Zerwał się i drżącemi rękami wdziewał pospiesznie ubranie. Był pewny, że dostała obłędu.
— Jakie mieszkanie?!... Co mówisz?...
— Moje dawne mieszkanie u Czojona! powtórzyła spokojnie.
Stanął obok niej i utkwił w nią przerażone oczy. Uśmiechnęła się niezmiernie smutno.
— Jeszcze nie, ale... tu... napewno to się stanie!... — powiedziała, odgadując myśl jego.
Milczał długą chwilę.
— Jak chcesz. Byłem brutalny, przyznaję... Ale...
— Nie to! Ja nie mogę być żoną... jak inne...
— I czy niema ratunku?
— Nie wiem. Zobaczymy!
W jej głosie było tyle poważnej, smętnej słodyczy, w szafirowych oczach tyle mądrej dobroci, że zrozumiał, iż żaden opór, żadne gadanie nic tu nie pomogą. Wdział kożuch i wyszedł, by pojmać konia.
Gwiazdy szły w nieskończoność po swych świetlanych wieczystych drogach. Nad śniegami słały się nizko tumany. Koń cichem powitał go rżeniem, pies wytknął głowę z siana, gdzie się był zachował przed mrozem... Na klepisku brzydko czerniała na wpół rozebrana sterta, pośrodku wznosiły się białe ośnieżone stożki omłóconego ziarna...
Cicho, strasznie cicho...
Ale niedługo będzie tu ciszej jeszcze!... Wszystko znikło jak mara, jak obrazy bawiącej gorączki!... Szybko, szybko jak przed śmiercią przeleciały przed nim stracone wspomnienia... Słoneczny dzień na rzece... Pachnąca sianem wyspa... Zabity łabędź... Biała postać kąpiącej się Zofii... Słodycz jej pieszczot... Szare potoki dżdżu... Żniwa... Noc mglista... W końcu straszne widmo Zerowicza z kulą w sercu, z lodowatemi łzami na rzęsach i szronem na licach...
Gdy wrócił do jurty, Zofia pakowała rzeczy.
Nie wytrzymał. Runął na pryczę i, objąwszy słup jurty rękami, zapłakał jak dziecko. Zofia podeszła doń i położywszy ręce na jego drgającej głowie, pocieszała go cichutko:
— Nie Płacz, nie płacz!... Lepiej się stało! Przebolejemy, zapomnimy... Znów będziemy wolni, i znów może... powrócimy do siebie!...
Ujął jej rękę i mocno przytulił do ust i do piersi.