Małżeństwo (Sieroszewski, 1909)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Małżeństwo
Pochodzenie Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MAŁŻEŃSTWO




I.

List przeczytany położył na stole i głowę opuścił. Chwilę ścigał posępnym wzrokiem skrawki własnych myśli, chwilę walczył z budzącem się wzruszeniem... Chwilę bolesną ale... niedługą. Poczem wstał, otrząsnął się, wyprostował, paczkę nierozpieczętowanych gazet wysoko na belce jurty położył, a zdjął stamtąd kosę. Przyjrzał się jej okiem znawcy, spróbował ostrza paznokciem, oparł końcem o ziemię i przycisnął. Szlachetne narzędzie zgięło się i, puszczone, wyprostowało natychmiast jak dobra szpada. Przyniósł z kąta kosidło nowe, czyste, doskonale wysuszone, pilnie je zbadał i związał razem z owiniętą w papier kosą. Następnie włożył do wyszarzanych sumek podróżnych wór mąki, pęcherz soli, kociołek i imbryk miedziany, pół cegły herbaty, zawiniątko z bielizną, ręcznik, mydło, pudełko z przyborami do szycia... słowem wszystko co było niezbędne człowiekowi w pustyni. Wyjął z loszku wielki »burak« z kory brzozowej, pełny przetopionego masła, dubeltówkę na plecy zarzucił, na jednym ramieniu zawiesił wyładowane sumki, na drugiem pościel w wałek zwiniętą, »burak« wziął do ręki i tak obciążony, podpierając się kosidłem, ruszył wąską ścieżyną — mimo bagna przez las ku rzece.
Tam odszukał ukrytą w wiklinie łódeczkę, zepchnął ją po oślizłym, mulastym brzegu na wodę, złożył w niej broń, rzeczy, parę sieci, które tu suszyły się rozwieszone na krzewach, wreszcie siadł i kilkoma silnemi uderzeniami wiosła, wypędził stateczek z pod nawisłych, czochratych gałęzi wierzbowych na szumiące zielonawe nurtowie.
Tu dopiero rozjaśniły mu się zamglone czarne oczy i wyprostowały ściągnięte brwi. Miał przed sobą szeroką, lustrzaną wstęgę, uciekającą w blade błękity. Nikle również błękitne góry majaczyły na widnokręgu. Śnieżne ich czuby zmieszane z grzędami chmur plamiły dalekie niebo i wodę srebrnymi blaskami.
Płynął z prądem, więc wiosłem ledwie muskał fale, kolebiące się tuż blisko pod jego dłonią. Chyżo mijały niskie, zalewne kępiny, gdzie rosła łoza cienka, wysoka, kędzierzawa jak bambus. Prześlizgiwał się mimo stromych urwistych brzegów wysp matecznych, uwieńczonych czarnymi świerkami, gajami złotozielonych modrzewi i sosen o pniach miedzianych.
Wreszcie wybiegł z labiryntu na szerokie przestworze, gdzie rzeka wielka jak morska cieśnina zebrała w jedno koryto wszystkie swoje strugi. Na wysokim brzegu, na tle zębatej ściany lasy, z poza koronki jasnego listowia brzóz i wierzb zabielała wieża cerkiewna, błysnęły szkłami okien domostwa wioseczki. Zawahał się i dopiero, gdy prądy zagroziły porwaniem go daleko, zawrócił gwałtownie czółenko na miejscu, aż woda zafurczała o burtę i popłynął z wysiłkiem ku żółtej ławicy przystani. Tam drzemały dnem do góry wywrócone łodzie i wielka krypa przewodowa, stojąc na legarach, rzucała na wysłonecznione piachy granatowy cień.
Przybił do miejsca, gdzie osobnik w europejsko-jakuckim kostyumie z wielkiem skupieniem łowił na wędkę drobne, srebrne płocie.
— Szczęść Boże, Anatazy Serafimowiczu! Zwróćże łaskawie uwagę na moje rzeczy!... Za chwilę wrócę!
— Dobrze, Stefanie Tomaszewiczu! Dokqd płyniesz?
— Na łąki. Czas kosić!
Osobnik raz jeszcze skinął głową na znak zgody i równocześnie nową rybkę poderwał.
Stefan wyskoczył na brzeg i udał się wąską ścieżyną wśród głogów i tarniny ku małej jurcie na skraju sioła.
Kiedy próg jej przestąpił i rozejrzał się po ciemnem wnętrzu, przyjemne ożywienie znikło z jego ogorzałej twarzy.
— Niema! — szepnął z rozczarowaniem.
Lecz rozrzucone na stole gazety, filiżanka niedopitej herbaty, szal leżący na podłodze, jakiś szmer cichy ledwie uchwytny wstrzymywały go od odwrotu.
— Panno Zofio! — rzekł głośno.
— Panno Zofio! — powtórzył ciszej. Jego bystre oczy dostrzegły ślady łez na porzuconych pismach. Perkalowa zasłona nad łóżkiem zakołysała się nieznacznie, wysunęły się z pod niej drobne stopy w starych wytartych trzewiczkach, a po chwili wyszła stamtąd młoda kobieta jasnowłosa, jasno-lica, ze smutnemi fiołkowemi oczyma.
— To pan, panie Stefanie! Dzień dobry!...
— Płynę na moją wyspę... Może pani przejedzie się ze mną?
Blady rumieniec przemknął po twarzy dziewczyny.
— Nie. Nie dziś!
— Właśnie dziś! — odparł stanowczo, łowiąc jej spojrzenia rzucane na rozrzucone gazety. — Dzień cudny. Cisza. Rzeka jak lustro... Popłyniemy.
Wahała się i płoniła coraz bardziej.
— Co tu gadać! Nie zostawię już pani samej... Zostanę i zmarnuję dzień... Już ja widzę co się święci... Znowu to samo, wciąż i zawsze to samo...
Kiwnął głową w stronę stołu.
— Sam... odebrałem... — dodał załamującym się cokolwiek głosem.
— Cóż takiego?
— To samo! — szepnął z uśmiechem. — Nie znoszę!... Nienawidzę!... Nie chcę o tem ani mówić, ani myśleć!... Jesteśmy w grobie na samem dnie!
— Och, nie! Nie na samem dnie! — przerwała smutno.
— To już aptekarskie różnice! Najważniejsza, że nic nie możemy poradzić. Wyrzucono nas poza nawias!... Więc poco się truć?! Płyniemy! Niech pani się zabiera. Wieczorem odwiozę. Całe czółno kwiatów nazbiera pani!... Tam ładnie!
Ustąpiła i już weselsza, ożywiona, uczyniła w jurcie pewien porządek, włożyła na głowę słomkowy kapelusz, szal przerzuciła przez rękę.
— Ale, ale! Napiszę słów kilka do Zerowicza. Miał przyjść. Nie zastanie mnie i będzie mu przykro!...
Skreśliła parę wyrazów na kartce, włożyła w kopertę, którą zatknęła nad drzwiami w szparze framugi.
Poczem zwióciła się do Stefana, który cierpliwie czekał na nią opodal i poszła drożyną obok niego ku rzece.
Anastazy Serafiniowicz tkwił wiernie na tem samem miejscu i miał już pełne wiaderko płoci. Spostrzegłszy niewiastę wstał zmieszany, zapiął surdut na jedyny obecny guzik i zdjął pomięty kapelusz.
Zofia kiwnęła mu głową.
— Cudowna hislorya!... A to ci spryciarz ten Mirski!... Nie do uwierzenia! — mruczał ze zdziwieniem, gdy młoda kobieta usiadła w czółenku Stefana i gdy oboje odbili od brzegu.
— Ta... Zofia Mikołajewna — ta... trusia!... Wierz tu ludziom!... Oho!... ho!
Zofia umieściła się na przodzie czółenka na podściółce z młodej, pachnącej modrzewiny. Za nią bliżej steru usadowił się mocno Stefan z podwiniętemi nogami, z długiem wiosłem w ręku. Chybotliwa łódź łączyła w rytmiczną całość ich ruchy. Nie widzieli swych twarzy i nie mówili z sobą, pochłonięci rozkoszą tego tańca na falach i czarem rozwierających się przed nimi błękitów. Rzeka mieniła się w słońcu jak szafir bezcenny. Lazurowe strugi, srebrne i złote blaski przesuwały się po niej widmowym ruchem, jak przesuwa się ledwie dostrzegalny uśmiech po twarzy pieszczonej. Szmaragdowe bukiety wysp wytryskały z rozsłonecznionych wód, tworząc girlandy leśnych koronek, rzeźbionych cieniem granatowem i światłem słonecznem. A wszędzie w okół niebieskie przeźrocze z sinymi lasami u granic, z liliowemi w dali górami, z obłokami jak puchy łabędzie... Czasem wysoko w podniebiu przeleciała para dzikich gęsi lub zaszumiał sznur kaczek; czasem różowa mewa zwinęła się nisko nad wodą lub ryba plusła trwożnie opodal — ścigana przez rzeczne potwory.
Czółenko miarowo kołysało się do taktu silnych uderzeń wiosła. Nurt warczał pod dzióbem stateczku i czepiał się jego boków. I on zataczał się na odmętach, huśtając łagodnie wioślarzy.
Pośrodku rzeki nawrócili w archipelag wysp. Zielony zmrok wąskich odnóg owionął ich chłodem.
— Niech pani zarzuci szal! — krzyknął wesoło Stefan, zauważywszy, że młodociany kark dziewczyny zbielał i skurczył się pod cienką bluzką.
— Kiedy się boję ruszyć.
— Niech pani się nie boi... Zresztą przystanę zaraz na chwileczkę...
Przybił do brzegu i wraził wiosło od strony rzeki w ilaste dno. Czółenko stanęło twardo, mocno zaciśnięte między brzegiem a wiośliskiem.
— Teraz może pani bezpiecznie się ruszyć... A może pani zwróci się twarzą do mnie? — dodał z zalotną prośbą.
Zofia potrząsnęła głową i pochyliła się, kryjąc rumieniec.
Pomknęli dalej krętemi strugami, to pluszczącemi cicho, sennie jak łachy jeziorne, to lejącemi się burzliwie jak młyńskie łotoki. Tłum wysp i wysepek obstąpił ich wokoło i zasnuł niedawne słoneczne przestworza, zacienił błękitny widnokrąg tysiącem złocistozielonych zwojów.
Łódź, lecąca jak ptak prawie bez wstrząśnień, nagle zwroty srebrnej wstęgi wodnej, niespodziane zaskoki i rozstępy białych przylądków, piachy gorejące jak złoto; mierzchliwe gaje malachitowe, perłowe piany zlewisk, ryczących na kamienistych ławicach, — wszystko jaskrawe jak przedziwna rzeczywistość a mijające szybko i niepowrotnie, jak senne widziadła, odurzyły Zofię, która dotychczas nigdy nie stykała się tak blisko, tak bezpośrednio z potężną dziewiczą przyrodą.
— Jak w bajce!... — szeptała bezwiednie. — Jak w bajce!...
Z zamieraniem serca patrzała jak pędzi wątła ich »łupinka« wprost ku pomostowi drzew, które upadłszy z wysokiego brzegu, nurzały się kosmatemi koronami we wrących, zbałwanionych potokach. Podarte ich korzenie, potwornie wygięte i potargane, jeszcze trzymały się ojczystych krawędzi, a szerszawe pnie i rude konary tworzyły nad rzeką niskie sklepienie.
Stefan skierował łódź w ten dziwaczny tunel, gdzie zwolniały wart przetaczał się długiemi falami, podczas gdy tuż za przejrzystą ścianą gałęzi, za iglastym majem więdnącego listowia szumiały wściekle wiry niezliczonych prądowin. Grudki czarnej ziemi kapały z podmywiska na stateczek; frędzle łodyg, całe kudły splątanych korzeni zwieszały się ku nim, niby macki zmartwiałych ośmiornic; ułamane sęki sterczały ostro i wrogo jak dzidy straży, ukrytych w zielonawym zmroku.
— Niech pani niczego się nie lęka i w żadnym razie nie rzuca, nie przechyla. Niech pani przychyli się do łodzi i czeka!... — ostrzegał Stefan, wolniuchno prowadząc łódź wąską smugą czystej wody. Gdy prąd przyciskał ich do brzegu Stefan odpychał się ostrożnie wiosłem, gdy unosił ich pod belkowinę pni, czepiał się za nią rękami.
— Po coś pan tędy popłynął? — spytała Zofia, gdy znaleźli się znowu wśród jasnych i lustrzanych roztoczy.
— Niema innej drogi!
Ukazał końcem wiosła w bok poza siebie na rzekę kiereszowatą od wirów, wrących jak ukrop. Nieprzeliczone ostre wierzchołki odartych z listowia, zatopionych głęboko parszaków dygotały w skłębionych odmętach.
— Już jesteśmy! — rzekł po chwili i czółenko zręcznym ruchem do wpół wyrzucił na nieduży przyczółek mielizny. Przez wąską szparę w stromem gliniastem urwisku, zatkaną łopiastymi liśćmi dzikich porzeczek, wypływał tu z głębi wyspy mały strumyczek; obok gzemsem upłazu pięła się ścieżyna.
— Niech pani idzie na górę, zaraz tam będę.
Gdy wyszła na górną krawędź brzegu, zamarła z zachwytu. Obszerna łąka, szmaragdowa od bujnych traw, fioletowa od dzwonków, rumiana od kiści dzikiego owsika, wyczeńca i tymotki, leżała w słońcu między dwiema przepaściami modrego powietrza. Żółte czarki jaskrów, złote gwiazdy ostromleczów przeświecały z poza muślinu zieleni, niby wielkie guzy zalotnego stroju. Lny polne patrzały w przestworze turkusowemi oczyma. Wysoko ponad tym kwietnym gminem strzelały różowe osty i paliowe dziewanny. Białe kaszki i miodunki nęciły korowody motyli, składających i rozwierających pstre skrzydełka ruchem słodkim i lubieżnym. Łątki łyskały mikowemi skrzydłami, brunatne bąki z basowem brzęczeniem wiły się wśród ziela. A dalej, z wądołu, ze szczeliny potoku wychylały się ciemne krzewy porzeczek, jodełki misternych bladozielonych skrzypów, błękitniały dołem smugi niezapominajek. Powyżej kwitł różowy głóg, dziki chmiel wieszał na krzewach swe białe festony, a jeszcze wyżej na plaskiem wzgórzu kędzierzawił się śliczny lasek modrzewiowy, przecięty gdzieniegdzie białymi pniami brzóz.
Odurzający zapach miodu i żywicy powiał na Zofię.

Ja pójdę górą, ja pójdę górą
A ty doliną...

Zanuciła mimo woli, nachylając się po kwiaty, aby je rwać i całować...

Ja będę chłopcem, ja będę chłopcem
A ty dziewczyną!

Odpowiedział jej z dołu głos męski. Zabrzmiał on zupełnie nie z tej strony, gdzie go się spodziewała i wydał się jej jakimś innym. Więc pobiegła w jego kierunku i rychło zatrzymała się nad urwiskiem opadającem wprost do wody. W pobliżu, u dzióba wyspy, Stefan zarzucał sieci.
— A co to?
— Na pani szczęście!... — odrzekł wesoło, podnosząc ku niej ogorzałą twarz. Ciemne kędziory opadły mu nisko nad białem czołem, łącząc się w jedną ramkę z ciemnym zarostem brody i wąsów; czarne oczy świeciły mocno a pogodnie, smukłe ręce ruchem szerokim i swobodnym miotały sznury sieci w błękitną toń. Czółenko chybotało się pod nim jak wątły listek. Zofia patrzała z niejasnem, niepojętem dla siebie wzruszeniem słodkiem i wstydliwem, z ciekawością nigdy dotąd niedoświadczaną, z zajęciem wprost żenującem na jego silne barki, na energicznie pochylony kark, wynurzający się niby słup marmurowy z rozpiętego kołnierza szarej bluzy.
Gdy wkrótce potem młodzieniec, niosąc rzeczy, ukazał się na łące, nie znalazł tam dziewczyny. Wesoły jej głos rozlegał się w cienistym parowie!
— Mirski! Mirski, panie Stefanie, chodźcie tutaj... Co za moc jagód!?... Cudownie!
W parowie było chłodno, wilgotno, pachniało mułem rzecznym. Z gęstych, ciemnolistych krzewów wynurzała się śmiejąca twarz kobieca w słomkowym kapeluszu, zsuniętym na tył głowy. Rwała pełnemi rękami rubinowe grona i niosła je do równie rubinowych ust. Stefan krzewy gwałtownie rozgarnął i zanurzył się w nich. Milczeli. Jedynie na dnie parowu szemrał dźwięcznie maluchny, niewidzialny strumyczek.
— Mam wrażenie, że jestem na wakacyach i że siedzę w malinach...
— Oo! — mruknął współczująco Stefan... — Pewnie pani była psotna!
— Nie tyle psotna, co łakoma. Opychałam się owocami i nigdy nie jadłam obiadu. Mama rozpaczała, że stale nie mam apetytu, zmuszała mię pić rumianki, tysiączniki, bobowniki i inne gorycze... A nie mogłam jej powiedzieć przyczyny, gdyż w naszej wsi stale grasowały rozmaite epidemie i owoców nam nie dawano... Ale dość! Niech pan wychodzi, bo przecież musimy wracać. Zapomniał pan, co? Chciałabym jeszcze kwiatów narwać!...
— A herbata?! Bez herbaty z miejsca się nie ruszę.
— Właśnie, wiem o tem. Dlatego niech pan rozpali ogień i robi, co do niego należy, skoro pan gospodarzy, a ja tymczasem pójdę na łąkę... Dobrze?!
— Ano dobrze! Chociaż chciało by się wakacye przedłużyć!... Czy pani tu źle?... Niech pani patrzy jakie śliczności!... A głównie żadna »osoba« nad duszą nie stoi, żadna straż towarzyska... Co zechcemy, to zrobimy... Wolność!... Wszystko co dokuczliwe, złośliwe, głupie, małostkowe... pozostało daleko!... Nad nami niebo, pod nami ziemia kwitnąca, aksamitna, usłana pięknemi ziołami... nic więcej. Umyślnie wybrałem ten kąt daleki, gdzie dojazd trudny... aby nikt, nikt do mnie się nie dostał... Samotność... Cisza... Spokój... Tylko rzeka szemrze?...
— I długo pan tu przebędzie?... — spytała, rwąc kwiaty. Szedł za nią i podawał ładniejsze okazy.
— Miesiąc, dwa... Ile się da! Im dłużej, tem lepiej... Łąkę, ba, wyspę całą za sześć rubli w nie-ogra-ni-czo-ne wziąłem posiadanie... Dzięki prądowinom od tej strony rzeki i bardzo bystremu nurtowi od głównego koryta ptak tutaj w lecie nie zalata... Na parę miesięcy utonę w przyrodzie a pamięć w pracy utopię! Cały ten czas będę marzył, że świat jest dobry i już... wyreparowany... Ze znikli drapieżce, gwałciciele, kłamcy, okrutnicy, plotkarze, zazdrośnicy... A co? Czy będzie mi źle?... Wszak i koń dorożkarski miewa czasem niedzielę!
Słuchała go uważnie, ale nie patrzała nań, pilnie układając równianki.
— Słyszy pani jak ryczą odmęty? To te, przez które płynęliśmy... Strzegą nas! Prawdziwe pantery Nerona!
Umilkł i ucha nadstawił. Zofia mimowoli uczyniła to samo. Daleki niemilknący łoskot, niby warczenie i skowyty tłumu niedźwiedzi dobiegał z powiewem wietrzyka.
— A wszystko, co trzeba, pod ręką! — ciągnął dalej. — Na tamtej wyspie jeziorka, kaczki się gnieżdżą. A tam, ot, na tamtych piachach nocują czasami gęsi i nawet łabędzie. Ryb w rzece moc... I wcale nie nudno! Trochę trzeba się przyzwyczaić, nauczyć spostrzegać... Milion wrażeń dobrych, od których gorycz w sercu nie osiada! Można żyć i nikogo nie potrącając, nikomu nie zawadzając, nie wzbudzać w nikim gniewu, zawiści, nawet niechęci!... Ani nędzy, ani nierówności, ani żadnych rzeczy, które jego są... Słowem — błogostan!
— Lecz one mimo to... są, wciąż są! Gdzieś daleko... ale są!... — wtrąciła cicho.
— Jam ich nie stwarzał! — odrzekł trochę cierpko. — Zresztą nie program polityczny łaskawej pani przedstawiam, lecz zieloną wyspę... Zieloną wyspę doczesnej szczęśliwości... Na chwilkę, na króciuchną chwilkę spróbujmy wyobrazić sobie, że jesteśmy w tej lepszej przyszłości... Proszę bardzo! Jako gospodarz ofiaruję pani, co mam najlepszego... Czy pani nigdy tego nie pragnie!?
— Owszem, ale dla tego właśnie uważam, że czas wracać do domu!
— Ech! Nieznośna z pani śpioszka!
— Droga długa. Będzie pan po nocy przemykał się przez te okropne »buruny«.
— Noce widne. Niech pani strachem o mnie się nie wymawia... Niech pani lepiej posiedzi!
Obrzucił ją gorącem spojrzeniem. Odwróciła głowę i sięgnęła po nową wiązankę kwiatów.
— Miał pan ogień rozpalić.
— Zaraz, zaraz! Na jednej nodze!...
Istotnie skoczył na jednej nodze, zgrabny jak młody faun, schwycił siekierę i ciął z rozmąciłem suszniak w pobliskiej gęstwinie. Świszczące ciosy żelaza echem odbiły się w modrzewiowym gaju i spłoszyły rozśpiewane ptactwo i cykady.
— I, oto, już przyszło cierpienie! — rzekła Zofia wskazując łzy soku, płynącego z odartej kory, z zaciętej siekierą płonki wierzbowej, jaką Stefan wywlókł z zarośli i usiłował pochyło wbić w ziemię.
— Prostoty, więcej prostoty, panno Zofio!... Inaczej nic z nas nie będzie! — odrzekł dwuznacznie.
Podłożył zapaloną zapałkę pod kupkę suchej trawy. Dym siwy, wonny rozpłynął się niby kadzidło po niepokalanym do tej pory przestworzu wyspy.
Za chwilę nad ogniem zawisł okopcony imbryk i kociołek z rybą, która wpadła tymczasem szczęśliwie do sieci.
Stefan kosę obsadził i obkosił szeroki plac w około ogniska. Poczem wetknął w ziemię mocno kilka kabłąków z grubej wierzbiny, przeplótł je poprzecznymi piętami i na tak utworzony szkielet budy narzucił grubą warstwę skoszonej trawy.
— Oto dom mój, moja koleba!... — rzekł żartobliwie.
— Położę tymczasem tam moje kwiaty, aby nie zwiędły, — odpowiedziała w tym samym tonie. — Dość przyjemnie. Chłodno i ładnie pachnie. Ale spodziewam się, że komary nie omieszkają uprzyjemnić tam panu pobytu!
— Komarów tu wcale nie będzie... Naumyślnie wybrałem miejsce na cyplu, gdzie przewiew... — odparł żywo, wskazując na dwie przepaście po obu stronach nowej siedziby.
Zofia w zadumie spojrzała na srchrno-błękitną płachtę wody rozlewającą się w dole, na roje zielonych wysp rozsypanych w około, na niebo obejmujące wszystko spokojną kopułą.
Westchnęła w cichem rozmarzeniu.
Spokój mąciły tylko głuche, nieprzerwane szumy rzeki.
Nawet baki, trzmiele i muszki przestały brzęczeć w przedwieczornej porze, nawet motyle gdzieś się pochowały. Pustynia cichła. Byli pośród niej sami, zupełnie sami, oddzieleni od świata i ludzi strugami bystrych potoków, zakryci przed ich wzrokiem szpalerami lasów... To nastrajało ich uroczyście, modlitewnie...
Stefan nie zaniedbywał jednak i spraw doczesnych. Na rozłożonych liściach łopianu postawił talerz z ugotowaną rybą, umieścił obok filiżanki z herbatą, garść sucharów i kęs przedziwnego, przejrzystego i żółtego jak miód topionego masła. Poczem chwileczkę przyglądał się z pod oka zamyślonej towarzyszce i cichutko zanucił:

»W srebrno-głosym dźwięku struny
Słychać serca jęk...«

Ocknęła się i uśmiechnęła.
— Po co pani myśli?... Albo ja panią po to tu przywiozłem!? Niech pani zapomni na godzinę o wszystkiem i odda się chwili obecnej... temu, co panią rwie, co panią nęci... jeżeli nęci panią cokolwiek!? — dodał ostrożnie i z odcieniem smutku.
— Niech pani ma odwagę być... łąką... kwiatem, wietrzykiem wolnym... słońcem darzącem rozkoszą! Niech życie kroplami błogich chwil rozpływa się w oceanie niebytu... Trwanie jednostki jest małą kropelką...
Urwał zawstydzony banalnością tego co zamierzał powiedzieć.
— Pan staje się poetą! Jedźmy, czas już! — rzekła powstając.
— Nieodwołalnie?
— Nieodwołalnie!
Nie ruszał się i, leżąc na ziemi, patrzał zdołu na jej twarz zlekka przybladłą, na suknię opadającą zgrabnie wzdłuż kształtnej, młodej postaci. Zapomniał o filozofii. Wyrazy proste, palące, lękliwe a słodkie zamierały mu na ustach.
— Zostań! — szepnął wreszcie tak cicho, że ciszej chyba szeleści trawka trącona powiewem budzącego się dnia.
Po łunie nagłej, jaka przeszła pod zbielałą skórą jej twarzy, po drganiu ust poznał, że usłyszała i zrozumiała go. Szybko popełznął ku jej stopom.
— Nie, nie! — szeptała, cofając się i blednąc coraz bardziej.
— Nigdy?
— Nie wiem! Nie dziś...
Oparta drżącą rękę na jego głowie, tulącej się do jej kolan.
— Nie wiem... potem... niech pan... przyjedzie... potem... — szeptała coraz ciszej.
Wtem poczuła, że ręka jego jak płomień posuwa się w górę jej ciała, obejmuje kibić, że gorące usta całują jej szyję, policzki, szukają ust... Szum rzeki, blask słońca, szafir nieba, szmaragd ziemi znikły, zgasły w silniejszym od nich szumie i blasku jej krwi. Wyprężone jej ciało drgnęło i ugięło się, wargi rozchyliły się jak płatki pękającego granatu...
Przyjęła pocałunek... Ale rychło wyrwała się...
— Jedźmy!... Jutro... jutro... — powtarzała trwożliwie.
Mirski drżącemi rękami zebrał naczynia, przygasił ogień i podniósł z ziemi szal Zofii.
W milczeniu poszli ku łodzi. Ale gdy już mieli spuścić się do jaru, zastąpił jej drogę.
— Ukochana! Po co jutro?! Po co odkładać na kilka dni — na dzień nawet jeden?! Albo... Jeżeli... jeżeli... Zostań, ukochana!... Jutro pojadę sam i wszystko przywiozę...
Opuściła głowę z ledwie dostrzegalnym wahaniem a on ciągnął dalej porywczo jak w upojeniu:
— Pozwól niech wszystko wypowiem, gdyż jesteś tą, którą zmysły me szukały wśród tłumów, której istnienie dusza ma odgadywała od wieków... Gdym po raz pierwszy ujrzał cię jasną, smutną i cichą w głębi ciemnej jurty, serce zamarło we mnie od uczucia podobnego do grozy... Jesteś dla mnie żywem wcieleniem dawnych snów... Jesteś tą, przez którą życie moje przejść musi lub rozwiać się, rozbić na proch... Szczęście więc dla mnie jest możliwe... jest możliwe... Nie odmówiłaś!... Nie myśl, że to zasadzka, że umyślnie sprowadziłem cię tutaj, aby ci powiedzieć... Nie, przeciwnie: przysięgałem sobie, że nie dam ci nic poznać, odkładałem to do zimy, do jesieni, kiedy byt materyalny... Nie odpychaj mię dla wad moich... nawet na krótko nie skazuj na wątpliwość, nawet na jedną noc...
...Teraz, gdym ci to wszystko powiedział, nie odchodź ukochana! nie odchodź!
Patrzał na falujące wzgórki jej piersi, tak przezniego pożądane, na śliczne, pochylone oblicze i wydało mu się, że ziemia wiruje i ugina się pod nim... na samą myśl, że może się zgodzić!...
Lecz ona podniosła nagle głowę ruchem stanowczym i szepnęła:
— Nie. Nie dziś!... Muszę się zastanowić... Muszę wyrozumieć... Muszę sama z sobą pogadać... Wydaje mi się... wydaje mi się, że... kocham pana! — dodała zniżając głos. — Lecz zaskoczyło mnie to... tak znienacka!... Chcę przekonać się, czy nie jest to poprostu głos krwi... wpływ ślicznego dnia!... Czyż nie byłoby to dla pana ubliżeniem, gdybym została pana... żoną z takiem podejrzeniem... w duszy? Dla samej siebie i dla pana!... — dodała pośpiesznie.
Smutnie głowę pochylił, ale nic nie odrzekł.
Milczeli całą drogę, płynąc po modrych lustrzanych równiach z różowym blaskiem zachodu we wgłębieniach płaskich potoczystych fal.
A poza nimi gorący dzień słoneczny tonął w ognistej zorzy.
Płynęli ku ciemniejącemu nieboskłonowi z blademi gwiazdami, płynęli ku brzegom, gdzie smutno odrzynały się czarne smugi zębatych lasów. Dopiero przy wyjściu z łodzi na przystani spojrzał z dołu w jej oczy nieśmiało i szepnął zabawnie:
— Niech pani nie wyda zbyt srogiego wyroku. On doprawdy jest zakochany!!...
Hyła mu wdzięczna, że odmówił jej zaproszeniu i nie poszedł z nią do jurty.
Podwójnie dobrze się złożyło, gdyż zastała tam właśnie Zerowicza.
— Tylko co przeczytałem epistołę i zabierałem się do odwrotu... Jakże udała się wycieczka? — witał ją z wyszukaną grzecznością.
Stał przed nią z kapeluszem w ręku, wysoki, tyczkowaty z pochyloną głową, niedużą jak makóweczka.
— Wybornie, jak pan widzi! Oto mój plon!
Unikała spotkania z przenikliwem spojrzeniem jego siwych oczu.
— Kwiaty!... Za wiele kwiatów! — westchnął jak w operetce.
— O nie! Prócz kwiatów mam zdaje się początek migreny... Przepaliłam pewnie głowę na słońcu!...
— Tiens!
— Ale niech pan wstąpi, napijemy się razem herbaty.
— Późno już!... — bąkał, nie spuszczając z niej wzroku.
— To nic, na chwileczkę.
Postąpiła kroków kilka, lecz on pozostał na miejscu z kapeluszem przy piersiach.
— Proszę o kwiatek i o... dobranoc!...
— Ależ półtory mili drogi zrobił pan bez wypoczynku...
— Co jest przestrzeń? Przestrzeń jest względna kategorya... — żartował. — Przyjdę w tych dniach!...
Stała zmieszana.
— Wolałabym, aby pan dziś wstąpił... Niech pan nie dziwaczy!... Przyszły gazety...
— Może mi pani udzieli przeczytane?
— Owszem. Chodźmy!...
Pomimo, iż u progu zapraszała go znowu serdecznie, uparł się i czekał na gazety pod drzwiami wciąż z kapeluszem jak tarcza przy piersiach i zlekka pochyloną głową.
Gdy znikła, po twarzy prześliznął mu się przykry obłok lecz rozwiał się rychło na dźwięk jej kroków.
— A więc jutro, albo pojutrze pan przyjdzie? — pytała, wręczając mu pisma.
— Niezawodnie!... Chyba, że stanie się coś, czego przewidzieć niepodobna...
— Naprzykład co?
— Naprzykład... naprzykład... — rozmyślał głośno. — Śmierć... albo... pieniądze, vulgo wizyta sąsiada jakuta, który zamierza grubo mię naciągnąć.
— Niech się nic nie stanie. Słyszeć o tem nie chcę. Niech pan przyjdzie. Chciałabym... — urwała.
— ?
— Pogadać z panem — dodała z mocnym rumieńcem.
Dotknął zlekka wyciągniętej ku sobie dłoni i skłonił się głęboko.
— W takim razie... przyjdę...
Wróciła do jurty podrażniona, niespokojna, zła...
Poczuła nagle, że wie już co zrobi, co zrobić musi, że wiedziała o tem już na wyspie i cały ten »namysł« wydał jej się teraz niesmacznym fałszem.
Zalała się łzami.
Jednocześnie słodki dreszcz niedawnych pocałunków, pierwszy dreszcz cielesnej miłości, wstrząsnął jej ciałem.
— A niech będzie, co chce!




II.

Skłębione łuny krwawnikowych opali, dymy ametystowych chmur, smugi złotego pyłu — ślady uciekłego słońca, pieszczotliwa bladość żółtych topazów, różowy rumieniec zapłonionego nieba, drżenia nikłe niegasnących gwiazd u fioletów zenitu, purpurowy rozbrzask zachodu, krwawa plama nad czarną zębizną lasów, — jaskrawa, krzycząca jak zmieszany dwugłos palącej rozkoszy i bólu, — muśliny oparów nad mierzchnącą i cichnącą ziemią, kadzidlana woń umierających kwiatów i skoszonych traw — pokryły swą zasłoną dwa serca znękane, tęskniące, zasypiające obecnie cicho w jednem ujęciu i zapomnieniu na skraju pustyni...
Na swej samotnej, świetlanej wyspie zatracili rychło pamięć o całym świecie.
Po ciemnych aksamitach nocy następowały cudne dnie gorące zbudzonych pragnień, otwierały się skrzydła motyle o rozkosznych barwach, aby znowu przymykać się upragnionym zmierzchem w tajemnych pieszczotach, wśród niewyraźnych szeptów serdecznych, wśród szmerów wodnych i powietrznych przestworzy, zapadających w płowe mgły, w ciepłe rosy, w szafirowy mrok...
Młodzieniec zawsze budził się pierwszy i z radosnem dziwieniem, z ciekawym zachwytem przyglądał się kobiecie spoczywającej jak biały posąg lub smukła brzoza rzucona burzą obok niego w szmaragdowe zacienie szałasu pokrytego sianem. Przez niewidzialne szparki poszycia przekradały się złote źrenice słońca i całowały białe, toczone ręce, zarzucone pod głowę, chłodne a wstrząsające w dotknięciu jak pioruny niecące pożary. Liliowe półkule piersi wymykały się z pod wyciętego giezła niby chmurki wiosenne zaróżowione zorzą. Wznosiły się i opadały one miarowym ruchem jak dwie bliźnie fale ucichłego morza, jak stulone pąki tajemniczych kwiatów zwrotnikowych, symbolów wszechchłonącego zapomnienia, kołyszące się na jeziorach przedwiecznych świątyń...
Ryła piękniejszą, niż przypuszczał, niż zdradzały to niezgrabne i brutalne szaty, niż obiecywały rysy twarzy, — miłe lecz nie tak wytworne i posągowe jak ciało... Była dlań niespodzianką i tajemnicą. I słodki ten czar, nieznany przedtem Stefanowi wdzięk kształtów żeńskich, budził w nim wciąż nieukojoną tęsknotę, niby odczucie wiecznego bólu istnień znikomych, szukających bezwiednie przez miłość nieśmiertelności. Zapałały mu one we krwi pragnienie nowych rozkoszy, które tliły w nim już dzień cały. Z przebiegiem wyrachowaniem chciwca, szczędzącego każdą chwilę wypoczynku kochanki, wysuwał się ostrożnie z szałasu, biegi do czółna, oglądał sieci, wracał ze schwytaną trzepoczącą się srebrno-łuską zdobyczą i z wiadrem wody zaczerpniętem po drodze; niecił ogień, zawieszał na nim imbryk miedziany na żerdzi, miesił podpłomyk jęczmienny i, zatknąwszy ciasto na drewnianym rożnie nad rozgarniętym żarem węgli, zrzucał dopiero swą lekką, robotniczą odzież i z wysokiego brzegu dawał na głowę szczupaka w przejrzyste, zimne nurty. Gdy płynął, rozgarniając prądy silnemi ramiony, słońce zaczynało już złocić wody, a dalekie wyspy zapalały się różowem światłem ukośnych promieni. Gdy wracał, Zofia zazwyczaj już nie spała i siedząc w otworze szałasu, patrzała rozmarzonemi oczami na śniadą jeszcze od rosy łąkę, na koralowe kupy gorejącego ogniska, na płowy dym, snujący nieprzerwalnie swą krętą wstęgę w przestworza malowane purpurowym złotem wschodu, bijącym z za krawędzi wyspy.
Stefan brał kosę i, aby rozgrzać się, wykoszał jeden pokos. Zofia ubierała się i, nucąc cichutko do taktu ciachnięć kosiarza, przygotowywała śniadanie. Gdy Stefan oddalił się znacznie i nie słyszał jej wezwania na posiłek, szła po niego. Lubiła oprzeć się chwilę o jego silne barki, poczuć ciepłe, twarde ciało młodzieńca przez cienką koszulę i przyjrzeć się, jak w blaskach słońca, już wybiegłego nad poziom ziemi, gorzeć poczyna tęcza dyamentowa w kroplach perłowej rosy gęsto wiszącej na trawach.
— Wybornie kosić po rosie!...
— Daj, niech spróbuję!
Kładł jej kosę do ręki i uczył nią suwać.
— Ciężko. Nigdy nie dałabym rady!...
— Za dużo bierzesz na ostrze... Należy brać po troszku, wedle sił. Kosa powinna ślizgać się jak po wodzie... Bynajmniej nie jest to cięższa robota od innych... To przesąd!... Zobaczysz jak będziesz kosić niedługo...
Istotnie zwolna zaczynała Zofia poznawać tajemnice pracy fizycznej, jej cierpienia i jej rozkosze. Ciało jej krzepło; policzki ogorzały i nabiegły krwią, jak dojrzewające jabłko; dłonie nauczyły się mocno zaciskać; nogi silnie opierać o ziemię. Giętki, młody krzyż już nie tęsknił do gorsetu, jak się to zdarzało w początkach... Gorąco zmusiło ją zrzucić wszystkie niepotrzebne dodatki... Pracowała jak chłopka w koszuli jeno i spódnicy. Członki jej nabrały nowego wdzięku w swobodnych, wężowych ruchach. — Nie chciała tylko zrzucić kapelusza i rękawiczek.
— Dlaczego mam koniecznie opalić się na węgiel?:.. Dlaczego mają mi ręce zgrubieć i poczernieć?...
— Gorąco!...
— To rzecz przyzwyczajenia. Nie zrzucamy przecież całkowicie ubrania dla tych powodów.
Zachowała prócz tego ruchy wytworne i wstydliwe, które zawsze podziwiał, gdy zlana potem, zmęczona, z rozwianymi włosami, grabiła siano w białym żarze południowego słońca, niegorzej od wiejskiej dziewczyny.
— Schłopiejesz niedługo i... pozbędziesz się zupełnie »weltschmercu«!... Zobaczysz!... — straszył ją z kruszyną ironii w głosie.
— Już go nie mam... Już nic nie myślę!
— Jaka szkoda, że łąka nasza i lato nie przeciąga się w nieskończoność!
— Acha, pan zaczyna myśleć!... Surowo wzbronione!... Bez żadnych: no! Pruskie »Verboten!«...
— Słusznie. Proszę na mnie spojrzeć i uśmiechnąć się!...
— Co to, to nie! Dwa grzyby w barszcz!...
Wybuchali śmiechem srebrnym, pustyni, nieprzymuszonym.
— Słuchaj, Zofio!... — mówił, ogarniając ją gwałtownym uściskiem. — Jeżeli zasłużyłem na jakąkolwiek nagrodę, za to, żem walczył o szczęście i wyzwolenie innych, to jużem nagrodzony, bo... istniejesz, bo... całuję cię... pieszczę... Usta, twe usta... są jak czara wina! Widzisz: robią nawet mnie... marzycielem!
Podawała mu usta i przymykała chabrowe oczy, w których w owe tylko chwile znikał całkowicie — smutek. Ale chowała go głęboko, zatajała w sobie, a wypływał na jej czoło i ściągłą twarz wtedy jedynie, kiedy zostawała sama, kiedy Stefan wyruszał na jeziora, na sąsiednią wyspę, aby upolować parę kacząt lub zasiadał na noc za wiklinową zasłoną na ławicy piaszczystej, gdzie niekiedy nocowały dzikie gęsi.
Ogarniał ją naówczas dziwny niepokój, zabobonny lęk kobiet pierwotnych.
Nieodważała się opuścić szałasu i siedząc w jego sklepionym otworze, nieruchomemi oczyma wpatrywała się w nawpół wykoszoną łąkę, gdzie w ukośnych promieniach zachodu czerniały żałobne rzędy kopic. Ordynarnie szarzała skóra ziemi na wygolonych ścierniskach przekosów. Sieroco latały muszki i żuki, daremnie daremnie szukając bujających tam niedawno kłosów i kwiatów. Rude, włochate bąki z gniewnem brzęczeniem właziły i wyłaziły ze swych bezwstydnie obnażonych norek; myszki polne nieśmiało wysuwały wąsate mordeczki z otworów gniazd i uciekały pośpiesznie w tę stronę, gdzie szumiał jeszcze nietknięty las traw, gdzie patrzały ufnie w niebo oczy tysiąca żywych kwiatów i niezachwiane jeszcze w swej pewności życia miliardy owadów wyśpiewywały hymn wesela. Tam świerszczały jeszcze dufnie koniki polne, brzęczały muchy, bzykały chrząszcze, przelatując górą jak ciemne, chyże pociski... Tam świergotały jeszcze ptaki, wyprawiały miłosne pląsy bladoskrzydłe machaony, ścigały się wiotkie, błękitne ważki, umierające z końcem uścisku... Tam chroniło się wszystko, co ocalało jeszcze przed nieubłaganem żelazem kosiarza... Nawet rosa osiadała tam obficiej...
Cały czar dziewiczej, nietkniętej, beztroskiej przyrody jaki w pierwszych chwilach tu znalazła, mimowoli stawał jej przed oczami, potęgując niepokój i tęsknotę. Tęskniła po tym, co niepowrotnie odeszło. Czasem rozumiała to, czasem wydawało się jej, że się lęka jedynie przyszłości...
— Czemu tak długo nie wraca?... Może utonął?... Może niedźwiedź nań napadł?...
Już z przerażeniem wsłuchiwała się w stłumioną gędźbę ziemi. Z jednostajnego szumu wodnych odmętów, z milczenia ciemniejących wysp, z wysokich pałających niebios tryskały chwilami dźwięki niepojęte, głuche warkoty, wołania, dalekie, żałosne jęki i westchnienia, tupoty i wycia pościgów... Naówczas miała wrażenie, że z bezkreślnych przestworzy coś uparcie dąży ku ich wyspie, niosąc burzę i grozę, coś przedziera się i szybuje z porzuconego świata...
Lecz najbardziej straszyły ją dźwięki wyraźne, ludzkie, — brzęki kos, głosy pieśni i nawoływań, jakie coraz częściej dolatywały z sąsiednich wysp, zwolna zaludnianych przez pracowników.
Dręczył ją również niewymownie ocean mroku zapadający wieczorem. Nikły ogień, tlejący przed ich szałasem, potęgował jedynie ogrom istniejącej poza nią ciemności.
— Nie porzucaj mnie... Wszak krótko już będziemy żyli tak wyłącznie dla siebie... Nawet kiedy udasz się na polowanie, to bierz mię z sobą!...
— Dobrze, ale... tam komary!
— To nic! Nakryję głowę chusteczką.
Po raz pierwszy popłynęli razem na »zasiadkę«, na żółte piachy, wrzynając się wązką, długą strzałką w główne koryto rzeki. Tamtędy wieczorami przeciągało niekiedy ptactwo, dążące na drugi brzeg, który siniał daleko za wodnem roztoczem jak chmura. Stefan posadził Zofię w maluchnem ogrodzeniu z wetkniętych w piasek gałęzi wikliny już przywiędłych i pożółkłych.
— Proszę nic do mnie nie mówić i możliwie nie ruszać się, bo zostaniemy za karę jutro bez obiadu...
— Ale krajobraz podziwiać można?...
— Ile oczu starczy!... Chociaż chciałbym, żeby zostało tam coś i dla mnie!...
— Oczu czy podziwu?
— A niechby choć... oczu!
Ujął jej rękę i przytulił do piersi.
Lekki wietrzyk wiał ku nim z płaszczyzny wód srebrnych, szeroko rozlanych i tętniących w niezmordowanym biegu. Cichy plusk nurtów, ścierających się z sobą i trącających o nierówności łożyska wypełniał przedwieczorną ciszę.
Stefan dubeltówkę z odwiedzionymi kurkami położył przed sobą i oczy zanurzył w błękity. Siedząca cokolwiek za nim Zofia pobiegła wzrokiem w tym samym kierunku. Lecz przez długi czas, nie widząc tam nic prócz wody i, nieba oraz zawieszonych między nimi mglistych smug dalekiego lądu, zaczęła przyglądać się przepływającej obok wstędze wodnej. Nie była ani tak gładka ani tak spokojna, jak to się wydawało z oddali. Raz wraz wypływały na niej wielkie zielonawe pagórki ukrytych prądów, niby piersi rozigranych najad, lejki wirów znagła zakręcały rybie, ostre grzbiety i cudaczne sploty, poczem zapadały się w głąb z cichym pluskiem wodnych dziwadeł. Węże wartów wyrywały się nagle z ogólnego biegu, brużdżąc lustrzaną powierzchnię drobnemi łuskami.
Zofii wydawało się, że cała ta zgraja ciekłych potworów, że te kłęby zimnych, żarłocznych prądów bez początku i końca, sunących bliziutko u ich stóp z obu stron wąziutkiej ławicy, lada chwila rozorzą, rozmyją lotne piachy, porwą i uniosą wszystko z sobą. Spojrzała na Stefana, który bacznie to jednem, to drugiem uchem nasłuchiwał na wszystkie strony, łowiąc nieuchwytne dla niej dźwięki.
Słoneczne blaski szybko mierzchły na wodach. Wreszcie zachód zdmuchnął je doszczętnie i rozlał w zamian swą królewską purpurę...
...Spiętrzone łuny krwawnikowych opali... Dymy ametystowych chmur... Slupy słonecznego pyłu... Pieszczotliwa bladość żółtych topazów... Różowy rumieniec nieba... Drżenie nikłe gwiazd na fiolecie nieba... Rozdarta krwawa smuga zachodu nad czarną zębizną lasów... Jak wtedy... Jak wtedy!...
Wyrwały ją z zadumy dziwne głosy w przestworzach, lecące niewiadomo skąd. Stefan kocim ruchem schwycił broń i zwrócił się twarzą ku ciemniejącym z tyłu »zasiadki« zaroślom. Zanim Zofia zrozumiała, o co chodzi, para łabędzi zabielała tuż nad nimi w różowem powietrzu. Gędźbiąc, leciały z wyciągniętemi szyjami jak para aniołów. Śliczne skrzydła biły zgodnie o ciche wyże. Nagle z dołu buchnął krwawy piorun. Jeden z ptaków zwinął się, spadł na dół jak kula i ciężko uderzył piersiami o ziemię... Próbował biedź ku wodzie, wlokąc szeroko rozpostarte pióra, ale zagrzmiał strzał drugi i łabędź zamarł na piaskach jak kupa śniegu. Drugi tymczasem kilkoma silnemi uderzeniami skrzydeł wzbił się ponad strzał i poszybował ku ciemniejącym brzegom.
— Uszedł! — syknął Stefan, nabijając pośpiesznie dubeltówkę i śledząc ptaka rozognionem okiem.
— Zosiu, trzymaj go, ucieknie!... — dodał, kiwając głową w stronę postrzelonego łabędzia, a gdy osłupiała kobieta nie ruszała się z miejsca, sam podskoczył ku niemu i, nie przestając przybijać stęplem ładunku, nastąpił nogą na wężowo zwijającą się szyję królewską. Śnieżyste piersi wyprężyły się, rozłożyste loty zabiły gwałtownie o piasek, czarne wypukłe oczy zaszły mgłą...
— Okropne!.. — szepnęła blada jak śmierć Zofia.
— Wspaniała sztuka!... Samka!... — mówił nie zważając na nią Stefan. — Pewnie para i ma niedaleko młode!...
Uniósł zdobycz w wyciągniętej ręce; ptak skrzydła rozpuścił jak wielki biały krzyż, drgał jeszcze i przerabiał czerwonemi łapkami.
— A tamten? Odleciał... jakby nigdy nic!? — szeptała Zofia.
— O nie! On wróci!... — odpowiedział, wskazując lufą broni na ciemniejący widnokrąg, gdzie daleko pod krwawemi chmurami snuło się białe ledwo dostrzegalne widmo i skąd dolatywały żałosne, urywane jęki.
— Zosiu, przychyl się, przychyl!... Wraca! — wołał gorączkowo, chowając się za wiklinę.
Ale kobieta zdawała się go nie słyszeć, stała zapatrzona na lecącego ku śmierci łabędzia i nawet rękę zlekka wyciągnęła, jakby go chciała ostrzedz...
— A co?! Mówiłem, że to nie dla ciebie!... — szepnął cierpko mężczyzna.
— Tak, to nie dla mnie!... Wracajmy!...
— Ładnie byśmy wyglądali, gdybym i ja... — mruczał Stefan, lecz przyjemne uczucie powodzenia opuściło go. Rzucił ciężko łabędzia na dno łodzi i w czasie drogi słowem nie przerwał zaległego milczenia.
Po powrocie Zofia położyła się niezwłocznie na posłaniu w głębi szałasu. Nie odezwała się, gdy ją wołał na wieczerzę, więc urażony wsunął się na swoje miejsce ostrożnie i bez zwykłych pieszczot i gawędy próbował usnąć samotnie. Nie udało mu się to jednak, leżał z otwartemi oczami na wznak, zapatrzony w zaglądające do szałasu gwiazdy.
Już późno w nocy ciepłe ramiona owinęły mu nagle szyję i spłakana twarz oparła się na wzdychających piersiach.
— Wiem, że inaczej być nie może... To okropne!... Długo nie będę mogła wziąć do ust kawałeczka... twej zdobyczy!
— To znacznie skróci czas naszego tutaj pobytu!... — zauważył żałośnie.
Nie odpowiedziała, tuląc się doń całem ciałem i płacząc jak przedtem...




III.

Nazajutrz raniuchno, gdy Zofia jeszcze spała, Stefan rzucił niepostrzeżenie do wody już oskubanego i oprawionego łabędzia.
Nie wspominali o zajściu.
Lecz został między nimi leciuchny obłoczek, jakby blady cień okrwawionego ptaka.
Stefan z przykrością czuł na sobie badawczy i wystraszony, jak mu się wydawało, wzrok Zofii, ilekroć w zapomnieniu pobiegł spojrzeniem za parą kaczek lub kluczem gęsi, przelatujących wysoko pod niebem wieczornem. Zofia z żalem zauważyła pewną oględność w mowie i ruchach Stefana. Świat wrażeń, myśli i uczuć, którym wspólne władanie napełniało ich pierwotnie taką rozkoszą, miał już zaklęte tabu. Milczenie, w które zapadali chwilami i dawniej, nie dyszało już obecnie pełnią wezbranego serca, nie byli już pewni, że ono jest jak dawniej skupienem rozważaniem przeżytych wzruszeń. Kobieta z niepokojem dostrzegała nieznane jej dotąd rysy w młodym mężczyźnie. Mężczyzna, tonąc w objęciach kochanki, boleśnie wyczuwał najlżejszy odruch oporu.
— Ty już mnie tak nie kochasz!... Ty wstręt do mnie czujesz!... Przyznaj się!... — szepnął raz prawie z rozpaczą, podejmując głowę ze wzburzonego łona Zofii.
— Skądże takie myśli?... Ależ kocham cię, kocham jak zawsze i jak wiecznie kochać będę!
Rozśmiała się i zapuściła palce w bujne jego kędziory.
— Nie obiecuj!... Nie my rządzimy naszymi zmysłami, sami jesteśmy w ich władzy. Może masz mnie już dosyć?! Słyszałem, że zakochane kobiety ogarnia niekiedy nagłe i niepokonane uczucie miłosnej odrazy... I nic już nie jest wstanie wrócić im raz spłoszonego uczucia. Czuję, że ciało twoje nie otwiera się dla mnie tak jak dawniej... Ach wydawałaś mi się naówczas kielichem powoju dotkniętym o świcie przez światło słońca... tak szczerze i bezwzględnie oddawałaś mi się...
Słuchała go uważnie, bez uśmiechu, zapatrzona w siebie.
— Nie! — odrzekła spokojnie. — Odrazy nie czuję... Jestem zapewne... poprostu zmęczona... Jesteś, kochany, odemnie silniejszy!... — szepnęła, zarzucając oba ramiona na swoją zapłonioną twarz.
— W zamian powiedz mi, dlaczego nie zastawiasz sieci?!
— Lękałem się, że...
— Widzisz... — przerwała mu żywo, — ryby to zupełnie co innego... One takie od nas... odmienne... Ale zwierzę... ptak... Dotychczas widzę oczy tego łabędzia...
— Właśnie, właśnie, a ja...
Zatkała mu usta ręką.
— Wiesz jak zrobimy: źle mi się tu kąpać... Brzeg błotnisty i głęboko... Więc będziesz mię przewoził na tamtą piaszczystą mieliznę gdzie masz połów i podczas mej kąpieli sieci opodal zarzucisz... Czy dobrze!? Czasu w ten sposób nie stracisz i samej mnie tu nie zostawisz... Boję się, wszystkiego się boję! I coraz bardziej bać się zaczynam... Czy ty nie zauważyłeś, jak blisko już ku nam ludzie podeszli?...
— Ależ to są jakuci! Znam ich prawie wszystkich... i oni mnie znają... Możesz ich się nie lękać — dodał z pewną ostrością w głosie.
Ręka Zofii zanurzona w kędziorach Stefana z lekka drgnęła.
— Wiem. Rozumiesz przecie, że nie osób lękam się, lecz... wydarzeń. Schroniliśmy się wszak tułaj, żeby zupełnie, zupełnie nacieszyć się sobą. Czy nie tak?
— O tak! Zapomnieć i usnąć... — westchnął, znowu kładąc głowę na jej drżących, ciepłych piersiach.
Rozśmiała się cichym, perlistym śmiechem.
— Dlatego lękam się wszelkiej zmiany. I czy nie mam racyi? Zaledwie kruszynę i na małą chwilkę wychyliliśmy się poza obręb, w którym nam było dobrze, a już...
— Mąka się kończy i będę musiał po nią jechać...
— Wtedy pogadamy, ale teraz... ten tydzień, te kilka dni... Niech wrócą, Stef, stare, dawne czasy!...
W nocy straszna ulewa z grzmotami i piorunami przeleciała nad wyspą. Wicher zerwał część poszycia z ich szałasu i strugi zimnego dżdżu obudziły ich. Podczas gdy Stefan starał się załatać dziurę i utrzymać nałożone na dach siano przyciskami z ciężkich; sękatych drągów, Zofia ściągała przemoczone rzeczy i pościel do suchego, nieuszkodzonego kąta. W około ryczały i dygotały ciemności. Wielki krwawo siny miecz błyskawic co chwila przecinał widnokręg. Widać było, jak okiem sięgnąć — w górze czarne, wirujące, postrzępione chmury, w dole — białą, spienioną, rozkołysaną rzekę i pochylone wijące się od uderzeń wichru lasy na ciemnych wyspach. Wszystko siekła ze stalowym łoskotem niemilknąca, zajadła ulewa.
Mimo to było im wesoło.
— Prawdziwie: Zatopiony Dzwon! Brekeke keks! — śmiał się Stefan, wpełzając pod dach szałasu.
— Przyznaj, rusałko, że żaden wodnik nigdy nie nasiąkał tak wodą!
— Istotnie. Poczekaj, nie siadaj na posłaniu... Dam ci suchą bieliznę...
— A co się tam musiało porobić z naszemi kopami?!
— O, zapewne. Będziemy je jutro rozrzucać i suszyć.
— O ile wiatr nam trudów nie oszczędził i nie zwiał wszystkich do rzeki.
— Przytul się, bo zimno!
Długo spali po nocnej przygodzie.
Świeży, śliczny poianek już przechodził w przedpołudniowe gorąco, gdy wyszli ze swego ukrycia.
Rzeka łuszczyła się srebrnemi falami. Z wykąpanych ostrowi biła łuna odmłodzonej zieleni. Wyległe od deszczu trawy i kwiaty już podnosiły ku błękitom obsychające głowy. Na czystych jak źrenica oka niebiosach płonęło jaskrawe słońce i stały grzędy białych, zadumanych obłoczków. Nad nastroszonemi przez wiatr jak przemokłe wrony kopami siana drżało upalne wilgotne powietrze.
— Tak, roboty nam przybyło nie mało. Wiatr zawiódł pokładane w nim nadzieje — rzekł wesoło Stefan, przeglądając oczami łąkę. — Ale przedewszystkiem zjedzmy śniadanie i wykąpmy się... Zastawię sieci, skoro pani moja na to pozwala.
Zofia uśmiechnęła się.
Gdy wywiódł ją i porzucił na ławicy piachu, ogarnął ją wstyd, że musi się rozbierać na tak otwartem miejscu. Ale się przemogła, poczekała chwilę, aż Stefan oddalił się za zakręt przylądka i szybko zrzuciła odzienie. Chłodne, kryształowe fale owinęły ruchomymi lokami prądów jej smukłe białe nogi i, w miarę jak szła ku głębinom po miękkim dnie, całowały jej kolana, kibić i piersi... Nie mogła wstrzymać lekkiego krzyku przerażenia, gdy wielka srebrna ryba mignęła w pobliżu...
— Co się stało? — spytał Stefan, pojawiając się rychło na brzegu.
— Nic, nic! Idź sobie!
Lecz on ani myślał odchodzić; usiadł na piasku, objął rękami kolana i patrzał na nią oczami pełnemi pobożnego zachwytu.
— Jakaś ty piękna!... błogosławiony niech będzie świat, przyroda, życie, które cię stworzyło... Błogosławione niech będą bóle i tęsknoty, przez które poznać i pozyskać cię musiałem! Błogosławiony niech będzie strach twej utraty, który zaostrza zmysły i wyczula uczucie... Błogosławiona niech będzie sama znikomość istnienia, albowiem nienasyconem czyni pożądanie ciebie! Błogosławiony ołtarzu rozkoszy...
— Cóż to? — Plagiat z Weddy?! — rozśmiała się wesoło.
Słuchała zapłoniona i radosna, przepełniona dawną beztroską miłosną...
— Już idź — szepnęła. — Zimno, chcę wychodzić!
Ujęła w garść rozsypane na plecach złote włosy, wycisnęła z wody i związała w węzeł na głowie.
Nie ruszał się. A gdy nie zważając nań wyszła wreszcie na brzeg i schyliła się obok niego po giezło, przysunął się do niej. Obejrzała się w chwili, gdy dotknął jej kibici rozpaloną dłonią i odskoczyła w bok.
— Szaleńcze!... Tutaj... Nigdy!...
Potrząsnęła głową i oczy jej zabłysły gniewnie, surowo.
— Wszak niema innego świadka... prócz nieba! — szeptał z niepewnym uśmiechem.
Zarzuciła szybko na siebie koszulę i spódnicę, poczem poszła ku łodzi, nie patrząc na niego.
W milczeniu przepłynęli odnogę.
— Niech anioł daruje... małpie z zielonej wyspy! — próbował żartować, by zatrzymać ją gdy wysiadła i skierowała się w górę po ścieżce.
— Co za grzech śmiertelny?!
Nic nie odrzekła.
W milczeniu przepracowali pół dnia, śledząc za sobą ukradkiem. Na obiad zeszli się u ogniska. Gdy usiadła, ukląkł obok, ucałował jej dłoń i położył ją sobie na pochylonej głowie. Skoro po chwili pogłaskała ją z lekka, podniósł na nią wzrok pokorny. Miała łzy w oczach.
— Nie gniewasz się?
Potrząsnęła głową.
— Więc zgoda?
— Zgoda, lecz... i ja miewam nastroje i usposobienia!...
— Wiem. Cała rzecz w tem jak je odgadnąć!!?
Spojrzała nań bystro i wzrok natychmiast przeniosła na płomień ogniska.
— Może zdolność odgadywania jest właśnie istotą miłości... — rozważał głośno. — W takim razie rychło mię rzucisz, ukochana, ponieważ nie mam wcale w tym kierunku talentu... A przecież zdaje mi się, że cię kocham!
Czekał na jej odpowiedź ale milczała, skłoniwszy na wzruszone piersi głowę podobną do kwiatu...
— Siedzisz mię wzrokiem, ścigasz wciąż jak jaką zdobycz!... Nie mam gdzie schować się przed twemi oczami...
— Zrozum, iż każdy szczegół w tobie, najmniejszy wdzięk jest dla mnie ciekawy i wzruszający... Przecież zwiędną, znikną te śliczne dzisiaj powaby!... Dla kogo je chowasz?... Dlaczego mają umrzeć niewidziane, niewyzyskane... Przeznaczono im pieścić zmysły, budzić rozkosz... Nie żałuj mi ich... Przecieżeś moja!...
— Wszystko to dobrze ale w odpowiedniej chwili... Czyż ci ich żałuję?!... — odrzekła, chowając zapłonione lica.
— Wiedz, że jestem wiecznie ich głodny, wiecznie!... Żal mi chwilki czasu, spędzonej bez ich widoku, bez ich upojenia... Życie jest krótkie, a potem czeka nas wieczna rozłąka... wieczna noc... wieczna samotnia!
Nie odpowiadała, siedząc pochylona z twarzą ukrytą w ramionach opartych na wzniesionych kolanach.
Stefan westchnął i wstał do roboty.
Potoczyły się dnie smętne, zamyślone.
Pracowali pilnie ale bez dawnej wesołej pustoty, bez figlów i całusów nieustannych, bez hałaśliwych sprawozdań z maluchnych wypadków ich maluchnego światka. Gdy Zofia ubierała się, gdy zasłony opadały z ślicznego jej ciała, Stefan pokornie odwracał oczy.
Ciężki, szary, niepojęty nastrój, nieodpowiedni błahości powodów, niby żałobna pajęczyna oplótł im dusze. Daremnie silili się go złamać. Nawet pieśni śpiewali inaczej niż w początkach i uśmiechali się inaczej.
— Co to znaczy? Skąd to idzie?! — rozważali trwożnie ale z osobna. Czyżby miłość już się skończyła?
Coraz podejrzliwiej śledzili za sobą i zaglądali w głąb siebie.
Na niebie też zaszły zmiany.
Na widnokręgu codzień gromadziły się chmury, zwiastując zbliżanie się pory deszczowej. Nów miesiąca, wypływając ponad nie, srebrzył z góry ich wydęte zwoje, zorza z dołu obryzgiwała je czerwienią i złotem swego pożaru. Wiatr szumiał nad rzeką w łozinach, huczały granatowe fale, przelewając różowe od zorzy piany. Ogień sutego stosu to buchał do góry jasnym płomieniem, to zadymiony pełzał nisko po ziemi, a czarny jego kopeć tłukł się daleko po łące, wijąc i mieszając się z czarnymi cieniami nastroszonych siennych kopic.
Z dala z zaśnieżonych wierzchołków gór leciała z wiatrem zima.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Był wieczór. Zofia naciągnęła szal na ramiona i przysiadła się jaknajbliżej do ognia. Stefan umieścił się obok i długą tyczką poprawiał rozrzucane przez wiatr zarzewie. Imbryk bujał się w dymie, syczał, puszczał bączki pary ale nie kipiał.
— Wietrzysko!... Zanosi się na trzydniówkę. Ten »dolny« nigdy krócej nie wieje. A tymczasem — mąki brak, w worku już widać dno... Będziemy musieli wędrować po mąkę...
— Zabierzesz mię z sobą! — rzekła stanowczo.
— Oczywiście, jeżeli choć trochę ucichnie. Cóżbyś robiła tu sama, tembardziej, że zabawię parę dni... Mam sporo interesów!
— Trochę mąki i herbaty zostało mi w domu...
— Co to znaczy. Wkrótce połów ryb się przerwie. Masła nie mamy ani kęska. Sprobuję sprzedać popu albo księciu nasze siano...
— Teraz?... Za bezcen?!
— Cóż robić, sprzedam za co się da. Niema rady!
Spojrzała z żalem na rzędy kopic, owoc ich słonecznych, szczęsnych dni. I Stefan w tę stronę wzrokiem pogonił. Oczy ich spotkały się w powrocie.
— Widzisz, Stef, źle, żeś mię tu przywiózł.
— O nie mów tak. Czyż istotnie tak ci tu źle było?
— Owszem. Byłam szczęśliwa! — odpowiedziała szczerze.
— Byłaś!? Więc już nie jesteś?
— Posłuchaj, kochany, — powiadają, że kobiety muszą się przyzwyczaić do miłości. Wszak jestem ci powolną!
— Wiem, wiem! Ale cóż ja zrobię, kiedy chcę cię coraz więcej!
Rozśmiała się smutno.
— Ty potrzebujesz zupełnie innej niż ja kobiety, kobiety silnej, zmysłowej z temperamentem...
— Nie wiem. Być może. Ale stało się. Teraz ciebie tylko pragnę i... cierpię.
— Widzę to i nie wiem jak temu zaradzić! Jak robią inni...
— Inni? Nigdy się żony o usposobienie nie pytają, co najwyżej biorą w rachubę jej... zdrowie.
— Więc dobrze. Zgadzam się.
Uśmiechnął się.
— Jużeś mię do czego innego przyzwyczaiła. Kto spróbował czystego i mocnego wina, nie upoi się wodą cukrową!
Zarzuciła mu zwykłym ruchem ręce na szyję.
— Więc czegóż chcesz, utrapieńcze?
— Nie wiem, a raczej wiem, że chcę tego, na co złożyć się muszą wysiłki pokoleń...
— Ba! Mała rzecz! Ale rozumiesz, że dać ci tego nie mogę... Bierz co jest!
Przygarnął ją i zarzucił jej ręce, twarz, piersi i szyję kaskadą pocałunków. Poddawała się im bez wstrętu lecz i bez cienia zachęty.
— Moją wadą jest bezwzględna, nieprzezwyciężona szczerości... — szepnęła cichutko.
Wypuścił ją z uścisku i odsunął się, siląc ukryć na twarzy wyraz zawodu.
— Po prostu — nie kochasz mnie!
— Na inną miłość mnie nie stać!
— Skąd wiedzieć możesz?! W dodatku: dlaczego to zaczęło się od owego nieszczęsnego polowania?
Milczała zmieszana.
— Pewnie wypadkiem.
— Ach, nie! Przyznaj, że oddałaś mi się z litości, z dobroci serca... a może trochę i... z nudów!
— Nie! Tego nie rozumiem. Nie oddałabym się nikomu z żadnych względów ubocznych.
— Więc dopiawdy podobałem ci się?!
Kiwnęła głową.
— Zapewne, że nie byłem ci wstrętny. Ale uczucie może nie sięgało napięcia miłości. Gdyby na mojem miejscu był osobnik, który działałby na ciebie z dostateczną miłosną potęgą... — rozmyślał głośno.
— Ach, nie dręcz mnie! — krzyknęła, padając twarzą na ziemię.




IV.

Nadeszły spodziewane słoty.
Podniebie wypełniło się ołowianemi chmurami, które opadały coraz niżej. Polały się strugi dżdżu, — z początku ciężkie, obfite — następnie drobniejsze, bardziej rozpylone, aż zamieniły się w tumany zimnej, perlistej szarugi, lecące na ukos z wiatrem między strzępami obwisłych chmur i pociemniałą od wilgoci ziemią.
Stefan opuścił z Zofią wyspę zaraz nazajutrz po pierwszej ulewie. Podróż mieli przykrą. Na głównem korycie rzeki o mało nie zalały ich bałwany. Aby przeczekać burzę przystali do brzegu. Zmokli, przeziębli, długo błądzili po ścieżkach wśród wykoszonych łąk i przecinających je zarośli, zanim natrafili na małą jurtę letnią — mokrą i brudną jak kupa nawozu. W ciemnem wnętrzu, przed czerwono gorejącym ogniem grzał się i gadał hałaśliwie cały tłum oberwanych, pół-nagich jakutów. W kącie chałupy dreptały niespokojnie w wodzie i własnym pomiocie ciężko sapiące krowy; psy, koty i nagie dzieci kręciły się po rozmokłej, błotnistej podłodze pod nogami starszych. Duszący zaduch schwycił za gardło Zofię ale nie miała wyboru; noc ciemna, burzliwa wylewała na ziemię strugi nieustającej powodzi. Było tak ciasno w jurcie, że na wąskich żerdzianych pryczach spało pokotem po kilkoro osób. »Białych gości« uhonorowano odstąpieniem na ich wyłączny użytek małego kącika. Z trudnością udało się Stefanowi namówić Zofię, aby się położyła. Sam on ku wielkiemu zdziwieniu jakutów przesiedział noc całą podrzemując na niskim zydelku przed ogniem...
— Boi sięl? Czy co? Nas jakutów się boi?!
— Albo to niema się za co bać?! Czy to mamy ich za co kochać?...
— Ee!... Czego ma się bać człowiek z bronią?! Albośmy to sądzeni przez sądy złoczyńcy?... Gospodynią swoją pewnie tak szanuje... Nie kładzie się, żeby więcej miejsca miała... U nich inaczej niż u wszystkich ludzi — kobieta jest u nich panią!... Kiedy co nieść trzeba, to mężczyzna niesie a kobieta z parasolką idzie... Widziałem w mieście... — gawędzili po kątach jakuci, na tyle głośno, że Stefan słyszał wybornie...
Zofia również nie spała, napastowana przez miliardy żarłocznego robactwa. Nazajutrz zagroził podróżnikom nadomiar głód, gdyż ubodzy jakuci nic nie mieli w letnisku prócz trochę wstrętnego, pachnącego nawozem mleka. A mieli go tak mało, że nie chcieli sprzedać i jedynie »przez szacunek« podzielili się z przybyszami. Zofia nie odważyła się nawet ust umoczyć w tem mleku; Stefan przezwyciężył się i przyjął z podziękowaniem drewnianą, cuchnącą miskę.
— Pij!... Pokrzep się!... Nie mała czeka cię przeprawa... Taka niepogoda!... — zachęcał go dobrotliwie stary gospodarz, ciemny i kostropaty jak własna jego jurta.
Skoro wiatr się cokolwiek uciszył pośpieszyli na brzeg.
Deszcz nie ustawał i szara, wygładzająca się powierzchnia napęczniałej od przyboru rzeki, wydawała się dziobata od jego uderzeń. Wiatr szeleścił w nadbrzeżnych, ociężałych od wody wiklinach.
Górą chmury płynęły z dawnym impetem, brudne i potargane.
— Spiesz się, spiesz Zosiu! To potrwa niedługo! Aby choć główne przeciąć koryto — naglił Stefan.
Zofia z trudnością brnęła po błotnistej ścieżce w rozmokłem obuwiu; nasiąkła wodą spódnica krępowała ją jak pęta.
— Pustynia ma nietylko uśmiechy!
— Deszcz ten nie bardzo na zdrowie dla siana, za to dla zbóż wprost złoto z nieba pada. Byle nie zadługo!
Znaleźli się niebawem wśród szarego lustra pluskającej od deszczu wodnej roztoczy. Mgła i siepota słotna rychło zasnuły brzegi.
Stefan trwożnie spoglądał na niebo i wiosłował usilnie. Zofia, naciągnąwszy chustkę głęboko na twarz, patrzała na białawy pobrzask, ku któremu płynęli i dokąd uciekała z bulkotem spieniona rzeka.
— A była tu otchłań z błękitu!... I znowu będzie!... Nie będzie jeno nic dwa razy w życiu człowieka! — rozmyślała. Bezwiednie zanuciła cichutko żałosną melodyę ludową:

W ogródeczku liście padają,
A mnie ludzie za mąż wydają!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Nareszcie zaczerniły z obu stron blisko wysokie brzegi i czółenko nawróciło w wąską odnogę.
— Uf! — odetchnął Stefan i wiosło rzucił przed siebie na burty.
— Niech teraz dmucha!... Przynajmniej deszcz rozpędzi!
— Daleko jeszcze?
— Już niedaleko... Jak tam czujesz się, kochana? Czy żyjesz jeszcze?
— Żyję, ale już o niczem nie marzę jeno o suchym ciepłym kącie!
Westchnął i otarł spocone czoło.
Dobił do brzegu, wyczerpał z czółenka wodę, świeżych gałązek na dno położył, posadził na nich pieczołowicie »swoją kobietę«, okrył ją, otulił, gdyż znowu zimny wiatr się zerwał, i ruszył dalej.
W zaciszu brzegów bez wielkiego trudu i niebezpieczeństwa dostali się do przystani, gdzie na legarach czerniała po staremu wielka, lśniąca obecnie od wody łódź.
Siepota ustała, lecz potoki błotnistej wody deszczowej z głośnem bulkotaniem żłobiły gęsto rozmokłą ziemię i porywy wichrzyska raz wraz rzucały z obłoków na pola i lasy tumany zimnej rosy słotnej.
Z dziecinną niemal radością powitała Zofia swój panieński pokoik.
— Teraz ja będę gospodarzyć! Proszę usiąść i wypoczywać — zawołała.
Ochoczo wzięła się do rozpalania ognia, do gotowania herbaty i smażenia przaśnych placuszków.
— Zamiast siedzieć pójdę do Uprawy, może przyszły gazety i listy...
— Właśnie, właśnie!... Doskonałe... Tymczasem zagotuje się imbryk...
Kręciła się po pokoju i nuciła z cicha, rada z chwili zupełnej samotności, w której nie odczuwała jednak grozy pustkowia. Zmieniła bieliznę, wdziała suchą suknię a wraz z tem jakby wróciły jej dawne nałogi dobrze wychowanej panny. Gorący rumieniec zaróżowił jej twarz, gdy wspomniała nagle, że widział ją całkowicie nagą ten tak niedawno obcy mężczyzna... Purpurowa chmura miłosnych wspomnień ognistą strugą przepłynęła jej przez myśli i ciało. Usiadła, wsparła czoło na ręku i w głębokiej zadumie patrzała na ogień... W tej zadumie nie było wszakże jego...
— Czyżbym go nie kochała? — pomyślała i zimny chłód trwogi przeszył jej serce...
— Lecz nie!... Ona go kocha!...
Skoro usłyszała jego kroki, cicha, błoga słodycz znowu ogarnęła ją, ciepło rozkoszne obmyło znagła jej członki niby oświeżająca a pieszczotliwa kąpiel wody krynicznej, wygrzanej na słonecznej mieliźnie.
— Jaki on był biedny, zawstydzony wtedy, kiedym go odtrąciła!
Wszedł Stefan z całą paczką gazet, miesięczników i listów.
Chciwie darła koperty i pożerała gorączkowo małe kolorowe ćwiarteczki. Rysy jej ściągnęły się i zaostrzyły — nabrały surowej energii.
— Cóżeś ty taki zasępiony?
— Eh! nic!... Głupstwo!... Książe siana nie kupił!... Mówi, że zgnić może, że rok będzie dżdżysty... że ma dość swego...
— Więc co takiego?
— Co? Nie będziemy mogli wrócić!...
— Jeżeli mają lać ciągłe deszcze, to lepiej, że zostaniemy...
— Gdzie?...
Po raz pierwszy podeszli tak brutalnie i blisko do kwestyi ujawnienia swego stosunku przed światem. Znów Zofia zapłoniła się mocno, ściągnęła brwi i usta...
— Choćby... u mnie! — rzekła cicho.
— Nie pozwolą. Tu lepsze miejsce...
— Więc u ciebie!...
Twarz mu się rozśmiała.
— Trzeba będzie podać prośbę...
Teraz z kolei ona zachmurzyła się.
— Po co zaraz podawać?... Poczekamy jak nas zaczną niepokoić...
— A jeżeli dziecko?
— Dotychczas go niema!...
Oboje umilkli i zagłębili się w przeglądaniu przyniesionych gazet. Stefan wkrótce wstał i zadumany zaczął się przechadzać po jurcie. Zofia przebiegała szybko szpalty pism, wykrzykując i komunikując mu przeczytane wieści... Były coraz gorsze, ożywienie jej słabło, wreszcie pochyliła głowę, czoło oparła o rozłożone gazety i płacz cichy, nieutulony, półdziecięcy — zwykły jej płacz — wstrząsnął jej plecami.
— Widzisz, widzisz!... I poco to?! Co z tego komu przyjdzie? Dziwisz się, że mię smuci, iż mąki i masła dostać nie mogę... Zrozum, że chcę wyrwać cię, chcę wyrwać znowu na czas jakiś... z kołowrota tych jałowych i bolesnych myśli!... Czy ciebie nie przeraża ponowne ich panowanie? Co komu z nich przyjdzie?... Co komu z nich?... A zatruwają życie, osłabiają wolę... Naszem zadaniem przetrwać — przetrwać za jakąbądź cenę... Zachować...
— Co zachować...
— Siebie.
— Zachować ciała nasze, chcesz powiedzieć!... Niby pobielane trumny... Niby żywych nieboszczyków...
— Żywi nieboszczycy zmartwychwstają, umarli lub obłąkani — nigdy. — Nie doradzam przecież, by wypierać się czegokolwiek albo wchodzić w kompromisy, lecz jedynie... nie myśleć o stratach bezpowrotnych, nie krwawić sobie wciąż ran... Praca, jakabądź praca...
— I nie zwracać się do nich z niczem, z niczem!
— To co innego, tu chodzi... o ciebie, o twój spokój, o twe dobre imię, o miłość naszą... o coś, co droższe mi nad życie...
— Dziś o to... jutro zawita nędza, więc o pieniądze... też dla mnie... Dalej o wygody... o powrót do kraju!...
— Wcale nie! Istnieją granice... Zresztą są prośby i prośby... Czasem prośba jest właściwie żądaniem...
Długo w nocy prowadzili gorący spór o tem jak zachować swe dusze.
Ulewa smagała pochyłe ściany i płaski dach ich chatki; wiatr trzepał rozmokłym pęcherzem w oknie. Czasem silniejszy jego podmuch wpadał przez szeroki otwór w kominie i wyrzucał na izbę dym i iskry dogasającego ognia.
Rozstali się czule ale... usnęli osobno.




V.

Gdy nazajutrz Stefan po nadaremnych poszukiwaniach kupca na swe siano, wszczął znowu rozmowę o wspólnem ich w przyszłości pożyciu, Zofia odrzekła mu żywo:
— Wiesz co: nie podamy prośby!.. I nawet nie zmienimy nic w naszym dotychczasowym trybie życia. Niech miłość nasza możliwie długo zostanie wyłącznie naszą tajemnicą... Żadnych więzów, żadnych publicznych zobowiązań prócz woli naszych serc!... Czy zgoda? Będziesz przychodził jak dawniej... Albo ja pomagać ci będę jako żniwiarka... Najmę się do pielenia albo kopania w ogrodzie... Przecie chodzą na zarobek wieśniaczki?...
— To co innego... Będą gadać... Już gadają!
— Niech gadają. Gadania nie unikniemy... Gadali od samego początku ale to zupełnie co innego niż publiczna parada naszego stosunku... Czy ty w ogóle nie uważasz, że te zaręczyny, śluby, wesela są niezmierne brutalne... że tchną barbarzyństwem czasów w których powstały, kiedy to siłą uprowadzano kobiety, kiedy społeczeństwa, rody, rządy, rodziny mieszały się do wszystkiego... kiedy rzeczy wstydliwe i tajemne pełniono publicznie... Weźmy choćby to odprowadzanie oblubieńców do sypialń na dawnych weselach... Spłonęłabym ze wstydu i nie byłabym w stanie odpowiadać na pocałunki pocałunkami, wiedząc, że za ścianą cała czereda kobiet i mężczyzn, rozgrzanych jadłem i napojem, o tem myśli, wyobraża to sobie i nawet o tem mówi... Albo nazajutrz... wyjście poranne... Dalej wizyty poślubne... Wszystko, wszystko to wstręt i odrazę budzi we mnie jak publiczna chłosta... Ciało moje kurczy się i w sobie zamyka na samą myśl o tych przejściach... Myślę, że w zwykłych warunkach nie wyszłabym za mąż. A przecież nie jestem nadmiernie wstydliwa... ale tylko z tobą, ukochany!... Nie chcę też żadnych próśb!... Jeżeli zaś zamieszkamy razem, bez pozwolenia władz, zaczną się zaraz donosy i zatargi z policyą... Więc lepiej niech zostanie jak było... Zgódź się!... Nie marudź!... Bądź dobry!...
Zarzuciła mu zwykłym ruchem ręce na szyję i przytuliwszy policzek do jego policzka szeptała cichutko jak wietrzyk:
— Nikt trzeci niech nie wpełza między mnie i ciebie!...
— A... dziecko?! Jak będzie... dziecko?
— Jak będzie... to uczynimy dla niego tę ofiarę... Lecz po co wyprzedzać wypadki...
Zgodził się, gdyż nie miał wyboru i udał się do swej zagrody tegoż jeszcze wieczora.
Był wielki na to czas. Kartofle kwitły i należało je powtórnie okopać. Jęczmień dojrzewał i chmary susłów obległy niwy. Stefan znalazł koło swych pól setki wspaniałych nór, z górami wyrzuconego z głębi żółtawego piasku, na którym żółte zwierzątka stawały groźnie słupka przy jego zbliżeniu się i ćwiekały nań ze zdumieniem i gniewem... Widocznie uważały się za posiadaczy zbóż na mocy przedawnienia. Miejscami, gdzie ziarno już stwardniało, widział załamane łapkami szkodników objedzone kłosy. Wziął się za głowę. Całemu plonowi groziło doszczętne zniszczenie. Udał się więc przedewszystkiem do sąsiada jakuta, który zobowiązał się doglądać pól podczas jego nieobecności. Ten wszakże dość filozoficznie potraktował rozpacz Stefana.
— Tyle ich jest, że za wszystkimi się nie upędzisz! — tłomaczył się spokojnie.
— Wziąłeś pół cegły herbaty?...
— Wziąłem... Dlaczego nie miałem wziąć!?
— Zobowiązałeś się zatykać nory...
— Cóż, że zatknę, kiedy ona obok wykopie... Nie warto!...
— I tę obok też powinieneś był zatkać. I nawet gdyby trzecią wykopała, i tę trzecią... Co drugi dzień miałeś zboża obchodzić...
Jakut kręcił głową...
— I bohater prędzej się znuży niż ona... Zresztą nie było takiej umowy, żeby po trzy razy tę samą dziurę zatykać...
Stefan gniewnie machnął ręką.
— Chodź teraz, pomóż mi...
— Kiedy deszcz!
— Cóż z tego?... Przecie ja pójdę...
— Pójdziesz na swoje, ale na cudzem, to niema takiego prawa, żeby w deszcz pracować!
Z trudnością udało się Stefanowi go skłonić, żeby udał się z nim za osobny naddatek.
Do późnej nocy na wietrze i deszczu pracował z jakutem. Trzeba było nietylko zniszczyć nory na brzegu pól, zagwoździć je chróstem i kołkami, ale przejrzeć niwy w środku, czy tam nie założyły sobie zwierzątka w ukryciu zapasowych śpichlerzy. Po kilkugodzinnej włóczędze po pas wśród mokrych zbóż, wrócił Stefan do izby taki zmęczony, że zamierzonej wycieczki do Zofii musiał zaniechać.
Nazajutrz powtórzyło się to samo. Od świtu, już bez jakuta, obchodził pola, choć zimne wichrzysko rzucało nań co chwila to z góry, to z boku garście rozpylonej wody. Odkrywał nadspodziewanie coraz to inne nory w rozmaitych miejscach. W dodatku płoty miejscami zostały naruszone przez bydło, miały złamane przęsła i porwane wiązadła. Musiał w lesie wyrąbać kilka nowych kołków, wici naciąć nad rzeką. Zapadła noc czarna, wietrzna, mokra i zimna a Stefan jeszcze tłukł się po polu.
— Ee!.. Dyabli niech wezmą nowe obyczaje!... — rozmyślał w domu późno, susząc przy płonącym ogniu swą przemoczoną odzież. — Czyby tak było, gdyby tu była... Nie kocha mnie po prostu... Prawdziwa namiętność łamie wszelkie przeszkody, nie zważa na ludzi, na wstyd... Nie kocha mnie ale sama o tem nie wie! — powtarzał z goryczą.
Siedział na niskim zydelku opadnięty przez posępne myśli i wsłuchiwał się w szelest lejącej na dworze pluchoty, spoglądał w okna skąd patrzała czarna, nieprzejrzana noc.
— Dośćby już było tego dobrego: zboże wylegnie a z siana zgoła nic nie będzie! Nie pójdę i jutro do niej, nie pójdę! Niech potęskni! A może rada, że mnie niema?... Wypoczywa sobie... Może już przekonała się, że mnie nie kocha?!
Poryw żalu, gniewu i tęsknoty zatargał jego sercem, wypełnił piersi szarpiącym niepokojem. Zerwał się i zaczął przechadzać szerokiemi krokami po jurcie...
— Wtedy... co pocznę, co pocznę?...
Znów siadł ze zwieszoną głową.
W tem rozległ się leciuchny stuk we drzwi. Zerwał się wylękły i rozradowany niejasną nadzieją. Drzwi otwarły się i wsunęła się zakapturzona postać. W czarnej ramce nieprzemakalnego płaszcza błysnęła jasna, droga twarz.
— Ty?... Przyszłaś?! Jakże się to stało?
— Tęskniłam. Nie zjawiałeś się!...
Rzucił się ku niej, całował ręce i wilgotne lica; ściągał z niej płaszcz, przemoczone buciki, pończochy... Małe, białe stopki, zimne jak lód, grzał na własnych piersiach...
— Jakże to było? Jakże było?... — powtarzał.
Rozśmiała się.
— Źle było. Bałam się. Och, jak się bałam całą drogę! Noc czarna... Wichura... W zaroślach nieustannie łopoce... Wciąż mi się zdawało, że się ktoś czai za drzewami... To znowu, że zabłądziłam, że zabrnęłam gdzieś w topiele... Rozpaczałam, że już cię nie ujrzę, że utonę... Pewnie, że błądziłam, bo wyszłam o zmroku, gdy przekonałam się, że znowu nie przyjdziesz, a dowlokłam się ledwie teraz...
— Nie chcę! Nie chcę! Słyszysz... nigdy.. Jeszcze istotnie gdzie wpadniesz... lub spotkasz złych ludzi. Jeżeli nie przychodzę, to znaczy, że nie mogę. Miałem dużo roboty... Wyobraź sobie, że Boksan wcale susłów nie tępił...
Opowiadał jej o swoich kłopotach, podczas gdy imbryk kipiał wesoło na węglach i rumiany podpłomyk, piekący się nad żarem, rozsiewał w około nęcący zapach. Znów jak dawniej wesoło gwarzyli i przerywając sobie, przekomarzając się, wspominając zabawne wydarzenia z przeszłości i... całowali się, całowali bez końca... Całowali się ustami, całowali spojrzeniami, sięgającemi głęboko w źrenice gorejących oczu, pieścili się słowami, pieścili melodyą głosu, pieścili dotknięciami rąk, lekkiemi jak potrącenia gałązek owianych jednym, gorącym burzliwym podmuchem. Wreszcie ogień dogorzał i purpurowa jego łuna wsiąkła w gęsty zmrok jurty. Cichość przerywana monotonnym siepotem deszczu i westchnieniami wichru wdarła się do wnętrza ich domku.




VI.

Dwa dni spędziła u niego. Pomagała mu w polu, lub gdy bardzo dokuczała ulewa przyrządzała w domu obiad, podczas gdy on wojował w dalszym ciągu z susłami.
Ale trzeciego dnia, gdy na chwilę rozchmurzyło się niebo i zabłysło blade słońce odeszła i nawet nie pozwoliła, by ją odprowadził.
— Mam i ja malutkie sprawy gospodarcze... Nie chcę jednak, aby z ich powodu ucierpiały twoje!...
— Widzisz, ile ubyłoby trudów i wydatków, gdybyśmy zamieszkali razem...
— A więc ze względów... gospodarczych? — spytała z lekką ironią.
— Ależ nic — bronił się. — Powtarzam, że każda chwila spędzona bez ciebie wydaje mi się krzywdą i stratą. Czyż sama tego nie odczuwasz?
— Tak. Lecz... wolę wciąż tęsknić, niż... przestać tęsknić!
Szedł obok niej drożyną i gorąco dowodził, że muszą zamieszkać razem, że na tem się skończy wcześniej czy później, że tysiączne okoliczności pchają ich ku temu fatalnie.
— Przedewszystkiem tęsknota, pragnienie zlania się zupełnie, doszczętnie w jedno, co nie nastąpi nigdy na odległość... Osobnik całkowity, zawierający świat fizyczny i duchowy w sobie zamknięty i sobie wystarczający, to ani mężczyzna ani kobieta, to mężczyzna i kobieta razem, połączeni miłością... Najpotężniejsza indywidualność jest zawsze ułamkiem. Jednostka w świecie ludzkim zaczyna się od dwojga. Stąd wieczna towarzyszka miłości — tęsknota...
— Nierozsądny — szepnęła — więc chcesz ją zniszczyć...
— Dalej: zaoszczędzenie energii w walce o życie, wychowanie potomstwa, współpracownictwo, podział pracy... Naturalna duchowa i ekonomiczna konieczność — dowodził nie zwracając na nią uwagi.
— Jota w jotę tak samo Arystoteles bronił niewolnictwa!
— Ale tu co innego — tu wszystko łagodzi miłość!
Słuchała z opuszczoną głową, a w tym jej zwykłym ruchu on nauczył się już poznawać wyraz niezłomnego uporu.
— Nareszcie bezpieczeństwo, bezpieczeństwo — ciągnął z rozdrażnieniem. — Trwoga nie opuszcza mnie, kiedy nie wiem, co się z tobą dzieje. Wciąż mi się marzą rzeczy najokropniejsze... Widzę łotrów, kryminalistów wchodzących w nocy do twej chatki..
— To stać się może i przy tobie...
— Zawsze — nie to...
— Owszem, zdarza się... A Dutkiewiczowie w roku zeszłym? Zresztą mam broń...
Pokazała mu mały rewolwer.
— Skąd go masz?
Zawahała się.
— Od Zerowicza! — odpowiedziała wreszcie rezolutnie.
Zatrzymali się.
— Więc... on był?
— Był.
— Cóżeś nie powiedziała?
— Nie było co opowiadać. Wziął gazety i odszedł.
— I... zostawił rewolwer?
— I zostawił rewolwer!
Ruszyli dalej.
— A gdybym... poprosił cię, abyś mu go... oddała?
— Nie usłuchała bym, rzecz prosta. Zerowicz jest porządnym człowiekiem, dobrym towarzyszem i nie mam powodów go obrażać... W dodatku rewolwer potrzebny mi jest...
Znów zatrzymali się.
Niedaleko z poza drzew wyglądała kopuła cerkwi uprawskiej. Stefan spojrzał w tę stronę, poczem zwrócił na Zofię żałosne oczy. Ta rozśmiała się i podając mu świeże usta do pocałunku szepnęła z tkliwą prośbą:
— Bądź rozsądny i wspaniałomyślny. Pozwól mi jaknajdłużej pozostać... twoją... kochanką... tylko kochanką!... Bezwątpienia, że masz racyę! Wszystko, coś powiedział prawda i pewnie, że się koniec końców tak stanie... Ale teraz pozwól mi kochać cię bez żadnych ekonomicznych i socyologicznych dodatków! Będziesz pamiętał?... Do widzenia, do rychłego widzenia, ukochany!
Uścisnęła go, on się rozchmurzył, objął ją, ucałował a potem długo czekał na miejscu, czy nie obejrzy się z drogi. Istotnie obejrzała się przed wejściem do gaju i posłała mu zdala ręką pocałunek. Smukła, ciemna jej postać mignęła kilkakroć wśród białych pni brzozowych na tle zachodzącego słońca i znikła w zaroślach. Stefan odwrócił się i spojrzał na okolicę krwawą od poświaty zachodu. Rzędy leśnych ostępów piętrzyły się jedne nad drugimi niby olbrzymie malachitowe tarasy wiodące do ukrytego zamczyska. Bliżej blask zorzy tonął w tysiącu drobnych miedziano-szarych bagien, ślizgał się po czarnych jeziorzyskach porysowanych jasnemi smugami. Stado kaczek z furkotem przeleciało i zapadło w tamtej stronie.
Stefan broń na plecach poprawił i poszedł w tym kierunku.
Nazajutrz nie doczekał się nawet wieczora. O zmierzchu już był u Zofii. Po cichutku otworzył drzwi i wszedł do wnętrza. Było pusto. Uchylił perkalową zasłonę nad łożem, myśląc, że śpi, lecz i tam jej nie znalazł... Widocznie wyszła... Usiadł trochę zawiedziony i przyglądał się rozmaitym kobiecym drobiazgom rozrzuconym po izbie, pełnej śladów jej upodobań, przyzwyczajeń i zajęć... Książeczka z rachunkami na stole... Paczka listów przewiązana sznureczkiem... On rachunków nigdy nie prowadził a listy palił, przyuczony do tego długim udziałem w spiskach. Album fotograficzne... Portrety staruszków, pewnie rodziców... Cały szereg młodych i starych, męskich i kobiecych postaci... Było tam kilka grup, gdzie Zofię otaczali ludzie zupełnie mu obcy — krewni a może koleżanki i koledzy... Cały tłum dusz i ciał przesunął się więc już koło niej... Bój uczuć powstał w niej i umarł zanim go poznała. Nie jest przecie już taka młodziutka!...
Natrafił na męską twarz nie tyle piękną ile niezwykłą, z czołem szerokiem i energicznem, dumnem spojrzeniem. Długo przypatrywał się jej u okna przy słabnącem świetle gęstniejącego zmierzchu. Nie zauważył, że Zofia już stoi koło niego.
— Kto to?
— To... człowiek, który się kochał we mnie!
— A ty?
— Ja?... Nie!... — odrzekła zimno. — Zbyt zajęta byłam polityką.
— Niezwykła twarz!
— Bardzo rozumny i wykształcony człowiek. Uczony ale... innego kierunku!
Przyjrzała się fotografii i spokojnie położyła ją na stole.
— Byłam u Czojona, zaniosłam żonie jego trochę chiny. Ma febrę... Schudła jak szczapa... Ci dziwacy leczą ją rozmaitemi obrzydliwościami... Wyobraź sobie, kazali jej zjeść utłuczoną żabę... A pan co porabiał? — gwarzyła, krzątając się koło komina.
— Ja? Jak zawsze... Niszczyłem nory suśle... — odrzekł niechętnie.
Spojrzała na niego z pod oka i umilkła.
Brzęczały naczynia, cichutko stąpały po glinianej podłodze lekkie kroki kobiece, trzaskał na kominie złoty ogień, oblewając jasnym blaskiem młodą, piękną twarz zadumanego mężczyzny. Niezadługo stanęły na stole filiżanki, spodek z masłem, garnek z mlekiem, cukierniczka drewniana, mały bochenek chleba, wreszcie talerz poziomek. Przyjemny, leśny zapach rozlał się w rozgrzanem powietrzu.
— Kolacya! — rzekła cichutko.
Stefan nie słyszał zapatrzony w odległy kąt izby. Dopiero kiedy uklękła koło niego, ocknął się.
— Niech pan mój nie smuci się! Nie kochałam nikogo, nikogo prócz niego!... Chociaż doprawdy nie wiem, czy byłby to grzech tak wielki...
— Żadnego nie byłoby grzechu!... Przecie nie pytasz się mnie czy kochałem inne?
Uśmiechnął się krzywo i próbował rozpleść jej ręce, nie puszczała go jednak, śmiejąc się samemi oczami, które utkwiła z rozkoszą w jego pociemniałych oczach.
— Wielki dzieciaku! Gdzież się podziały twoje teorye?... Zazdrosny jesteś o jakąś marę... przywidzenie!
— Wcale nie zazdrosny... tak.. myślałem tylko... Coby było, gdybyś była wyszła za mąż?... Tybyś przecie nie rzuciła męża!... Po prostu wyobrazić sobie też nie mogę, że mogłabyś nie być moją... Wydaje mi się, że zdawna, zdawna znam cię... że szłaś ku mnie przez wieki... I wyobrazić sobie życia nie mogę bez ciebie!
Słuchała go radosna, spłoniona jak ten wieczór, który zapadał właśnie nad ziemię.




VII.

— Zaiste można zwątpić o istnieniu słońca! — skarżyła się Zofia.
Deszcz lat, padał, kropił, mżył na wszelkie sposoby ale nie ustawał na chwilę. Rudo-szare chmury wypełniały sklepienia niebios, przewalały się nieustannie z końca w koniec widnokręgu. Zmienne wiatry gnały je tam i napowrót jak tabuny stłoczonych koni. Czasem obłoki zawisały tak nisko, iż w biegu zawadzały frędzlami swych poszarpanych krawędzi o wzgórza i lasy. Siwe grzywy dżdżu wlokły się za nimi przez pola, jeziora, gąszcze borów i mętne kotliska rozlanych bagien. Zboża wyległy, trawy przygarbiły się, drzewa zwiesiły smutnie ociężałe konary. Skupieni w przemokłych jurtach krajowcy, codzień obliczali straty, jakie przynosił im ten niewczesny potop i z rozpaczy grali w karty.
— E! Boże! Gdyby połowa tego deszczu była na wiosnę, bylibyśmy bogaci, a tak... — wzdychali.
— Niechby stary Kutujachsyt poszamanił... Zbierajcie składkę!...
Szamanił stary Kutujachsyt, odprawiał zamówione nabożeństwo pop parafialny w uprawskiej cerkwi — a deszcz sypał i sypał. Ziemia nasiąkła jak gąbka, rzeka wezbrała i pociemniała jak w czasie wiosennego rozlewu.
Cały ten okres nudny i bezczynny kochankowie spędzili razem u Zofii, gdzie było więcej książek, gdzie wcześniej dochodziły listy i głuche wieści z dalekiego świata.
Stefan zresztą niebardzo tęsknił do poczty i od niechcenia przerzucał gazety.
— To darmo. Wyżej uszu nie podskoczysz. Przegraliśmy... Tego niema co ukrywać! Rządy wszelkie są wyrazem układu sił realnych a sił nie zadekretują, nie stworzą najmędrsi ludzie gadaniem czy pisaniem... Muszą dojrzeć warunki na podstawie ogólnego rozwoju stosunków ekonomicznych, według praw niezłomnych... Mamy czas, Zosiu...
— »...W kraju jest marnie. Ogromnie daje się odczuwać brak ludzi ze sfery inteligentnej, która zwykle daje kierowników i inicyatorów roboty wśród mas robotniczych i to może być przyczyną najpoważniejszą dzisiejszego zastoju ruchu...« — czytała Zofia urywek z otrzymanego listu...
— Głupstwo. Niema ruchu, gdyż sytuacya niejasna, gdyż społeczeństwo nasze posiada zadużo jeszcze drobnych rzemieślników i chłopstwa z jego konserwatyzmem i ciemnotą, które ważą na szali politycznej...
— Więc cóż? więc połóżmy się spać?... Co znaczą te ogólniki: stosunki, konieczność dziejowa, rozwój? Przecież wszystko to przejawia się jedynie przez człowieka i w człowieku... Musi przejść przez naszą jaźń zanim się wcieli...
— Kochana, poco mi powtarzasz te prawdy elementarne?... Chodzi o to, jak to uczynić?... Zresztą dla nas to niema żadnego znaczenia... Jesteśmy skazani na »własne życie« i nie zatruwajmy go jałowymi sporami...
Kończyło się na tem że każde z nich zagłębiało się w swej książce. Zofia chciwie czytała publicystykę, Stefan wolał powieści...
— Pyszny jest ten humorysta!... Posłuchaj: Młody chłopiec skradł dziennik dorosłej siostrze i zaopatruje go we własne komentarze... Ale tego powtórzyć nie podobna, to trzeba przeczytać... Chcesz, przeczytamy razem.
Zofia posłusznie odkładała, co miała w ręku, i słuchała zabawnych, pogodnych opowieści cudzoziemskiego humorysty, śmiejąc się serdecznie z niektórych ustępów...
— Ci mają nerw życia!... — wołał rozweselony Stefan.
— O! nie! Oni mają wolność!...
— No tak, to prawda: oni mają wolność! — mruczał i zaczynał w zamyśleniu krążyć po izbie.
— Wiesz co, Zofio: ty jesteś dziwną kobietą!... Mówią o dębie i bluszczu... Zapewne, że nie jestem bluszczem, lecz i ty... Nie uwierzysz jak często czerpię z ciebie otuchę! Ale chwilami, wyznaję, że i lękam się ciebie...
— Nie lękaj się. Nie masz czego...
Opierała się o jego ramię i objąwszy się chodzili w milczeniu po jurcie pełnej zmierzchu i szumu szalejącej nazewnątrz szarugi. Świeca migała i topniała.
— Psi czas!... Chodźmy spać!...
Tak upływały dnie podobne do siebie jak krople padającego nazewnątrz deszczu.
Co parę dni Stefan odwiedzał swe gospodarstwo, oglądał nory suśle i ogrodzenia. Zboże rozkoszowało się wilgocią. Grube, wąsate jego kłosy nasiąkłe wodą, z kroplami deszczu w pazuchach ziarenek, ani myślały twardnąć.
Jednakże brak pieniędzy i wzrastająca drożyzna mąki zmusiły Stefana do zaczęcia żniwa bez względu na deszcze i stan zboża. Zaproponował Zofii, aby przeniosła się do niego:
— Czasem w ciągu dnia parę ledwie godzin będzie można żąć, ale wyczekiwać tego czasu należy bezustanku... Nie będę więc przychodził... A będę miał dużo wolnego czasu... — tłumaczył jej zmieszany i niepewny.
Rozumie się, że Zofia zgodziła się natychmiast i zabrała z sobą rzeczy niezbędne dla dłuższego pobytu. Mieszkania jednak nie zwinęła.
Kiedy ustawał deszcz, kiedy wiatr otrząsał i osuszał cokolwiek zboża, lub kiedy słońce wyglądało na chwilkę z za chmur, ich sierpy dzwoniły na niwach, ich twarze zgodnie chyliły się ku ziemi i ręce tuż obok siebie zbierały w garść poplątaną wilgotną słomę. Znowu Stefan odgrywał przyjemną dlań rolę nauczyciela Zofii.
— Zbiórka sierpem jest najdroższą ale najkorzystniejszą... Nic jej nie zastąpi... Przy koszeniu lub zbiórce maszynowej osypywanie się ziarna dosięga dwudziestu — trzydziestu procentów...
— Żałuję bardzo, gdyż inaczej... kupilibyśmy żniwiarkę — Czy nieprawda? — śmiała się Zofia.
— Gdyby nie było tak splątane wichurą, kosiłbym... Nie mogę patrzeć bez wyrzutu na twe ręce spękane, zjedzone jakby ługiem wilgocią słomy...
— Głupstwo, aby tylko zagoiły się, kiedy z pogodą nastaną rzeczywiste żniwa...
— Dlatego musimy się spieszyć, aby przygotować sobie zapas mąki... Wszak mamy jeszcze popłynąć na łąkę, aby skończyć zbiórkę siana...
— Ach, ta łąka! — wzdychała przekornie Zofia...
— Cudna była!...
Dzwoniły sierpy, długie garście zboża wzlatały do góry i, zataczając łuk, spadały na ziemię. Wieczorem składał Stefan wielkie czochrate snopy w czwórki i nakrywał je piątym snopem, niby czapą.
W czasie deszczu siadywali w jurcie przy płonącym ogniu i podczas gdy Zofia oskubywała kłosy i suszyła je na wielkich patelniach z blachy, Stefan mełł oczyszczone ziarno na małych ręcznych żarenkach. Z góry nad kominem nad złotowłosą głową Zofii zwieszały się z poledni jasne wąsate kądziele schnącego jęczmienia. Pachniało jak w spichlerzu.
Zofia przy tej pracy nuciła zwykle ulubioną swoją piosenkę:

Co dzień wieczór ku fontannie
Szła, pięknością swą czarując.
Co dzień wieczór na spotkanie
Spieszył jej niewolnik młody.

Raz księżniczka doń podchodzi
Opuściwszy oczy, mówi:
Powiedz, proszę, mi swe imię
I skąd tutaj się pojawiasz?...

Niekiedy Stefan opowiadał wydarzenia ze swego burzliwego życia.
— Zdarza się, iż najlepszy człowiek, najmężniejsza dusza znajdzie się nagle na włosek od błędu, od zguby — zaczynał sentencyonalnie.
— Siedziałem już od pół roku w więzieniu. Odmówiłem zeznań. Gnębili mnie. Nie dopuszczali nic ze świata. Nie miałem książek, pieniędzy, nawet bielizny na zmianę. Nie puszczano mnie na spacer, nie dawano widzeń. Cztery białe ściany, kraty i siatki w oknie, tapczan, stół i stołek... Szalona nie dająca się opisać nuda, czczość jakiej nie doświadczałem nigdy ani przedtem ani potem... Kiedy mucha przelatywała przez celę śledziłem z całą pilnością, z wytężoną uwagą dokąd dąży i co robi, gdyż był to już niezwykły i wysoce zajmujący wypadek... Raz ni z tego, ni z owego wezwano mię wieczorem do kancelaryi więziennej, przyczem kazano się ubrać. — Oho! pomyślałem. Coś się stało a może wyrok przyszedł i wywożą mię. Ryłem podniecony i zaciekawiony niezmiernie.
W kancelaryi zastałem dwóch aniołów-stróżów, którzy wsadzili mię do dorożki i powieźli... Cudny był wieczór... Ledwie co minęła burza... Jeszcze grzmoty i błyskawice grały w oddali. Świeże podniecające aromatyczne powietrze upoiło mię... Jechaliśmy koło ogrodów, skąd płynął zapach bzów i młodej zieleni... Dalej na ulicach szeregi przechodniów... Ujrzałem ludzi wolnych, bez straży, idących parami lub samotnie... mijałem strojne kobiety. Dolatywał mię wesoły gwar niekrępowanych rozmów i śmiechów... Serce biło mi — szumiało w głowie... Miałem ochotę żartować, śmiać się, ściskać wszystkich wokoło, nieledwie mych stróżów... Nawet w posępnym budynku śledczym wesoły nastrój nie opuścił mnie a gdy mnie zamknięto w ciasnym pokoiku zacząłem ku wielkiemu zgorszeniu wachmistrza... gwizdać... »Tutaj nie miejsce do gwizdania! Niema się pan z czego cieszyć!« — skarcił mię zresztą bardzo rozsądnie. W chwilę potem wprowadzono mię do większej sali jasno oświetlonej, gdzie wśród gromady wojskowych stał robotnik... Wzięli go widocznie wprost z warsztatu... twarz miał usmoloną, na zabrudzonem ubraniu widniały ślady świeżej oliwy... Czarne ręce mu drżały; z pod sadzy przeświecała twarz blada i wzruszona... Szeroko otwartemi oczyma patrzał na mnie z przerażeniem.
— Więc znasz go? Znasz?! — pytał ostro oficer... ltobociarz milczał...
— Gadaj! My cię nauczymy mówić!
Usta młodzieńca zadrżały bezradnie. Istotnie mnie nie znał. Nagle ogarnęła mię pustota i nim straż moja spostrzegła, schwyciłem więźnia za rękę.
— Pluń na nich, towarzyszu! Nie lękaj się!... Nie daj się! Już pół roku siedzę w kazamatach i...
Poczułem uderzenie i szarpnięcie w tył... Zdołałem jeszcze wykrzyknąć:
— Pluń!... Nie daj się!...
Pobito mię, ale ten chłopak, z którym potem spotkałem się już na wygnaniu, okazał się dzielnym miłym towarzyszem i przyznał mi się, żem go wtedy bardzo pokrzepił i uratował od zeznań, jakich by może całe życie żałował.
— Straszną jest czasami potęga wypowiedzianych wyrazów... Nic nie jest w stanie ich cofnąć jak rzuconego pocisku... — dodał pouczająco.
— Szczególniej niedobrych wyrazów!... — szepnęła Zofia.
— Szczególniej niedobrych!... — zgodził się. — Uważałem nieraz, że wrażenia ich nie zdołają zagładzić nawet dobre... postępki. Nie możemy zapomnieć o nich i one wracają dręczące i złośliwe, jak zmory...
Szczególniej, jeżeli musimy je przebaczać!... — podkreśliła Zofia.
Zatrzymał się i spojrzał na nią uważnie.
— Co chcesz przez to powiedzieć?...
— Właściwie nic... A raczej przyszło mi na myśl... Widzisz, Stef, jaki ty jesteś nierozsądny, dążąc do utrwalenia formalnie naszego związku... Teraz łatwo nam sobie wybaczać rozmaite rzeczy, gdyż oboje chcemy sobie wybaczać... Co innego, gdy będziemy sobie musieli wybaczać... Daruj, że wciąż wracam do tej sprawy, ale zajmuje ona mnie tak żywo, że wciąż o niej myślę i wszystko do niej mimowoli sprowadzam... Wyznaję, że lękam się...
— Dziecko, lękasz się swego najwierniejszego sługi?! Zresztą kto może cię związać?... Potargasz wszelkie zobowiązania, skoro utracą swoją treść... Rzucisz mnie jeśli na to zasłużę...
— Właśnie, że cię rzucić niechcę... Niechcę, żeby do tego doszło.
— Co o tem mówić!... Czego się truć zawczasu!? Płyńmy z falą!...
— Łatwo tak mówić wam, na których miłość nie zostawia takich śladów!... Ale my kobiety właściwie zdolne jesteśmy raz tylko kochać; każda nasza następna miłość już jest inną, często nie jest wcale miłością. I dlatego tak lękamy się omyłek, tak rozpaczliwie czepiamy się za każde nasze uczucie, gdyż nie wiemy czy to ono nie jest właśnie tem przeznaczonem i ostatniem... Czy powtórzy się jeszcze!...
Słuchał ją z opuszczoną głową i teraz ona z kolei, patrząc na jego gruby kark i zwieszającą się czuprynę, miała wrażenie nieprzełamanego, milczącego uporu.
— Ale skoro niema innego wyjścia?
Westchnęła niepostrzeżenie i umilkła.
Stefan też więcej nie pytał i nie zdradzał nawet chęci do gawędy.




VIII.

Obudził się.
Kwadrat okna pełen był złotego blasku. Ze dworu dobiegał cichy poszum wiatru. W słupie światła nie migały cienie chmur i nie słychać było bębnienia deszczowych kropel, spieszących upaść na ziemię.
— Pogoda!... Słońce!... Wiatr zachodni!... Zosiu pogoda!...
Trącił ostrożnie śpiącą obok kobietę. Podniosła długie, ciemne rzęsy, spoczywające na policzkach niby dwa skrzydła motyle.
— Co się stało?... Acha!... Pogoda!... Doskonale!...
— Słońce!... słońce!... — powtarzał radośnie. Zajrzał głęboko w jej oczy — czyste, szafirowe, zamglone jeszcze snem jak niebo poranne i zasypał pocałunkami świeże usta, białą szyję i aksamitne piersi.
— Skądże taka radość? I dlaczego ja mam być ofiarą na ołtarzu słońca!... — broniła się żartobliwie; wreszcie ucichła i poddała się mu.
Miała wielką ochotę chwilę jeszcze pospać, poleżeć, lecz Stefan już się ubrał i krzątał się koło komina... Więc wstała... Ciemne plamy zamigotały jej przed oczami, z rozdrażnieniem odepchnęła poduszkę.
— Jakże się spało? — zadał zwykłe krotochwilne pytanie.
Zwlekała z odpowiedzią i dopiero, gdy spostrzegła nabiegające na jego twarz zasępienie, rzekła:
— Spało się dobrze... Jestem jednak jakoś dziwnie osłabiona... Nie będziesz miał dziś ze mnie w polu pociechy...
Dostrzegł, iż ręce jej drżały, wciągając pończochy i zdjęty wyrzutem i litością pochylił się i przylgnął ustami do bladych jej kolan.
— Nie chodź... Wcale nie chodź!... Sam dam sobie radę!..
— O nie! na to się nie zgodzę...
— Dlaczego!...
— Bo nie!...
Uniósł brwi do góry i spojrzał na nią pytająco.
— Ach jakiś ty... niedomyślny... Dlatego, że poto przecież tu jestem, żeby... być z tobą, żeby... ci pomagać... że w ten sposób spychasz mię... Zrozum, że gdybym była istotnie... niezdrowa to co innego ale tak... I po tem co przed chwila zaszło...
Nie dokończyła i zanurzyła twarz i ręce w zimną wodę. Zmieszany Stefan stukał łyżeczką od herbaty o stół i czekał ze śniadaniem, aż się ona ubierze.
Suchy, gorący wiatr leciał z zachodu, kołysząc gwałtownie zboża, szeleszczące jak szkło. Niebo blade, błękitne z białawemi smugami wygięło się wysoko nad ziemią jak wydmuchnięta bańka mydlana. Resztki wilgotnych, wczorajszych chmur uciekały chyżo za widnokrąg, blednąc i łając po drodze. Srebrne ich puchy ledwie widniały z poza czarnych borów kołyszących się, jak morza. Nad niemi wysoko stało słońce, rzucając krótkie mocne cienie. Gorące podmuchy dusznego, pylnego powietrza nie orzeźwiały żeńców, nie osuszały potu oblewającego ich ciała. Przeciwnie: wyrywały i im z rąk garście wznoszonego w górę zboża, plątały je i, co chwila zmieniając siłę uderzeń, groziły wytrąceniem z równowagi chylącym się ku ziemi postaciom. Stefan musiał wciąż wojować o swój kapelusz, Zofia o swą tarmoszoną na wszystkie strony spódnicę. Gdy w południe wracali do jurty na obiad, była tak zmęczona, iż myślała, że nie dojdzie. Z niechęcią patrzała na Stefana, który szedł, pogwizdując, o pół kroku przed nią z błyszczącym sierpem na ramieniu, silny i rzeźki jak zawsze.
— Będzie tak z dziesięć dni a może i więcej!... Wytłucze zboże do reszty... Trzeba się spieszyć! Patrz, Zosiu, już babie lato! — dodał, chwytając przelatującą w powietrzu srebrną nić pajęczyny.
Nie odebrawszy odpowiedzi obrócił się; Zofia została daleko w tyle i ledwie się wlokła; młoda twarz jej postarzała nagle, zapadła się, wielkie sińce podkrążyły jej jasne oczy.
Podbiegł przestraszony.
— Co ci jest?
— Tak... nic!... Miłość, to Bóg wie co!... — odrzekła z goryczą. Oczy jej zaszły łzami.
— Przecież mówiłem ci, żebyś nie chodziła w pole!... — zauważył z niechęcią...
— Rozumie się, że nie pójdę!... Wrócę do siebie...
Po twarzy jego przemknęła szczera boleść.
— Jak chcesz!
W domu rzuciła się na ławę i przeleżała bez ruchu, gdy on zaprawiał mąką gotującą się od rana w garnku zupę, nastawiał imbryk na herbatę i nakrywał do stołu. W milczeniu spożyli strawę.
— Więc odejdziesz?... Może choć do wieczora zaczekasz?... Pomogę ci, odniosę pościel i rzeczy... Nie uradzisz sama...
Była wzruszona jego smutkiem i pokorą.
— I na pole nie pójdę i nie odejdę... Niech się stanie według woli pana!...
Oczy mu zabłysły.
— Nie żartuj tak!... Jesteś nieskończenie dobra, bądź zatem nieskończenie wspaniałomyślną!...
— A wiesz co mówi Zaratustra: jeźli kto rzuci na ciebie kamieniem, to nie rzucaj nań chlebem lecz... małym kamyczkiem!...
— Co znaczy mały kamyczek dla takiego jak ja niedźwiedzia... Cała wina moja polega na tem że go często nie zauważę...
— Niech się niedźwiedź uczy!... A tymczasem niech niedźwiedź nie gada tak dużo z powodu małego kamyczka i rusza w pole, gdyż wiatr wszystko zboże omłóci...
Było mu samemu źle. Było mu brak nieodstępnej i ukochanej towarzyszki i praca szła wolniej niż we dwoje. Karcił surowo swą niewstrzemięźliwość i obiecywał sobie solenną poprawę. Skoro jednak wrócił do domu wieczorem i spojrzał w wypoczętą, znowu odmłodniałą, znowu śliczną i wesołą twarz Zofii, zapomniał o postanowieniach. Gdy całował jej ręce i lice, znowu dawny płomień przewinął mu się po ustach i zamigotał w oczach.
— Myśmy też nie próżnowali, lecz jako prawowierna małżonka, zgotowaliśmy wieczerzę i wyreparowaliśmy panu naszemu odzież! Było tego moc... Jutro zacerujemy skarpetki...
— Widzisz, Zosiu, ty się śmiejesz! Tymczasem w starych obyczajach jest dużo praktycznego rozumu opartego na licznych doświadczeniach... Kobiety są słabsze od mężczyzn, stąd powstał podział pracy. W dodatku, gdybyś ty się zgodziła na stałe ze mną zamieszkać... wszystko inaczej by się ułożyło... Nie byłbym tak natrętny, tak chciwy ciebie, gdyż nie byłbym taki stęskniony i... taki niepewny!
— Dobrze, już dobrze!... Zobaczymy... Ale jutro ja chcę iść w pole... Niech pan o tem pamięta!... niech pan pamięta!!
Pogroziła mu palcem. Stefan uśmiechnął się cokolwiek... kwaskowato.
— Ha, cóż mam robić?! Biorę co się da! A więc.. Małżeństwo przyszłości... Hegemonia i inicyatywa kobiet pod wszystkimi względami... Wierzę wszakże, że nie pokrzywdzisz mnie i nie mam nic przeciwko temu...
— Judaszu! — śmiała się Zofia, — mówisz o krzywdzie jak pruski hakatysta... I podobne to do małżeństwa przyszłości jak pięść do nosa... Pamiętasz jakieś mię pouczał, że będzie to z czasem religią dwojga serc... tajemnicą wyłączną kochanków, wstydliwie ukrywaną przed wszystkimi i oszczędzaną przez cały świat... Że życie publiczne, stosunki towarzyskie, zabawy i same mieszkania będą zwolna przystosowane do pojęcia, iż miłość jest rzeczą należącą wyłącznie do dwojga i do nikogo więcej... Wszelka ostentacya zostanie z niej dyskretnie usunięta... A tutaj co: pusta, brudna jurta, do której włazi każdy przechodzień... Jakuci dawno już pewno o nas trąbią i policya posłała donos, że nie spełniamy »przepisanych prawem warunków«...
— Właśnie i należałoby uniknąć...
— Już wiem, już wiem!... Słyszałam. Nie obawiaj się: uznam praktyczną mądrość starych obyczajów, ugnę się przed wymogami policyi wszelkich rodzajów... Może nawet prędzej niż przypuszczasz... Nie naglij mię... Sama wiem...
— Człowiek jest ułomny; wbrew teoryom ze wstydem przyznaję się, że chciałbym zostać już twym mężem, zawładnąć tobą... Dotychczas czuję się zaledwie... narzeczonym.
— A przecież ja zostałam już... matką! — szepnęła cichutko.
Przysiadł koło niej i ogarnął ją szybko ramieniem.
— Dlaczego nie powiedziałaś?... Co za nieostrożność! Stąd pewnie ta słabość!?... Nie puszczę cię w pole.
— Ach, wcale nie to! Stało się to o wiele wcześniej. Milczałam, bo nie byłam pewna... Wieśniaczki pracują i wychodzi to na dobre i im i dziecięciu... Szczędź mię, ukochany, szczędź, ale... pod innymi względami!
Schowała zapłonioną twarz na jego piersiach.
— Rozumie się, że będę cię szczędził... Mów mi otwarcie, niech wiem... Jakże nisko mię cenisz! A cała moja wina, iż nie umiem się domyślać!.. Rzecz jednak postanowiona, że sprowadzasz się do mnie... Podajemy więc prośbę?
— Jeszcze troszkę... Jeszcze czas jakiś...
— Niedorzeczność!... Wprost tego... nie rozumiem!
Wypuścił ją z objęć i gniewny przechadzał się po jurcie, podczas gdy Zofia siedziała bez ruchu zgarbiona, z opuszczoną głową i zwieszonemi wzdłuż ciała rękami.




IX.

Niby zamieć ognista, niby fala słonecznego wodospadu leciał suchy, ostry upał, gnany wichurą. Wymiecione doszczętnie z chmur niebo prężyło wysoko swój wzdęty namiot z błyszczącego szafiru. Nad ziemią rozpalone powietrze wibrowało jak zgorzel niewidzialnego pożaru. Kamienie pałały jak tafle pieca, role i piaski rozsypywały się jak popiół. Żar nieznośny wsiąkał w krew ludzi i zwierząt, susząc ich i paląc na równi z roślinami. Żółkły i zwijały się końce i rąbki liści, trawy szeleściły twardym jesiennym szelestem. Kwiaty zwieszały powarzone kielichy. Zboża łamały się jak szkło, tracąc od lada potrącenia cenne, ciężkie kłosy.
Poczerniały na spiż twarze żeńców, namuliły się ich dłonie. Ciężar wiszącego nad nimi ognistego morza naciskał boleśnie pochylone ich karki, oddech truły im z dołu wyziewy kurzu i spalenizny.
Okoliczni mieszkańcy wszyscy bez wyjątku wylegli na pola i pracowali gorliwie, łowiąc uciekające z wiatrem spokój i przyszłą sytość zimową, zdrowie i wesele swoje i swych rodzin.
Stefana poprostu opętał szał pracy. Drapieżnie rozszerzone jego palce, jak szpony sępie zagłębiały się w gęstwinę zbóż, ściskały ją, podczas gdy w dole z chrzęstem błyskało zimne żelazo. Złote siklawy garści kłosów wzlatały co chwila nad jego głową i, zatoczywszy łuk, opadały łagodnie na bok podtrzymywane sierpem. Tuż, tuż za nim pospieszała Zofia. Lica im płonęły, przyśpieszony oddech targał wzdęte piersi, białe zęby ściskały się mocno, usta rozchylały jak płatki przy grzanych granatów, oczy błyszczały w upojeniu walki...
Gdy nad falującymi się jak płynna miedź łanami, stawali na chwilę wyprostowani obok siebie w przesłonecznionych, drgających od znoju błękitach, gdy wyciągali ku górze nabrzmiałe ramiona, wyglądali w tej spopielonej, suchej dolinie jak dwa jaskrawe, silne kwiaty ludzkie, dwa gorące wytryski krwi żywej, śmigające swobodnie ku górze...
Znowu byli piękni i podziwiali to w rzucanych na się przelotnych spojrzeniach. — Gdy wszakże późno wieczorem wracali do domu, po gorączce pracowitego dnia ogarniało ich tak wielkie znużenie, że przełknąwszy zaledwo wieczerzę, pogrążali się natychmiast w sen kamienny bez widziadeł i pragnień.
— Ale po żniwach wymawiam sobie... dożynki! Dzień świąt! Sen do południa.. Kąpiel w jeziorze... Wyprawa do lasu po jagody... Wieczorem... hulanka! Czy zgoda?!
— A więc... władza ziemi! — szepnęła Zofia.
— Potem... dokończymy sianokos... Zestożymy gotowe kopy... Ogrodzimy je... Ale to już praca o wiele lżejsza i nie tak spieszna... — ciągnął, puszczając mimo uszu uwagę Zofii.
— Potem kopanie kartofli... Potem. Muszę nająć jakuta, żeby mi drugi raz przeorał rolę... W tym roku planuję, że kupujemy na zimę krowę, żeby mały miał świeże mleko... A dopiero na przyszły rok kupimy konia i będziemy zupełnie niezależni od sąsiadów i w oraniu, i w zwożeniu, i w bronowaniu... Słyszysz, Zocha!... Będziemy bogaci!...
Słuchała zarumieniona i zmieszana wspomnieniem o dziecku.
— Owszem!... O ile... nie umrę! W dodatku to będzie w końcu zimy, na wiosnę... — dodała smutno, patrząc przed siebie w dal.
— Po co masz umrzeć?! Tysiące kobiet rodzi w stokroć gorszych warunkach i żyje... Rzadki w warstwach wieśniaczych wypadek... A ty niedługo staniesz się całkiem wiejską babą... Przejrzyj się w lustrze, jak ogorzałaś, jak wyrosły ci piersi i poszerzały biodra...
— Zginęła już bezpowrotnie lilijka! — powtórzyła pieszczotliwe przezwisko, nadawane jej często przez niego.
— Eh! Coś tam nie coś zostało jeszcze! — odparł obrzucając ją zakochanem spojrzeniem.
Zdarzyło się, iż w owe »dożynki« przyszła poczta, przyniosła listy, gazety i miesięczniki. Zofia chętnie zostałaby w domu, aby je choć pobieżnie przerzucić, lecz Stefan pociągnął ją do lasu.
— Doprawdy, Zosieczko, przyjdą długie, jesienne wieczory... będzie czas!... korzystajmy teraz z ciepła i pogody — dowodził.
Chłodna woda jeziora wróciła stężałym ich członkom giętkość a cień i woń lasu dobry humor ich duszom, przyćmionym maluchną niezgodą.
Wrócili z wyprawy wieczorem z śmiejąccmi się oczyma, z ustami czarnemi od jagód, i z krobką brzozową, pełną poziomek i czernicy.
Dowiedzieli się od sąsiadów, że przewieziono dalej na północ znowu jakichś » nucza« i że ci »nucza« dopytywali się po drodze o nich.
— Widzisz widzisz — wyrzucała Stefanowi Zofia, pobladła ze wzruszenia.
— Co widzę? Nic nie widzę! Jacy nucza? Może kryminaliści? Chajlak nucza? — wypytywał się zwarzony Stefan jakutów.
— Ench!... Tak!... Prawda!... Chajlach-nucza ale... panowie!
— Nic się od tych durniów nie dowiemy... Chcesz, to jutro po drodze wstąpimy do Uprawy, aby się dowiedzieć! I odrazu podamy prośbę...
— Lepiej by pójść do Zerowicza, on napewno wie.
— Daleko zbaczać... Nie będziemy mieli czasu...
Nie odpowiedziała i zagłębiła się w gazety. Stefan poił herbatą sąsiadów i wywiadywał się o zbiory siana i urodzaje zboża.
— Dzięki Bogu są... mało-mało!... Nie takie jak twoje ale są! Susły dużo wyjadły...
— A widzicie!...
Wykładał im obszernie swoją teoryę powszechnej walki z susłami i płynące z tego korzyści...
— Ba, kiedy one z sąsiedniego pola przychodzą!...
— Dlatego wszyscy powinni to robić... Wtedy będzie dobrze, wtedy znikną...
— To nigdy nie nastąpi!... Ludzie nie są aniołami! Zadużo od nich wymagasz!... — krytykowali jego suślą utopię.
Pili herbatę, trzymając spodeczki grzecznie na trzech palcach i głośno gryźli cukier sami podobni do susłów.
U okna Zofia do późnego zmierzchu wertowała bibułę i nawet potem u kominka czytała dalej przy rażącym blasku ognia. Daremnie Stefan wzdychał i wołał na nią, żeby się rozbierała. Usnął nagle i nie czuł, kiedy legła koło niego... Obudził go jej płacz...
— Co ci jest?... Chora jesteś?...
— Ty nie masz wyobrażenia, co się tam dzieje! — Noc nieprzebrana, noc przemocy!... My tu wieczność spędzimy... życie całe!...
— Więc cóż, więc cóż!... Zawsze przecie będziemy razem!... — powtarzał bezmyślnie.
Pieścił ją, scałowywał łzy z wilgotnych policzków, z drżących długich rzęs, z rozchylonych chłodnych warg, aż uspokoiła się i ucichła wstrząsana krótkiem jeno dziecinnem chlipaniem. Trzymał rękę swą na bijącem jej sercu, okalał ramieniem jej śliczne toczone biodra ale przytulić się nie śmiał.
Kiedy myślała, że śpi wysunęła się nieznacznie z jego objęć i zarzuciła ręce pod głowę. Ale on nie spał i widział w zielonym rozbrzasku księżycowej nocy, bijącej w okno, że ona leży na wznak z szeroko otwartemi oczyma. Żal i niepokój ścisnął mu serce.
— Nie śpisz?
— Nie.
— Dlaczego?
— Nie wiem!
Ostrożnie położył dłoń na jej oczach. Były suche... Pogładził włosy.
— Śpij!... Nie bój się niczego!... Pamiętaj, że masz zawsze koło siebie człowieka, który gotów umrzeć za ciebie...
— Tak ale dziecka nie urodzi za mnie!... Zostać tu pogrzebaną w tej ziemi lodowej, tak daleko od swoich, od ojczyzny!...
— Znowu!
Nic nie odrzekła.
Poświata księżyca, jak wskazówka ogromnego zegaru, posuwała się z ukosa po ścianach i podłodze jurty. Nareszcie buchnęła wprost w okno zielonym, lodowym słupem. Leżeli pod nim bladzi i nieruchomi jak dwoje umarłych.
— Wiesz co, Zochno, popłyniem na wyspę!... Nie uśniemy już pewnie!...
— Czy zaraz?
— Cóż takiego? Dziwi cię to? Przecież widno! Wczoraj jeszcze wszystko przygotowałem do drogi... Na rzece będzie ślicznie!
Zgodziła się i po wypiciu koniecznej tutaj przed każdą wyprawą herbaty, poszli ku rzece przez trupio bielejące rżyska, koło mędli snopów przysiadłych jak śpiące kuropatwy, koło utkanych z światła i cienia czarno-srebrnych gajów modrzewiowych. Utonęli w mrocznych zaroślach wikliny, w których tylko w górze w przecięciu nad dróżką lśniła się cienka nitka fosforycznego światła miesięcznego. Owiał ich surowy chłód wielkiego zbiornika wody i za chwilę stanęli na brzegu mlecznych tumanów zakrywających rzekę. Stefan znikł. Zofia usiadła na wałku pościeli i przysłuchiwała się trwożnie łomotaniu jego kroków, które huczncm echem potoczyło się po wybrzeżu, pluskom i szmerom nurtów, to zbliżającym się, to cichnącym. Wydawało się jej, że samotna śpi nad przepaścią. W górze nad nią płynie poświata i rzadkie gwiazdy migocą na zielonawem niebie. Wokoło omyka ją mur cichych, czarnych zarośli...
Nagle tuż przed nią w mglistym przelocie pojawiła się wysoka czarna postać.
— To ty, Stef? — spytała ze drżeniem.
— Ja. Siadaj!... Łódka gotowa.
— Co za mgła?... Czy aby nie zabłądzimy?
Rozśmiał się.
— Niema obawy. Z zawiązanemi trafiłbym oczyma. Zresztą dalej, gdzie będzie szerzej, wypłynie księżyc!...
Pomknęli, kołysząc się wśród mgieł. Zofia siedziała na przedzie zwrócona twarzą do dzióba łódki. Z tyłu za nią pluskały niewidzialne wiosła, wyrzucając z mlecznych zwierciadeł srebrne iskry, gwiazdy i bryzgi, żłobiąc bruzdy, wiry i kręgi... Miała wrażenie, że płynie pod wodą w mlecznem naczyniu szklanem, że to szeleszczą i bulkoczą pod dziobem statku roztrącone głębokie, mgliste tonie... Wokoło zwieszały się chybotliwe wodorosty, w dali czerniały głębokie, podwodne skały i mielizny...
Nagle wypłynęli na szerokie jasne przestworze... Przyduszone podmuchem wietrzyka tumany słały się tu cienko, nisko nad samem zwierciadłem wody, toczyły się po niem i wraz z niem mieszając swe wiry i loki ze lśniącymi skrętami odmętów. Ciemne nasiąkłe oparami brzegi uciekały chyżo w dal, bladły i zapadały się w wyrastające coraz wyżej gwiezdne niebo. Środkiem szemrzących wód łuszczył się potężny słup księżycowego odbicia i ginął w nieskończoności...
Płynęli wprost tym srebrnym gościńcem. Stefan wiosło położył i czas jakiś niósł ich prąd swobodnie, zawracając nieznacznie czółenko...
Już dniało, już popielaty pobrzask zdmuchiwał z wód i mgieł blask miesięczny; siwiały cienie, bladła czarnota urwistych brzegów i kępisk wiklinowych; długie, twarde jednolite plamy ostrowi rozpękły, porzeźbiły je miękko zatoczki i wyskoki przylądków. Wędrowcy znaleźli się niepostrzeżenie w niebezpiecznych łotokach prądowin... Zmielała odnoga głucho szemrała. Olbrzymi pomost drzew obdartych z liści i kory bielał jak długi stos kości... Ominęli go ostrożnie płynąc ilastą mielizną...
Gdy weszli na swą wyspę blask różowił już wodę i niebo, dalekie chmury nasiąkały złotem... Kopice siana, zmalałe i poczerniałe, drzemały pod szklaną siatką rosy...
Wojłok wyschłych, wyległych traw kołtunił się na niekosach a na pokosach zieleniły się jaskrawe otawy...
Ale nie miały już tyle kwiecia, co trawy dziewicze, i rosa na nich nie grała brylantowymi ogniami.




X.

Nastała sucha, pogodna jesień, pozłacana na ziemi, srebrno-błękitna w niebiosach.
Zofia przeniosła się ostatecznie do Stefana. Z żalem zwinęła mieszkanie, ale... trzeba było zaoszczędzić trochę grosza na przyjęcie »nowego obywatela«. Siedziała w domu i szyła dlań maluchną wyprawę, gdy drzwi skrzypnęły i wszedł niespodziewanie Zerowicz.
— A, to pan?! — zawołała radośnie i, rumieniąc się, zgarnęła do pudełka pocięte płócienka. — Co pana tak długo widać nie było?... Stefana niema, on w lesie rąbie sągi... Niedługo przyjdzie... Niech pan siada...
Zerowicz stał pośrodku jurty, jakby wahał się, czy przyjąć zaproszenie. W ręku trzymał paczkę starych gazet.
— Nie byłem... Nie wiedziałem... gdzie pani szukać!... — bąknął wreszcie.
— Tu mieszkam teraz, tu! — dodała, rumieniąc się coraz mocniej.
— Zdaje się, że mię z tego ułusu wyrzucą, więc przyszedłem... odnoszę...
— Za cóż to wyrzucić mają?
— Za to, żem przyjął na noc przejezdnych towarzyszy...
— Ach, jakże żałowaliśmy, że niewidzieliśmy ich! Kto to był, skąd i co opowiadali?... Niech pan siada... Bardzo proszę... Tymczasem nastawię imbryk!...
Zerowicz usiadł wreszcie i zaczął szczegółowo opowiadać o przejezdnych. W tej opowieści oraz płynących zeń filozoficznych uwag utonęła całkowicie króciuchna wzmianka o jego własnym losie. Dopiero, gdy późno wieczorem wszedł do izby znużony, przesiąknięty zapachem żywicy Stefan, Zofia powiedziała mu ze wzruszeniem:
— Wiesz — Zerowicza wysyłają!
— No, jeszcze nie wysyłają, ale się pewnie na temskończy... Wzywano mię dopiero na śledztwo...
— Za cóż to?
Musiał powtórzyć całą opowieść o przejezdnych i swoją w dodatku sprawę.
Stefan słuchał jej z widocznym niepokojem, jego obrzękła od wiatru, czerwona twarz cokolwiek pobladła.
— Co oni sobie myślą?... Tego za wiele!
— Nic wielkiego!... Rzecz najzwyklejsza... Czepiają się wszystkiego... Im ciszej zachowujemy się, tym błahszych chwytają się powodów... Nic zresztą nie mam osobiście przeciw wyjazdowi dalej na północ... Tam choć razem w kilkunastu mieszkać będziemy... Tu straszna pustka... zupełne osamotnienie... Przebrała się i dla mnie miara. Mam tego dość...
Zatrzymał się, jakby czekając na zapytanie, a nie otrzymawszy go, ciągnął dalej tym samym zmęczonym głosem:
— Osobnik, jak wszystko żyjące, składa się z dwóch części, które odpowiadają sobie i oddziaływują na siebie, jak wewnętrzna i zewnętrzna strona tej samej krzywizny... Jeżeli z którejkolwiek strony równowaga jest naruszona, ciągłość linii rwie się i pęka... Widocznie, że naruszyłem tę równowagę, gdyż czuję dziwne w sobie rozdwojenie... Boję się samotności, którą przedtem tak lubiłem... — zakończył z goryczą.
— Niech pan częściej do nas zagląda!...
— Tak!... Bardzo prosimy, przychodźcie!... — powtórzył Stefan...
— Cokolwiek za daleko!
— Lecz dziś... zanocuje pan przecie!
— O, nie! Nocą iść najprzyjemniej, chłodno i cicho!... — bronił się słabo.
Gdy wszakże Zofia nastawała, zgodził się i wstydliwie rozejrzał po jurcie.
— Położycie się razem ze Stefanem na ziemi!
— Aha! Owszem, owszem!...
Po kolacyi Stefan siedział osowiały i nie wtrącał się do rozmowy. Te niezliczone uderzenia siekiery, jakie zadawał drzewom w lesie, biły weń teraz, przywalały go ciężary dźwiganych brewion i przetaczanych pni... Słyszał głucho, jakby z dna głębokiej wody, cichy głos Zerowicza:
...Materyalizm już nie jest w stanie wytłumaczyć całego obszaru poznanych zjawisk... Wiedza szuka innej hypotezy.. Mechaniczna teorya wrażeń nie wystarcza... Gdyż co to są właściwie wrażenia wzrokowe i dotykowe? Są one, według tej teoryi, ruchami drobin mózgowych... Czyli, że wrażenie ruchu jest ruchem, a ruch jest wrażeniem ruchu... Reductio ad absurdum!...
— W każdym razie to potężna teorya, która dotychczas daje największe uogólnienie wszechświata, pozwala ujmować większość zjawisk w matematyczną nieledwie formułę... — broniła Zofia swych wierzeń.
— Nie wystarcza, nie wystarcza... Musimy przyznać po części racyę dawnym psychologom, że między światem materyalnym a myśleniem pozostaje nieprzebyta przepaść... W tem cała męka...
— Zajął byś się jaką pracą... gospodarstwem! — wmieszał się szorstko Stefan, budząc się z wielkim wysiłkiem.
— Nie mam najmniejszego powołania!... — uśmiechnął się krzywo Zerowicz.
— Upewniam was, że wasza krzywizna wyprostowałaby się znakomicie... Ja naprzykład nie suszę sobie głowy i nie rozpaczam ani z powodu błędów materyalizmu, ani cnót idealizmu... Ideałem dla mnie obecnie jest krowa i koń i dążę ku nim drogą prostą, jak strzała... przez wysiłek woli! — dodał ironicznie. — Dlatego obecnie proponuję iść spać!...
— A co dalej?...
— Jakto, dalej?... Jutro? Do roboty!...
— Ach, nie to!... W rezultacie?...
— Wrócę do kraju zdrów, z żoną i dzieckiem...
— Może też nastąpi hypertrofia w odwrotnym kierunku...
Stefan ziewnął.
— Na to nie pozwolą... nasi ciemięzcy! Zbyt zresztą wierzę w człowieka, abym się oń tak wciąż obawiał!
— Szczęśliwiec!... — mruknął Zerowicz, nie dokończył i głowę odwrócił. Stefan słał na podłodze skóry; Zofia zaciągała nad swojem łóżkiem zasłonę.
Nie lubiła podobnych utarczek.
Nie miała tej pewności i wiary co Stefan, nie umiała »nie myśleć« o rzeczach niedościgłych, sprawach niepraktycznych, pytaniach nierozwiązalnych, zbędnych...
Przeciwnie, kiedy zostawała samą, oblegały ją nieraz wątpliwości, ogarniała chęć dociekań do gruntu, do podstaw, aby umocnić nagabywaną powątpiewaniem, chwiejącą się duszę...
Szczególnie teraz zagadka bytu nabrała dlań nowego, ostrego uroku, gdy drgające w jej łonie nowe życie budziło w niej i strach i tkliwość...
Stefan wracał zwykle do domu tak strasznie zmęczony, że patrząc nań traciła chęć do rozmów, ogarnięta jedynie pragnieniem ulżenia mu i wyrzutami sumienia, że jest poniekąd przyczyną tego stanu. Spełniała pilnie wszystkie domowe roboty, prała bieliznę, reparowała odzież, gotowała strawę, a mimo to wydawało się jej, że próżnuje, że to jest nic w porównaniu z wysiłkiem, jaki z dnia na dzień ponosił w polu i lesie Stefan.
— Mój ty biedaku! — mówiła, gdy zakurzony i mokry od potu siadał ciężko na ławie.
— Nie żałuj mnie! Jestem szczęśliwy!... — mówił Stefan, patrząc na nią z głębokiem przywiązaniem.
— A ty? — pytał z niechcenia.
— Ach, gdybyś tylko więcej siedział w domu!
— Niepodobna!
Tu wyliczał jej cały szereg niezbędnych, gospodarczych robót i krótkie ich terminy.
— Chyba wieczorami w zimie, gdyż we dnie trzeba będzie jeździć do młyna, zwozić drzewo, siano, wreszcie odstawiać do miasta mąkę na sprzedaż.
Słuchała ze spuszczoną głową. On nie widział jej zasmuconej twarzy i snuł dalej swe gospodarcze plany. Mówił o koniecznem zwiększeniu zasiewów, o zamierzonym na przyszły rok karczunku przyległego do jego pól modrzewiowego gaiku, o budowie chlewu dla bydła...
— Wszystko ściśle się z sobą wiąże. Jeden koń, to za mało, gdyż w jednego nie podobna orać. Będziemy musieli dokupić drugiego, co wymaga znowu zwiększenia pokosów... W każdej kulturze obszar samodzielnego gospodarstwa przedstawia pewną objektywną wielkość. Tutaj można prowadzić tylko intensywną gospodarkę, która opłaca się dopiero przy dwunastu morgach zasiewu...
— Sam nie podołasz!
— Najmę. Wszystko obliczyłem. Krowę kupimy na wiosnę, a teraz kupimy konia. Dzięki urodzajowi tegorocznemu i udatnemu zbiorowi, będziemy mogli sprzedać...
Następowały długie i drobiazgowe obliczenia.
— A więc marzenia o życiu wyłącznie z własnej pracy?... — pytała cichutko.
— Cóżem ja temu winien?! Nie ja stworzyłem warunki, w których bez najemnika obejść się nie można. Przecież pracuję, ile mogę, spożywamy zaś nie więcej, niż najbiedniejszy chłop...
— No, trochę więcej!... — westchnęła. — Przyznaj, że gdybyś się nie ożenił, w głowie by ci nie postały wszelkie te gospodarcze projekty...
— Nie wiem. Ale zawsze znalazłbym sobie jakieś zajęcie. Nie wyobrażam sobie wprost życia bez pozytywnej pracy...
— Możebyś zajął się pracą... naukową?
— Wątpię. Ale wówczas tembardziej żyłbym na cudzy koszt...
— Ale dawałbyś w zamian cokolwiek!...
— Wielkie pytanie!... A teraz czyż nie daję? Czyż nie zostaną po mnie karczunki, pola uprawne, budynki?... Czy do miasta nie dostarczę wyrwanego ziemi pożywienia ludzkiego?...
— Z pożywienia tego skorzystają przedewszystkiem urzędnicy, policya, kupcy... Warstwy wcale nie potrzebne okolicznym mieszkańcom... Co zaś do pól, to po naszym wyjeździe wszystko to zdziczeje, zmurszeje, jak te porzucone gospodarstwa dawnych wygnańców na drodze do miasta... Rolnictwo w wielkich rozmiarach tutaj szkodzi pasterstwu, jak to słusznie dowodzą jakuci... Ono nie powinno być wprowadzane nagle, gwałtownie, lecz musi rozwinąć się stopniowo z zaczątków, jakie są w tubylczem rolnictwie... Sam mię tego uczyłeś niegdyś...
— Większe osady grają rolę wzorowych gospodarstw i dostarczają nasion...
— Zmielonych na mąkę?
— Ach, daj mi pokój... Wieczna filozofia!... Będziesz miała dziecko i myśl o tem...
— Właśnie dlatego, że będę miała dziecko, to myślę o tem... — odpowiedziała z rozdrażnieniem.
Każda dłuższa rozmowa kończyła się podobną sprzeczką, po której małżonkowie rozstawali się zachmurzeni, albo następowały czułe przeprosiny.
— Wszystko przeze mnie... Wiem o tem i to mię boli! Daruj ukochany!... — mówiła przymilając się. — Ty potrzebujesz tak mało, tak jesteś niewymagający, że nie pomyślałbyś o niczem, gdyby nie ja...
— I nie... nasze dziecko!... Mylisz się, jednak... Chciałbym tu przyuczyć się do pracy na roli, aby po powrocie osiąść wśród ludu jak prosty chłop...
Roztaczał przed nią cały olbrzymi plan polityczno-kulturalnej działalności, przetwarzającej w następstwie społeczeństwo od dołu do góry.
Słuchała go bez zajęcia, gdyż z głębi jej umysłu wpływały niejasne protesty i poprawki, które wyraźnie formułowały się wtedy dopiero, gdy zostawała sama.
— Dziecko... a następnie... znowu dziecko... potem... trzecie, czwarte... — rozmyślała, wspominając prócz tego jego uparty na jej macierzyństwo nacisk. Widziała cały łańcuch żywych ciał, rąk, oczu kochanych błagalnie w nią utkwionych i przykuwających coraz mocniej do taczki gnębiącej, pracy bezmyślnej... Dzieci te wyrosną z kolei na mężczyzn i kobiety, aby czynić to samo...
— Po co?
Fatalne pytanie, które odpędzała od siebie, ale które wciąż wracało, wypełzało z ciemnych kątów jurty, z ciszy jej osamotnienia...
Rada więc była niezmiernie, gdy znowu zaczął do nich zaglądać Zerowicz.
Jego dobrotliwy mistycyzm, rozwlekłe, pełne tajemniczych napomknień rozumowania, poszukiwanie wszędzie woli, celowości, sensu... uspokajały ją, łagodziły pożerające uczucie czczości.
Podczas gdy palce Zofii robiły chyże ściegi na łatanej odzieży, albo obierały kartofle, albo zagniatały kluski lub szorowały garnki... Zerowicz cichym głosem wykładał jej nową jaką, wylęgłą na świecie teoryę, czytał ciekawy artykuł lub urywek własnej pracy...
Była mu wdzięczną, choć jednocześnie męczyły ją wyrzuty sumienia.
— Jakże żałuję, że Stefan tego nie słyszy!... Niech pan zostanie na noc!... Pogawędzicie!...
Lecz Zerowicza nie bardzo nęciły te perspektywy; chmurzył się jakoś i posępniał w obecności Stefana. Z jego przybyciem znikała z rozmowy filozofia i wieczór wypełniały gawędy gospodarskie, opowiadania rozmaitych przygód i anegdotek lub w najlepszym razie setne powtarzanie zgrzybiałych prawd.
— Żadnej w tem nie widzę trudności! To dawno załatwione! — przecinał Stefan próbę wszelkiej dyskusyi i podawał cytatę którego z »mistrzów« myśli.
W głowie Mirskiego, niby w wielkiej gospodarczej szufladzie, wszystko było ułożone w doborowym porządku i opatrzone odpowiednim napisem.
Zofia nie mogła nie zauważyć szablonu jego zawsze tych samych odpowiedzi i przykro dziwiła ją niezwykła ustępliwość, prawie trwożliwość uwag Zerowicza. Puszczał mimo uszu najbrutalniejsze zdania Stefana i raz tylko wybuchnął.
— Zdawaćby się mogło, że nie my czerpiemy nasze wiadomości z życia, lecz przeciwnie, ono uzyskuje zezwolenie na swój rozwój od... teoryi pana!
— Wcale nie, ja tylko objaśniam je naukowo... a pan nie... Pan jest metafizykiem!
— Nie straszą mię wcale żadne wyzwiska, choć myślę, że pan jest stokroć większym ode mnie metafizykiem.
— Jakto?
— A tak, gdyż sprowadza pan wszystko do jednej przyczyny przyczyn, a czy ją pan nazywa Bogiem, materyą, koniecznością dziejową, czy czem innm, to właściwie nie ma znaczenia...
— Wcale nie. Moje przyczyny są naturalne...
— Co to jest... przyczyna naturalna?
— Naturalna?... No tak!... Rzecz prosta jest to przyczyna rzeczywista, dla wszystkich zrozumiała — odpowiedział Stefan z wymuszonym spokojem.
Zaczął się spór dziki, dziwny, zupełnie jałowy dwóch nie rozumiejących się wcale ludzi, który znużył i doprowadził do migreny Zofię. Daremnie próbowała ich pogodzić. Zerowicz wprawdzie umilkł, lecz Stefan w dalszym ciągu dowodził i hałasował, chodząc po jurcie.
— Nonsens!... Głupstwo!... Drobnomieszczańska mgła, dawno rozwiana przez naukę i wielkich myślicieli...
Zerowicz chwycił czapkę, paltot i wyszedł, pomimo, że na dworze była ciemna noc i prószył śnieg.
— Idź, zawróć go!
Stefan wyskoczył...
— Hej! Hej!... Zerowicz! wracaj!... Co za głupstwo!?...
Lecz dziwak przepadł bez śladu.
— Jesteś w sporach niemożliwy: brutalizujesz a nie umiesz dowieść słuszności swoich poglądów! — rzekła Zofia. — Cóż teraz?! Obraził się!...
— Niech nie gada głupstw!...
— Mój kochany, kto ich nie gada!




XI.

— Cóż, nie był? — pytał codzień Stefan, wchodząc wieczorem do jurty.
— Nie był! — odpowiadała sucho Zofia i podawała wieczerzę. W milczeniu spożywali ją zwykle, gdyż wydawało się im czas jakiś po owych sporach, że wszystko sobie już powiedzieli, że bez wymiany zdań wiedzą, co każde z nich myśli. Nowych zaś zdarzeń zachodziło w ich życiu tak mało. Zofia próbowała czytywać głośno, ale wywoływało to albo niezwykłe u Stefana ziewanie, albo tak ostrą krytykę, że unikając sprzeczek, wolała prób zaniechać. Czytywała sama, przeważnie w jego nieobecności, nieledwie ukradkiem. Gdy wchodził, mimowoli odkładała książkę.
— Dlaczego to czynisz? Czytaj sobie!... Choć wobec dramatu, jaki się w życiu odbywa, wszystkie te opowiadania, artykuły i pisaniny wydają mi się drażniącą, szalbierską zabawą!... Droga jasno i dawno wytknięta... Rzecz w tem, czy dojrzały warunki? I cały dramat tkwi w tem, że one nie dojrzały... Musimy poczekać... — wzdychał i powtarzał w kółko to samo. — Ale czytaj sobie, jeżeli masz ochotę!... Czytaj, owszem!
Zofia jednak stale odkładała książkę, gdyż rozumiała, że po całodziennej pracy miał i Stefan chętkę pogawędzić. Dziwiła się, że sama tak trudno znajduje odpowiedni temat, a jeszcze bardziej, że tak lichym współbiesiadnikiem okazywał się ten Stefan, który niegdyś wydawał się jej skarbnicą życia, myśli głębokich, uwag trafnych i interesujących opowieści...
— Zmienił się!... Ogromnie się zmienił!... — powtarzała sobie i przypisywała zmianę przeciążeniu pracą, trosce o przyszłość, o wspólny dobrobyt.
— Wszystko przeze mnie!
Ale on nie zmienił się, jeno wyczerpał, jak wyczerpuje się źródło, zasilane słabym dopływem, jak schnie i wyniszcza się słabo odżywiane drzewo, jak więdnie i marnieje wszelka odcięta od całości cząstka. Nadomiar wspólne pożycie zmniejszyło ogromnie ich podwójne dawniej koło zetknięcia się z przyrodą i otoczeniem. Odbierali te same wrażenia, spotykały ich te same wypadki i w głowach ich rodziły się mimowoli te same myśli... A wymiana tych samych myśli ma urok tylko do pewnego stopnia. Zofia widziała to, rozumiała wybornie i, rozmyślając nieraz o Stefanie, szeptała:
— Biedny!
— Zawziął się!... Ha, cóż robić! — mruczał Stefan, dowiedziawszy się znowu, że Zerowizz nie był. Nie pojawiał się już dziesiąty dzień. W długie jesienne wieczory brak jego wizyt i rozmów dawał im się czuć szczególnie dotkliwie.
— A może pójdziemy doń w niedzielę? — spytała ostrożnie Zofia.
— Znowu będziesz zmęczona!...
Zofia zapłoniła się.
Niedziela była nietylko dniem jego wypoczynku, lecz także jego dniem małżeńskim.
— Nawet wypadałoby, gdyż myśmy go obrazili!... — przekładała wszakże uparcie.
— Nie myśmy go obrazili, lecz on sam się obraził! Wołałem go przecie... Napewno słyszał!
— Czy warto zwracać uwagę na takie drobnostki?... Mają go wysłać niedługo, może go już wysłali!...
— Co to, to nie! Zaraz by mi dali o tem znać jakuci! Ale jeśli chcesz koniecznie, to pójdziemy...
Dzień dla przechadzki wydarzył się przedziwny. Gdy wyruszyli rano, szron bielił jeszcze stężałe drogi i cienka powłoka perłowych lodów połyskiwała w różowym świcie na jeziorkach i kałużach. Rude, oskubane przez wiatry lasy kudliły się nieruchomo w błękitnej oddali, wśród nich tu i owdzie strzelały ostro i twardo czarne wieżyce i zamczyska gajów świerkowych; wiły się jak złote płomienie opierzchłe brzozy, osiki i olszyny; czerwieniły, ścieląc się nisko, krze głogów i cierniska.
Zerowicz mieszkał dość daleko w lesie, w małej, zupełnie osamotnionej jurteczce. Ryła to prawdziwa nora, pusta, brudna, zaniedbana, zlekka ledwie skraszona obecnością kilku książek, paczki papieru i kałamarza.
Gospodarza nie zastali w domu.
— Dziwna rzecz! Niema go, a imbryk pełen gorącej herbaty! — zauważył Stefan po dłuższem oczekiwaniu.
Bystry wzrok Zofii dostrzegł jeszcze parę szczegółów, o których nie powiedziała, ale które kazały przypuszczać szybkie wyjście oraz zapowiadały rzekomo rychły powrót Zerowicza. On jednak nie wracał. Wypili herbatę i zjedli placuszek, który znaleźli na półce, poczem Stefan napisał krótki liścik, a Zofia dopisała słów kilka.
Odchodząc, miała wrażenie, że Zerowicz jest w pobliżu, że śledzi ich z ukrycia, ale nie dostrzegła nic w porzedziałej przylegającej tajdze, coby mogło jej podejrzenia potwierdzić. Miała słabą nadzieję, że spotkają go na drodze.
Zawiodła się i rozżalona, wyczerpana długą wędrówką po nierównych leśnych wertepach, wlokła się za mężem niezgrabnym krokiem zmęczonych kobiet.
Stefan szedł przodem z dubeltówką na plecach i gwizdał.
— Może lepiej, żeśmy go nie zastali. Zwyczajom stało się zadość, a on jak sobie chce!... Pomyśli jeszcze, że go tak bardzo potrzebujemy...
— Niepodobna zasklepić się wyłącznie w swoich interesach...
— Cóż począć: wyżej uszu nikt nie skoczy... Skazani jesteśmy na takie zasklepienie się... To fakt... Umiejmy więc choć z tego wyciągnąć korzyści!...
Długo prawił na temat »logiki faktów« i »fatalnej konieczności podporządkowania uczuć i marzeń realnej rzeczywistości«. Słyszała to już Zofia tysiące razy i jednostajność jego rozumowań nużyła ją bardziej, niż korzenie i wyboje drożyny. Była więc rada, gdy, przechodząc mimo jeziora, rzekł:
— Idź, Zosiu, do domu, a ja skręcę tu na chwilkę... Może co ustrzelę... Dawno nie jedliśmy mięsa!...
Jednocześnie było jej przykro, że się już przed nią nie kryje z zamiłowaniem do »zabójstw«. Tak nazywała polowanie. Spojrzała na szafirową toń, przeświecającą przez zrzedniałe, przepalone igliwo jesienne, na chmary ptactwa, które wzbiły się nagle w pobliżu z głuchym łomotem. Gdy padł strzał, drgnęła zlekka i poszła zwolna ku domowi.
W jurcie zastała... Zerowicza. Siedział przy stole i przeglądał miesięcznik.
— Ach, to pan?! A my właśnie wracamy od pana!...
Patrzał jej chwilkę wprost w oczy, nie mrugając, poczem niespodzianie wstał, pocałował ja w rękę i zrobił ruch do wyjścia.
— Idzie pan? A to co nowego?!...
— Muszę!...
— Ale co znowu!... Nie puszczę!... Stefan zawróci pana z drogi!...
— A gdzie pozostał?...
— Na błocie, poluje...
— Poczekam jeszcze kwadransik!
— Cóż to!?... odwet?... A może... kto czeka?
Rozśmiała się. Po twarzy Zerowicza przeszedł blady kurcz.
— Nie, bez żartów, cóż to za pilny interes?
— Każdy ma swój los, przed którym daremnie ucieka!... — szepnął tajemniczo.
Istotnie wychudłe jego ciało z małą główką miało w sobie coś ze zgonionego charta. Zofia obrzuciła go wesołem spojrzeniem...
— Co znowu?... Los zawsze należy spotykać mężnie i... godzić się z nim filozoficznie! — dodała tonem Stefana.
— O ile kto może i o ile los jego tkwi nie w nim, lecz poza nim!...
— Doprawdy, niech pan siada!... Pofilozofujemy dzisiaj... Stefan będzie grzeczny, już ja mu zmyłam głowę!...
— Nie, nie!... Żadną miarą!...
Trząsł głową i kapelusz trzymał przy piersiach, jakby się chciał nim odgrodzić.
— Pani lubi... wiersze? — spytał nagle.
— Jak jakie!
Zawahał się, poczem rękę stanowczo wyciągnął:
— Do widzenia!
— Nie! Ani myślę!... Nie żegnam się!...
— Przyjdę... kiedyindziej!...
Na ścieżce, daleko, zastukały kroki. Nadstawił ucha, ukłonił się i wybiegł.
Zofia słyszała, jak spotkał się ze Stefanem, jak mu krótko i stanowczo odpowiadał na energiczne zapraszania, przerywane hucznymi okrzykami:
— Głupstwo, towarzyszu!... Pluńcie!... Przecież nie macie nic do roboty!...
Po chwili wszedł Stefan do jurty sam i położył na ławce parę upolowanych kaczek.
— A to dziwak! Cóżeś mu powiedziała?
— Nic mu nie powiedziałam, prosiłam, żeby został...
— No, ale w każdym razie widać, że się nie obraził... A co, czy nie mówiłem? Daremnie tylko wlekliśmy się tyli szmat drogi!...
Dla Zofii jednak pozostało zagadką, czy Zerowicz był w domu w czasie ich wizyty, czy nie? Wracali tak powoli, że mógł ich wyprzedzić bocznemi ścieżkami, a patrzał na nią tak dziwnie...
Postanowiła sobie sprawę tę wyjaśnić.




XII.

Nierychło miała do tego sposobność, gdyż okrutne zawieje przerwały na jakiś czas wszelką komunikacyę ze światem.
Szare chmury, już od kilku dni kotłujące się nad doliną, opuściły się tak nisko, iż między niemi a ziemią została zaledwie wązka biaława szpara, po której gwizdał przeciągle wiatr, strząsając z drzew resztki listopadu. W nocy posypał się śnieg, ubielił lasy i góry, wyrównał jeziora i bagna, zamiótł drogi...
W prowadzących do jurty opłotkach wyrosły wkrótce takie zaspy, że Stefan dzień cały łopatą przebijał w nich przejście.
— Ośm miesięcy... ośm miesięcy!... — powtarzała z przerażeniem Zofia, patrząc na wydmy, dymiące się dokoła, na białe zwoje śnieżycy, przewalające się potwornymi kłębami.
Wydało jej się, że sypią dla niej wielki grób lodowy. Podziwiała męstwo, z jakiem Stefan, z małym zresztą skutkiem, walczył z zawieruchą.
— Zupełnie odcięci!... Bez kropli mleka, bez pomocy!... — szepnęła rozpaczliwie, gdy wieczorem wszedł Stefan do izby i zaczął zrzucać stwardniałą, chrzęszczącą odzież, przesiąkniętą śniegiem jak solą.
— Oho, tak źle nie będzie!... Wichura ustanie, droga wyrówna się... Jeżeli nie można będzie przebić się przez opłotki, to rozgrodzę płot i pojedziemy polem... Owszem, obfity śnieg wróży dobrą zimę... Drwa, siano wozić łatwo... Dla zasiewów też dobrze!... Role podorane nie wyschną!... Ale ładniebyśmy wyglądali, gdybyś nie przeniosła się do mnie i gdybym, wbrew twym radom, nie był kupił konia!
— Nie wiem, jak to będzie z wypłatą?!
— Koń zawsze się opłaci, zobaczysz!
— Zaharujesz się.
Roześmiał się z zadowoleniem.
— Nic mi się nie stanie!
Niespodzianie, gdy już siedli do wieczerzy, wszedł Zerowicz.
— Co się stało?! — krzyknął, zrywając się z miejsca, Stefan.
Zofia pobladła jak płótno.
Zerowicz, obrosły śniegiem i lodem od stóp do głowy, jak posąg zimy, stał przed kominem z nieokreślonym uśmiechem na ustach.
— Nic!... Tęsknota!...
— Szaleństwo!... Zamiast do nas mogłeś łatwo trafić na tamten świat!
— Niech pan zrzuci ubranie i osuszy się u komina... Niech pan się przebierze!... Oto pimy Stefana!... Nie patrzę, nie patrzę! — mówiła Zofia, popychając go zlekka do ognia.
— W lesie wiatr słaby... Nigdy nie przypuszczałem!... Dopiero wśród pól opadła mię i owionęła... purga!...
— Całe szczęście, żeś trafił!...
— Kto wie!... — szepnął Zerowicz.
— Co?... Co mówisz?... — spytał Stefan.
Ale Zerowicz nie odpowiedział, zajęty przebieraniem się.
Przyjście to rozgrzało ich i pojednało. Obsiedli stół i gawędzili przyjaźnie, popijając herbatę przy świetle migającej świecy. Zerowicz z humorem opowiadał o swych gospodarczych niepowodzeniach.
— Zamówiłem u sąsiada mleko. Miał codzień dostarczać miarkę. Pieniądze, rozumie się, wziął z góry. Raz, drugi, trzeci przyniósł, choć niecałą miarkę. Ale potem nie pokazywał się wcale. Poszedłem doń. Jurta pusta. Wywędrował na sianokos. Niedawno wrócił. Żądam, aby choć teraz obiecane mleko przynosił. Odmawia. »Niema: krowy cielne!« »Więc oddajcie pieniądze!...« »Skąd je weźmiemy... Dawnośmy przejedli!... Znowu chcieliśmy prosić u ciebie, bogatego, dobrego cudzoziemca... Jesteśmy bardzo biedni!...« Istotnie, bieda aż piszczy! Co miałem robić! Dałem... A w nocy ta bieda wykopała mi wszystkie kartofle...
— I cóż? — spytał Stefan.
— A nic! Przecież nie będę się z nimi prawował o wór ziemniaków... Gdyby to nie był prosty wór, lecz »zasada«, to możebym przezwyciężył lenistwo i sprzedał jakuta w niewolę temu samemu księciu sądowym wyrokiem... Ale to przecie nie »zasada«... Byle przetrwać... Każdy po swojemu!...
Zofia spojrzała na Stefana. Milczał, zły.
— Skończyło się na tem, że wszystko biorę za gotówkę u księcia... Ten korzysta z okoliczności i drze niemiłosiernie... Nawet mój nieskończenie rozciągliwy budżet piszczy...
— Jakże się to skończy?
— Jakkolwiek. Wszystko mija, zmienia się, płynie, jest w ciągłym ruchu według metody dyalektycznej! Każde zło zawiera w sobie swoją własną śmierć!... — zakończył żartobliwie.
— Bez żartów, co pan zamierza uczynić?! — spytała Zofia.
— Wyślą mię, albo... zamieszkam u gubernatora! Już raz — próbowałem to uczynić, ale się nie udało. Do miasta dotarłem szczęśliwie, lecz późno. Straże obchodziły już ulice... Noc była widna i zdala dostrzegłem mundury, więc skoczyłem na parkan. Nieszczęście chciało, że za nim były psy spuszczone z łańcucha... Rzuciły się na mnie z strasznem ujadaniem... Podczas gdy rozmyślałem, co lepiej, czy dostać się między rozwścieczone psy, czy w ręce kozaków, ci trzymali mię już za nogę... Padłem więc w ich objęcia, zostałem aresztowany i wysłany tutaj, gdzie miało mi być gorzej, a w gruncie rzeczy jest tak samo... Tak, tak pani Zofio! Świat jest w nas, a nie poza nami...
Zofia dostrzegła niecierpliwy ruch męża i ograniczyła się przeczącem potrząśnieniem głową. A Zerowicz zauważył wszystko i uśmiechnął się nawpół smutno, nawpół ironicznie.
— I każdy z nas jest światem całkowitym i w sobie zamkniętym, pełnym tajemniczych głębin i nieznanych nam samym labiryntów... Nikt nie wie, co się w tych labiryntach chowa, jakie tam są zagadki, potwory lub skarby ukryte... I dopiero, gdy uderzenie »nieznanego« z zewnątrz wypłoszy składowe nasze części z tych zakamarków, nie poznajemy siebie w czynach nagłych i niespodziewanych... Być może, iż cały urok życia, cała do niego ciekawość polega na tem ciągłem odgadywaniu siebie i innych, że karmi się pragnieniem oglądania tych najbardziej ukrytych swoich i cudzych odruchów?!... Kto zna człowieka?... Kto poznał jego ostoje i trzęsawiska, jego otchłanie i tęczowe rzucone nad niemi mosty rozumowań... Siebie nie znamy, a bliźniego znamy jedynie tyle, ile znamy siebie... Znamy jego czyny, ruchy, wyrazy... Z nich odgadujemy uczucia i myśli o tyle, o ile są do naszych podobne... W gruncie rzeczy poznajemy tylko bliźnich blade w sobie odbicie... W sobie a więc w zwierciadle fałszywem i niepewnem!
Chodził podniecony po jurcie, co mu się rzadko zdarzało i mówił jakby do siebie, zwiesiwszy małą głowę na wązkie piersi.
Zofia dumała o czemś dalekiem, patrząc w płonący na kominku ogień, Stefan drzemał.
Nazewnątrz gwizdała, wyła, szczekała wichura, wstrząsała małą jurteczką. Ocean śniegu wiał wiry swe po zaspach z suchym szelestem...




XIII.

— Niech mi pan powie, czy pan był u siebie w domu wówczas, kiedyśmy odwiedzili pana?
— Na co pani ta wiadomość? Mam chwile, kiedy... widok bliźniego... sprawia mi ból przejmujący, ale czasem mam i... wyrzuty sumienia!
— Jaka szkoda, że pan mieszka od nas tak daleko!...
— Przeciwnie, mniemam, że to wielka moja zaleta. Czyż nie wnoszę w życie państwa zawsze czegoś nowego? Pochodzi to stąd, że przychodzę z daleka... Tak, miłościwa pani! Gdybym mieszkał z wami lub obok was, stałbym się rychło waszą cząsteczką i własnością... Człowiek potrzebuje kącika, gdzie pewien jest, że mu nikt nie zmąci dumania, gdzie uczucia jego, wrażliwość, upodobania i cała skryta osobowość, nie niepokojone z zewnątrz, nabierają właściwej im barwy... W ciągłym zgiełku, w nieustannej obecności innych dusza schnie, jałowieje, kołowacieje nareszcie!... Dlatego to taki urok ma życie w wielkich miastach, gdzie towarzyskość i osamotnienie łączą się harmonijnie!
— Mówiłam Stefanowi to samo... Ale on twierdzi, że jednostka zaczyna się od... dwojga.
— Tak, tak!... Znana teorya grecka z doby gyneceów!...
— Co pan powiedział?
— Ach, nic! Zmieńmy temat... Czy pani nigdy nie odczuwa potrzeby zostawienia po sobie w spotkanej duszy ludzkiej głębokiego śladu, choćby bolesnego, ale związanego węzłem nierozerwalnym... ze wspomnieniem?
— Jak w kim! — odrzekła z pewnym niepokojem.
— Rozumie się, że przedewszystkiem... w duszy, która w nas samych taką wyorała brózdę... Jest w tem dziwna słodycz, jakby odczucie nieśmiertelności... Gdyż w istocie żyjemy przez wieczność tylko w ludzkich wspomnieniach jako w zbiornikach doświadczeń. Lecz prócz tych rozsianych, mgławicowych śladów, każdy z nas w cichości pożąda śladów osobistych... Czy nie tak?
— Zapewne, zapewne! — bąkała strwożona. — Niech pan wyjrzy, czy nie widać Stefana? Coś bardzo się spóźnia!
Patrzał na nią dziwnym, ostrym, błyszczącym wzrokiem i nie ruszył z miejsca. Gotowa była krzyczeć ze strachu.
Nagle oczy mu zgasły, po ustach przewinął się pobłażliwy uśmiech.

»Musisz zaludnić sobą straszne głusze,
A droga wiedzie tam przez dwie przepaście:
Przez moją duszę i przez twoją duszę!«

Jurtę zaległa naraz napięta cisza. Jeno syczał ogień na kominku i syczała na dworze wichura.
W pochylonych głowach tych dwojga ludzi też mknęła burza; leciały roje oderwanych myśli, uczuć drobnych, wrażeń przedwcześnie umarłych, przejmujących, niedobrzmiałych wyrazów... Cały simum — zimny, cmentarny, jak sybirska kurniawa, pełen lodowych, a palących jak ogień igieł i pocisków; Bali się spojrzeć na siebie.
Nareszcie w dali głucho jęknęła zawierucha i przedarł się przez nią głuchy łomot sam jadący z wielkim skrzypem i mozołem. Zatrzymały się przed jurtą, stuknęły w nią, aż zadrżała. Jednocześnie cienko jak sztylet przecięło burzę i ciszę jurty rżenie konia.
Oboje odetchnęli.
Stefan wrócił z lasu z drzewem.
Po chwili stanął w progu biały, jakby ulepiony z śniegu bałwan, z lodową, soplawą brodą, z kryształową sadzią szronu na brwiach i futrzanej czapce.
— Psi czas! — wymówił z trudnością, rozwiązując rzemyki nauszników. — Ale nie zmarzniemy już, Zocho!... Mamy drzewo!... Myślałem przez chwilę, że nas z bułankiem wichura pogrzebie!
Stała koło niego i podawała mu wygrzane części suchej odzieży, podczas gdy on zdejmował nożem z kożucha i futrzanych butów grube warstwy śniegu.
Patrzała wystraszonemi, żałosnemi oczami na twarz męża potwornie czerwoną, miejscami siną, spękaną, nabrzmiałą od zimna, zaglądała mu w czarne, zmętniałe od wysiłku źrenice.
A Zerowicz patrzał na nią.




XIV.

Ustała zawieja. Słońce wzeszło nad zaśnieżoną okolicą. Niepokalana białość, ubrana złotem i tęczowymi blaskami, zalśniła na niej i odbiła się w niebiosach. Twardy, spiżowy mróz chrzęściał wszędzie, migotał w inkrustacyach zamarzłej wilgoci, szeleścił w okiściach szronu i sadzi, wykwitłych misternie na gałęziach w nastałej ciszy, taił się w puchach śniegowych nisko u ziemi, rozbrzmiewał jak dzwon w gęstem powietrzu.
Stefan zakrzątnął się pracowicie około swego gospodarstwa. Zakupił i zwiózł siano dla konia; przerębel na jeziorze dla wodopoju wydrążył i ładnie ją wałkiem z lodu otoczył, że była jak cysterna marmurowa. Jurtę całą do szczytu mokrym śniegiem oblepił i do pół ściany omiotał ze wszech stron dla ciepła przyzbą śniegową. Na gumisku plac u sterty zbożowej wymiótł, oczyścił z trawy i chwastów, wylał cienko i równo wodą, wysypał na nim kolistą steczkę z plewy, którą wodą zwilżył, aby przymarzła. W ten sposób przygotował gładki, czysty i twardy tok dla młócki zboża nie cepem, lecz walcem zębatym. Z pomocą jakuta wyrąbał w lesie duży pień, zwiózł, obrobił, wstawił w ramę, a na obwodzie kloca nabił grube poprzecza. Czekał jeno mrozów tęższych, aby lepiej i łatwiej sypało zboże. Rąk wszakże nie pokładał: woził tymczasem drwa z lasu i układał je porządnie w wielkie sągi koło wejścia do jurty, aby chroniły go od wietrzysków.
W izbie bywał mało, tyle tylko co spał, jadł lub wieczorami, grzejąc się u ognia majstrował nową uprzęż, albo szuflę do śniegu, albo połamane zęby wstawiał u grabi... Należał do Zofii i obcował z nią wtedy tylko, kiedy ją pieścił.
Zofia żadnego udziału w tych jego pracach brać nie mogła i prosta, nieubłagana konieczność uczyniła, iż on stał się osią i ogniskiem ich życia, iż wszystko działo się przez niego i do niego przystosowywać musiało.
Gdy zziębły, znużony, owiany zapachem mrozu, żywicy lub siana, wchodził do jurty, mimowoli rzucała wszystko i szła ku niemu i robił to nawet Zerowicz, o ile był wówczas obecny. Lecz Zerowicz tak jakoś przychodził, że Stefana zwykle albo nie było, albo był pilnie zajęty na dworze. Gość wolał to pierwsze, gdyż stukanie męża, pracującego na mrozie, wyprowadzało Zofię zupełnie z równowagi. Razy kilka pod milczącem parciem jej rozdrażnienia gość ofiarował nawet gospodarzowi swe usługi, lecz ten odrzucał je stale, a gdy raz zgodził się, wyśmiał go niemiłosiernie po pierwszej próbie.
— Wyobraź sobie, Zocho, każdą szczapę pieczołowicie niesie z osobna jak dziecko a układa jak zapałki!... Ha, ha!...
— Ale i ty... też!... Wypocząłbyś trochę... Posiedziałbyś z nami, pogawędził!...
— Dziwna jesteś! Czy mam na to czas? Młócka za pasem... Potem mełcie mąki, gdyż muszę się spieszyć do miasta, dopóki ona jest w cenie!... Filozofujcie, filozofujcie... Nie przeszkadzam!... — dodawał dobrotliwie i wynosił się z izby.
Już rzadko filozofowali. Chłodna ostrożność Zofii mroziła widocznie Zerowicza. Niekiedy całą wizytę przesiedział, nie wyrzekłszy słowa, brał czapkę i wynosił się.
Gdy tak siedział nieruchomy, zapatrzony w ogień, wydawało się Zofii, że nad jej i jego duszą krąży jakiś ptak czarny.
— Ach, jużby lepiej nie przychodził! — powtarzała sobie w duchu, lecz jednocześnie serce jej ściskało się żałośnie.
— Gdzież się podzieje?!...
I nawet zapraszała go.
— Przychodźcie, ale... przynieście z sobą trochę... wesołości!...
— Mała rzecz!... Ale skąd ją wezmę... wesołość... ludzie wtórnego, odbitego życia... Wesołość płynie z powietrza, z lasu, z tęgich mięśni, ze zdrowego rozsądku... z bezpośredniego przystosowania się do przyrody, które nazywamy... czystem sumieniem. My zaś ludzie wtórnego rzędu, cień cienia, przystosowywać się musimy do... innych! Jesteśmy, bądź co bądź, albo niewolnikami, albo pasożytami... Wątpię, czyby uśmiechać się umiała pijawka, gdyby nauczyła się myśleć... a niewolnik nie uśmiecha się nigdy dobrowolnie...
— Zawsze mię pan zmąci i zatruje!...

»W tkalniach moich podziemi, w kuźniach głuchych ciemnic
»Dniem i nocą pracuje w gorzkim czoła pocie
»Tłum smutnych najemników i bladych najemnic —
»Na płaszcz mój purpurowy i koronę w złocie!...«

powiedział cicho.
— Pani wie, kto to napisał?
— Może pan?! — spytała nieśmiało.
— Nie. To napisał Leopold Staff, wielki przyjaciel udręczonych, buntowniczych serc!...
Odszedł smutny i zamyślony.
I znowu nie pokazywał się długo.
Aż pewnego dnia przybieżał wyrostek jakucki i oddał Zofii list. Poznała na adresie pismo Zerowicza i ze drżeniem rozerwała kopertę.

»Jesteś cicha, jak śnieg,
»Który pada na kwiaty jesienne...«
............
............
»Lecz mi nie pić z twych łask...
»Dusza siedmkroć tęsknotą otruta
»Ociemniała na blask...
»Noc ma każda ciężka, jak pokuła...

»Szczęście wątłe, jak mgły
»Wichr mi stargał... jako mgły rozwiejne...«

»...Beznadziejne były, są i pozostaną! Wiem o tem!... A jednak piszę ten list... Muszę go wpisać... Kopię przepaść nieprzebytą między Tobą i sobą!... Pewnie domyślałaś się, lecz chcę, abyś wiedziała... Pewnie czułaś, lecz pragnę słodyczy wypowiedzianego wyznania... Pragnę, by usta Twe zadrżały od wzruszenia dla mnie... wyłącznie dla mnie i przezemnie! By oczy zamgliła zaduma... By niepokój — słaby cień tego co żyje we mnie, nawiedził choć na krótko Twe serce!... Pragnę mówić słodkie wyrazy, które mają prawo mówić uszczęśliwi, albo umierający... Kocham Cię!... »Pożądam Cię... Pieszczę obraz Twój w myślach i marzeniach... I nikt mi tego zabronić nie może, nawet Ty sama!... Jesteś mi powolną i wzajemną, Ty, która nie pozwalałaś sama sobie domyślać się miłości mej... Bezwolną wlokę Cię do otchłani, gdzie do tej pory sam się kołatałem... Zimno tam, ciemno, sieroco... Ale od dziś nie będę tam samotny... Mam na to prawo, gdyż wzięłaś kształty, które mnie wzruszają i masz duszę, która mi się podoba... Uprowadzam cząsteczkę Twą jako własność moją... Kwiat słodki, trujący niegasnącej tęsknoty!... Ach, jakże strasznie pragnę dowiedzieć się, czy przy czytaniu tego listu, choć żywiej zabiło Ci serce?... Jeżeli tak — napisz! Nie!... Wyślij białą kartę...«
Była tak wzruszona, że nogi ugięły się pod nią i musiała oprzeć się ręką o stół. Spojrzała na jakuta, który, grzejąc się u ognia, oczu z niej nie spuszczał.
— Na co czekasz?
— Tak. Może co dostanę jeszcze za trudy? Droga ciężka i daleka.
Podeszła wolno do komina i list rzuciła do ognia.
— Możesz iść!... Nic nie dostaniesz!...
Brwi jej ściągnęły się od nagłego bólu i rozkoszy, gdyż dziecię po raz pierwszy zadrgało w jej łonie. Czekała chwilkę, czy ruch nie powtórzy się jeszcze, lecz tam zapanował dawny spokój i jedynie wzburzone serce biło potężnie.
— Idź już! — zwróciła się raz jeszcze do jakuta.
— Co teraz? — rozmyślała, gdy natręt wyszedł wreszcie i została sama. — Powiedzieć Stefanowi, czy nie? Powiedzieć, czy nie?! Po co? Aby zupełnie uniemożliwić odwrót temu szaleńcowi?!... A tak, ona przy sposobności zburczy go w cztery oczy... Wykaże mu, że poddaje się urojeniom, że cała ta miłość... fatalna i płomienna... pochodzi stąd, że... jest tutaj jedyną kobietą... A Stefan?... Dlaczego inną miarkę przykłada do Stefana? Dlaczego Stefan miałby z innego pokochać ją powodu?...
Szła myślą przez cały łańcuch swego małżeństwa od owego purpurowego wieczoru... Ginęła w mgławicach delikatnych niedoczuć i niedomówień, które niby śniedź, niby pyłek leciuchny już ćmiły blask tych wspomnień...
Ani się spostrzegła, jak minął krótki dzień i ciemna noc, napływając przez okno, zmieszała się z krwawym światłem ogniska. Dopiero głuchy łoskot na drodze ocucił ją. Porwała się, skoczyła do spiżarki po mięso, włożyła je w garnek, nalała wodą i przysunęła do ognia. Niezadługo wszedł zaśnieżony Stefan i już od proga wołał:
— Jeść!...
— Stefek, kochany!... Daruj!... Zapomniałam... Ledwie co nastawiłam obiad!...
— Zapomniałaś? — powtórzył, podnosząc brwi. — Może ten filozof był?...
— Ależ nie!... — odparła żywo rumieniąc się i odwracając twarz, jak zwykle w chwili zmieszania.
Stefan patrzał dalej niechętnie i podejrzliwie. Wtedy zbliżyła się doń i, zawieszając ręce na szyi, szepnęła:
— Dzidziuś!...
Resztę dokończyła tak cicho, że raczej domyślił się niż usłyszał. Radość i duma rozjaśniły mu twarz. Przygarnął żonę do siebie i otarłszy ręką wilgotne wąsy całował po dawnemu jej oczy i usta. I ona tuliła się doń jak dawniej...
— A ja myślałem już, że mnie nie kochasz!...
Spóźniony obiad zmienił się w sutą kolacyę.




XV.

— Zajrzałbyś do tego dziwaka... Nie widać go już tydzień i nic o nim nie słychać!
— Poczekaj: jak się znudzi, sam przyjdzie... A to znowu zdarzy się jak wtedy...
I znowu minęło kilka monotonnych, pracowitych dni, zanim pożerana niepokojem Zofia zaszturmowała do męża.
— Wstąp do Zerowicza... jadąc do lasu...
— Kiedy mieszka w przeciwnej stronie...
— Więc zawróć umyślnie...
— Chyba w niedzielę... Ale cóżeś taka sfrasowana!?...
— Widzisz: on był ostatnim razem jakiś bardzo podrażniony...
— Hm! Nie mówiłaś mi nic!...
— O każdem głupstwie mam cię powiadamiać!...
— Dobrze — pojadę! Chociaż bardzo mi to nie na rękę...
— Jedź, jedź!...
Niepokój jej wzrastał z dnia na dzień. O czemkolwiek dumać próbowała w ciszy swego osamotnienia nieodwołalnie wyrazy spalonego listu oblegały ją z cichem brzęczeniem, jak rój barwnych połyskliwych motyli, dziwacznych owadów o trującej woni miodowej.
»Wyślij białą kartę!...«
Wyobrażała sobie pustą, zimną, odpychającą »norę« Zerowicza i jego długą ligurę, w oczekiwaniu listu, błądzącą samotnie w półcieniu...
»By niepokój — słaby cień tego co żyje we mnie.« Ach, jakże samolubni są mężczyźni! Poco on to wszystko napisał?... Czy mogłam wobec tego postąpić inaczej? Czy mogłam odpowiedzieć?! Nawet teraz nie wiem, co będzie, i nie wiem czy dobrze robię posyłając doń Stefana!? Tak wszystko poplątać, popsuć!...

»Dusza siedmkroć tęsknotą otruła,
»Ociemniała na blask...
»Noc ma każda ciężka, jak pokuta.«

»Zimno tam, ciemno, sieroco...«
Położenie niezmiernie trudne ale nie popełnił przecie on nic takiego, zaco by go należało skazać na wieczne osamotnienie, na wygnanie wygnania!..
»Jesteś cicha jak śnieg!...«
Ona mu wszystko to łagodnie wymówi, wytłómaczy... Będzie go błagać, aby swymi wybrykami nie utrudniał i tak już niełatwego życia!... Stanie się dlań dobrą i wyrozumiałą siostrą... A jeżeli to się nie uda, to go namówi, aby się przeniósł do innej okolicy... Zmiana otoczenia, inni ludzie... Wszak sam miał już pomysł podobny i... może lepiej, że go wyślą...
Serce jej ścisnęło się na myśl o tym kraju, do którego wybierał się, gdzie słońce tygodniami nie wschodzi...
Może się znajdzie jednak jakie inne wyjście, może się wszystko ułoży...
Czekała tej obiecanej przez Stefana niedzieli z tłumioną niecierpliwością, z duszą napiętą jak zbyt przykręcona struna.
Zamiast tego usłyszała pewnego dnia głos męża i skrzyp sań w porze niezwykłej. Widocznie Stefan wracał z drogi. Zerwała się; złe przeczucie przeniknęło ją straszliwym dreszczem niby długą, zimną igłą. Do jurty istotnie wszedł Stefan z nieznanym jej jakutem; twarz miał zmienioną i bladą a w ręku trzymał list.
— Zastrzelił się!... — szepnął od proga.
Usiadła jak ogłuszona.
— Muszę jechać, więc przyszedłem uprzedzić... Być może, że nie wrócę wieczorem...
— I ja.
— Nie, ty nie pojedziesz...
Nie upierała się, była jak zmięta szmata, bez błysku myśli i woli, twarz zapadła jej i postarzała w mgnieniu oka. Zasępiony Stefan nie dostrzegł tego wychodząc, nawet się z nią z pośpiechu nie pożegnał. Została sama w zimnej mgle sprzecznych uczuć i nieutulonej żałości. Cień Zerowicza zamieszkał z nią. Wyłonił się z ciszy bezludzia i przerywał rozmyślania jej dręczącym szeptem znanych wyrazów
»Materyalizm nie jest w stanie tłómaczyć całego obszaru poznanych zjawisk...«
»Każdy z nas jest światem całkowitym i w sobie zamkniętym, pełnym tajemniczych głębin i nieznanych labiryntów...«
»Pochodzi to stąd, że przychodzę z daleka...«
»...Jest w tym dziwna słodycz, jakby odczucie nieśmiertelności...«
»Pragnę by usta twe zadrżały od wzruszenia...«
Osiągnął czego pragnął, usta jej drżały i łzy wzbierały w jej piersiach...
— I za co?... Za co?! — rozważała z goryczą.
Przeraźliwym, grobowym chłodem powiało naraz z ciemnych kątów jurty, z tych kątów dokąd nigdy nie sięgał blask dnia i ognia. Trzask i ruch płomieni, szmery myszy przebiegających wzdłuż ściany, niewyraźne dźwięki czającej się nazewnątrz pustyni — przejmowały ją znagła okropnym dreszczem wyczekiwania, podczas gdy zwykła kamienna cisza dusiła ją wciąż jak wieko trumny... Chwilami nie śmiała długo wznieść oczu, lękając się, że ujrzy go... Widzi nieledwie przez opuszczone powieki czarne widmo, siedzące w zwykłem miejscu w falach purpurowego ognia... Spaliła zapas drew a po nową naręcz bała się wyjść za próg, gdzie straszyły ją nieprzejrzana noc i białość nieobeszłych śniegów.
Usnęła snem niespokojnym, pełnym przebudzeń i mar.
— »Bezwolną wlokę cię w otchłań!...« — szeptał zimny trup, gniótł kolanami jej piersi i ciągnął za splątane warkocze krzywymi szponami...
Obudziła się. Stał nad nią bezruch i cichość bezwzględnego odludzia. Na kominie w kupie spopielonego zarzewia świeciły pojedyńcze węgielki, niby krwawe oczy upiorne...
Zofia poznała, że się już nie lęka, że pozostał w niej jedynie wielki, niezgruntowany smutek i żal...
Zapaliła świecę i wzięła do czytania książkę.
— Jakże okrutni, jakże strasznie okrutni i samolubni są czasami najlepsi ludzie... — westchnęła i znowu zaczęła rozmyślać jak bardzo jednak musiał cierpieć ten człowiek zupełnie samotny, niezdolny do życia, niezdolny do zawojowania sobie szczęścia i bytu...
— Czy zostawił jaki list? — spytała przedewszystkiem, gdy Stefan przybył nareszcie.
— Nie, zgoła nic!
— Opowiedz wszystko.
— Cóż!... Zastrzelił się z rewolweru... Ot i wszystko!...
Nie chciał więcej mówić. Nie nastawała i, przymknąwszy oczy, siedziała oparta o słup jurty obok męża, który zgłodniały, przeziębły jadł dużo i głośno.
Zwolna jednak pełnia przeżytych wrażeń wzięła w nim górę i nieproszony zaczął sam opowiadać:
— Dawno się już musiał zastrzelić. Z tego samego zastrzelił się rewolweru, któryś mu oddała... W jurcie mróz jak na dworze... Prawdziwa pieczara... Ściany białe od szronu... Nad pościelą, gdzie leżał całe festony sadzi... Twarz biała, surowa... Na rzęsach zamarzłe łzy... W serce sobie strzelił... Powiadają, że każdy, kto strzela sobie w serce, płacze...
— Powiadają, że zakochani zawsze strzelają się w serce... — pomyślała Zofia.
— Nie wiem, czy jakuci skradli, czy nie miał nic, ale wcale nie znaleźliśmy ani w jurcie ani w spiżarce kruszyny pożywienia... Może z głodu się zastrzelił?! Ale dlaczegóż nie przyszedł?... Czyżbyśmy się z nim nie podzielili ostatkiem?! Czyż nie wiedział tego?... Kompletny obłąkaniec!... Tak nas urządzić! Wiesz co gadają? Gadają, że to myśmy go zabili... Mówią, że list jakiś pisał do ciebie, który z gniewu rzuciłaś w ogień... Ma zjechać sędzia śledczy w tej sprawie... Czy to prawda?
— Istotnie... pisał...
— Nic nie mówiłaś...
Koło jej ust przewinął się bolesny skurcz; była chwila, że mu chciała wszystko powiedzieć. Ale spojrzała na tę twarz prostą i jasną, na spokojne rysy nabrzmiałe od pracy i zimna, na ciemne, zmęczonej oczy, na oblicze ciche, łagodne jak woda zastała i nie odważyła się rzucić w nie wyrazów niosących boleść, zwątpienie, burzę... cały łańcuch niewiadomych uczuć i czynów...
— Cóż ci miałam głowę zawracać... Nic tam nie było osobliwego...
— No tak, ale zawsze!... Popełniłem mimowoli niezręczność... Powiedziałem, że nieprawda, że żadnego listu nie odbierałaś!...
— Nic wielkiego. Objaśnimy, żeś niewiedział... Dowód, że rzecz małego znaczenia.
Jej spokój i rozwaga uspokoiły go.
— A jednak ciężko, ciężko!... Nie mogę pozbyć się żalu do niego i do siebie. Nie umieliśmy go przygarnąć...
Nowy kurcz przeleciał po ustach Zofii i płacz spazmatyczny powalił ją na stół.
— Ależ uspokój się, uspokój!... Nic takiego!... Miej wzgląd na swój stan!... — biadał nad nią, daremnie siląc się ją utulić. — Podawał jej wodę, gładził włosy rozsypane po plecach i tulił, rozgrzewał zimne, posiniałe ręce.




XVI.

— W tem coś jest!... W tem coś jest!... — powtarzał gruby sędzia śledczy, uważany za najprzenikliwszego w gubernialnem mieście.
— Czy żona pana zawsze pali swoje listy? — spytał znienacka Stefana.
— Zapewne. Wielu z nas ma ten zwyczaj... Naprzykład ja...
— Acha!.. Więc pan listy swoje pali, a te które widziałem u pana w mieszkaniu nie do pana należą?
Stefan umilkł i spochmurniał. Dwa małe siwe oczka, niby dwie wilcze skry rozświecające szeroką twarz sędziego, wpiły się w badanego z ostrością dwóch stalowych świdrów.
— Tak!... A co mogło być w tym liście? O czem mógł uwiadamiać tak pośpiesznie przez umyślnego posłańca... żonę pana... Zerowicz? Czy nie domyśla się pan?
— Nie wiem...
— Dlaczego nie przyszedł sam? Wszak bywał u państwa?
— Owszem — bywał... Ale w owym okresie nie pokazywał się od dłuższego czasu..
— Czy poróżnił się z państwem? Czy bywał zawsze tylko... w obecności pana?
Chmurna twarz Stefana nabiegła krwią.
— Nie. A więc bywał i w nieobecności pana? A czy pani Porębska znała drogę do jurty Zerowicza?
— Tak. Byliśmy tam raz jesienią. Co to wszystko znaczy?... Niech pan powie otwarcie!... O co posądzacie nas? Co za ohyda!... — wybuchnął nareszcie.
— Żadnych posądzeń... Uspokój się pan panie Mirski... Wszak przedstawiłeś pan swoje alibi... Chodzi o to, aby wszystko było jasne i zgadzało się z sobą!...
— Moja żona na krok nie wychodziła z domu od czasu, jak spadły śniegi...
— Właśnie, właśnie!.. O to mi chodziło!
Ze spokojem wytrawnego oprawcy notował w swoim dzienniczku, podczas gdy Stefana ogarniało coraz gwałtowniejsze wzburzenie.
Ten gruby jegomość otaczał go, oplątywał łańcuchem nic nieznaczących pozornie zapytań, których dotkliwość Stefan odczuwał dopiero po niejakim czasie, a z których wysnuwały się jakieś niewyraźne ale groźne i niebezpieczne wnioski.
— Dosyć. Nie rzeknę więcej słowa. Proszę powiedzieć o co chodzi!...
Oczka sędziego krwawo zabłysły.
— Będę zmuszony aresztować pana. Pan wie, o co chodzi!
Stefan wstał. Groźba wróciła mu zimną krew.
— Owszem. Niech mię pan aresztuje ale niech mię pan zostawi w spokoju...
Sędzia wstał również i po chwili namysłu zadzwonił.
— Proszę odprowadzić tego pana w te drzwi na prawo! — zwrócił się do wchodzącego dziesiętnika.
Stefan znalazł się w małej sionce, gdzie na ławie siedziało kilku jakutów i wśród nich »książę« jego gminy. Wioskowy dygnitarz nie wyciągnął doń ręki, tylko nachylił się i spytał z zagadkowym uśmiechem...
— Cóż?... Dobrze?!
Kiwnął głową w stronę zamkniętych drzwi, za któremi Stefan rozpoznał szelest kroków Zofii i przyciszony głos jej odpowiedzi. Zżymnął się i ławę tak mocno nacisnął rękami, że z cicha trzasła. W smrodliwej mgle jaka wypełniała jego głowę i serce, poruszały się potworne obrazy, których nie chciał ani rozpoznać ani nazwać i które daremnie silił się odepchnąć i rozproszyć. Zbolałą głowę oparł o ścianę a znękaną twarz odwrócił od ludzi. Niewyraźnie z poza grubych belek przepierzenia dobiegały go szmery zapytań i odpowiedzi; chwytał tylko pojedyncze wyrazy. Była chwila, że się zerwał na głośniejszy krzyk Zofii, lecz mu dziesiętnik drogę ode drzwi zastąpił.
Nareszcie zawołano go do sędziego. Zastał tam Zofię z krwawymi wypiekami na policzkach i gorączką w oczach. Sędzia tryumfująco pił herbatę i pisał protokół. Odczytał następnie głosem oficyalnym sprawozdanie z ich odpowiedzi — zwykłe, szare jak sukno aresztanckie sprawozdanie śledcze i papier im do podpisania podsunął.
— Po co to? — pomyślał z odrazą Stefan i zawahał się, lecz spojrzał na męczeńską twarz Zofii i w milczeniu spełnił, co od niego żądano.
— Ot i po wszystkiem! — familiarnie powiedział sędzia. — Możecie państwo wracać do domu! Do widzenia!
Wygłodzony koń szybko rwał z powrotem. Skrzypiały płozy, stukały rzeźko kopyta po ubitej drodze a ciąg powietrza sypał im w rozognione twarze zimny kurz śniegowy. Stefan jedną ręką koniem kierował a drugą podtrzymywał Zofię, która chwiała się na siedzeniu jak martwa.
Nie śmiał jej pytać, co tam w tej wstrętnej sali zaszło. I po co? Wszak wszystko skończyło się już!...
Gdy weszła do jurty i z głębokiem westchnieniem opuściła się na ławę, przypadł do jej kolan.
— Zosiu, Zosiu!... Jakże niegodziwi są ludzie!... Jakże są źli i brutalni... Czyż nie lepsza od nich pustynia!?...
Nie odpowiadała i odpychała go z lekka. Z wyrazu jej twarzy poznał, że zapadła w stan, kiedy, jak mówiła »dusza uciekała od niej«...
Należało ją zostawić na długo w spokoju.
Szybko więc zawinął się, nastawił wieczerzę, konia wyprzągł; poczem poszedł na lodowe klepisko, i zaczął szuflą śnieg zgarniać i podmiatać tok, przygotowując, co trzeba dla jutrzejszej młócki.




XVII.

Sina noc, noc głucha i nietknięta — patrzała jeszcze w małe okienka jurty, kiedy Stefan zsunął się już ostrożnie z łoża i jął się pospiesznie ubierać.
— Wstałeś?! Idziesz?! I ja pójdę dziś z wami!... — rzekła Zofia podnosząc się nagle.
— Spij, śpij, Zosiu!... Bardzo jeszcze wcześnie. Chcę snopy, zanim rozednieje, na toku rozłożyć, aby przejść choć raz walcem w czasie najtęższego mrozu... Niedługo zjawi się Boksan... a ty śpij!... Zimno bardzo na dworze, sądząc z wyiskrzonych gwiazd... Nie wytrzymasz!...
Ponieważ wszakże ubierała się dalej, rozgarnął zachowane przez noc w popiele zarzewie, postawił na nim parę suchych szczap, rozdmuchał ogień i wyszedł.
Cichym rżeniem powitał go koń z małego okólnika; pies wychylił łeb z siana, gdzie się był ukrył przed zimnem i szczeknął krótko radośnie...
Gwiazdy stały jeszcze wysoko w niemierzchnącej gloryi. Mroźne tumany nocne leżały bez ruchu nad śniegami. Kamienna cisza wypełniała mroczne, jakby sadzą przesypane powietrze. Dźwięki ludzkiej pracy: skrzyp rozsuwanych żerdzi, stuk kopyt końskich, kucie żelaza o twardy lód przerębli — nikły, głuchły w nich, jak niknie w ogromnem, pustem zamczysku samotne ćwierkanie przemarzłego świerszcza.
Dopiero, gdy słup ognia i krwawego dymu wyleciał wierzchem komina i oblał czerwoną łuną poblizkie śniegi, raźniej się zrobiło Stefanowi na duszy. Wdarł się po drągu na szczyt sterty, zrzucił widłami poszycie ze starej słomy i szumnie począł miotać plenne snopy na lodowy tok.
Wkrótce ukazał się na dole Boksan i nim zbladło niebo ułożyli ze snopów wielkie koło na drożynie z plewy, porozcinali sierpami powrósła snopów, roztrzęśli zlekka ich słomę i wtoczyli ciężki walec na ten pomost zbożowy.
W sam czas było na śniadanie.
Zofia już na nich czekała. Z przyjemnością zrzucili przemarzłą wierzchnią odzież i rozsiedli się w nagrzanej i jasno oświetlonej jurcie dokoła stołu zastawionego herbatą, gorącemi placuszkami i »jakuckiem« mrożonem masłem.
Zofia z radością spoglądała na spokojną, pogodną prawie twarz Stefana.
— Nastawię obiad i pójdę z wami! — powtórzyła. — Dacie mi co do roboty?
— Robota się znajdzie, tego nigdy nie zabraknie... Ale zimno... nie wytrzymasz!...
— A niech tam!... Zawsze tam u was weselej!
Dniało.
Zniknęły roje gwiazd i tylko większe z nich migały złotawo na płowiejącym firmamencie. Zabielały szeroko śniegi, uniosły się i zadymiły tumany, wśród nich zamajaczyły widmowo białe lasy. Koń prowadzony w lejcach wprawnemi rękami Boksana, chyżo stąpał, strzygąc uszami i oglądając się na toczący z tyłu z miarowym stukotem walec. Chrzęściła słoma, skrobały zgrzytliwie po lodzie zęby grabi, dziobały w snopy ostrza wideł; ludzie uwijali się w obłokach własnych oddechów, bielejąc coraz bardziej od osiadającego na nich szronu. A jednocześnie bielał dzień, różowiło się na wschodzie niebo, mnożyły się na ziemi kształty i kolory i gasły doszczętnie gwiazdy. Żółty wal omłóconej już słomy jeżył się wśród toku. Koń biegł nieustanie, walec nieustannie stukał trybami po młócinach, gniotąc ocalałe, kanciaste kłosy, obijając z plewy i ości złotawe ziarno jęczmienia, grubym wiankiem rozsypane na steczce.
Stefan zacierał ręce, Boksan podśpiewywał; robota szła wesoło i sporo.
Rychło pół nieba zapłonęło od złoto-kraśnej zorzy, zalśniły biało śniegi i bielsze od nich obłoki. Błękitne niebiosa odeszły w niedościgłą dal.
Przed obiadem zgarnęli suty omłót w wielką kupę i nałożyli nową ściółkę snopów.
Dzień zbiegł niepostrzeżenie. A gdy wieczorna zagasła zorza i znów zaskrzyły się w powietrznych, mierzchnących głębinach ławice gwiazd, wrócili do domu znużeni, gawędząc wesoło o plonach, o omłocie, o tem jak sypie zboże...
Znowu wieczorem pochylona u ogniska Zofia łatała odzież a obok Stefan wstawiał w grabiach wyłamane przy robocie zęby... Ogień syczał i parskał, szemrała poruszana przy pracy odzież, pozatem — cicho było w jurcie.
— Mów, mów cokolwiek!... — szepnęła nagle Zofia.
Ale Stefan mówić nie był w stanie, zwrócił do żony stężałą od zmęczenia i senności twarz... Uśmiechnął się tylko.
— W głowie pusto jak w stodole!... Jeno walec tam wciąż jeszcze stuka... Pójdę, puszczę konia i... spać!
— Ale nie długo siedź!
— Duchem wrócę!
Mieli z rzędu kilka dni pogodnych i mroźnych, tak że mogli młócić.
Zofia nabrała kolorów i wesołość wracać jej poczęła. Nie znosiła wszakże jeszcze pieszczot i pocałunków męża, usta podawała mu na krótko i nierozpuszczała ich jak dawniej miłośnie, niby wilgotny kielich tulipanu... A gdy ją chciał przytrzymać, dziwny strach mglił jej oczy i rozszerzał źrenicę...
— Coś przydługa żałoba!... — sarkał żartobliwie Stefan.
A gdy próbowała tłomaczyć wstręt swym stanem, dowodził jej, że to rzecz w małżeństwie wprost niebywała, niemożliwa...
— W cóż zamieniłoby się pożycie?... W jednożeństwie to nie możliwe i nie praktykuje się!... Na to nie zwalaj!... Chcesz zawsze inaczej niż inne!
Posępniał nagłe i wychodził zaraz, wiedząc, że w ten sposób dokuczy jej najwięcej. Ale długo nie mógł się gniewać, więc wracał i urządzał przeprosiny, podczas których mało słów padało z ust Zofii ale zato z oczu lały się łzy rzęsiste.
— Mów! Dlaczego nie powiesz?!... Co ci jest!?
— Cóż ci mam powiedzieć?! Wciąż to samo! Nie opuszcza mnie... Nie jestem w stanie się przezwyciężyć...
Trząsł smutnie głową.
— A to los! Cóż cię nie opuszcza?
— Wspomnienie!... — odpowiadała niechętnie.
Chmurniał ostatecznie i odwracał się. Patrzała nań załzawionym wzrokiem, ale nie starała się ani przyciągnąć ani ugłaskać. On to czuł i zacinał się coraz bardziej. Zdarzały się dnie, że nie zamieniali ze sobą ani słowa ponad niezbędne w gospodarstwie wyrazy. Nadomiar nastały dnie pochmurne, odwilżne. Śnieg prószył i musieli przerwać młóckę. Stefan zajął się znowu zwózką drzewa i siana. Zofia znowu po całych dniach zostawała sama, bladła, mizerniała, oczy jej podkrążyły sine podkowy. W jej zachowaniu się znikła dawna żywość i pewność siebie. Czekała zwykle na zapytanie Stefana a gdy ten milczał grobowo, gniotąca cisza panowała w ich domu.
Wreszcie raz przypadła mu do kolan.
— Nie mogę dłużej, nie mogę!... Zabij mię, ale niech się to skończy, niech się odmieni!...
Pobladł, uderzony kredową białością jej twarzy i spojrzeniem osłupiałem nawpół obłąkanych oczu; pochylił się ku niej.
— Powiedz wszystko: kochałaś go? — pytał ze drżeniem.
— Nie, nigdy!... Ale on mię kochał... Skłamałam: ten list był... jego wyznaniem! — Teraz on mnie nie opuszcza. Gdy zostanę sama, cień jego zjawia się, szepcze dawne wyrazy... zaklęcia.... Usiłuje nawiązać rozmowę... Prześladuje mię swem cierpieniem i swą namiętnością... Stoi cichy z kulą w sercu... z lodowatemi łzami na oczach... z szronem zasypaną twarzą!... Wiem, że go niema, że umarł, a jednak... jest i to przejmuje mię grozą, odbiera siły... Lękam się samej siebie. Lękam się ciemnej otchłani, która się otwiera przedemną!... A ty nie widzisz jak cierpię i sam mię ku niej popychasz... On nie odchodzi już, gdy nawet ty się zjawiasz... Cicho robi swe uwagi, gdy ty milczysz...
— Skłamałaś... Więc skłamałaś!... Po co skłamałaś?!... — powtarzał w osłupieniu...
— Chciałam oszczędzić ci przykrości... Chciałam zachować, umożliwić dawny między nami trzema stosunek...
— Między nami trzema?... A przed sędzią?... Nie, to niemożliwe!
Wstał i chodził szerokimi krokami po izbie a ona klęczała dalej przypadłszy piersią i twarzą do ławy.
— Ratuj!... Odmień!... Wywieź!
— Wiesz, że to niemożliwe: jesteśmy tutaj przykuci!... Zresztą nadaremno — to wszędzie pójdzie za nami!... Inne trzeba przedsięwziąć środki... Przedewszystkiem musi w naszych stosunkach zapanować szczerość... O ile to możliwe... O ile to możliwe... teraz... Wszakże bezwzględna szczerość była twoją wadą, Zofio! — powtórzył sardonicznie dawne jej zdanie.
Na ławie rozległ się cichy jęk.
— Następnie wszystko musi wrócić do dawnego trybu... Będę cię z sobą brał i po siano i po drzewo... Ruch, świeże powietrze, praca...
— Dawno cię o to prosiłam! — zgodziła się. — Lecz nie myśl, że to napada mię... z lenistwa, z bezczynności... Pracy miałam zawsze i w domu poddostatkiem...
— Nie! Przyczyna leży w naszym nienormalnym stosunku... Odsunąć należy wszelkie teorye... Praktyka życia wyrobiła w małżeństwie pewne prawidła, które okazują się najlepszą teoryą — powtarzał uparcie — lepszą od wszelkich rozumowań... Żona ślubuje wierność i posłuszeństwo mężowi... Niema znaczenia czy to czyni w kościele, czy wobec siebie samej... Fakt podporządkowania woli jednej pod drugą pozostaje w całej swej mocy... Ty musisz być moją żoną jak inne kobiety albo...
Urwał i zatrzymał się.
— Albo?... — powtórzyła, podnosząc głowę i siadając.
— Poprostu ty musisz być żoną jak inne kobiety... Bez żadnego albo... I to nie zwlekając, dziś... zaraz...
Stanął i wlepił w nią oczy, w których jak jej się zdawało błyszczała nie tkliwość, nie litość lecz posępna zawziętość.
— Wtedy zwolna, przez długie ćwiczenie miłość moja... nasza... — poprawił się — stanie się twojem przyzwyczajeniem, którego nie zwyciężą byle brednie... Potrzeby serca i ciała zostaną nasycone, wyczerpane... Wróci równowaga i zdrowie... Zofio, Zofio jakże daleko odeszły nasza wiosna i nasze lato!... — jęknął cicho i zakrył twarz dłońmi.
Ten ruch i dźwięk nieprzebranej boleści wzruszyły ją.
— Zgadzam się... na wszystko się zgadzam!... — szeptała, płacząc.
Ale w nocy, gdy zbliżył się do niej, ogarnął ją nagle dawny lęk i niespodziany wstręt...
— Nie... nie dziś, nie dziś!... — prosiła.
Daremnie.
Wzburzenie odjęło mu już przytomność i posiadł ją, choć płakała, choć dziecię trzepotało się w jej łonie i choć słyszał jak przez mgłę, że w zapamiętaniu to odpychając, to przyciągając go ku sobie, mieszała w szepcie imię Zerowicza z jego imieniem...




XVIII.

Miał wrażenie przez sen, że go ktoś mocno trącił. Więc oczy otworzył i usiadł.
Przed płonącym ogniem siedziała Zofia ubrana jak za dnia. Nogi podebrała pod siebie na zydel, na kolanach oparła łokcie a palce zapuściła głęboko w rozpuszczone dokoła głowy i rozrzucone na plecach włosy. Blada jej twarz była wprost straszna; z pod niedomkniętych powiek zmartwiałe oczy patrzały nieruchomo w płomienie.
— Zosiu!... Zosiu!... Co robisz?!
Usłyszała go i wolno odwróciła ku niemu głowę.
— Aha, już nie spisz. To dobrze! Dziś odwieziesz mię na moje dawne mieszkanie...
— Co?
Zerwał się i drżącemi rękami wdziewał pospiesznie ubranie. Był pewny, że dostała obłędu.
— Jakie mieszkanie?!... Co mówisz?...
— Moje dawne mieszkanie u Czojona! powtórzyła spokojnie.
Stanął obok niej i utkwił w nią przerażone oczy. Uśmiechnęła się niezmiernie smutno.
— Jeszcze nie, ale... tu... napewno to się stanie!... — powiedziała, odgadując myśl jego.
Milczał długą chwilę.
— Jak chcesz. Byłem brutalny, przyznaję... Ale...
— Nie to! Ja nie mogę być żoną... jak inne...
— I czy niema ratunku?
— Nie wiem. Zobaczymy!
W jej głosie było tyle poważnej, smętnej słodyczy, w szafirowych oczach tyle mądrej dobroci, że zrozumiał, iż żaden opór, żadne gadanie nic tu nie pomogą. Wdział kożuch i wyszedł, by pojmać konia.
Gwiazdy szły w nieskończoność po swych świetlanych wieczystych drogach. Nad śniegami słały się nizko tumany. Koń cichem powitał go rżeniem, pies wytknął głowę z siana, gdzie się był zachował przed mrozem... Na klepisku brzydko czerniała na wpół rozebrana sterta, pośrodku wznosiły się białe ośnieżone stożki omłóconego ziarna...
Cicho, strasznie cicho...
Ale niedługo będzie tu ciszej jeszcze!... Wszystko znikło jak mara, jak obrazy bawiącej gorączki!... Szybko, szybko jak przed śmiercią przeleciały przed nim stracone wspomnienia... Słoneczny dzień na rzece... Pachnąca sianem wyspa... Zabity łabędź... Biała postać kąpiącej się Zofii... Słodycz jej pieszczot... Szare potoki dżdżu... Żniwa... Noc mglista... W końcu straszne widmo Zerowicza z kulą w sercu, z lodowatemi łzami na rzęsach i szronem na licach...
Gdy wrócił do jurty, Zofia pakowała rzeczy.
Nie wytrzymał. Runął na pryczę i, objąwszy słup jurty rękami, zapłakał jak dziecko. Zofia podeszła doń i położywszy ręce na jego drgającej głowie, pocieszała go cichutko:
— Nie Płacz, nie płacz!... Lepiej się stało! Przebolejemy, zapomnimy... Znów będziemy wolni, i znów może... powrócimy do siebie!...
Ujął jej rękę i mocno przytulił do ust i do piersi.

Abbazia, 12 sierpnia 1907 r.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.