Małżeństwo (Sieroszewski, 1909)/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Małżeństwo
Pochodzenie Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Obudził się.
Kwadrat okna pełen był złotego blasku. Ze dworu dobiegał cichy poszum wiatru. W słupie światła nie migały cienie chmur i nie słychać było bębnienia deszczowych kropel, spieszących upaść na ziemię.
— Pogoda!... Słońce!... Wiatr zachodni!... Zosiu pogoda!...
Trącił ostrożnie śpiącą obok kobietę. Podniosła długie, ciemne rzęsy, spoczywające na policzkach niby dwa skrzydła motyle.
— Co się stało?... Acha!... Pogoda!... Doskonale!...
— Słońce!... słońce!... — powtarzał radośnie. Zajrzał głęboko w jej oczy — czyste, szafirowe, zamglone jeszcze snem jak niebo poranne i zasypał pocałunkami świeże usta, białą szyję i aksamitne piersi.
— Skądże taka radość? I dlaczego ja mam być ofiarą na ołtarzu słońca!... — broniła się żartobliwie; wreszcie ucichła i poddała się mu.
Miała wielką ochotę chwilę jeszcze pospać, poleżeć, lecz Stefan już się ubrał i krzątał się koło komina... Więc wstała... Ciemne plamy zamigotały jej przed oczami, z rozdrażnieniem odepchnęła poduszkę.
— Jakże się spało? — zadał zwykłe krotochwilne pytanie.
Zwlekała z odpowiedzią i dopiero, gdy spostrzegła nabiegające na jego twarz zasępienie, rzekła:
— Spało się dobrze... Jestem jednak jakoś dziwnie osłabiona... Nie będziesz miał dziś ze mnie w polu pociechy...
Dostrzegł, iż ręce jej drżały, wciągając pończochy i zdjęty wyrzutem i litością pochylił się i przylgnął ustami do bladych jej kolan.
— Nie chodź... Wcale nie chodź!... Sam dam sobie radę!..
— O nie! na to się nie zgodzę...
— Dlaczego!...
— Bo nie!...
Uniósł brwi do góry i spojrzał na nią pytająco.
— Ach jakiś ty... niedomyślny... Dlatego, że poto przecież tu jestem, żeby... być z tobą, żeby... ci pomagać... że w ten sposób spychasz mię... Zrozum, że gdybym była istotnie... niezdrowa to co innego ale tak... I po tem co przed chwila zaszło...
Nie dokończyła i zanurzyła twarz i ręce w zimną wodę. Zmieszany Stefan stukał łyżeczką od herbaty o stół i czekał ze śniadaniem, aż się ona ubierze.
Suchy, gorący wiatr leciał z zachodu, kołysząc gwałtownie zboża, szeleszczące jak szkło. Niebo blade, błękitne z białawemi smugami wygięło się wysoko nad ziemią jak wydmuchnięta bańka mydlana. Resztki wilgotnych, wczorajszych chmur uciekały chyżo za widnokrąg, blednąc i łając po drodze. Srebrne ich puchy ledwie widniały z poza czarnych borów kołyszących się, jak morza. Nad niemi wysoko stało słońce, rzucając krótkie mocne cienie. Gorące podmuchy dusznego, pylnego powietrza nie orzeźwiały żeńców, nie osuszały potu oblewającego ich ciała. Przeciwnie: wyrywały i im z rąk garście wznoszonego w górę zboża, plątały je i, co chwila zmieniając siłę uderzeń, groziły wytrąceniem z równowagi chylącym się ku ziemi postaciom. Stefan musiał wciąż wojować o swój kapelusz, Zofia o swą tarmoszoną na wszystkie strony spódnicę. Gdy w południe wracali do jurty na obiad, była tak zmęczona, iż myślała, że nie dojdzie. Z niechęcią patrzała na Stefana, który szedł, pogwizdując, o pół kroku przed nią z błyszczącym sierpem na ramieniu, silny i rzeźki jak zawsze.
— Będzie tak z dziesięć dni a może i więcej!... Wytłucze zboże do reszty... Trzeba się spieszyć! Patrz, Zosiu, już babie lato! — dodał, chwytając przelatującą w powietrzu srebrną nić pajęczyny.
Nie odebrawszy odpowiedzi obrócił się; Zofia została daleko w tyle i ledwie się wlokła; młoda twarz jej postarzała nagle, zapadła się, wielkie sińce podkrążyły jej jasne oczy.
Podbiegł przestraszony.
— Co ci jest?
— Tak... nic!... Miłość, to Bóg wie co!... — odrzekła z goryczą. Oczy jej zaszły łzami.
— Przecież mówiłem ci, żebyś nie chodziła w pole!... — zauważył z niechęcią...
— Rozumie się, że nie pójdę!... Wrócę do siebie...
Po twarzy jego przemknęła szczera boleść.
— Jak chcesz!
W domu rzuciła się na ławę i przeleżała bez ruchu, gdy on zaprawiał mąką gotującą się od rana w garnku zupę, nastawiał imbryk na herbatę i nakrywał do stołu. W milczeniu spożyli strawę.
— Więc odejdziesz?... Może choć do wieczora zaczekasz?... Pomogę ci, odniosę pościel i rzeczy... Nie uradzisz sama...
Była wzruszona jego smutkiem i pokorą.
— I na pole nie pójdę i nie odejdę... Niech się stanie według woli pana!...
Oczy mu zabłysły.
— Nie żartuj tak!... Jesteś nieskończenie dobra, bądź zatem nieskończenie wspaniałomyślną!...
— A wiesz co mówi Zaratustra: jeźli kto rzuci na ciebie kamieniem, to nie rzucaj nań chlebem lecz... małym kamyczkiem!...
— Co znaczy mały kamyczek dla takiego jak ja niedźwiedzia... Cała wina moja polega na tem że go często nie zauważę...
— Niech się niedźwiedź uczy!... A tymczasem niech niedźwiedź nie gada tak dużo z powodu małego kamyczka i rusza w pole, gdyż wiatr wszystko zboże omłóci...
Było mu samemu źle. Było mu brak nieodstępnej i ukochanej towarzyszki i praca szła wolniej niż we dwoje. Karcił surowo swą niewstrzemięźliwość i obiecywał sobie solenną poprawę. Skoro jednak wrócił do domu wieczorem i spojrzał w wypoczętą, znowu odmłodniałą, znowu śliczną i wesołą twarz Zofii, zapomniał o postanowieniach. Gdy całował jej ręce i lice, znowu dawny płomień przewinął mu się po ustach i zamigotał w oczach.
— Myśmy też nie próżnowali, lecz jako prawowierna małżonka, zgotowaliśmy wieczerzę i wyreparowaliśmy panu naszemu odzież! Było tego moc... Jutro zacerujemy skarpetki...
— Widzisz, Zosiu, ty się śmiejesz! Tymczasem w starych obyczajach jest dużo praktycznego rozumu opartego na licznych doświadczeniach... Kobiety są słabsze od mężczyzn, stąd powstał podział pracy. W dodatku, gdybyś ty się zgodziła na stałe ze mną zamieszkać... wszystko inaczej by się ułożyło... Nie byłbym tak natrętny, tak chciwy ciebie, gdyż nie byłbym taki stęskniony i... taki niepewny!
— Dobrze, już dobrze!... Zobaczymy... Ale jutro ja chcę iść w pole... Niech pan o tem pamięta!... niech pan pamięta!!
Pogroziła mu palcem. Stefan uśmiechnął się cokolwiek... kwaskowato.
— Ha, cóż mam robić?! Biorę co się da! A więc.. Małżeństwo przyszłości... Hegemonia i inicyatywa kobiet pod wszystkimi względami... Wierzę wszakże, że nie pokrzywdzisz mnie i nie mam nic przeciwko temu...
— Judaszu! — śmiała się Zofia, — mówisz o krzywdzie jak pruski hakatysta... I podobne to do małżeństwa przyszłości jak pięść do nosa... Pamiętasz jakieś mię pouczał, że będzie to z czasem religią dwojga serc... tajemnicą wyłączną kochanków, wstydliwie ukrywaną przed wszystkimi i oszczędzaną przez cały świat... Że życie publiczne, stosunki towarzyskie, zabawy i same mieszkania będą zwolna przystosowane do pojęcia, iż miłość jest rzeczą należącą wyłącznie do dwojga i do nikogo więcej... Wszelka ostentacya zostanie z niej dyskretnie usunięta... A tutaj co: pusta, brudna jurta, do której włazi każdy przechodzień... Jakuci dawno już pewno o nas trąbią i policya posłała donos, że nie spełniamy »przepisanych prawem warunków«...
— Właśnie i należałoby uniknąć...
— Już wiem, już wiem!... Słyszałam. Nie obawiaj się: uznam praktyczną mądrość starych obyczajów, ugnę się przed wymogami policyi wszelkich rodzajów... Może nawet prędzej niż przypuszczasz... Nie naglij mię... Sama wiem...
— Człowiek jest ułomny; wbrew teoryom ze wstydem przyznaję się, że chciałbym zostać już twym mężem, zawładnąć tobą... Dotychczas czuję się zaledwie... narzeczonym.
— A przecież ja zostałam już... matką! — szepnęła cichutko.
Przysiadł koło niej i ogarnął ją szybko ramieniem.
— Dlaczego nie powiedziałaś?... Co za nieostrożność! Stąd pewnie ta słabość!?... Nie puszczę cię w pole.
— Ach, wcale nie to! Stało się to o wiele wcześniej. Milczałam, bo nie byłam pewna... Wieśniaczki pracują i wychodzi to na dobre i im i dziecięciu... Szczędź mię, ukochany, szczędź, ale... pod innymi względami!
Schowała zapłonioną twarz na jego piersiach.
— Rozumie się, że będę cię szczędził... Mów mi otwarcie, niech wiem... Jakże nisko mię cenisz! A cała moja wina, iż nie umiem się domyślać!.. Rzecz jednak postanowiona, że sprowadzasz się do mnie... Podajemy więc prośbę?
— Jeszcze troszkę... Jeszcze czas jakiś...
— Niedorzeczność!... Wprost tego... nie rozumiem!
Wypuścił ją z objęć i gniewny przechadzał się po jurcie, podczas gdy Zofia siedziała bez ruchu zgarbiona, z opuszczoną głową i zwieszonemi wzdłuż ciała rękami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.