Młyny/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Sebyła
Tytuł Młyny
Podtytuł Sonata nieludzka
Pochodzenie Koncert egotyczny
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tomik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MŁYNY
SONATA NIELUDZKA
prof. dr. Józefowi Ujejskiemu
poświęcam

1

O, nocy, daj mi sen i wyzwól mnie od snów,
któremi jawa darzy.
Niech ciemny wiatr, wiejący od samotnych gwiazd,
maskę mi zetrze z twarzy,
niech chłodny mrok okryje moje oczy,
zmętniałe od patrzenia,
a uszom krwi pozostaw szum
podobny
do morskich w muszli fal szumienia.

I zdejmij ucisk z sztywnych rąk i nóg,
z uwiędłej skóry,
i oczyść język mój z gorzkiego kurzu dróg,
wiodących w martwe góry.

O, nocy, wyzwól mnie od złych,
warczących w wietrze skrzydeł,
od młyńskich kół, i od krwawiących szprych
i od szatańskich sideł.

A pozwól szumieć płowym morzom zbóż,
dymiącym pyłem,

i mrocznym wałom przewalać się wzdłuż
piaszczystych łach przez wodorosty zgniłe,
i patynować wierzchy fal rudością zorzy,
póki błękitna przepaść twa się nie otworzy
nad światem... i nad snem...
nademną...




2

Już pierwsza gwiazda, która zastukała w okno,
była szklista i krwawa, jak oko w gorączce,
i prowadziła mnie tym chorym błyskiem
ponad rozległem, ściemniałem pastwiskiem,
skroś fantastycznie zaplątane pnącze,
potem przez las zrudziałych pni sosnowych,
przez senne rowy,
gdzie kamieniami przyduszone mokną
naręcza lnu, podobne w czarnej wodzie
do włosów jakichś okropnych topielic,
w których pająki wodne, larwy i płoszczyce
budują kruche dzwony ze srebrzystej bieli,
a o zachodzie
jednodniowe komary wychylają krzaki
swych wąsów z małych łódek i skrzypcowym chórem
rozpoczynają nocną uwerturę,
brzęcząc nad zgubą dnia i swoją;
i wypełzają z jam ku światłu raki
czarnym ruchliwym rojem.


A gdy gwiazda stanęła płomienistym słupem
nad stawem, w którym księżyc srebrnym karpiem płynął,
ruszyły za wodami zapomniane młyny,
odziane w mchów gnijących zieloną skorupę,
i szły, strasząc warkotem kaczki śpiące w trzcinach,
i jakieś ptaki przelękłe w olszynach,
i zdumionego bąka, wodne szczury,
i odbicie zbłąkanej przy miesiącu chmury,
aż poszły wielkie koła po wodzie gładzonej,
rozkołysało się do głębi niebo stawu
i siwa mgła ruszyła kręgami do góry
z wody i skoszonego wieczorem potrawu
ku pyskowi księżyca z miedzi rozpalonej,
spadającemu wciąż niżej ku trawom.

Powiało chłodnym wiatrem i zbutwiałem drzewem,
zgniłą wodą z zatok i zalewów,
gdzieś zaskrzypiała oś piskliwym śpiewem
i zahurgotał wóz kołami po korzeniach,
tylko w dalekich kępach nadbrzeżnej wikliny,
okryte zwilgłą płachtą olchowego cienia,
szumiały za wodami zapomniane młyny.




3

Młyny szły bezszelestnie, zakopane w mroku,
w szumie skrzydeł aniołów, lecących przez światy,
i sypał się piach gwiezdny zdaleka, zwysoka,
na zalane czerwienią łopaty.

Jako liście lecieli aniołowie w wietrze jesiennym,
furkotali błonami skrzydeł nietoperzych,
wypadali chmarami z pustki bezdennej
i na samotnej wieży siadali bezmyślnie,
jarząc oczami sennie i kapryśnie
ku księżycowi, stojącemu w złocie
nad stawem, skąd się lała woda strugą rtęci
poprzez paprocie brodatem korytem
ku kołom, które szły i szły jak bez pamięci.

A potem wiatr się porwał i wzmógł się kołowrót,
i w krwawej zorzy rannej młyny mgłą okryte
szły, przesypując gwiazdy, słońca i mgławice,
coraz szybciej, zgrzytliwej, targane przez skrzydła
szatanów, kołujących w rozpalonym wirze,
aż wiatr je uniósł w niedościgłe wyże...
i rozsypały się kurzem srebrzystym po niebie.


Zbudziłem się — noc była — i na ciemnej szybie
zagubiona w przestrzeni Wielka Niedźwiedzica
lśniła siedmiu kroplami srebra.




4

Nad tem kołem krążyli smutni aniołowie
z krzykiem, który się nigdzie nie rozlegał,
tylko dreszcz kości, trzeszczących w obiegu,
kołatał mi po głowie.

Szumiał młyn — i rozpięte w rusztowaniach ciała,
sztywne od pędu, lśniły bronzem skóry,
w głębi piętrzył się las, podobny do stężałej chmury,
i gdzieś tam woda śpiewała.

Aniołowie, skrzydłami powszczepiani w szprychy,
bili szybko powietrze przygasłym płomieniem,
odblask ognia szedł między drzew stojących cienie
i po pniach pełgał cichy.

Kołowały szatańskie koła w pustce sowiej
ciałami, które wrosły męką w drzewo śliskie.
Milczący las stał chmurą ponad uroczyskiem.
Bezszelestnie krążyli aniołowie.




5

A trzecie koło stare było i zmurszałe prawie,
oślizgły mech je obrósł i wisiał jak szmaty
wzdłuż piasty zardzewiałą okutej obręczą,
obok sterczały rzędem wierzb spróchniałych gnaty
i drobne białe kwiaty pstrzyły się w murawie,
a woda gnała nad niem siedmiobarwną tęczą.

To koło spało w dzień, a w nocy szło.

Kiedy księżyc był w pełni, ruszało z kopyta
pod bezdusznym ciężarem smug ciekłego srebra,
i wciągało pół nieba w wir wściekłym obrotem,
chrobocąc drewnianemi zębami po żebrach
młyna, a trawa, pędem do ziemi przybita,
od cięć wiatru kładła się pokotem.

Na klekot i na granie wszystkich zgniłych łopat,
migotanie spróchniałych szprych w ponocnym tańcu,
z zielonej brody mchu, wprost od stawideł,
sypały mroczne ptaki, jak liście w listopad,
pospinane szponami, związywały łańcuch,
i nikło koło w djablich świergotaniu skrzydeł.


To koło w nocy szło, w dzień spało.

Ledwie — ledwie na wschodzie niebo zaświtało,
szła wgórę mgła od stawów i wąziutkiej strugi,
odlatywali bez szmeru anieli,
owijało się koło w opalowe smugi,
i skoro pierwszy promień z ponad lasu strzelił,
znów całe w kłakach mchu zielonego wisiało.
Spało.




6

W martwocie mroźnej nocy, wiszącej nad światem,
w bezcieniu drzew łamiących gałęzie sękate,
huczą lodowe młyny — rozpostarte
w ciszy, przesypywanej piaskiem, sującym się z brzegów
urwistych zatok ku łąkom podwodnym,
a paście wodospadów nienasytnie głodnych
chłoną kłęby zbitego grzmotem w pianę śniegu
i gna księżyc, pędzony zaświatowym wiatrem,
zahaczając rogami ośnieżone granie,
na północ zawrócony we śnie niespodzianie.

Pośród drzew opętanych pajęczyną szedzi
huczą młyny w polewie twardej gołoledzi,
pochylone nad taflą stawów i strumieni
trzaskają pod ciężarem wody skamieniałej,
ze skrzypieniem i zgrzytem nieostrzonej piły
mielą na krystaliczną mąkę lodu bryły,
pryskają przygarściami iskier śnieżnobiałych
spomiędzy wirujących lodowych kamieni

ku gwiazdom mżącym srebrnie ponad gałęziami
i skrzy zmarzłe powietrze szklanemi igłami.

W nieprzezroczyste szkło lodowe wtopione napoły
trwają w sztywnym bezruchu bezsilne anioły,
podobne do chmur białych, wędrujących w kropli
rosy, zebranej w liścia wiosennego dłoni,
podobne kwiatom rzniętym na zamarzłej szybie,
zakutej w bryle lodu uskrzydlonej rybie
nażywo skamieniałej w krystalicznej toni
ściętej mrozem — i krzyczą z lodowatych sopli
krzykiem, który im zamarł w oczach nagłą grozą,
że już sił nie starczyło, by się oprzeć mrozom.

Z nieobjętej przestrzeni — nieprzebicie czarnej —
wieje gaszący gwiazdy wiatr polarny,
w szumie lodowych stepów zaprzepaszcza lasy,
sykiem trze o gałęzie przydrożnych topoli
ku południowi pochylonych nisko,
i rozbija w puch biały śnieżne usypiska,
gnając tuż tuż nad ziemią bez celu, bez woli,
aż ku mroźnym granicom głuchego bezczasu,
zmieniając rzeczy w kamień tchnieniem lodowatem,
w martwotę mroźnej nocy, wiszącej nad światem.




7

Ostatnie gwiazdy zgasły
i nad ziemią nisko
bulgoce ciepły mrok skrzydłami nietoperzy.
Nad kartoflisko
wylęgłe wczoraj ćmy
zafurkotały futrem z miękkiej szerści.
Przez szmer robactwa z czarnych łąk
i chitynowych chrzęst pancerzy
z szelestem pełźnie wąż,
rozplótłszy hipnotyczny pierścień.

W spulchnionej ziemi głowy glist
do nor zbutwiałe ciągną szczątki,
huśtają się, kurczowo do nadbrzeżnych trzcin
przypięte i ciemnością oślepione łątki.
Na płytkiem bagnie kipi war
kijanek i pijawek,
po dnie powłócząc pochwy z piachu linja larw
ku traw łodygom utyka niemrawo,
i polatują chmarą z ćmy chróściki,
jak najdrobniejsze płatki białych kwiatów,

a z koniczyny już świerszczowej skrzyp muzyki
otwiera noc nad światem.

Gotuje się, kotłuje w parnym mroku,
nie schwycić uchem
miljona w niskiej trawie szeleszczących kroków,
na ziemi od mroźnego mżenia gwiazd
przykrytej grubym chmur kożuchem.




8

Nalane smołą stoją skryte w nocy stawy.
Rzeka zduszona mrokiem przystanęła w biegu.
Rosą wieje od krzaków i od kępek trawy.
Prują wodę dwa końskie łby, płynąc do brzegu.

Nakryte wielką ciszą śpią ptaki i drzewa,
Księżyc mokry i złoty wyłazi z moczarów.
Nie drgnie liść, lis nie przemknie przez zaklęty parów.
Słowik śpiewa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Sebyła.