Przejdź do zawartości

Mężczyzna/Akt drugi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Mężczyzna
Podtytuł Sztuka w 3 aktach
Wydawca Księgarnia D. E. Friedkeina
Data wyd. 1902
Druk Nowa drukarnia Jagiellońska w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT DRUGI.


Tasama dekoracya, jak w akcie pierwszym — tylko biurko stoi przy oknie, przy niem kosz, na biurku lampa się pali, przez zasłony okien świt się przedziera. Na sofce śpi Karol ubrany. Przy biurku siedzi Julka w szlafroku, okryta szalem i pisze.


SCENA I.
JULKA, KAROL, ELKA.
JULKA.

Skończyłam!...

(dzwonek).

Karolu! pewno chłopiec z drukarni po skrypta.

KAROL (przez sen majacząc).

Na biurku... zgromadzenie w Niezawisłości... i komers... a Rada miejska zaraz będzie...

JULKA.

No, dobrze! dobrze!

(układa na biurku skrypta, zanosi je do przedpokoju, oddaje, poczem powraca, gasi lampę, podnosi roletę, uchyla okno i wciąga w siebie ranne powietrze).
ELKA (uchyla drzwi z lewej, jest w szlafroku).

Kto to dzwonił?

JULKA.

Chłopak po skrypta.

ELKA.

A Karol śpi!

JULKA.

Już sama uporządkowałam z notatek i oddałam, bo on był tak zmęczony, gdy przyszedł, że nie mógł pracować.

ELKA.

Czy późno przyszedł?

JULKA (wymijająco).

Nie widziałam godziny.

ELKA.

Wiesz dobrze — tylko nie chcesz powiedzieć mi prawdy... (Po chwili). Pewnie znów grał w karty.

(wchodzi na scenę, jest ubrana w brudnym szlafroku, pantofle przydeptane, włosy rozczochrane i rozrzucone na ramiona. — Jest blada).
JULKA.

O ile wiem miał Zgromadzenie, musiał pójść zobaczyć zajścia, jakie były na komersie a ponadto miał jeszcze Radę miejską.

ELKA (wydymając usta).

Tak... naturalnie... Rada... ale z koleżkami.

JULKA (patrząc na nią ze zmarszczonemi brwiami).

Elka! idź się trochę ubrać, ogarnąć. Jak ty wyglądasz?

ELKA (wzruszając ramionami).

E!... co mnie to obchodzi!

(idzie do Karola).
JULKA.

Dajże mu spokój, nie budź go!

ELKA (gniewnie).

No!... zostaw! nie widziałam go prawie dwa dni. Przychodzi nad ranem, potem leci niby do redakcyi... Karol!.. Karol!... nie śpij!...

(Karol mruczy nie wyraźnie, odsuwając ją ręką).
ELKA.

Pocałuj!

KAROL (przez sen, zatulając się w szal).

Daj mi spać!

ELKA (ściągając z niego szal).

Nie śpij! No!.. przywitaj się zemną.

KAROL (gniewnie zrywa się, wyrywa jej szal, owija się nim i kładzie się).

Zostaw mnie w spokoju!..

ELKA (do Julki, która siedzi przy biurku i pisze).

Widziałaś jak się ze mną obchodzi? Nie — tego już za dużo. Przychodzi tu odpoczywać po nocnych hulankach... Widziałaś?..

JULKA.

Widziałam — i znajduję, że masz to, na coś zasłużyła. Pozwól mu spać...

ELKA.

Jeszcze mu poduszkę dać pod głowę?.. Zaraz!

(wyciąga Karolowi poduszkę z pod głowy i rzuca na ziemię. Ten śpi jak zabity).
JULKA.

Elka! Elka! upamiętaj się! Zrazisz go tem zupełnie do siebie...

(po chwili).

Idźże się ubrać.

ELKA.

Nie wiem w co.

JULKA.

Przynajmniej się uczesz. Patrz — i ja jestem w szlafroku, noc spędziłam bezsennie, a inaczej wyglądam.

ELKA.

Ty jesteś ładna, ja jestem brzydka. Potem ty masz nowy szlafrok, a ja odkąd musiałam odejść z biura, to już nic nie mam.

JULKA.

Dałam ci niedawno dziesięć reńskich.

ELKA.

Rozlazły się — a potem mam teraz inne wydatki. Musiałam kupić dużo rzeczy.

JULKA.

Wiem!..

ELKA.
(łazi po pokoju, wreszcie zagląda do kieszeni palta Karola, które leży na krześle).
JULKA.

Elka! co ty robisz?

ELKA.

Już raz tak znalazłam listy jego kolegów, w których go zapraszają na karty.

JULKA.

Proszę cię, nie rób tego. Gdyby Karol to zobaczył — będzie się gniewał z pewnością.

ELKA.

A ty także, jakem weszła, szukałaś coś w jego palcie.

JULKA.

Ja wyjmowałam notatki z posiedzenia Rady miejskiej, potrzebne mi do artykułu.

ELKA.

Co to? Ty znów robisz za niego artykuł?

JULKA.

Tak! — i proszę cię, idź sobie, bo mi przeszkadzasz, a za chwilę chłopak wpadnie po skrypta.

ELKA (rozkładając ręce).

Nie! Wiecie państwo, to już koniec świata, żebyś ty ślęczała nad jego artykułami, a on żeby się wysypiał w najlepsze. (Z nagłą furyą). Ja go obudzę i powiem mu słowa prawdy.

JULKA (zrywa się i chwyta ją za ręce).

Elka! zostaw go w spokoju! Nie igraj zanadto! Zabierze się i pójdzie...

ELKA.

Niech idzie na cztery wiatry!

JULKA (ze znaczeniem).

Nie wolno ci teraz tak mówić.

ELKA (nagle wybucha płaczem, osuwa się na fotel).

Prawda... prawda...

JULKA (wraca do okna i usiłuje odcyfrować notatki).

Trudno mi dojść ładu... (idzie do Karola i nachyla się nad nim delikatnie). Karolu!.. Karolu!..

KAROL (przez sen).

Cóż tam?

JULKA.

To ja... proszę cię... chcę się tylko poinformować co do artykułu...

KAROL (zaspany).

Jakiego artykułu?

JULKA.

O wczorajszem posiedzeniu Rady. Powiedz mi jak się nazywa ten radca, który interpelował w sprawie rzeźni. Nie mogę przeczytać...

KAROL.

Bombecki, Trombecki, Dąbecki... nie wiem.

JULKA.

No... i ja nie wiem.

KAROL (zrywając się, nagle siada na sofie i przeciera oczy).

Któraż to godzina?

ELKA (nadąsana).

Taka, o której porządni ludzie wstają i piją śniadanie.

KAROL.

Do stu dyabłów!.. do stu dyabłów!..

(idzie do biurka — wraca, przewraca w kieszeniach palta).
ELKA.

Nie powiesz mi dzień dobry?

KAROL.

Miałem notatki, miałem notatki.

ELKA (plącząc mu się).

Pocałuj mię chociaż.

KAROL.

Dajże mi spokój!.. widzisz, że szukam ważnych notatek!..

JULKA.

Jeżeli te z Rady, to ja je tu mam na biurku.

ELKA (płaczliwie).

Nie! wiecie państwo, tego już zanadto. Nawet się ze mną przywitać nie możesz?

JULKA (biorąc Elkę za rękę).

Elko, idź do kuchni — zajmij się śniadaniem.

KAROL.

Dajcie mi tylko prędko herbaty, bo muszę iść do redakcyi.

ELKA.

O!.. już!..

JULKA.

Cicho! proszę cię!.. idź — przynieś herbatę!

(wyprowadza Elkę na lewo).
(Karol siada przy, biurku. Jest nieumyty, blady, brzydki, koszulę ma zmiętą, kołnierz od tużurka podniesiony. — Nerwowo przewraca papiery, nie mogąc nic porządnie utrzymać w ręku).



SCENA II.
KAROL, JULKA.
KAROL.

Miałem jeszcze napisać o zgromadzeniu Spójni... Psia krew! Nie wiem nawet co się tam działo.

JULKA.

Napisałam sama notatkę na trzydzieści wierszy. Nie było nic nadzwyczajnego. Trwało krótko bo... komisarz zgromadzenie rozwiązał. Powiedziano mi o tem podczas odczytu Bindera w naszym uniwersytecie.

KAROL.

Dziękuję ci, Julko!.. Zaraz — coś to się jeszcze wczoraj działo... Komers był zdaje się.

JULKA.

Tak — o komersie napisałeś notatkę przyszedłszy. Ja ją uporządkowałam i dodałam z tego co widziałam, wracając z odczytu. Pozostaje tylko Rada... Spiesz się... za chwilę chłopak wpadnie... o! tu zaczęłam — dorób tylko zakończenie.

KAROL.

Julka! Julka! Ja muszę zaproponować, by cię przyjęto do naszej redakcyi.

JULKA.

Dziękuję ci — za dużo miałabym do roboty.

KAROL.

Po Radzie poszliśmy tu i ówdzie... no i tak jakoś... (Z wybuchem, wdzięczności). Julka — ja ci strasznie dużo zawdzięczam.

JULKA.

Pisz lepiej — potem mi będziesz dziękował.

KAROL.

Zaraz! zaraz! muszę zapalić papierosa.

(zapala papierosa, ogląda się za drzwi).

Coż tam z tą herbatą!

JULKA.

Elko! Elko!

ELKA (z za drzwi).

A czego?

JULKA.

Herbata!

ELKA (j. w.)

Zaraz, bo samowar zgasł.

KAROL.

No! ta jak się do czego weźmie... Brr!.. nic pisać nie mogę... ani rusz! Poprostu litery mi skaczą przed oczami.

(pisze, rzuca pióro)

Ja nie mogę bez herbaty pracować! no!.. nie mogę!

JULKA (łagodnie).

Pozwól mi... ja zaczęłam, to i dokończę.

KAROL.

Pisz!.. ja formalnie pióra w ręku utrzymać nie mogę...

(idzie na sofkę, kładzie się z papierosem, ale nie zasypia — Julka siada przy biurku i pisze. — Wschodzące słońce oświetla ją złoto-purpurowym blaskiem. Karol patrzy na nią ciekawie. Za oknem słychać z daleka granie gamy i trzepanie dywanów).
KAROL (po chwili milczenia).

Julka!

JULKA (pisząc ciągle).

Co Karolu?

KAROL.

Ty jesteś niezwykła kobieta!

JULKA (j. w.).

Mylisz się. Jestem najzwyklejszym okazem człowieka.

KAROL.

Dlaczego mnie poprawiasz. Ja mówię „kobiety “ — ty mówisz „człowieka“.

JULKA.

Przedewszystkiem biorąc rzeczy utartą drogą, to jest we mnie mało kobiecości... tej waszej kobiecości. Powtóre — ja czuję się głównie człowiekiem, skoro analizuję wartość moją i dlatego nadaję sobie chętnie miano człowieka.

KAROL.

Mylisz się, Julko.

JULKA.

Czy w określeniu mego człowieczeństwa!

KAROL.

Nie — tylko odmawiając sobie cech kobiecości... tej naszej kobiecości. O! bo ja zrozumiałem doskonale coś ty pod tem myślała. Kobiecość ta, która nas ciągnie, niby urok na nas rzuca. Otóż — ty masz dużo tej kobiecości...

JULKA.

Skądże znowu? Wszyscy mężczyźni uważają mnie za dobrego kolegę i nic więcej.

KAROL.

Zapewne. Ten dobry kolega w tobie przeważa... Ale przecież ty masz jakiś urok... swój odrębny... coś — co się określić nie da. Żebyś się mogła zobaczyć teraz — oświetlona tak wschodzącem słońcem — w tej jasnej fałdzistej sukni. Masz w sobie coś bardzo duchowego, coś bardzo duchowego...

JULKA (ironicznie).

Primavera? Boticelli?

KAROL.

Wiesz... jest coś w tobie takiego...

JULKA (śmiejąc się).

Niedługo przypniesz mi skrzydła...

KAROL.

Niepotrzeba... uleciałabyś jeszcze, a wtedy zbyt pusto byłoby w tym domu.

JULKA (odkłada pióro, patrzy chwilę w okno).

Budzi się miasto!.. Rozpoczyna swą pieśń roboczą wrzawą — a kończy nocnym wyciem skargi i rozpusty. Czyś ty, Karolu, nie zauważył nigdy, jaką to pełną, całą tragedyę mieści w sobie ten głos, który z głębi miasta płynie?

KAROL.

Czy chcesz, ażebym ci na to odpowiedział, jako artysta, czy jako ktoś mający różne od twoich przekonania społeczne?

JULKA (po chwili, biorąc pióro do ręki).

A!.. nie odpowiadaj mi lepiej... zapomniałam... przepraszam!..

KAROL (urażony).

Tak!.. naturalnie — ze mną nie warto rozmawiać.

(po chwili)

Wiesz, Julka, ty masz dar okazywania swej wyższości.

JULKA (pisząc).

Wyższości? Mylisz się, my tylko stoimy na dwóch tak odrębnych krańcach przekonań społecznych, iż wszelka dyskusya pomiędzy nami jest zbyteczną.

KAROL.

Daj spokój!.. ja czuję dobrze, że przygniatasz mię swą wyższością.

JULKA.

Jeśli to czujesz... i zarazem czujesz, że przekonania moje są wyższe, dlaczego trwasz w swej... niskości.

KAROL.

To mnie przekonaj!

JULKA.

Poczucia sprawiedliwości nie można wszczepić rozumowaniem — samo się budzi tak, jak się zbudziło we mnie.

KAROL.

Dajno spokój! Musiał tam być ktoś, co cię nawracał.

JULKA (z ironią).

Zapewne jaki piękny i młody mężczyzna. (Po chwili — z siłą). A wiesz ty, kto mnie nawrócił. Oto, taki głos wybuchający z miasta, czy to o wschodzącem słońcu, czy to o nocnej ciemni. Wsłuchałam się w niego i odczułam, że tam nietylko tryumf kultury, nietylko zachwyty artystycznych natur, nietylko dzwony gotyckich świątyń, ale jeszcze w tym głosie płynie jęk i skarga uciemiężonych i głodnych. Ja się w to wsłuchałam i to był działacz który, mnie obudził.

(wzruszona opiera się o okno, jest w tej chwili bardzo piękna i promienieje cała w blaskach słońca. — Miasto budzi się coraz więcej — słychać tramwajowe dzwonki, z fabryki dochodzi huk daleki trąby fabrycznej).
KAROL (podniósł się na sofie i siedzi zamyślony, patrząc na Julkę — papieros mu zgasł i trzyma go machinalnie w ręku. Mówi wolno i posępnie).

Potrzeba mieć na to bardzo wrażliwą duszę, Julko! Bardzo wrażliwą duszę!

JULKA (z zapałem).

Nie! dusze mamy jednakie. Tylko potem w trakcie życia, albo żyjąc więcej duchowo, pozostawiamy jej kryształowe ściany, przez które ona swobodnie patrzy na świat i jego odruchy, albo dobrowolnie niewolnicy naszych niskich instynktów narzucamy na te kryształowe ściany taką warstwę błota, iż się tam już nic do naszej duszy nie przedrze... nic... nawet jęk wyzyskiwanych... nawet skarga... nawet charczenie dławionej ofiary.

KAROL.

O!.. Julko!.. błoto obsycha — samo opada.

JULKA (gorąco).

Nieprawda! Błoto moralne przylgnie tak szczelnie, że je niczem nie zniszczysz. Pomyśl tylko... Ty dziś wracał prawie pijany... o! nie przecz... Elki nie ma, więc prawdę powiedzieć ci mogę... Pijany byłeś i aż wiało od ciebie kałużą!.. Mogę to powiedzieć, bo niestety (smutnie) życie teraz nie ma dla mnie wielkich tajemnic!.. Szedłeś zaślepiony, głuchy — z umysłem przyćmionym, wlokąc swą duszę po jakichś bagnach i trzęsawiskach. Więc jakże miałeś się o świcie wsłuchać w taki głos i umieć w nim rozróżnić jęki i łkania o tragicznej mocy, gdy twoja dusza znękana i oszołomiona sama łkała boleśnie, tłukąc się o kryształowe ściany, pokryte świeżą warstwą błota! Żeś taki jest — winien jesteś sam!...

KAROL (zamyślony).

Kto wie... kto wie...


SCENA III.
ELKA, KAROL, JULKA.
ELKA (wchodzi ze szklankami na tacy i mówi płaczliwym głosem).

Samowar się nie chce zagotować... nie wiem co mu się stało... Palce sobie na nic popiekłam... o... będą bąble...

(idzie do Karola)

Niech patrzy... Ona sobie palce popiekła... Ją boli...

(tuli się do niego, on ją usuwa z niechęcią).
KAROL.

Cóż z tą herbatą?

ELKA.

Jeszcze się nie gotuje. Trzeba będzie kupić nowy samowar. Nasz stary zupełnie zniszczony.

KAROL (przyczesując włosy).

To kup!

ELKA.

Bo potem znów będziesz się dziwił na co pieniądze poszły — więc ja teraz nic nie będę kupować bez twojej zgody. Kupić samowar?

KAROL (zniecierpliwiony).

Kupuj — nie kupuj — rób co chcesz!

ELKA (urażona).

Trudno, mój kochany... trzeba coś o domu pomyśleć.

KAROL.

Dom — dom — dom — słyszę ciągle to słowo...

ELKA.

Widocznie za mało je słyszysz, skoro o nim nie pamiętasz.

(idzie do kuchni na lewo).


SCENA IV.
KAROL, JULKA.
KAROL (podchodzi do biurka).

I cóż? znów piszesz?

JULKA.

Skończyłam. Może przeczytasz?

KAROL.

Po co? Wiem, że jest staranniej zrobione, niż gdybym ja to zrobił. Zaczynam być feministą.

JULKA (ironicznie).

Doznawszy błogich wyników owego feminizmu.

KAROL.

Julko!

JULKA (porządkuje na biurku).

Czego chcesz, Karolu?

KAROL.

Podaj mi rękę!

JULKA.

Po co?

KAROL.

Na zgodę.

JULKA.

Czy my jesteśmy w niezgodzie?

KAROL.

Tak mi się zdaje. Ty masz albo ironiczny uśmiech, skoro na mnie patrzysz, albo jest w twem obejściu coś lekceważącego...

JULKA.

Zaręczam ci, że to mimowolne.

KAROL.

Więc w głębi duszy masz przyczyny, dla których tak ze mną postępujesz?

JULKA (wymijająco).

Co ci na mojem zdaniu zależy?

KAROL.

Widocznie mi zależy, jeśli pragnę, ażebyś miała inne o mnie przekonanie.

JULKA (ironicznie).

Czy sądzisz, że nabiorę je, skoro ci podam moją rękę?

KAROL.

Zaczynasz mnie pobijać na każdym punkcie.


SCENA V.
ELKA, KAROL, JULKA.
ELKA (wchodzi z herbatą zadyszana).

Herbata!

KAROL (zbiera skrypt z biurka i ubiera się w palto).

Skoro chłopiec z drukarni przyjdzie, powiedzcie mu, że ja już poszedłem do redakcyi.

ELKA.

Wypijże herbatę!

(Julka wychodzi do kuchni na lewo).
KAROL.

Nie mam już czasu. Wypiję później w kawiarni.

ELKA (płaczliwie).

Mógłbyś też raz wypić w domu.

KAROL.

Zapóźno. W tym domu nie bardzo dbają o to, ażebym miał na czas to, co potrzeba.

ELKA.

Jestem chora, nie mogę pracować.

KAROL.

Skoro jesteś chora, to się połóż. Ja nic od ciebie nie wymagam... I tak przeważnie jadam w restauracyi.

ELKA (z przekąsem).

Naturalnie... natura wilka ciągnie do lasu. W knajpie najlepiej smakuje.

KAROL.

Nie — tylko w knajpie dadzą mi zaraz to, co zjeść potrzebuję i w dodatku nie mam scen, co jest główne.

ELKA.

E! mój kochany!.. to są wszystko tylko takie wymówki. Przedtem to ci tak o dom chodziło... Mówiłeś — och! żeby mi tu zostać, żebym miał tu biórko, tu fotel — to bym pisał... No... więc masz biórko, masz fotel, masz dom, czego chcesz? Dlaczego nie piszesz? Dlaczego cię nigdy nie ma?

KAROL (wymijająco).

Puść mnie!

ELKA (uparcie).

Nie! Odpowiedz mi, dlaczego nie siedzisz w domu. Masz przecież biurko... masz fotel...

KAROL (po chwili doić gwałtownie).

Chcesz wiedzieć dlaczego? Mam biórko, mam fotel, mam dom — ale mam i ciebie!

ELKA (nierozumiejąc).

No... przecież ci i o mnie chodziło.

KAROL.

A!... (po chwili). A pokażże mi się ty do światła. Niech ci się przypatrzę! (Bierze ją za ramiona).

ELKA.

E! lepiej się na mnie nie patrz! Wyglądam jak Bóg wie co!

KAROL.

Ależ ja ci się chcę przypatrzyć, bo ty jesteś curiosum w swoim rodzaju.

ELKA (urażona).

Daj mi spokój!

KAROL.

Bądź zdrowa!

(idzie do przedpokoju).
ELKA (biegnie za nim).

Ty, słuchaj!

KAROL (niecierpliwie).

Cóż tam znowu?

ELKA.

Przyjdziesz na obiad?

KAROL.

Przyjdę! przyjdę!

ELKA.

Znów pójdziesz na jaką kiełbasę na widelcu i tyle cię będę widzieć.

KAROL.

Kiedy mówię, że przyjdę, to przyjdę.

ELKA.

Pocałuj mnie!

KAROL.

Spieszę się. Muszę być w sądzie!.. Dziś proces Mons misericordiae. Puść mnie...

ELKA.

Puszczę jak pocałujesz!

(Karol całuje ją niedbale i wychodzi).
ELKA sama. (Kiwa głową, wzdycha — idąc przez pokój, gubi pantofel — ogląda go, dziwiąc się, że dziurawy, potem zasiada do herbaty, zostawionej przez Karola. Za oknem, od chwili gra katarynka. Elka słucha chwilę, potem biegnie na lewo).
ELKA.

Julko! moja złota Julko!.. daj mi dwa centy!

JULKA (za sceną).

Po co?

ELKA.

Katarynka! Muszę dać kataryniarzowi. On tak ślicznie gra Miserere.

JULKA (j. w.).

Drobne pieniądze leżą na biórku w popielniczce.

ELKA.

Dziękuję ci!

(biegnie do biurka, owija pieniądze w papier, przechyla się przez okno i rzuca pieniądze na ulicę. Chwilę czeka, potem woła przez okno).

O tu! tu!.. leży na trotoarze!.. nie widzą... no, dalej na lewo!.. tak wreszcie!

(stoi przy oknie i słucha jak gra katarynka. Powoli jednak, wyraz jej twarzy się zmienia. Z dziecinnego rozradowania przechodzi w wielki smutek. Łzy nabiegają do ócz, spływają po twarzy. Elka osuwa się na krzesło i łka rozpaczliwie).


SCENA VI.
(Wchodzi Julka, ubrana w suknię ciemną. Trzyma w ręku sporą paczkę zeszytów. Zbliża się do biurka i spostrzega łkającą Elkę).
JULKA.

Elko! co tobie?

ELKA (płacząc).

Boże! Boże!..

JULKA.

Nie płacz tak. Wiesz, że ci to szkodzi.

ELKA.

Boże!..

JULKA.

Czy znów posprzeczaliście się z Karolem?

ELKA.

Nie.

JULKA.

Czy o to ci chodzi, że on wyszedł. Ale przecież zrozum, że on ma zajęcie w redakcyi.

ELKA.

To ta katarynka wszystkiemu winna.

JULKA.

Przecież lubisz słuchać katarynki. Cieszysz się... rzucasz pieniądze.

ELKA.

Tak!.. ale nie wiem co mi jest. Teraz jak posłyszę, jak gra tak katarynka, to się ucieszę, a potem tak mi smutno, ale to tak smutno... Julko!.. Julko!.. ja wolałabym nie żyć.

JULKA.

Cicho! uspokój się! ot i katarynka umilkła. Pójdą grać gdzieindziej.

ELKA (z rozpaczą).

Och! co ja zrobiłam! co ja zrobiłam!

JULKA.

Nie czas już teraz rozpaczać. Powinnaś tylko inaczej zapatrywać się na życie. Starać się utrzymać Karola przy sobie...

ELKA (ocierając łzy).

Oto się chyba nie boję. Musi już zostać teraz przy mnie. To jego obowiązek.

JULKA.

Mówisz jak dziecko. Słowo obowiązek istnieje głównie dla kobiet w stosunku ich do mężczyzn. Odwrotnie rzecz biorąc, jest zupełnie inaczej. A przytem... Karol nie ma względem ciebie obowiązku popartego prawem. Jest tylko moralne zobowiązanie, a to już zależy zupełnie od tego, jaki ty dasz obrót jego uczuciom dla ciebie.

(siada przy biurku i poprawia zeszyty).
ELKA (ubiera się powoli, zczesuje włosy niedbale i zapina szpilką, zdejmuje szlafrok, nakłada spódnice i żakiet, przez ten czas mówi).

E!.. moja droga!.. ty to wszystko rozumujesz... ja tak nie potrafię... ja tylko po prostu rzeczy biorę. Karol mówił mi, że mnie kocha, że się ze mną ożeni, gdy ten przeklęty rozwód dostanie. Ja mu uwierzyłam, teraz musi już być przy mnie do śmierci...

JULKA.

Choćby cię nawet przestał kochać?

ELKA (zdziwiona).

A dlaczego miałby przestać mnie kochać?

JULKA.

Dlaczego przestał kochać żonę?

ELKA.

Bo... bo... czy ja wiem... Może ona go nie kochała...

JULKA.

Nie — wiesz dobrze, że go kochała. Tylko ja ci powiem. Oto — tak ona, jak ty, nie umiecie mu rozumnie okazywać tej miłości.

ELKA.

A... mam sobie jeszcze tem głowę zawracać. To niech on się stara mnie przypodobać, a nie ja jemu.

JULKA (kładzie pióro, patrzy na nią przez chwilę).

I ty także tak mówisz? i ty?...

(wstaje, idzie do niej)

Posłuchaj ty uważnie tego, co ja ci powiem. Gdy otworzyłaś ten dom dla Karola i powiedziałaś mu zostań z nami — dla kogo to uczyniłaś, dla siebie czy dla niego?

ELKA.

Naturalnie, że dla niego. On był taki nieszczęśliwy, narzekał, że mu źle, że się tuła po świecie, po knajpach... Płakał... Cóż mnie z tego przyszło?... Nieszczęście — nic więcej. Widzisz więc sama, że zrobiłam to dla niego.

JULKA.

Dlaczego więc nie trwasz w tej myśli? dla czego nie starasz się stłumić egoizm, zaprzeć się swego ja zupełnie i dać mu we wszystkiem pierwszeństwo?

ELKA.

Ja robię co mogę... Jestem taką samą, jak przedtem.

JULKA.

To nieprawda. A zresztą i to dla mężczyzny nie wystarcza. On zawsze żąda nowości. Pamiętaj więc, ażebyś była ty tą nowością, a nie kto inny.

ELKA.

On mówił przecież, że innej mnie nie pragnie.

JULKA.

Kiedy to mówił? W zimie — a teraz jest lato.

ELKA (zasmucona).

Więc co ja mam robić Julko?

JULKA.

Drobiazgowo radzić ci nie mogę — powiedziałam ci tylko ogólnie. Postaraj się tylko, ażeby w tym domu, o który mu tak chodziło, oprócz szklanki herbaty — pachniały jeszcze kwiaty... Zrozumiałaś mnie?

ELKA.

O! jeśli o to chodzi!... Kupię dziś całą wiechę róż...

JULKA (patrzy na nią z politowaniem).

Ty bierzesz to, co mówię dosłownie. Trudno!...

(siada do pracy).
ELKA.

Ja pójdę do miasta, muszę przecież coś kupić, Karol ma być na obiedzie. A ty?

JULKA.

Nie — ja zjem w taniej kuchni. Skończę poprawiać zeszyty. Dziś mam na pensyi lekcyę o dziesiątej.

ELKA (po chwili).

Tak mi zawsze niesporo wychodzić. Boję się, żeby mnie kto nie spotkał z biura albo znajomy.

JULKA.

Co począć!

ELKA.

Wiesz... ja ją... no wczoraj spotkałam. Czułam, że blednę jak ściana. Nogi się podemną ugięły. Chciałam wejść do bramy, ale już było zapóźno. Ona nadeszła — i popatrzyła na mnie, ale tak jakoś dziwnie, dziwnie... Nie miała w oczach złości — tylko tak, jakby się zdziwiła. I wiesz, ona choć była bardzo wystrojona, ale źle wyglądała... Taka blada jak wosk. Może nawet bledsza odemnie. Ja myślałam, że ona mi co powie, ale ona nic nie powiedziała, tylko stanęła i patrzyła za mną. Widziałam, — bo i ja się za nią obejrzałam...

(dochodzi do biurka i staje już ubrana w kapeluszu).

Julko!... może się też Bóg zmiłuje i sumienie się w niej ruszy — co?

JULKA.

Niewiem Elko! Jeżeli ona kocha naprawdę Karola, to ustąpi.

ELKA.

Co też ty mówisz? Jeżeli kocha naprawdę, to właśnie go zechce odzyskać.

JULKA.

Nie Elko... prawdziwa miłość nie jest egoistyczna. Te kobiety, które naprawdę kochają, nie chcą być kulami u nóg tych, których kochają.

ELKA.

Ach już mi wszystko jedno — jak i co, byleby się stało... Ja już się i modlić nie umiem i nie śmiem.

JULKA.

Och! modlić się powinnaś zawsze.

ELKA (smutno).

Boję się!

JULKA (zimno).

Czego? Bóg to miłosierdzie!

ELKA (nieśmiało).

To ja wstąpię do kościoła.

JULKA.

Wstąp, Elko!

JULKA (ze łzami).

Pocałuj mnie Julko! mnie teraz już nikt serdecznie nie całuje.

(Julka całuje ją obojętnie, Elka tłumiąc łzy wychodzi do przedpokoju).



SCENA VII.
JULKA potem KAROL.
(Julka siedzi przez długą chwilę zamyślona i smutna — potem spuszcza roletę, bo ją razi słońce i przegląda zeszyty. Wchodzi Karol).
KAROL.

Jesteś jeszcze w domu... To dobrze?

JULKA.

Czy co zapomniałeś?

KAROL.

Nie — ale mam coś dla ciebie. — W naszej administracyi zawakowało miejsce. Wcale nie zła posada. — Jest mnóstwo kandydatek. Słyszałem jak mówiono o tem w administracyi. Będziesz siedzieć osobno w dziale administracyjnym i robota wcale łatwa. — Pomyślałem o tobie, bo mi cię żal, gdy widzę, jak biegasz po lekcyach i zrywasz sobie płacę.

JULKA.

Dziękuję ci — ale to praca nie dla mnie.

KAROL.

Wolisz uczyć dzieci.

JULKA.

Wolę. Tu przynajmniej mam tę wielką rozkosz, iż widzę jak pod moim wpływem budzi się i rozwija umysł. A tam w waszej administracyi suche cyfry nie przemawiają do mnie zupełnie.

KAROL.

Ależ zdrowie zrujnujesz zupełnie.

JULKA.

Coś przecież ze siebie muszę dać społeczeństwu.

KAROL.

Ofiara bezcelowa. Społeczeństwo się o ciebie nie troszczy.

JULKA.

To nieprawda. Bezwiednie, a troszczy się na każdym kroku. Przeszłe i teraźniejsze, korzystam ciągle z jego pracy i jego trudu. Należy więc, ażebym i ja dała nawzajem moją pracę i mój trud.

KAROL.

Myślałem, że ci tem sprawię ulgę...

JULKA.

Dziękuję ci... Dlaczego nie jesteś w Sądzie?

KAROL.

Odczytują akt oskarżenia. Wydrukowaliśmy go w całości. To potrwa dość długo.

(Chwila milczenia).
JULKA.

Karolu.

KAROL.

Co Julko?

JULKA.

Powiedz mi — co będzie z Elką?

KAROL.

Jakto co będzie z Elką — nie rozumiem.

JULKA.

Czy poczyniłeś znów jakie rozwodowe kroki?

KAROL (zmieszany).

Nie miałem czasu zajmować się tem obecnie.

JULKA (poważnie).

A jednak potrzeba ażebyś się tem zajął i to bez zwłoki. Elka czuje więcej niż przypuszczasz...

KAROL.

Wątpię... Nie miałem pojęcia, aby istniało stworzenie tak bezmyślne, tak grubo skórne. Ja doprawdy nie pojmuję co się z nią stało. — Jak ona była inna, w zimie... ho! ho!.. no powiedz sama Julko! nie wtedy była subtelną... odgadywała massę... miałem z nią prawdziwą przyjemność przesiadywać tu wieczorami — a teraz!

JULKA.

Czy rzeczywiście ona się tak bardzo zmieniła?

KAROL (chodzi po pokoju i pali papierosa).

Strasznie... strasznie... nie do poznania.

JULKA.

Ale ja ci powiem. Karolu, że Elka jest tą samą Elką, jaką była przedtem, tak samo jak Nina była tą samą Niną przed i po ślubie. Tylko — te zawody, jakie cię spotykają — przychodzą na ciebie poczęści z twojej winy. Powiedziałam ci raz, że jesteś przeciętnym człowiekiem i tak jest. Twierdzę to samo. Ty zaś na każdą kobietę, do której się zbliżasz, patrzysz albo przez szkła artystyczne albo zmysłowe... albo... Słowem, nie wiem. Wytwarzasz sobie całą aureolę nadzwyczajności dokoła takiej kobiety. — Skoro jednak już nic nie masz do żądania — nie jesteś wstanie utrzymać dalej tej aureoli, która była bardzo mizerną widocznie i pustą. Winę braku siły swej duchowej składasz na kobiety i wołasz — „He! he! zmieniła się!..

KAROL.

A ja ci ręczę, że ty naprzykład nie zmieniłabyś się w oczach mężczyzny i zawsze miałabyś tę aureolę.

JULKA (zdziwiona).

Ja? któż to o mnie mówi?

KAROL (trochę zmieniony).

Mówimy o kobietach.

JULKA.

Ja się nie liczę.

KAROL (gorąco).

Przepraszam... liczysz się! O! widzisz — znam cię od zimy tak samo jak Elkę i z tobą wiecznie mam o czem mówić. — Ty zawsze jesteś dla mnie zajmującą, nawet powiem ci, codzień więcej zajmującą. Odkrywam w tobie coraz nowe zalety. Widzisz więc, że są kobiety, które za zbliżeniem zyskują.

JULKA.

Jak za jakiem zbliżeniem. Ręczę ci, że gdybym naprzykład stała do ciebie w tym stosunku, w jakim stoją Nina albo Elka — utraciłabym tę wartość, jaką mi nadajesz tak łaskawie.

KAROL (gorąco).

A ja ci ręczę, że nie!

JULKA.

Frazesy!

KAROL (z zapałem).

Daję ci słowo, że nie kłamię!

(chwila milczenia).
(Karol po chwili zaczyna znów chodzić po pokoju — Julka pisze).
JULKA (nie odrywając oczu od zeszytów).

Może już czas do sądu?

KAROL.

Czy chcesz się mnie pozbyć? przeszkadzam ci?

JULKA.

Bynajmniej!

KAROL (podrażniony).

O! ja wiem — cóż ja jestem dla ciebie! pyłek, proch! ja nawet przeszkadzać ci nie mogę.

JULKA (odkładając pióro).

Widzę, że jesteś bardzo rozdrażniony. Skoro jednak chcesz, żebym się tobą zajmowała, pozwól, że znów mówić będziemy o Elce.

KAROL.

O Elce?... cóż możemy mówić o Elce? Co jest o niej wogóle do mówienia? Ona skoro jest w domu, tyle o sobie mówi, że wystarczy za siebie i za nas.

JULKA.

Ja krótko ci powiem to, co ci mam powiedzieć.

(odwraca się do niego i patrzy mu to oczy).

Jeśli i tej kobiety już nie kochasz, miej na tyle siły, ażebyś jej tego nie dał uczuć... Czy mnie zrozumiałeś?

KAROL (zmieszany).

Skąd wiesz, że ja Elkę nie kocham.

JULKA.

Ja nic nie wiem! Ja mówię... jeśli!

KAROL.

Skoro mnie masz za przeciętnego mężczyznę, dlaczego wymagasz odemnie heroizmu!

JULKA.

Heroizm? Kto tu mówi o heroizmie?

KAROL.

Ja — bo żyć z Elką i to do śmierci, nie kochając, byłoby heroizmem z mej strony.

JULKA.

Mój drogi — przeciętni mężczyźni mają pewną przeciętną dozę pewnej siły, którą nazywają wytrwaniem przy obowiązkach. Otóż o tę siłę ja cię proszę... naturalnie do czasu — bo w to „do śmierci“ z twej strony nie wierzę.

KAROL.

Nie znasz mnie! Ja niczego więcej nie pragnę, jak mieć zawsze na własność jedną duszę, któraby się ze mną zżyła, odczuła mnie i zrozumiała. — Czy może być większe szczęście, jak mieć za towarzyszkę życia kobietę, z którą mówić można. Przecież to jest szczytem szczęścia.

JULKA.

Wszystkiego naraz mieć nie można. Kto wie, czy Nina i Elka nie marzyły także o czem innem, łącząc się z tobą.

KAROL (z pyszałkową złością).

O! one mnie kochają i takim, jakim jestem.

JULKA.

To dowodzi o sile ich serca i o pewnej czystej, pięknej mocy przywiązania.

KAROL.

Ja także miałbym tę samą siłę serca i moc przywiązania, gdybym natrafił na odpowiednią dla siebie kobietę.

JULKA.

Kilka miesięcy temu Elka była dla ciebie tą odpowiednią kobietą. Dziś rzeczy zaszły tak daleko, iż musi ona pozostać tą twoją kobietą na zawsze.

(Karol zasępiony siada w fotelu).

Należy przyspieszyć rozwód. Proszę cię o to.

KAROL.

Nie będę na kolanach błagał Niny, ażeby się zgodziła, — albo żeby wystąpiła sama przeciw mnie ze skargą.

JULKA.

Nina jest obecnie inaczej usposobiona względem Elki. Mam na to dane. Wiem, że się nami interesuje i zna nasze życie. Kto wie — czy teraz nie byłby czas odpowiedni.

KAROL (znudzony).

Pomyślę!...

(po chwili).

Słuchaj Julka — ty musisz mieć mnie za ostatniego głupca?

JULKA.

Boże uchowaj!

KAROL.

Nie — nie — ja widzę... ja to czuję!... Ciągle mi w oczy ćwierkasz tym przeciętnym człowiekiem. (z wybuchem) Cóż mam robić, żeby nim nie być? Proch wynaleziony, Pan Tadeusz napisany. Gibraltar nie do zdobycia... więc co? co?...

JULKA (składając zeszyty).

Płaskie i trywialne.

KAROL (zrywa się i chwyta ją za ręce).

Julka! — Julka!...

JULKA.
(zdziwiona, patrzy na niego chwilę, usuwa ręce).

A to co znowu?

KAROL (zmieszany).

Nie wiem sam... nie wiem sam!...

(odsuwa się od niej, idzie do okna i opiera się czołem o szybę).
JULKA.
(składa zeszyty i chce wyjść na lewo, on na szelest jej sukni odwraca się i nic nie mówiąc wyciąga ku niej rękę. Ona patrzy nań coraz bardziej zdziwiona).

Puść mnie, muszę pójść ubrać się... idę na lekcyę...

(wychodzi na lewo).
(Karol zostaje sam, stoi oparty o szybę przez chwilę — potem zaczyna gwizdać, urywa, chodzi po pokoju — pali papierosa, wreszcie siada w fotelu i patrzy na drzwi, któremi wyszła Julka).



SCENA VIII.
KAROL, ELKA.
(Elka wchodzi drzwiami z prawej, ma w ręku koszyk z wiktuałami, pęk róż. Zobaczywszy Karola staje ucieszona, kładzie róże na biurku i biegnie ku niemu. Zarzuca mu ręce z tyłu na szyję i nadstawia policzek).
KAROL (zdenerwowany).

Oszalałaś!

ELKA.

Pocałuj!

KAROL.

Puść!

ELKA.

Puszczę, jak pocałujesz!

(Karol ją całuje).
ELKA (pieszczotliwie).

Po co przyszedł? może na śniadanie? Ona jeszcze nie miała czasu nic zrobić, ale ona się pospieszy.

KAROL.

Przedewszystkiem chciałem cię już dawno prosić, ażebyś nie mówiła do mnie takim tonem. To śmieszne... to trywialne. Takie udawanie dziecka nie ma sensu.

ELKA (strapiona).

Przecież dawniej mówiłeś, że ci się to we mnie bardzo podoba i że to stanowi mój wdzięk.

KAROL.

Nieprzypominam sobie, ażebym coś podobnego powiedział.

ELKA.

Sam zawsze mówiłeś o sobie także „on“ — albo „Lolo“...

KAROL.

Co? co?... proszę cię, niewmawiaj we mnie takich niedorzeczności. Czy ty nie możesz być... kobietą?

ELKA.

Zdaje mi się, że ja jestem kobietą.

KAROL.

Ale kobietą-człowiekiem!... kobietą-człowiekiem!...

ELKA.

A czy są kobiety-zwierzęta?

KAROL.

Och są! och są!... Kobiety-kaczki, kobiety-gęsi, kobiety... — Zresztą ty tego pojąć nie możesz...

ELKA.

Zapewne... ty jesteś rozumniejszy odemnie, ale znów nie jestem taka bardzo głupia. A potem sam powiedziałeś, że w kobiecie szukasz głównie.. serca.

KAROL.

No więc tak! to wiadome... Masz serce... serce i nic więcej!...

(idzie do biurka i szukając notatek zrzuca kwiaty).

Cóż to znów za śmiecie?...

ELKA.

Och!...

(chwilę patrzy na porzucone kwiaty — potem zacina usta jakby ze sobą walczyła i mówi zmienionym głosem).

Czy mam ci przygotować co na drugie śniadanie?

KAROL.

Dziękuję ci... skoro zaczniesz przygotowywać, to się nie skończy tak prędko. Ja idę do redakcyi...

ELKA (udając wesołość).

Widzę, że chcesz wywołać scenę... nieuda ci się to jednak. Postanowiłam sobie znosić wszystko cierpliwie.

KAROL.

Myślałby kto, że znosisz tortury i że cię katuję.

ELKA.

No... nie katujesz fizycznie... to pewne... ale nie chcesz uwzględnić, że i mnie życie nie idzie po różach.

KAROL.

Po różach! co za wyrażenie!... Przypominają się powinszowania albo listy szwaczek. — Po różach!...

ELKA (smutno).

Mówię, jak umiem... mówię tak, jak mówiłam dawniej.

KAROL.

Przyznasz jednak, moja droga, że słysząc taki styl trudno potem otrząsnąć się z niego i pisać tak, jak ludzie inteligentni mówią!

ELKA.

Tak rzadko z tobą rozmawiam.

KAROL.

A o czemże chcesz, żebym ja z tobą mówił?

ELKA (cicho).

Z Julką jednak, masz zawsze co do pomówienia.

KAROL (nagle).

Spodziewam się!... A wiesz dla czego? bo to jest... kobieta-człowiek... kobieta-człowiek!

ELKA.

Dawniej — denerwowałeś się jej obecnością... wyśmiewałeś się, nazywałeś ją starą panną, socyalistką...

KAROL (wściekły).

Ja?... kiedy?... nie wmawiaj we mnie głupstw, bo zabiorę się i pójdę w tej chwili do redakcyi.

ELKA (wybuchając).

A wiecie państwo, to już za wiele! Zarzucasz mi na każdym kroku kłamstwo! Czepiasz się wszystkiego... Ja teraz po prostu słowa przemówić nie śmiem. I za co to wszystko? za moje nieszczęście! za moje dobro! za moje psie przywiązanie...

(po chwili).

I z tym rozwodem mógłbyś się pospieszyć.

KAROL.

Pospieszę się!... pospieszę! tylko zostaw mnie w spokoju.

(siada przy biurku i opiera głowę na rekach).
ELKA.
(patrzy na niego chwilę podchodzi do niego i staje po drugiej stronie biurka).

Karol!

KAROL.

Czego chcesz?

ELKA.

Nie gniewaj się!

KAROL.

Ja się nie gniewam.

ELKA (zbliża się).

Kochasz mnie zawsze?

KAROL.

Dlaczego mnie ciągle o to pytasz?

ELKA.

Ale powiedz...

KAROL.

Wiesz dobrze...

ELKA.

No to pocałuj... ale tak długo... długo jak dawniej.

KAROL.

Nie... nie... daj spokój... mam katar, jeszcze odemnie dostaniesz...

ELKA.

Pewnie się znów przeziębiłeś, chodząc Bóg wie gdzie... Zostań dziś wieczorem w domu... Posiedzimy we troje — Julka dziś nigdzie nie idzie... Zostaniesz?

KAROL.

Zostanę!

ELKA (ucieszona).

To dobrze! to dobrze!... Ona dzięku... to jest... nie przepraszam... ja dziękuję jemu... nie... tobie... A zresztą... co tam — ona jemu dziękuje... A teraz idę zrobić śniadanie!... śniadanie!... śniadanie!...

(wybiega na lewo potrącając Julkę już ubraną w kapeluszu).
ELKA.

Julko!... zostań i ty, zrobię wam obojgu śniadanie.

JULKA.

Nie mogę — ale jak ci tak o to chodzi, to za godzinę przyjdę na obiad.

ELKA.

Wiwat! będzie wielkie święto. — Karol także będzie jadł obiad w domu!... Pędzę do kuchni!

(wybiega)



SCENA IX.
JULKA, KAROL.
JULKA.

Dziękuję ci, Karolu!

KAROL.

Za co, Julko?

JULKA.

Musiałeś być dobrym dla Elki — to dużo zmazuje.

KAROL.

Och! to niema znaczenia!... Ale przed chwilą byłem względem ciebie brutalnym. Starałem się zrozumieć przyczynę tego kroku. Badałem się. Doszedłem do przekonania, że to twoja wina. Dlaczego mnie maltretujesz?

JULKA.

Powracasz znów do błędnego koła, w którem sam się zamknąłeś i mnie chcesz zamknąć ze sobą. Nie maltretuję cię zupełnie.

KAROL.

Dlaczego jednak nie chcesz uznać mojej wartości?

JULKA.

Czy ja ci uznanie mojej wartości gwałtownie narzucam?

KAROL.

Powiedz mi przynajmniej, jaka cecha w mym charakterze jest według ciebie dominującą — ta cecha, która mnie czyni w oczach twych owym przeciętnym mężczyzną.

JULKA.

Owszem — powiem ci to w kilku słowach. Oto ty, z kwestyi miłości robisz główną kwestyę życia. Jesteś jednym z tych, którzy życie swoje obliczają według ilości miłosnych swych dramatów. Wszystko podporządkowujesz i poddajesz miłosnym kwestyom. Gdybyś pisał — dzieła twe tchnęłyby zmysłową jedynie nutą. Gdybyś malował, obrazy twe miałyby za temat miłosne sceny. A pamiętaj, że Gustaw umarł — urodził się... Konrad!

KAROL.

Cóż począć! W talii kart musi być także i... walet kierowy.

JULKA.

Są społeczeństwa, którym cały legion kierowych waletów jest konieczny dla stworzenia księżycowych erotyków, ale są społeczeństwa, w których Konradów musi być więcej niż Gustawów.

KAROL.

Miej serce i patrz w serce...

JULKA.

Serce dla milionów. Na twem stanowisku mógłbyś zrobić tyle! — Dziś — dziennik twój wydaje się dla ciebie galerą, do której cię wprzągnięto. Ale gdybyś wysunął się po za ciasny obręb zmysłowych twych i artystycznych miłosnych kolizyi, zrozumiałbyś jak wielkie masz pole przed sobą. Tam gdzie książka nie dotrze, dochodzi ten arkusik druku. I mówisz żywem słowem, choć na pozór martwem, budzisz do czynu, prowadzisz myśl ludzką... myśl ludzką...

KAROL.

Złudzenie!

JULKA.

Nie Karolu. A teraz puść mnie — muszę iść. — Czekają na mnie na pensyi.

KAROL.

Pozostań jeszcze chwilę... Tak mi dobrze, tak miło z tobą mówić.

JULKA.

Przed chwilą skarżyłeś się, że cię maltretuję.

KAROL.

Maltretuj mnie — to wolę niż obojętność twą i milczenie.

JULKA.

Dla czego ci tak bardzo na mojem zdaniu zależy?

KAROL (cicho).

Nie wiem... sam nie wiem...

(chwila milczenia, Julka schyla się — podejmuje kwiaty, wstawia je w wazonik, który stoi na biurku).
KAROL.

Julko! przyjmij miejsce w naszej administracyi. — Gdy będziesz blisko mnie, ja lepiej i inaczej pracować będę. Ja to czuję!...

JULKA.

Nie!

KAROL.

Jesteś egoistką!

JULKA.

W tym wypadku — tak. Reasumując wynik twej pracy pod moim wpływem, a wynik mej pracy obecnej, jestem przekonania, że moja praca przyniesie więcej korzyści społeczeństwu. Dlatego z czystem sercem odpowiem ci — nie!

KAROL.

Dla czego nie wierzysz, że i ja mogę dać ze siebie dużo i stworzyć coś wielkiego, gdy ty będziesz mi w tem pomocą.

JULKA (ze zmęczeniem).

Dla tego, że tylko ci, którzy z czystem sercem przetwarzają się i rosną duchowo mogą zdziałać czyste i wielkie rzeczy. A ty...

KAROL (gorączkowo).

A ja?...

JULKA (patrząc mu w oczy).

A ty i w tej chwili nie wychodzisz po za błędne koło erotyzmu.

KAROL.

Juljo!...

JULKA.

Pozwól mi odejść. Miałam cię za przeciętnego mężczyznę... staraj się, ażebym nie odkryła w tobie, że...

KAROL.

Że?...

JULKA.

Że jesteś jeszcze coś gorszego!

(wychodzi szybko, Karol pozostaje sam, namyśla się, idzie do kuchni i mówi do Elki).
KAROL.

Idę do sądu — gdy wrócę staraj się, aby śniadanie było gotowe!

(zamyślony bierze kapelusz i wychodzi do przedpokoju, idąc spotyka wchodzącą Ninę).



SCENA X.
NINA, KAROL.
NINA.
(jest bardzo strojnie, letnio ubrana, jest jednak smutna i bardzo blada wchodząc — spostrzega Karola przez chwilę, blednie, zamyka oczy — potem przychodzi do siebie i postępuję naprzód nie patrząc na niego).
NINA (nerwowo, urywanym głosem).

Czy... młodsza panna Korecka w domu?... Drzwi były uchylone...

KAROL.
(zmieszany — obracając w ręku kapelusz).

Tak... tu mają dziwny zwyczaj... nie zamykają drzwi... tyle razy mówiłem.

NINA.
(powoli odwraca ku niemu głowę i spogląda na niego z rodzajem wyższości).

Czy mogę mówić z młodszą panną Korecką?

KAROL.

Panna Korecka jest w domu... chciałbym jednak wiedzieć... z czem pani tu przychodzi...

NINA.

To już sprawa pomiędzy mną i panną Korecką. O! niech się pan nie lęka... nie przyszłam tu robić sceny...

KAROL.

Jednakże... znając nerwowość pani...

NINA (z śmiechem smutnym).

Chorowałam ciężko... nerwy moje tak osłabły, że nie miałabym siły zrobić sceny... Byłam pewna, że pan o tej porze jesteś w redakcyi...

(słabnie).
KAROL (zapominając się).

Może ci dać krzesło?

NINA (panując nad sobą).

Dziękuję... o jedno cię poproszę... wyjdź stąd... Ja... nie mogę na ciebie patrzeć... mnie to za dużo kosztuje.

KAROL (zdziwiony i podrażniony).

Tak mnie nienawidzisz?

NINA (cicho).

Nie... tylko... ja zdołałam zapomnieć... jak wyglądasz... teraz mi się znowu wszystko przypomina.

ELKA (za sceną).

Karolu! z kim ty mówisz?

NINA (pociera ręką po sobie).

To ona!

KAROL.
(przerażony — nie wie co robić — chwyta kapelusz i mówi szybko).

To... ja... pójdę!

(wychodzi szybko).



SCENA XI.
ELKA, NINA.
(Stoi niezdecydowana, wreszcie robi ruch, jakby chciała powiedzieć — Ha! trudno — idzie ku drzwiom, za któremi jest Elka).
NINA (otwierając drzwi).

Przepraszam panią!... Pragnę z panią pomówić.

ELKA.
(wbiega — jest w fartuchu — ma ręce umączone — zobaczywszy Ninę staje jak wryta).
ELKA.

To pani?

NINA.

Tak, to ja...

(chwila milczenia).
ELKA (strwożona).

Czego pani chce odemnie?

NINA (z wysiłkiem).

Przedewszystkiem muszę usiąść... byłam chora... jestem jeszcze bardzo osłabiona.

ELKA.

Proszę, niechaj pani siada! (Podaje krzesło). Przepraszam panią... powalałam ją mąką...

NINA.

Gdzie? (machinalnie ogląda suknię). Nic się nie stało.

ELKA.

Dzięki Bogu!

(chwila milczenia).
NINA.

Przyszłam pani powiedzieć, że ja się zgadzam na rozwód!

ELKA (z wielką radością).

Och! proszę pani! proszę pani! dziękuję... dziękuję!... Ale — może pani tylko tak mówi?

NINA.

Nie... ja tak już postanowiłam. Ja dowiedziałam się o wszystkiem. Widzi pani, ja mam także serce i teraz mi panią żal... Ja wiem, że pani musi być wstyd i potem byłby jeszcze większy dla pani wstyd... Ja się nad tem namyśliłam. Potem pani temu przecież nie winna, bo pani go poznała wtedy, gdy on już ze mną nie żył... Tak sobie umyśliłam...

ELKA.

Pani dobra... a ja myślałam, że pani to się tylko umie stroić, nic więcej.

NINA.

Niech pani nie myśli, że to głównie dla pani ja to robię — ale ja to robię dla pani dziecka. Ponieważ ono musi mieć nazwisko — bo to już tak przyjęte... Dziećmi bez nazwiska to poniewierają.

ELKA (zaczyna płakać).

A przecież to głupio... to nie ich wina, że ich matka była złą kobietą...

NINA (wstrzymując się od łez).

Proszę pani, niech pani nie płacze. Mnie łzy szkodzą bardzo... a ja nie mogę patrzeć na pani łzy. To nerwowe. Dokąd... tego... nie było, to ja chciałam pani Karola odebrać, bo zawsze zdawało mi się, że ja jestem dla niego czemś więcej, niż pani...

ELKA (pokornie).

Pewnie... bo pani była — żona.

NINA.

Tak. Ale pani będzie matką jego dziecka — więc ja od razu zrozumiałam, że to coś tak wielkiego, coś, co jego musi bardzo do pani przywiązywać i powiedziałam sobie... że to skończone... i że niech pani będzie lepiej jego żoną. Chciałam pani sama powiedzieć, że ja się godzę, bo przezemnie się pani bardzo martwiła, więc chciałam, żeby się pani przezemnie bardzo ucieszyła. Ja muszę pani powiedzieć, że ja sobie zawsze wyobrażałam macierzyństwo, jako coś bardzo wielkiego, i myślałam, że gdy będę mieć dziecko, to już nie będę myśleć ani o strojach, ani nic, tylko będę... stroić już moje dziecko.

(po chwili).

Choć i ja się bardzo przez panią namartwiłam... i jeszcze ciągle martwię.

ELKA (pokornie).

Ja... przepraszam panią!

NINA (po chwili — oglądając się).

Ja już pójdę... Niech... mu... pani powie, że ja zeznam już jak oni zechcą. Niech memu adwokatowi przyślę brulion — to ja się na pamięć nauczę, co trzeba w konsystorzu odpowiadać. I niech się to skończy...

(wstaje).

Życzę pani szczęścia!

ELKA (płacząc).

Niech pani Bóg wynagrodzi za mnie i za moje biedne dziecko.

NINA.

Niech pani będzie szczęśliwa!

(wychodzi szybko dławiąc się łzami).
ELKA.
(odprowadza ja do przedpokoju i wraca — rzuca się na krzesło koło biurka i płacze spazmatycznie).

Boże! Boże!... co za szczęście!... co za szczęście!...



SCENA XII.
ELKA, KAROL.
KAROL (wchodzi szybko, zbliża się do Elki).

Czekałem pod schodami aż wyjdzie... Odmawia? co?... Byłem tego pewny! No!... wielka historya... nie płacz... trudno!... będziemy musieli sobie wyperswadować małżeństwo.

ELKA (radośnie).

Ależ nie... nie... Przeciwnie!

KAROL.

Jakto... przeciwnie.

ELKA.

Ja płaczę z radości! słyszysz z radości!... to dobra, to zacna, to święta kobieta... Ona się zgadza... ona powiedziała, że dobrze... że powinieneś napisać jej adwokatowi, co ma mówić w konsystorzu, a ona wszystko tak powie... Jak każesz.

KAROL (przerażony).

Tak mówiła?

ELKA.

Tak... tak... i była bardzo dla ranie dobra i grzeczna i poczciwa... (klęka przed Karolem) Pobierzemy się... słyszysz... będziemy wreszcie tym mężem i żoną... będziemy już na całe życie... razem! A kiedy?... Kiedy?...

KAROL.
(przybity osuwa się na krzesło i patrzy osłupiałym wzrokiem w ziemię).
ELKA (niespokojnie).

Karol! Karol!... ja mówię do ciebie, a ty nie słyszysz... Loluś... Loluś... ty się nie cieszysz? Lolek...

KAROL.
(nagle, nerwowo wydaje stłumiony krzyk wstrętu, zrywa się i idzie ku oknu, opiera się o szyby i tak pozostaje. Elka podnosi się, postępuje za nim kilka kroków).
ELKA (stłumionym głosem).

Karol... Karol... ty... przecież się ze mną... ożenisz?

KAROL (nieodwracając się od okna przez zęby).

Nie wiem...

ELKA (bez tchu).

Co? co?... musisz...

KAROL.
(odwracając się nagle, ale pozostając przy oknie — twarz ma zmienioną, bladą, usta zacięte — ręce w tył założone).

Muszę? a to skąd? nie muszę, nie!... nie! nie!

ELKA (słabym głosem).

O! o!...

(osuwa się bez zmysłów na ziemię).
Zasłona spada.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.