Mój stosunek do Kościoła/Rozdział 5. Moje zerwanie z Kościołem nietylko de facto, ale także de jure
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mój stosunek do Kościoła |
Wydawca | Spółdzielnia wydawnicza „Bez Dogmatu“ |
Data wyd. | 1927 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Indeks stron |
Przytaczam niektóre swoje oświadczenia, obowiązujące mię do wyciągania z nich koniecznych konsekwencji.
„Stosując swój sposób traktowania spraw wyznaniowych, uważałbym za właściwe radzić wszystkim żydom, którzy przestali wierzyć w nakazy swego wyznania, ażeby, o ile nie są przekonani o wyższości czy to katolicyzmu, czy też jakiego innego wyznania, nie zmieniali urzędowo wyznania na wyznanie, ale tylko ażeby po prostu występowali z gminy wyznaniowej żydowskiej i ogłaszali się za bezwyznaniowych. Taką samą radę daję ludziom, figurującym w spisach ludności jako katolicy lub też jacy inni wyznaniowcy. Jeżeli przestali wierzyć, jeżeli nie uznają dogmatów swego rzekomego wyznania i jeżeli nie chcą uprawiać kłamstwa i obłudy, powinni otwarcie wykreślić się z listy wyznaniowców i przejść do bezwyznaniowców. Należy mieć odwagę do walki o swe najświętsze prawa”. („Przechrzta i neofityzm z przyległościami”. „M. W.“ 1924. Nr. 12, str. 9).
„Do tego lub owego zrzeszenia wyznaniowego człowiek może należeć szczerze i uczciwie tylko o tyle, o ile sam w głębi duszy uznaje siebie za wyznającego zasady tego wyznania. Jeżeli zaś żadne z istniejących wyznań go nie zadawalnia, ma on nietylko prawo, ale także obowiązek wobec państwa i współobywateli ogłosić się za bezwyznaniowego. Udając takiego lub innego wyznaniowca, a nie będąc nim w samej rzeczy, człowiek staje się publicznym kłamcą, obłudnikiem i oszustem.
„Ludzie, zmuszający nas do udawania, ludzie, nie uznający bezwyznaniowości, ludzie nie chcący między innemi uprawnić statutu gminy bezwyznaniowej, każą obywatelom wolnej Rzeczypospolitej być kłamcami, obłudnikami i oszustami“. („Zagajenie wiecu protestacyjnego z dn. 1 czerwca r. 1924“. „M. W.“ 1924. Nr. 7, str. 8).
Jeżeli takie rady i wskazówki daję innym, powinienem także sam się do nich stosować. Pozwólcie i mnie nie być kłamcą, obłudnikiem i oszustem.
Sprawę tę traktuję poważnie, na serjo, a nie konwenansowo, nie salonowo. Przecież zaszczytna nazwa katolika, rycerza Marji, czciciela Boga w Trójcy Świętej Jedynego chyba do czegoś zobowiązuje. Noblesse oblige. Przynależność do tego lub owego wyznania nie może być stawiana na równi z przeznaczaniem przez władze wojskowe bezwolnych rekrutów do różnej broni. Jak są przymusowi infanterzyści, kawalerzyści, artylerzyści, tak też mają być przymusowe chrześniaki, obrzezaki, jednopostaciowcy, dwupostaciowcy i inni niewolnicy przymusu wyznaniowego. Rekrut pod batem i pod groźbą kary składa zbrodniczą kainową przysięgę; nad niewinnem i nieświadomem niemowlęciem popełnia się gwałt chrztu, obrzezania i innych tego rodzaju obrządków. Przestrzegana przez ewangielików konfirmacja ma być świadomem potwierdzeniem przez dane indywiduum popełnionego na niem w niemowlęctwie gwałtu. Oczywiście sprowadza się to zwykle do pustej formalności.
Jeżeli brać rzeczy nie powierzchownie, nie konwenansowo, nie formalnie, nie policyjnie, ale zgodnie z prawdą, to ja wystąpiłem z Kościoła katolickiego przed przeszło sześćdziesięciu (60-u) laty. Moje milczenie o tym fakcie, a więc obłudne, kłamliwe, fałszywe przyznawanie się do katolicyzmu, dające mi możność korzystania z przywilejów, które mi się nie należały, było po prostu nieuczciwością i podłością.
Wprawdzie moje dotychczasowe występy publiczne świadczyły dostatecznie o mojem faktycznem wystąpieniu z Kościoła; ale do takich junackich występów ludzie są przyzwyczajeni i uważają je za rodzaj fanaberji i swoistego sportu. Objaśnia się je błazeńską donkiszoterją, żakowskiem popisywaniem się, brawurą, megalomanją, tem że świerzbi język, a ręka pisząca jest mu posłuszna. I istotnie, jeśli się trochę zastanowić i pomyśleć spokojnie, można zapytać: Czy warto tracić czas i energję umysłową na wynurzenia, które nikomu nie są potrzebne i pozostają głosem, rozlegającym się w pustyni?
Obecnie mogę zapewnić, że przy zgłoszeniu mego urzędowego wystąpienia z powszechności rzymsko-katolickiej powodują mną nie próżność, nie megalomanja, ale nakazy mojej etyki osobistej, między któremi jedno z czołowych miejsc zajmuje nie zawarte w Dekalogu przykazanie: nie kłam, nie udawaj, nie oszukuj, nie fałszuj, nie bądź obłudnikiem.
Jeżeli fałszowanie materjałów spożywczych, fałszowanie pieniędzy i t. d. uważane jest za grzech i występek, to tem bardziej powinno być uważane za grzech i występek i okrywane pogardą fałszowanie sumień własnych i cudzych.
Zastrzegam się przytem, że nie jestem fanatykiem prawdy. Rozróżniam prawdę w nauce a prawdę w życiu. W nauce obowiązuje prawda bezwzględna, dla której należy być gotowym nawet na męczeństwo. W życiu obowiązek głoszenia prawdy wygląda nieco inaczej. Są sprawy ważne, sprawy społeczne, sprawy polityczne; a są też sprawy prywatne, osobiste, sprawy mniej ważne, a przynajmniej względnie ważne. W stosunku do spraw osobistych zatajenie „prawdy“ bywa czasem obowiązkiem, a mówienie prawdy może graniczyć ze „zbrodnią“.
W danym wypadku, gdy chodzi o mój stosunek do Kościoła, prawda naukowa zbiega się z prawdą społeczną, a więc ma się do czynienia ze sprawą ważną. Kontynuowanie milczenia i tłumienia prawdy byłoby fałszowaniem istotnego stanu rzeczy. Niech inni fałszują, ale ja nie chcę i nie mogę dłużej fałszować.
Od dłuższego czasu trapiły mię wyrzuty sumienia, które (t. j. nie wyrzuty, ale sumienie) na swoje nieszczęście posiadam. Doznawałem nieustającego dręczącego niepokoju. Wzmagała się we mnie dokuczliwa i bolesna pogarda dla samego siebie za tchórzostwo i za brak odwagi do zdobycia się na krok stanowczy. Musiałem sobie ulżyć. Musiałem odbyć tę „spowiedź powszechną“. Musiałem „dać świadectwo prawdzie“.
W ciągu swego bezmyślnego, głupiego, splugawionego, ludzko-bydlęcego życia popełniłem mnóstwo nieuczciwości, „grzechów“, występków, łajdactw, objawów tchórzostwa, wykroczeń przeciw człowieczeństwu w podniosłem znaczeniu tego wyrazu. Bezcześciłem godność ludzką, cudzą i własną. Wyrządzałem niepowetowane krzywdy innym i samemu sobie. Marnotrawiłem i trwoniłem posiadane skarby pod każdym względem.
Wiem napewno, że ani katolicyzm, ani żadne inne wyznanie nie uchroniłoby mnie od tych wszystkich zdrożności i błędów. Nie uchroniła mnie moja własna etyka osobista. Przemogła natura, przemogły zdrożne nałogi i bydlęce popędy.
Od przeszło sześćdziesięciu lat praktykowałem chroniczne oszustwo co do swej przynależności wyznaniowej. Chcę przynajmniej pod koniec życia oczyścić się, być uczciwym, nie obłudnym, nie mówić fałszywego świadectwa o samym sobie.
Nie chcę uprawiać flirtu z Panem Bogiem, obowiązującego „katolików“ z inteligencji i z „towarzystwa“. Niech pozostają „katolikami“ różni światowcy, czy to obłudnie „praktykujący“, czy to wcale niepraktykujący, ale podtrzymujący przyjazne stosunki z klerem dla oddawania sobie wzajemnych usług.
Odgraniczam się od „katolików“, odgraniczam się od obrońców wojny, od obrońców kary śmierci, od obrońców wszelkiego rodzaju niewolnictwa, odgraniczam się od jegomościów, twierdzących, że śluby cywilne wymyślili bolszewicy i że obchodzenie się bez ślubu kościelnego jest „sprośnym konkubinatem“. Odgraniczam się od zbiorowiska, do którego należą i którego bronią tępi, bezduszni, pozbawieni logiki i poczucia sprawiedliwości biurokraci (urzędnicy Min. W. R. i O. P. i członkowie Najwyższego Trybunału Administracyjnego), wbrew wyraźnym nakazom Konstytucji pozbawiający praw osobę, która zdała bardzo dobrze egzamin maturalny ze wszystkich przedmiotów naukowych, ale, jako urzędowo bezwyznaniowa, nie mogła zdawać z wypowiadającej walkę nauce „religji“. Takiego pozbawiania praw nie było nawet w Rosji carskiej.
Uznaję słuszność przysłowia „co po psie w kościele, kiedy pacierza nie mówi”; nie chcę być „parszywą owcą”, zanieczyszczającą kościół, i dla tego wychodzę.
Gorliwcy „katoliccy”, obawiający się zgorszenia, niech się pocieszą. Niema się co martwić. I bezemnie pozostaną w łonie Kościoła katolickiego tysiące, miljony obłudników, fałszywych katolików, farbowanych lisów, a przecież o nich przedewszystkiem chodzi Kościołowi wojującemu i roszczącemu pretensję do wszechwładzy, do panowania nad całą ludzkością.
Przez moje wykreślenie ze spisu rzymskich katolików statystyka urzędowa nic nie ucierpi. Będzie to kropla w morzu.
Rozstając się publicznie z mymi rzekomymi współwyznawcami współobywatelami wszechświatowej monarchji papieskiej, nie żywię do nich żadnych nieprzyjaznych uczuć. Przeciwnie, żegnam ich z prawdziwą wdzięcznością za to, że mnie nie prześladowali i nie wymagali odemnie obłudnych praktyk wyznaniowych.
Słyszałem, że w czasie mojej ostatniej choroby w niektórych kongregacjach modlono się za mnie. Jestto bardzo rozczulające i rozrzewniające. Dziękuję gorąco tym życzliwym dla mnie osobom. Tem bardziej jestem względem nich obowiązany do szczerości i do nieudawania katolika.
Zanadto szanuję ludzi prawdziwie wierzących, ażebym ich miał nadal oszukiwać. A o obłudników, umizgających się do kleru i flirtujących z „Panem Bogiem”, nie dbam.
Może jeszcze będę współpracował ze szczerze wierzącymi w obronie prawdy i sprawiedliwości. Gdyby jednak żądano odemnie „pojednania się z Bogiem“, uważałbym to za objaw potwornej megalomanji. Byłoby śmieszne, gdyby np. wesz lub pluskwa chciały się pojednać z człowiekiem; a przecież odległość między człowiekiem a Bogiem, choćby nawet stworzonym na obraz i podobieństwo człowieka, jest nieskończenie większa, aniżeli odległość między wszą lub pluskwą a człowiekiem.
Gdyby po sześćdziesięciokilkoletniej nieobecności powróciła wiara, i ja wrócę do Kościoła. Niema jednak o to obawy. Jak powiedział jeszcze Göthe w „Aus meinem Leben Wahrheit und Dichtung“, powrót do istotnie utraconej wiary jest absolutną niemożliwością. Łysa głowa włosiem nie porasta. Chyba żebym dostał rozmiękczenia mózgu.
Niektóre osoby, którym wspominałem o zamiarze wystąpienia z Kościoła, stanowczo przeciwko temu protestowały, twierdząc, że byłoby to „zgorszeniem publicznem“ i krokiem szkodliwym pod każdym względem. A trzeba dodać, że osoby te wcale nie należą do prawdziwie wierzących.
Tak więc jawne i otwarte stwierdzenie faktu, że się nie jest tym, za kogo się uchodzi, ma być „zgorszeniem“. A praktykowanie obłudy, zawieranie konkordatów i robienie ustępstw klerowi, wbrew zdrowemu rozsądkowi i ze szkodą dla społeczeństwa, nie jest zgorszeniem? A popieranie mordercy Niewiadomskiego przez kler nie jest zgorszeniem? A twierdzenie dostojników kościelnych, że śluby cywilne to wymysł bolszewików, nie jest zgorszeniem? A ciągłe naruszanie 5-go przykazania przy błogosławieństwie zawodowych głosicieli „miłości bliźniego“ nie jest zgorszeniem? A cyniczne praktykowanie kłamstwa i obłudy nie jest zgorszeniem?
Jak już powiedziałem, owe osoby obawiające się zgorszenia nie należą wcale do osób wierzących. Im chodzi tylko o zachowanie pozorów, jako też o panowanie, do spółki z klerem, nad ludkiem głupiutkim i pokorniutkim, boć, jak mówi Karol Havliczek Borovsky,
bez boha se sprostym lidem neni k vydrżeni (bez boga z prostym ludem nie podobna wytrzymać). („Komu i na co potrzebny jest Bóg“. „M. W.“ 1925 Nr. 1, str. 7).
Stara to, od wieków znana polityka. Dość wspomnieć kapłanów egipskich, augurów rzymskich i innych zawodowych okpiwaczów. Ja jednak nie potrzebuję nikogo durzyć, tumanić i okpiwać.
Inni znowu byli przeciwko memu wystąpieniu, ponieważ przez wystąpienie traci się wpływ na rzekomych współwyznawców. „Uważam za pożyteczniejsze pozostanie i walczenie wewnątrz. Pisze Pan: „dość obłudy i udawania”, ale w danym wypadku niema ani obłudy, ani udawania, gdyż Pan nigdy z swojemi poglądami się nie krył... Ja staram się nie zrywać z moimi „bliźnimi”, tylko stwierdzać, że o wiele więcej byłoby między nami zgody i blizkości, gdyby nas nie różniły kościelne przesądy, a więc są one przeszkodą, a więc usuwajmy je stopniowo razem, obopólnie. Tylko w ten sposób można ścierać „kanty“. Inna sprawa masowe wystąpienie. Na to oczywiście jeszcze u nas zawcześnie, ale agitować można. Ale wszystko na nic wobec roli, jaką odgrywa katolicyzm u nas; musi być zrównany z innemi wyznaniami, a wszystkie wyznania muszą być oddzielone od państwa; winny być prywatnemi religijnemi stowarzyszeniami“.
Tak pisał do mnie jeden z bardzo mi życzliwych wolnomyślicieli. Jego zarzuty odpieram następującemi uwagami:
Mój przyjaciel twierdzi, że przez wystąpienie urzędowe z łona danego wyznania traci się wpływ i pozbawia się możności oddziaływania na innych rzekomych współwyznawców. Ależ ja nie chcę wywierać żadnego wpływu, nie chcę na nikogo oddziaływać. Nikogo nietylko nie zmuszam, ale nawet nie namawiam do udawania niewierzących. Nie wdzieram się nieproszony do tajników duszy ludzkiej. Chcę być sam i nawet najbliższych mi osób nie namawiam do naśladowania mnie. Żądam tylko od nich absolutnej tolerancji dla samego siebie. Obcy mi jest duch prozelityzmu, propagandy, nawracania. Nie chcę odbierać duszom wierzącym pociechy i osłody, jaką znajdują w religji. Co więcej, jestem tego zdania, że „Religja serc naiwnie wierzących zasługuje na uznanie i szacunek choćby dla tego, że wprawia duszę do dążeń idealnych i uszlachetniających“. („Myśli nieoportunistyczne“. Kraków, 1898, № 8). Wierzcie sobie w co chcecie, przestrzegajcie nauk i wskazówek swych duszpasterzy, tylko mnie dajcie święty spokój i nie troszczcie się o zbawienie mojej duszy, które mnie samego nic nie obchodzi. Pozwólcie mi być tem, czem jestem. Nie zmuszajcie mnie i nie namawiajcie mnie do udawania katolika, kiedy nim nie jestem. Nie stosujcie do mnie gwałtu i przemocy. Stosujcie do mnie tolerancję.
Inkwizytorowie palili na stosach setki i tysiące dla zbawienia duszy smażonych. Krzewiciele katolicyzmu i „chrześcijaństwa“ tępili ogniem i mieczem całe ludy przez „miłość bliźniego“, dla zbawienia grzęznących w „pogaństwie“ i w „herezji“ dusz. Z powierzchni zdobytej przez „chrześcijan“ Ameryki zniknęły całe ludy ze swoistą kulturą i z odrębnemi wierzeniami. Wytępiono Albigensów, wytępiono Arjan. Wszystko ad majorem Dei gloriam (na większę chwałę Boga). Ja nie mógłbym uczestniczyć w podobnych czynach apostolskich. Pod tym względem nie czuję w sobie ani krzty sadyzmu, niezbędnego do krwawych całopaleń na chwałę Boga żydowsko-chrześcijańskiego. Nie chcę nikogo nawracać ani mieczem, ani stosem, ani słowem.
Mego absolutnego indyferentyzmu co do wierzeń innych ludzi nie można zestawiać z postępowaniem żydów asymilatorów, a raczej zasymilowanych, którzy, zlawszy się ze społeczeństwem ich otaczającem, wyrzekli się wszelkiej styczności z żydostwem. Przecież nie stawali się oni pozawyznaniowcami, ale, przeciwnie, przechodzili do obozu innego wyznania, wrogiego ich poprzedniemu wyznaniu, a więc nakładali na siebie piętno odszczepieńców i już przez to samo zamykali sobie drogę do kulturalnego oddziaływania na swych dawnych pogrążonych w ciemnocie współwyznawców. Ja zaś nie bawię się w namawianie kogokolwiekbądź do zmiany wyznania na wyznanie, narodowości na narodowość. Wszystkie one posiadają w moich oczach jednakową wartość.
Według zdania mego przyjaciela należy dążyć do zbiorowego, gromadnego występowania z Kościoła, coś w rodzaju stadowego chrzczenia „pogan“. Ja wcale do tego nie dążę. Liczba mi nie imponuje. Jeden Kopernik wart w moich oczach nierównie więcej, aniżeli całe miljony współczesnych mu dwunogich. Sam sobie wystarczam, Sam zrywam z Kościołem, by choć pod koniec życia nie być oszustem i nikczemnym tchórzem.
Mój przyjaciel powiada, że katolicyzm musi być zrównany z innemi wyznaniami, a wszystkie wyznania oddzielone od państwa. Bardzo to piękne pia desideria (pobożne życzenia), ale kto się zajmie ich zrealizowaniem? Kto będzie zrównywał, kto będzie oddzielał wyznania od państwa? Przecież chyba nie my; vanae sine viribus irae (próżne bezsilne gniewy). Więc może Sejm i Senat, instytucje prawodawcze, złożone w większości z obłudników i obskurantów? Może Rząd, grający w tych sprawach rolę pokornego służki Rzymu i kleru miejscowego? A może nareszcie Komisja Kodyfikacyjna, której pojedynczy członkowie w cztery oczy czupurzą się, są niezmiernie wolnomyślni i żądają uświecczenia życia społecznego, a gdy przyjdzie co do czego, tulą uszy i przy głosowaniu kierują się względami oportunizmu i obawą narażenia się klerowi i „opinji publicznej“.
Dajmy więc pokój tym „musom“. W Polsce współczesnej nie może być mowy ani o zrównaniu katolicyzmu z innemi wyznaniami, ani o oddzieleniu kościołów od państwa. Konstytucja jest na pokaz, a życie idzie swoją drogą. Zresztą i Konstytucja przyznaje katolicyzmowi pierwszeństwo. A cóż dopiero Konkordat, przed którym wszelka „sanacja moralna“ i inne obiecanki-cacanki stają na baczność lub też chowają się w kąt i nie śmieją pisnąć. Więc ze swemi zuchwałemi żądaniami możemy czekać do sądnego dnia.
Posiadając zmysł rzeczywistości, ja tak daleko nie sięgam i nie dążę do masowych wystąpień. Sam chcę być wolnym i we własnych oczach uczciwym, a inni mnie nie obchodzą.
Ale mój przyjaciel namawia mię do czegoś bardzo szpetnego i nagannego, mianowicie do tego, ażebym pozornie należał do Kościoła, a w duszy knuł podstęp, oszustwo i zdradę. Boć przecie chyba zdradą należy nazwać podkopywanie się pod całość, do której jest się zaliczanym. Byłaby to zaszczytna rola konia Trojańskiego, albo, co gorzej, rola Azefa, będącego jednocześnie spiskowcem-rewolucjonistą i szpiclem, ajentem Ochrany carskiej. Inni znowu jednocześnie służą w defensywie polskiej i są ajentami komunistów bolszewików. Jestto niecna, podła robota.
Należąc do Kościoła choćby tylko nominalnie, nie wolno działać na jego szkodę. Jeżeli walczyć, to walczyć otwarcie, a nie podstępem i zdradą.
To, co tylko co powiedziałem, brzmi szlachetnie i wspaniale. Ale istnieje także odwrotna strona medalu i, jeżeli ona bierze górę, mój przyjaciel będzie miał słuszność. Rycerskość i gra w otwarte karty obowiązuje tylko wtedy, kiedy i przeciwnik przestrzega tych samych metod. Jeżeli zaś przeciwnik walczy za pomocą gwałtu, przymusu, represji, prześladowania za przekonania, za pomocą więzienia, konfiskat, pozbawiania praw i t. p., nie mogę go uważać na zasługującego na szacunek i otwartą walkę i muszę zamiast tego uciekać się do podstępu i roboty tajemnej. Ja sam to praktykowałem. Ponieważ w Rosji carskiej nie wolno było sprowadzać z zagranicy wielu wydawnictw, choćby tylko z powodu używanego w nich alfabetu (np. alfabetu łacińskiego w wydawnictwach z tekstem litewskim, ukraińskim, białoruskim), ponieważ szalała tam cenzura i żandarmerja graniczna, więc uważałem za swój święty obowiązek, ile razy wyjeżdżałem za granicę, przemycać kontrabandą pewną ilość wydawnictw zakazanych i przez cenzurę prześladowanych. Było to nielojalne wobec państwa, ale państwo, oparte na podstawach, kłócących się z wymaganiami etyki, państwo, tłumiące myśl, słowo, wszelką wolność obywatelską, nie zasługiwało na zachowywanie wobec niego lojalności; przeciwnie, prowokowało najdalej idące zamachy „wywrotowe“, a cóż dopiero niewinną kontrabandę książek zakazanych.
Wychodzimy z różnych założeń. Mój przyjaciel zapatruje się na nasze obecne położenie pesymistycznie i stoi na stanowisku przedwojennem, kiedy państwo kneblowało usta i krępowało ręce i kiedy jedynym skutecznym sposobem walki z tym potworem były spiski i zamachy. Ja zaś jestem naiwnym optymistą, wierzącym Konstytucji, która podobno zabezpiecza wolność sumienia, wolność wyznania i inne niezbędne w życiu nowoczesnem wolności. Oczywiście, gdyby Kościół miał nieograniczoną i niczem niekrępowaną władzę, inaczej wyglądałyby te nasze wolności. Może wtedy ziściłyby się marzenia niektórych przedstawicieli kleru o powrocie dawnych czasów, kiedy to Kościół krwi nie przelewał, ale za to smażył na stosach mięso heretyków i wszelkich swoich wrogów.
Około roku 1875 Aleksander Świętochowski, bawiący się wówczas w wolnomyślicielstwo i jeszcze daleki od ideałów endeckich, występował w Krakowie przeciwko klerowi katolickiemu z powodu głośnej sprawy Barbary Ubryk. Gromiący wrogów Kościoła słynny kaznodzieja ksiądz Goljan zagrzmiał wtedy w kościele Panny Marji: „gdyby się wróciły dawne czasy, rzuciłbym na niego czarną świecę!”
Niestety ręce za krótkie. Kościół wojujący musi się dostosowywać do zmienionych warunków życia i zapatrywań społeczeństwa, z którego też sam się rekrutuje. Takich amatorów smażonego mięsa ludzkiego, jak ksiądz Goljan, jest chyba niewielu. Więc pomimo wszelkich konkordatów Konstytucja gwarantuje do pewnego stopnia wolność sumienia, tak że można bez obawy wojować ustnie i piśmiennie nawet z Kościołem świętym. A ja nie wojuję z nim, tylko, nie chcąc go oszukiwać, w najlepszej komitywie z nim się rozstaję i wyjaśniam powody rozstania. Co więcej, chodzi mi przytem o podniesienie poziomu moralności wogóle, t. j. nietylko poza Kościołem, ale także w łonie samego Kościoła. Dążę do uzdrowienia moralnego, do oczyszczenia i uszlachetnienia zarówno osób wierzących, jak i niewierzących.
Niestety po ostatnich występach najwyższych interpretatorów i realizatorów Konstytucji dochodzi się do wniosku, że ja łudzę się, a słuszność ma mój przyjaciel, odradzający traktowanie Kościoła i jego obrońców jako uczciwych przeciwników. Przypomnijmy sobie głośną sprawę panny Ireny Stróżeckiej, która uczyła się w gimnazjum jako urzędowo bezwyznaniowa, więc, zdając maturę, nie mogła zdawać z t. zw. religji, który to przedmiot, jako co do swych „prawd“ zależny od pochodzenia wyznaniowego osoby egzaminowanej, jest sprzeczny z wszelką prawdziwą nauką. Zdawszy bardzo dobrze egzamin, miała prawo na otrzymanie świadectwa maturalnego. Ministerstwo jednak odmówiło zatwierdzenia świadectwa, ponieważ brakuje w niem stopnia z religji. Matka abiturjentki, pani Estera Stróżecka, zaskarżyła tę decyzję Ministerstwa W. R. i O. P. do Najwyższego Trybunału Administracyjnego, uważając go za objektywnego i bezstronnego stróża prawa, Konstytucji i zaprzysiężonych przez Prezydenta Rzeczypospolitej i przez cały Rząd praw i swobód obywatelskich. Tymczasem Najw. Tryb. Adm. za pomocą różnych rozumowań, kłócących się poniekąd z logiką i z poczuciem sprawiedliwości i praworządności, skargę pani Stróżeckiej oddalił, zatwierdzając orzeczenie Ministerstwa.
Okazuje się, że odziedziczone po najeźdźcach ze Wschodu przyzwyczajenie do gwałcenia sumień i poniewierania godnością ludzką ma przewagę nad Konstytucją niepodległego państwa polskiego, że Konstytucja jest sobie tymczasem tylko próżnem marzeniem i obiecanką cacanką, że ułożono ją jedynie na eksport, dla mydlenia oczu zagranicy i naiwnym prostakom w samej Polsce. Po dawnemu najwyższe instancje rządowe każą obywatelom, chcącym korzystać z przynależnych im praw, uciekać się do łapówek, do kłamstwa, oszustwa i obłudy. Zapewniano mię, że za 60 złotych czy coś około tego można dostać świadectwo o zdaniu egzaminu z „religji“, o ile się nie uczęszczało na wykłady tej swoistej nauki. Tak to urząd „sanacji moralnej“ i „walki ze złem“ pracuje nad umoralnieniem i uzdrowieniem społeczeństwa.
Pod tym względem w Polsce dzisiejszej jest gorzej, niż było w Rosji carskiej. Przed wojną sam widziałem kilkanaście matur czyli prawomocnych świadectw dojrzałości bez stopnia z „religji“. Jeżeli w danej szkole nie było nauczyciela pewnej religji, zwalniano eo ipso arbiturjenta czy arbiturjentkę od obowiązku składania egzaminu z tego „przedmiotu“. Między temi świadectwami widziałem nawet kilka wydanych katolikom, ponieważ w ich szkole średniej nie było katechety katolickiego. Tylko prawosławny nie mógł się obejść bez stopnia z „religji“ uprzywilejowanej i przodującej innym.
Chociaż jestem stanowczym przeciwnikiem wszelkiej walki za pomocą gwałtu, to jednak odczułem to orzeczenie Najwyższego Trybunału Administracyjnego jako wyzwanie, rzucone wszystkim obywatelom, walczącym o wolność sumienia i o poszanowanie godności ludzkiej. A cóż dopiero mówić o ludziach mało krytycznych, łatwo zapalnych i gotowych do walki czynnej. Tacy ludzie mogą dojść do wniosku, że w Polsce drogą legalną niepodobna korzystać z zawartych w Konstytucji praw obywatelskich, i że konieczną jest walka konspiracyjna, spiskowa, zamachowa, krwawa. Wniosek błędny, ale nastroju tych ludzi nie wolno lekceważyć i bagatelizować. Same zaś represje mogą zawieść i zwykle zawodzą.
Otóż wobec tego wszystkiego mój przyjaciel, zalecający mi granie roli kreciej i dwulicowej, może mieć słuszność.
Mnie osobiście niewiele się już należy: tylko w „proch się obrócić“.
„Mam prawo uważać siebie za prawdziwego wolnomyśliciela i bezwyznaniowca, chociaż nie obnoszę się z tą swoją charakterystyką jak kura z jajkiem. I właśnie, jako „wolnomyśliciel“ i „bezwyznaniowiec“, chcę tu określić swój stosunek do własnego ciała po śmierci, której jakoś nie mogę się doczekać i muszę ciągle jeszcze znosić gorycz i mękę istnienia.
„Mnie samego już wtedy nie będzie. Ten najsubtelniejszy wytwór i szczyt istnienia rozwojowego, jakim jest „dusza“ jednostkowa, jakim jest świadomość, myślenie, chcenie, odczuwanie i t. d., zniknie absolutnie, pozostawiając na placu boju tylko swe martwe podłoże organiczne, skazane na rozkład i zlanie się ze wszechświatem chemiczno-fizycznym. Właściwie więc powinno być mi całkiem obojętne, co się stanie po śmierci z temi mojemi zwłokami, z tym moim trupem. Jeżeli jednak pozwalam sobie wypowiedzieć co do tego jakieś żądania i wymagania, to kierują mną przytem, z jednej strony, względy oszczędnościowe, z drugiej zaś strony chęć przysłużenia się nauce, badającej ciało ludzkie zarówno ze stanowiska teoretycznego, jako też dla potrzeb praktycznych.
„Dla swego t. zw. ciała mam za życia wstręt i pogardę. Gdyby nie ono, nie popełniałbym wielu t. zw. grzechów, przestępstw, a może nawet zbrodni, nie ulegałbym szkodliwym dla siebie samego i dla innych podszeptom i autosugestjom, nie wyrządzałbym niepowetowanych krzywd, zarówno sobie samemu, jako też innym osobom. Jeżeli więc nie mam dla swego ciała najmniejszego szacunku za życia, to z jakiego powodu miałbym zmieniać ten swój do niego stosunek po śmierci, kiedy ja sam już istnieć nie będę?
„Gdybym żył „w pierwszych wiekach chrześcijaństwa“, możeby mnie przedzierzgnięto całkiem darmo w jedną z „pochodni Nerona“. Gdybyśmy żyli w „wiekach średnich“, kiedy to „Kościół święty“, „matka nasza“, wojująca a dbała o zbawienie dusz, „krwi nie przelewała“, możeby ksiądz Lutosławski i Spółka urządzili mi darmowe krematorjum na stosie. Gdybym żył we Francji w czasie „wielkiej Rewolucji“ „wielkiego narodu“, możeby mi całkiem darmo oddzielono głowę od kadłuba i pochowano kosztem skarbu u stóp gilotyny. Gdybym żył dziś w Europie wschodniej „pozakresowej“, możebym, jako „burżuj“ i „kontrrewolucjonista“, został najprzód postawiony „pod ścianką“, a następnie znalazł darmowy „wieczny odpoczynek“ w dole własnemi rękoma wykopanym.
„Niestety, nie mogę chyba liczyć na żaden z tych tanich sposobów przeniesienia się na tamten świat. Czeka mię prawdopodobnie (o ile nowy wybuch sztucznie przez władze wojskowe urządzonych w Cytadeli warszawskiej wulkanów nie przyśpieszy mego „przeniesienia się do wieczności“) t. zw. „śmierć naturalna“, bez szczególnych względów ze strony „świętych hermandad“, patryjotycznych „komitetów ocalenia publicznego“ i „czrezwyczajek“ przenajróżniejszego autoramentu.
„Dla tego, co zostanie po mnie a nie będzie mną, nie chcę ani spalenia w krematorjum, ani też uroczystego pogrzebu. Zarówno jedno, jak drugie pociągnęłoby za sobą ogromne koszta, a narażanie czy to rodziny, czy też kogo innego na takie zbędne wydatki byłoby głupotą lub przestępstwem. Lepiej te pieniądze użyć na co innego. Nie należy krzywdzić żywych na korzyść cmentarzy i krematorjów.
„W razie tedy mego „przeniesienia się do wieczności“ wymagam stanowczo:
„1) ażeby nie robiono o tem żadnych ogłoszeń ani w dziennikach, ani na ulicach, bo szkoda tych „miljonów“[1] na nekrologi i klepsydry;
„2) ażeby nie wystawiano ciała „na pokaz“;
„3) ażeby nie urządzano żadnych ceremonji, ani religijnych, bo te same przez się są wykluczone przy zwłokach bezwyznaniowca, ani też świeckich;
„4) ażeby nie marnowano żadnych ubrań przez nakładanie ich na trupa, który przecież żadnych ubrań nie potrzebuje. Co najwyżej można go zawinąć w jaką starą płachtę.
„Rozumie się samo przez się, że wszelkie nabożeństwa żałobne i „za spokój duszy“ są stanowczo wykluczone. W zastosowaniu do takiego „niedowiarka“ jak ja były by one po prostu śmieszne. Niech się nikt nie niepokoi o spokój duszy, która nie będzie istniała.
„Zwłoki moje należy oddać do całkowitego rozporządzenia prosektorjum anatomicznemu i innym związanym z niem instytucjom, pod warunkiem oczywiście, że transport tej ruchomości z mieszkania do miejsca badań odbędzie się ich kosztem.
„Sądzę, że moja śmiertelna powłoka, z jej mózgiem, z jej nerwami, muskułami, gruczołami, kośćmi i innemi częściami składowemi, może przedstawiać pewien interes naukowy. Tyle nieraz trudności przedstawia dla prosektorjum uzyskanie trupów przeciętnych śmiertelników, kończących żywot w szpitalach. Niedostępnemi dla badań sekcyjnych są przedewszystkiem trupy żydowskie. Rzadkością zaś bywa na stole sekcyjnym trup profesora, a w dodatku „niedowiarka“, wprawdzie nie „żydomasona“, ale coś około tego.
„Dzięki własnemu niedołęstwu i niepomyślnym okolicznościom, nie wiele mogłem przynieść pożytku nauce za życia, jako subjekt badający. Niechże to choć w części wynagrodzę po śmierci, każąc swym zwłokom występować w roli objektu badanego“.
(„Orjentacje trupie (W związku ze sprawą krematorjum)“. „M. W.“ 1924 r., Nr. 3, str. 5—8).
Być może, iż niektórzy ojcowie duchowni z gatunku ś. p. księdza Goljana nie uznają mej pokojowości, będą mię uważali za krnąbrnego heretyka i rzucą na mnie klątwę. Perspektywa klątwy wcale mnie nie trwoży. Klątwa i ja są to rzeczy niewspółmierne. Klątwa mnie wcale nie ugodzi i przejdzie mimo moich uszu. Szkoda więc na nią czasu i fatygi. I wogóle klątwy, anatemy, chajremy i t. p. wyszły teraz z mody.
Prawdopodobnie w wiekach średnich, za panowania Inkwizycji Świętej i Świętej Hermandady zabrakłoby mi odwagi do uczynienia podobnego kroku. Perspektywa powolnego smażenia się na stosie wcale by mi się nie uśmiechała. Jestem wogóle wytrzymały na ból fizyczny, ale tylko do pewnego stopnia. Pomimo więc, żeby mię może świerzbiał język, trzymałbym go za zębami, a nawet nikomubym się nie zwierzał ze swemi wątpliwościami i heretyckiemi zapatrywaniami na Kościół rządzący a mściwy.
Podobnie w Bolszewji zachowywałbym się skromnie i potulnie, nie zdradzałbym się ze swą „łobuzerką wolnomyślicielską“ i, stuliwszy uszy, podporządkowałbym się nowoczesnej „myśli karnej i zorganizowanej“. Działająca w imieniu „dyktatury proletarjatu“ Inkwizycja święta naszych czasów, sowiecko-socjalistyczna Czrezwyczajka, czy to pod właściwym szyldem, czy też pod pseudonimem GPU, nie przebaczyłaby mi mych buntowniczych myśli i, jako „burżuja“ i „kontrrewolucjonistę“, postawiłaby „pod stienku“. Gdybym był pewny, że rozstrzelanie spowoduje śmierć natychmiastową, nie miałbym nic przeciwko temu. Ale śmierć może nastąpić nie od razu, tak że jakiś czas wypadłoby męczyć się i doznawać dotkliwego bólu. Nie zapominajmy też, że, za przykładem swych siostrzyc, Inkwizycji Świętej i Hermandady Świętej, i święta Czrezwyczajka uciekała się do tortur.
Zważywszy to wszystko, trzeba być wyrozumiałym i nie rzucać kamieniem na tych nieszczęśliwców, co, pozostawszy w państwie terroru, ugięli karki przed komunistami i bolszewikami, a przedtem przed hordami uzbrojonemi, przed rozzbrodniczonem przez wojnę, rozwścieczonem i rozbestwionem żołdactwem i przed zgrają towarzyszy, wcielających w życie „zawiet Iljicza“: „grab' nagrablennoje“. Będąc przykutym do łańcucha, trudno się bawić w „odwagę cywilną“ i w „wolnomyślicielstwo“.
Jest jeszcze jeden kraj europejski, gdzie prawdopodobnie nie odważyłbym się wypowiadać szczerze i otwarcie swych myśli o stosunku do Kościoła: kraj tyrana imperjalisty, kraj czarnych koszul, kraj band faszystowskich.
Może się mylę, ale zdaje mi się, że w Polsce pomimo wszystkiego tolerowaną jest jeszcze tolerancja, tolerowaną jest pewna swoboda sumienia, wolność słowa i wypowiadania się. Można więc sobie pozwolić na takie tanie „bohaterstwo“, jak publiczne, urzędowe zerwanie z Kościołem, zwłaszcza pod koniec życia, kiedy mi się już niewiele należy.
Gdybym się zawiódł, gdyby władze decydujące nie uwzględniły mego żądania, musiałbym w dalszym ciągu stosować metody niewolnicze, t. j., głosząc zasady przez Kościół potępione, pozostawać oficjalnie w jego łonie, a więc uprawiać fałsz i obłudę.
Zobaczymy.
- ↑ Pisano to za czasów panowania marki, kiedy to dzisiejszemu złotemu polskiemu odpowiadały co do wartości prawie dwa miljony marek.