Lubonie/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lubonie
Podtytuł Powieść z X wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VIII.



Chodzące po kraju groźne wieści, które przez gadatliwy dwór Dubrawki mogły być puszczane, kazały się co chwila spodziewać obalenia świątyń pogańskich i powołania ludu do chrztu, tak jak się to w Czechach stało... Niemal codzień i co godzina wyczekiwano rozkazu, któremu jawnie się opierać nie było sposobu... Mieszko miał z sobą i przy sobie najdzielniejszą młodzież, ludzi do boju wciągniętych i zupełnie sobie oddanych, a z temi tłum walczyć nie czuł się na siłach...
W szeregach ich znajdowało się już chrześcian wielu, liczba ich rosła, starszyzna nawracała się jawnie, cała ludność, bliższa Poznania i Gniezna, powoli już się dzieliła na dwa obozy, stroniąc od siebie i tając przed sobą. Chrześcianie coraz śmielszymi się stawali, bałwochwalcy coraz bojaźliwszemi...
Nie w jednéj rodzinie ojciec taił się przed synem, brat przed bratem...
Duszą oporu byli starcy, dziadowie, wróżbici, śpiewacy, stróże przy chramach i lud zamieszkały w głębi kraju... Apostołowie jeszcze tam nie byli doszli, i żadnéj nie czując zmiany, ani z góry nakazu, pochlebiali sobie mieszkańcy osad odleglejszych, że Mieszko nie będzie miał odwagi rzucić się na starą swą wiarę...
Przedłużone milczenie, obojętność knezia pozorna, rozmaicie go sobie tłumaczyć dozwalały. Było i takich wielu, którzy sądzili, że Mieszko uwodzi chrześcian, aby im tém większą zadał klęskę...
Stary Warga wedle potrzeby, raz przeciwko niemu jątrzył, to znowu w nim kazał pokładać nadzieję. Przybycie Dubrawki zrazu zdawało się zwiastować chwilę stanowczą, lecz gdy miesiące upływały, a nic nie przedsiębrano i kontyny stały całe, różnie myślić poczęto.
Warga i jego towarzysze, co lud się jątrzyć starali i do oporu przygotowywać, gdy nie było dłużéj powodu żadnego do wystąpienia, stracili wpływ i zaufanie. Wzdychano z niemi, pojono ich, ale nie wiązano się słowem żadném. Na zbiorowiskach w dnie uroczyste, gdzie się dawniéj tłumy zbiegały, teraz coraz puściéj było.
Wypadek niespodziany, na nowo ostygłe te uczucia przywiązania do dawnych obyczajów, rozbudził. O mil dwie od Warty i Cybiny, w głąb kraju, w lasach, było jedno z miejsc najwięcéj czczonych i jak świątynia szanowanych. Uroczysko zwało się Białém, rzeczka co je przebiegała Białka, lub Świętą. Wody jéj w chorobach miały cudowną siłę leczącą, gaj otaczający wzgórze za poświęcony i nietykalny się uważał. W pośrodku jego wznosiła się od dawna wystawiona nieforemna postać jakiegoś bóstwa, które Bielem nazwano. Ogromny kamień służył mu za podstawę, a bałwan był z drzewa sękowatego niezgrabnie i grubo wyciosany i przedstawiał niby tułub z głową czapką okrytą; bez rąk, bez nóg, z wyrościami, które piersi uwydatniały. Obok Biela dwa inne żłobkowato wyrobione, jak misy kamienie przeznaczone były na składanie w nich ofiar... Po za gajem przy dwóch dębach w szałasie mieszkał tu zawsze wróżbit stary, który przybywającym pielgrzymom rady dawał, wskazywał jak i gdzie wody świętéj użyć mieli, wróżył im z ziemi i ognia, i żywił się z ich datków...
Jednego dnia przybywające z dala niewiasty, znalazły starego Złogę w szałasie niby uśpionym, a w istocie umarłym... Nic nie okazywało ażeby ktoś na nim gwałt popełnił. Złoga był niezmiernie stary, najstarsi gospodarze, przypominali go sobie niemłodym już siwym. Nie było więc nic dziwnego, że nareście usnąć musiał, gdy się siły wyczerpały...
Dano znać do najbliższéj osady o śmierci Złogi, zebrali się pokrewni jego do palenia ciała i pogrzebu, zbiegło się dosyć dziadów i bab, szło o zajęcie miejsca po nim, które było łakome. — Wszczęły się o to spory, bo wielu rościło do tego prawa, nikt nie chciał współzawodnika dopuścić, odgrażali się jedni i drudzy, a skończyło się na tém, iż szałas zburzono, i na Białem nie było nikogo. Miało się to rozstrzygać na jakimś wiecu na kupałę, tymczasem Biel został bez stróża sam jeden...
Jednego dnia przybyły baby z zimnicą do strumienia i przestraszyły się, ujrzawszy, że bałwan został obalony, kamienie poroztaczane, a ręka złośliwa, co tego dokonała, podłożyła suchych gałęzi pod kłodę i na pół ją spaliła.
Ponieważ Biel powszechnie był czczony i za bóstwo opiekuńcze okolicy uważany, lament i płacz, narzekanie i oburzenie wstrząsnęło całą ludnością. Wszyscy biegali oglądać spustoszone uroczyska, łamali ręce, płakali. Naturalnie, nikogo o takie porwanie się na stary posąg posądzać nawet nie było można, tylko chrześcian. Obejrzano się po okolicy, zaczęto dowiadywać o przejeżdżających w tych dniach, o widzianych w blizkości, ale śladu winowajcy nie było.
Warga, który nadbiegł na miejsce, skorzystał z rozdrażnienia i począł namawiać do wystąpienia nocą, w umówiony dzień przeciw wszystkim dworom i chatom, które posądzano o odstępstwo. Dwory miały być popalone, chrześcianie zamordowani. Gdy się to stanie — mówił — Mieszko zadrży i nie będzie śmiał się porywać!
W pierwszéj chwili wszyscy mu potakiwali[1] gniew i pragnienie zemsty było wielkie, lecz drugiego dnia, jakiś dziad wpadł na myśl inną, i zdaniem wielu, rozumniejszą jeszcze.
— Dobrze — rzekł — niechaj tak będzie, ale wprzódy popróbować trzeba. Pójdziemy wszyscy, choćby w tysiąc ludzi na skargę do Mieszka, że nam się stała krzywda, która nieszczęście, grad, pioruny, głód na okolicę sprowadzi, zobaczemy co powie.
Warga śmiał się — ale inni jakoś przystali. — Uchwalono gromadą iść z podarkiem i skargą do miłościwego pana. Nim się jednak ludzie zmówili i zebrali — drugiego dnia dano znać z okolicy na Dąbrowach, że słup kamienny, który tam téż stał od niepamiętnych czasów, nocą ręka jakaś zuchwała obaliła, a staczając się z pagórka, bóg na kawały się rozpadł. Ludzie na nowo zapalili się gniewem i od Biela pobiegli na Dąbrowę płakać nad okruchami zwalonego słupa. Tu znaleziono ślady koni kilku pod dębami i dowody, że ludzi musiało być wielu, boby téż temu jeden nie podołał. Warga wołał o zemstę i wskazywał dwory podejrzane, ale ludzie się uparli gromadami iść do knezia.
Upieczono kołacze, przygotowano szyte ręczniki, kury i jaja, bo bez ofiary jakiéjkolwiek nie szło się naówczas z prośbą, ani z żalem, ani o sprawiedliwość. Gromady zwołały się na dzień oznaczony, kilku starszych wystąpiło na czele i wszyscy pociągnęli nad Cybinę.
Pochód ten w pewnym porządku, odbywał się powoli, po drodze łączyli się z nim, dla powiększenia tłumu ludzie dobréj woli, nie tajono się wcale z czém szli i Mieszko, na pół dnia prawie wprzódy uwiadomiony był o wszystkiem. Wierni przyszli dać znać zawczasu — nie odpowiedział nic.
Na grodzie nie ruszył się nikt nawet. Gromada przed wałami się ustawiwszy, wyznaczyła kto mówić miał i w milczeniu ciągnęła przed dworzec pański, a przybywszy tu, stanęła w porządku i milczeniu uroczystém. Mieszko, który widział wszystko z za okiennicy, wysłał stolnika swego spytać — czegoby chcieli?
Temu opowiedzieli starsi jak się rzecz miała. Kazano czekać, na ostatek Mieszko wyszedł, a starszyzna przyszła i podarki złożyć i do kolan mu upaść.
Kneź miał jakoś oblicze wesołe.
Mówić zaczęto, a jak to zwykle bywa, prawiono szeroko, poprawiał jeden drugiego, przerywał, powtarzano szczegóły, powieść przeciągnęła się bardzo długo. Siedząc na ławie w przedsieniu Mieszko słuchał z uwagą.
Gdy się w końcu przebrało opowiadania i jedni drugich zaczęli skłaniać do milczenia, aby téż posłuchać, co pan zawyrokuje — zapytał kneź — kto był sprawcą?
Na to pytanie długo odpowiedzi zabrakło. Ten i ów się zbierał na nią — ale w istocie nikt nie znał sprawcy, ani się go domyślał. Obwiniać chrześcian nie było powodu ni dowodu. Mruczano, potrząsano ramionami, a Mieszko powtarzał pytanie — kto to uczynił? Starszy i śmielszy, ubogi kmieć Drzewica, ozwał się wreście.
— Miłościwy panie, gdybyśmy wiedzieli, kto winien, samibyśmy go karali, bo za nasze bogi ująć się musimy — wy, miłościwy kneziu, wiecie wszystko, każcie śledzić i ukarzcie — pomożcie nam...
— Słuchaj Drzewico — odrzekł Mieszko — a mocne to były Bogi?
Gromada wołać zaczęła, że pioruny i grad i pomór na bydło i głód mogły zesłać.
— Za cóż na was mścić się mają, kiedyście wy niewinni? — rzekł Mieszko. — A jeżeli potęgę i siłę mają, to się same nią obronią i pomszczą?
Wszczął się szmer, bo nie dobrze zrozumiano jeszcze, Mieszko powtórzył toż samo, na ostatek dodał, że winowajcy nie ma, sprawiedliwości więc być nie może, a Bogom trzeba zostawić pomstę za siebie. Mają pioruny, zabiją winnego.
W tém z ciżby rozpychając ją, wybił się gwałtem Warga z włosem rozczochranym, zapalony, jak w gorączce. Zaledwie się skłoniwszy kneziowi, krzyknął podniesionym głosem.
— Co tu szukać winnego? albo to my nie wiemy kto przeciw nam i bogom starym powstaje? Palcami pokazać łatwo tych, co niemiecką wiarę do nas prowadzą! Namnożyło się tego nasienia, jest go dosyć wszędzie. Nie kto winien tylko oni, ich karać, gubić i wypędzić. My sobie krzywdy wyrządzić nie damy, a nie uzyskamy sprawiedliwości, sami ją zrobimy.
Mieszko się popatrzał na mówiącego i skinął na swoich komorników, aby go wzięli. Tłum oniemiał.
— Ja cię znam stary — rzekł — tyś raz już dwór na Krasnéjgórze podpalił. Puszczono się na wolność, teraz sprawiedliwość chcesz sobie sam znów mierzyć. Sprawiedliwość należy do mnie...
Gdy komornicy zabrali się go z tłumu wziąć, zamruczała gromada. Starsi prosić zaczęli za Wargą, on sam zmilkł blady. Mieszko kazał go puścić, ale tak groźno nań spojrzał, że dziad słowa nie rzekłszy, znikł gdzieś w tłumie.
— Sprawiedliwości wam nie dam, bo nie ma na kim jéj spełnić — dokończył kneź. Bogi są mocne, chronią się same.
Było u nas z wieków wieka tak, że każdy czcił Boga jakiego chciał, i nikt mu nic nie mówił. Przynieśli jedni Trygława, drudzy Radegasta, trzeci Światowida, inni Wołosa, stawili ich i kłaniali się im. Od Redarów, od Wilków, od Lutyków, od Wolinów, od Dulebów przynoszono bóstwa, nikt się temu nie przeciwił. Tak ma być i nadal. Niech ci, co chrześciańskiego Boga wyznają, czczą go w spokoju, a kto się na nich dopuści gwałtu — tego ukarzę ja!
Rzekłszy to, wstał Mieszko, popatrzał na milczącą gromadę i skinieniem ręki ją odprawił. — Pokłoniła się starszyzna i w głębokim milczeniu odchodzić zaczęła. Warga tak się ukrywać umiał i tak go zasłaniano, że dopóki za wały nie wyszli, widać go wcale nie było. Lękał się, aby go jeszcze nie wzięto.
Próba więc nie powiodła się wcale. Długi czas szli wszyscy z głowy pospuszczanemi, milczący, smutni, pogrążeni, nikt słowa odezwać się nie śmiał. Opodal od zamku zmęczeni położyli się na łące nad Wartą.
Tu dopiero powoli usta się rozwiązywać zaczęły, do narzekań i utyskiwania. Śmielsi szemrali, drudzy z obawą patrząc na nich, milczeli, bojąc się niemal słuchać. Warga długo siedział ponury i gniewny.
— U nich sprawiedliwości prosić! — zawołał w końcu — u nich! kiedy tam pełen dwór chrześcian i oni nie kto przewodzi. Co tu pytać? po co prosić? Nie było nic u nas, póki Lubonia syn nie wrócił zakażony niemiecką wiarą! Spaliliśmy mu dwór... tak! nie dosyć. Jego z nim spalić trzeba. Przez niego weszło wszystko. Do niego się oni schodzą, z nim radzą...
Ale drugi raz nie wezmą mnie już... bo mnie tu nie będzie.
Nikt na tę pogróżkę nie odpowiedział, a Warga téż nie zdawał się dbać wiele o to, mruczał sam do siebie mówiąc, z oczyma wlepionymi w ziemię, miotał się, krzyczał to głośniéj, to ciszéj i długo nie mógł uspokoić.
Z nikogo jednak nie wywołał potakiwania, nikt mu się w pomoc nie ofiarował, owszem Drzewica się odezwał, że kneź miał słuszność, że nikt nikomu nigdy nie bronił Boga sobie wybierać jakiego chciał — że chrześcianie od dawna się pokazywali tu i owdzie, a nikt ich nie prześladował i za ojca kneziowego i za dziada.
Drudzy téż, dla miłego spokoju może, staremu choć głowami potakiwali, Warga zmilkł i długo siedział zadumany, wstał potém nie obejrzawszy się na nikogo, nie rzekłszy już nic i poszedł przez pole bez drogi, gdzie go oczy niosły. Nikt go nie zawrócił i nie strzymał. Niektórzy gorliwsi byli tego zdania, że i Biela i słup na Dąbrowach, należało postawić na nowo. Na to się godzili wszyscy i gorąco zaraz rozebrali między siebie robotę.
Tegoż wieczora wiedziano o tém na Krasnéjgórze, przybiegł ktoś z grodu i doniósł o skardze gromady — o danéj jéj odpowiedzi, a nawet o Wargi odgróżkach. Jarmierz nie powiedział nic Włastowi, ale straże około dworu ustawił, i przez całą noc czuwać im kazał.
Mieszko tymczasem, zamiast ociągania się i obawy, tegoż dnia pilnie zajął się przygotowaniami do publicznego przyjęcia chrześciańskiej wiary... Wysłano do Czech po kilku duchownych w pomoc ks. Jordanowi; żądając téż od Bolka, aby ludzi dał coby z kamienia budować wedle obyczaju chrześciańskiego umieli kościoły, i wszelkiego rzemieślnika do przygotowania sprzętu, jaki był do ofiar i urządzenia nowych świątyń potrzebnym.
Znowu w tę podróż musiał być wyprawionym Włast, który służył chętnie we wszystkiem, co nawrócenie zupełne przyśpieszyć mogło. Tym czasem, nie objawiając na co, wozić kazano kamień na zamki w Gnieźnie i Poznaniu.
Wielkie przygotowania działy się po grodach, choć o ich celu nie ogłaszano ludowi... Ks. Jordan tylko chodził przysposabiając kogo mógł do przyjęcia chrztu, zarazem objawiając o wielkich darach, jakie kneź miał dla chętnych czynić... Białe szaty z płótna i sukna szyto secinami na zamku u Górki i Dubrawki, i składano je stosami.
Jordan opowiadając ewangielię, zarazem zwiastował, że ona wszystkich uczyni braćmi w Chrystusie, połączy i porówna, że kneź stanie się dla nowo nawróconych ojcem zarazem i bratem.
Pomimo wzburzenia umysłów, jakie obalenie Biela i słupa na Dąbrowach wywołało — nie było prawie nocy, aby gdzieś posąg na rozdrożu lub uroczysku nie upadł i nie został zniszczony. Zdawało się, że je niewidzialna jakaś ręka wywraca, bo nigdzie sprawcy, ani nawet śladu dojść nie było podobna...
Czekano kary Bogów na próżno — nie broniły się już stare bogi...
Resztę ich, które stały po domach i zapadłych kątach, chowali pobożni i kryć się zaczynali z niemi.
Warga, który usiłował do czynnego i rozpaczliwego skłonić oporu, zaledwie nieznaczną garstkę w koło siebie zgromadził, i ukrywać się z nią musiał.
Smutek padł na kraj cały... Nigdy bez bólu nawet do lepszego stanu nie przechodzi człowiek, a stokroć trudniejszém jest odrodzenie się społeczeństwa, które zwichnięte w biegu, nie łatwo odzyskuje ruch bezpieczny i stały. Chwile przesilenia i gorączki są zawsze dobą nieładu i rozprężenia. Źli korzystają ze swobody, jaką daje nieposzanowanie praw, które się walą, uwalniając zarazem od poszanowania tych, których znać jeszcze nie mogą. Toż co zawsze i wszędzie objawiało się u Polan teraz, ale silna dłoń Mieszka nie dopuściła, aby zamęt ten wyrodził się w całkowite starganie wszystkich węzłów.
Gdy się to gotowało zwolna, bo pośpiech w wykonaniu codzień się okazywał trudniejszym, bo przygotowania olbrzymie być musiały, Mieszko odłożył znowu uroczyste ogłoszenie wiary do następnego roku.
Trzeba było tymczasem zwiększyć gromadkę przysposobionych do chrztu i z myślą nowego znamienia pogodzić kraj, który swych dawnych bogów opłakiwał.
Gdy się to działo, Mieszko szukał sposobności do jakiegoś wystąpienia, któreby mu przymierze konieczne z cesarzem Ottonem ułatwiło... Los mu je nastręczył.
Już w Quedlinburgu mogli się wszyscy domyślać, że dumny Wigman, odprawiony niemal z pogardą przez cesarza, szukać będzie sposobności wojowania przeciwko niemu. Miano nań oko, ale znikł pomiędzy słowiańskiemi książątkami, u nich szukając schronienia.
Wszczął się był spór o pograniczne posiadłości między obodryckim wodzem Mstiwojem a Zeliborem wagirskim. Oba oni już zawojowani, radzi nie radzi zależeli od saskiego markgrafa Hermana.
Spór miał rozstrzygnąć Herman i Zelibora uznawszy winnym napaści i gwałtu, skazał go na wydziedziczenie i odebranie mu władzy.
Zelibor nie myśląc się poddać, powołał Wigmana do siebie. Oba więc porwali się do broni. Zaledwie to się stało i nim przysposobić się mogli, Mstiwoj z Hermanem naszli na osadę i gród Zelibora, wzięli je prawie bez oporu, a oba wodze ucieczką ratować się musieli. Do tych waśni Mieszko się mięszać nie myślał wcale, lecz pilno się im przypatrywał, mając tam ludzi zawsze i dostając łatwo języka.
Zbiegły Wigman siedział teraz u Wolińców nad Odrą, a że spokojnie wytrwać nie mógł, z niemi razem napadał już kilkakroć na ziemie Mieszkowe... Teraz więc był czas, broniąc własnych posiadłości, razem cesarzowi uczynić przysługę i uwolnić go od niespokojnego krewniaka.
Włast jadąc do Pragi, zaniósł tam także do Bolka prośbę, aby parę ufców zbrojnych dobrze w pomoc Mieszkowi przybywało...
I gdy z jednéj strony chrztem się zajmować zdawali wszyscy, kneź, któremu dolegał spoczynek, gotował się do wystąpienia przeciwko Wigmanowi.
Jednego wieczora, powracający Włast, przywiódł z sobą i gromadkę duchownych i kupkę rzemieślników a kunsztmistrzów i dwa świetne piękne oddziały czeskiéj jazdy. Wszystko się z zamku wyroiło ujrzawszy ten dosyć mnogi lud napływający do grodu.
Wybiegła i Dubrawka z niezmierną radością witając swych czechów, szczególniéj duchownych, co jéj do przysposobienia wielkiego dzieła pomocą być mieli.
Ona w istocie duszą jego była i przynaglała aby corychléj spełnić się mogło. Dając jéj czynić co chciała, Mieszko zawsze jeszcze milczał i zwlekał.
Teraz chwila już zdawała się być blizką.
Na powitanie czechów, wyszedł i Mieszko sam, dowódzców dwu oddziałów zapraszając na dworzec, razem z duchownemi.
Resztę przybyłych wnet rozmieszczono na grodzie, gdzie dla nich wszystko było przygotowaném. Omyliła się wszakże Dubrawka sądząc, że poczty czeskie przybyły, aby uroczystości wielkiéj więcéj dodać świetności. Kilka dni pozwolono im spoczywać. Rzemieślnikom natychmiast wyznaczono pomoc, schronienie i usługę, a Mieszko rozporządziwszy wszystkiem i księży zdawszy ks. Jordanowi, sam — zaczął się przysposabiać do wycieczki jakiéjś.
Wszystka piechota, a téj było najwięcéj jeszcze, wyruszyła cicho na granicę ku Odrze, drugiego dnia ujrzano czechów, występujących w tęż stronę, trzeciego rano sam kneź, pożegnawszy żonę, siadał na konia i wraz z Sydbórem ruszał w pole...
Już trudno było cierpliwéj Dubrawce na nową tę patrzeć zwłokę, na pół ze łzami, wpół gniewna, gdy Mieszko miecz sobie ów cesarski przypasywać kazał, zapytała go, coby to znaczyć miało.
— Kniehini ty moja — odezwał się Mieszko spokojnie — dajcie mi mojemi sprawy rozrządzać wedle myśli mojéj... Ja wrzeciona nie tykam, ani was prząść myślę uczyć, dopuśćcież mi wojować jako wiem i umiem.
— Ale po cóż nową rozpoczynać wojnę, wprzódy nie uczyniwszy w domu co najpilniejsza, aby na nią Boże mieć błogosławieństwo? — przerwała Dubrawka.
I na to pytanie rozśmiał się nieco Mieszko — ręką tylko w powietrzu zamachnąwszy, jakby mieczem...
— Na wszystko będzie pora, miłościwa a niecierpliwa pani moja — rzekł. — Ludzie się tymczasem lepiéj przysposobią, oswoją i obejdą z tém co ich czeka... Księża jeszcze wiele z mojemi i ze mną mieć będą do czynienia, nim nas na chrześcian przemienią.
Gdy ujrzę, że czas potemu, nie zwlekę... a teraz w pole trzeba, na łowy... i bywajcie mi zdrową miłościwa pani.
Miłościwa pani smutnie przyjęła rozkazy, lecz nauczyła się już w pożyciu z mężem, iż go powolnie tylko przekonać i skłaniać było można. Trwał przy swojém twardo i nie łatwo obrócić się dawał, gdy powziął postanowienie.
Wyciągnął więc i tym razem w pole, nie rzekłszy nawet dokąd, a na zamku zostali apostołowie pod kierunkiem ks. Jordana pracujący, w Krasnéjgórze zaś Włast na swą rękę zwołujący do winnicy...
A pod grodem w chałupach siedzieli sprowadzeni rzemieślnicy kując srebro, lejąc spiże, wyrzynając drzewo, ucząc obrabiać kamienie a palić wapno... Przy nich już parobcy tutejsi przypatrując się im, otwierali oczy, i sposobili ręce do roboty, która dla nich miała urok nowości...
Od pługa i miecza, do młota i dłuta, przejście łatwem nie było....








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak przecinka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.