Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział V

— O tak. Byłem obecny na sprawie — mówił Marlow — i do dziś dnia nie przestaję się dziwić, poco tam chodziłem. Gotów jestem uwierzyć, że każdy z nas ma swego anioła stróża, jeśli zgodzicie się ze mną, że każdy z nas ma również swego własnego djabła. Chcę abyście się do tego przyznali, ponieważ pod żadnym względem nie lubię się czuć wyjątkiem, a wiem że go mam — mówię o swoim djable. Nie widziałem go oczywiście — ale opieram się na dowodach rzeczowych. Krąży koło mnie z pewnością, a że jest złośliwy, robi mi kawały tego rodzaju. Zapytacie, jakiego rodzaju? No więc takie jak ta cała sprawa sądowa, jak ta historja z żółtym psem — powiedzcie tylko, do czego to podobne, aby pozwalano parszywemu malajskiemu kundlowi plątać się ludziom między nogami na werandzie sali sądowej, co? — A te podstępne, nieoczekiwane, iście szatańskie podejścia, dzięki którym natykam się na ludzi o różnych słabościach, narowach, ukrytych skazach, ludzi, którym mój widok rozwiązuje języki, pobudzając ich do piekielnych zwierzeń; jakgdybym doprawdy sam przed sobą nie miał się z czego zwierzać, jakgdybym — niestety — nie posiadał aż nadto poufnych wiadomości o samym sobie, wiadomości, które będą dręczyły moją duszę aż do końca wyznaczonych mi dni. I co ja uczyniłem, aby mię wyróżniano w ten sposób. Oświadczam, że tyle mam własnych spraw na głowie co i wszyscy ludzie, a pamięć taką samą jak każdy przeciętny pielgrzym na tym padole; widzicie zatem, że nie nadaję się szczególnie na studnię zwierzeń. Więc dlaczego mnie to spotyka? Nie mam pojęcia — chyba dlatego aby czas mijał prędko po obiedzie. Karolku, chłopcze kochany, twój obiad był znakomity, i z tego powodu ci oto panowie uważają spokojnego robra za zbyt burzliwe zajęcie. Wylegują się na twoich wygodnych fotelach i mówią sobie: „Ani myślę się fatygować. Niech tam ten Marlow gada.”
— Więc mam gadać! Niech i tak będzie. A wcale łatwo mówić o panu Jimie po dobrej wyżerce, dwieście stóp nad poziomem morza, z pudełkiem porządnych cygar pod ręką, w rozkoszny wieczór pełen świeżości i gwiezdnego blasku, wieczór, któryby i najlepszego z nas zmusił do zapomnienia, że jesteśmy tu tylko z łaski, że musimy wynajdywać naszą drogę na rozstajach, bacząc czujnie na każdą cenną minutę i każdy krok nieodwołalny, wierząc że jednak w końcu zdołamy wybrnąć z tego przyzwoicie — ale niezbyt siebie pewni w gruncie rzeczy — i licząc djablo mało na pomoc tych, o których się ocieramy na prawo i lewo. Naturalnie że tu czy tam trafiają się ludzie, dla których całe życie jest jak poobiednia godzina spędzona z cygarem w ręku: łatwe, przyjemne, puste, może urozmaicone jakąś bajką o walce — bajką, którą się zapomina, nim się jej wysłuchało do końca — nim się jej wysłuchało — nawet jeśli się zdarzy, że bajka ma jakiś koniec.
— Nasze oczy spotkały się poraz pierwszy w czasie tego śledztwa. Trzeba wam wiedzieć że każdy, kto miał jakiekolwiek stosunki z morzem, był tam na sali, ponieważ sprawa stała się głośna od chwili, gdy ów tajemniczy kablogram przyszedł z Adenu i rozpętał nam wszystkim języki. Nazywam go tajemniczym, choć zawierał nagi fakt — tak dalece nagi i brzydki, jakim fakt tylko być może. Całe wybrzeże o niczem innem nie mówiło. Z samego rana słyszałem już przez gródź, ubierając się w swojej kajucie, mego Parsa, Dubasza, paplącego o Patnie ze stewardem, który został dopuszczony łaskawie do wypicia w kredensie filiżanki herbaty. Ledwie się znalazłem na brzegu, spotykałem kogoś znajomego, a ten pytał odrazu: „Słyszał pan kiedy o czemś podobnem?“ i — zgodnie ze swą naturą — uśmiechał się z cynizmem, albo wyglądał posępnie, albo rzucał parę przekleństw. Ludzie zupełnie sobie obcy zaczepiali się poufale tylko poto, aby ulżyć sobie na duchu na ten temat; każdy bylejaki łazik z miasta dochrapywał się porządnej wypitki, rozprawiając o tej historji; słyszało się o niej w urzędzie portowym, u każdego dostawcy okrętowego, u agentów; była na ustach białych, krajowców, metysów, i — słowo daję — nawet półnagich wioślarzy siedzących w kucki na kamiennych schodach, któremi się szło w górę. Trochę się oburzano, żartów strojono coniemiara, i rozprawiano bez końca na temat, co też się mogło stać z tymi ludźmi — rozumiecie. Ciągnęło się to już parę tygodni lub więcej i zaczynała przeważać opinja, że to co było tajemnicze w tej sprawie, okaże się w końcu tragicznem, aż pewnego pięknego poranku, gdy stałem w cieniu obok schodów prowadzących do portowego urzędu, spostrzegłem czterech ludzi idących ku mnie bulwarem. Dziwiłem się przez chwilę, skąd się wzięła ta dziwna kompanja i nagle, że tak powiem, krzyknąłem w duchu: „Oto oni!“
— Byli to naturalnie oni — trzej o zwykłych wymiarach, a czwarty o tuszy przekraczającej znacznie objętość normalnego człowieka. Wsunąwszy porządne śniadanie, wysiedli właśnie przed chwilą z parowca linji Dale, dążącego na wschód, który to parowiec przybył mniej więcej w godzinę po wschodzie słońca. Omyłka była niemożliwa, poznałem jowjalnego szypra Patny od pierwszego spojrzenia: najtłuściejszy człowiek w całym przeklętym pasie podzwrotnikowym naokoluteńko naszej poczciwej starej ziemi. Z jakie dziewięć miesięcy przedtem zetknąłem się z nim w Samarangu. Parowiec jego brał ładunek w Roads, a on wymyślał na tyrańskie urządzenia cesarstwa niemieckiego i żłopał piwo od rana do wieczora, dzień po dniu, w pokoju za sklepem De Jongha; aż wreszcie De Jongh, który liczył mu guldena od flaszki bez zająknienia, wykiwał mnie na stronę i oświadczył poufnie, marszcząc swą małą, jakby skórzaną twarzyczkę:
— „Interes jest interesem, ale kiedy patrzę na tego człowieka, panie kapitanie, to aż mi się robi niedobrze. Tfu!“
— Patrzyłem z cienia na szypra Patny. Szedł spiesznie, wyprzedzając nieco tamtych, a promienie słońca biły w niego, uwydatniając jego objętość w sposób zastraszający. Przywodził na myśl tresowane słoniątko chodzące na tylnych nogach. A przytem był cudacznie jaskrawy — miał na sobie wybrudzoną pidżamę w jasnozielone i ciemnopomarańczowe pionowe pasy; gołe jego nogi były obute w parę obszarpanych słomianych chodaków, a na wielkiej głowie tkwił wyrzucony przez kogoś korkowy hełm, bardzo brudny i o dwa numery za mały, przywiązany sznurkiem na samym czubku. Zrozumiecie że człowiek, który tak wygląda, nie ma ani krzty szczęścia, kiedy przyjdzie mu pożyczyć ubranie. No i dobrze. Zbliżał się z gorączkowym pośpiechem, nie patrząc ani w prawo ani w lewo, przeszedł o trzy stopy odemnie, i w niewinności swego serca popędził w górę po schodach do portowego urzędu, aby złożyć zeznanie, czy raport, czy jak wam się spodoba to nazwać.
— Podobno zwrócił się przedewszystkiem do głównego inspektora żeglugowego. Archie Ruthvel przyszedł właśnie do biura i — jak mi później opowiadał — zaczynał mozolny dzień od zmycia głowy głównemu swemu urzędnikowi. Może który z was znał Ruthvela — taki ugrzeczniony, mały portugalski metys o nędznej, wychudłej szyi, czyhający stale na to aby wyłudzić od szyprów jakieś wiktuały — kawał solonej wieprzowiny, worek sucharów, trochę kartofli i wogóle co się tylko dało. Pamiętam że podczas jednej podróży darowałem mu żywą owcę z reszty mych morskich zapasów; wcale nie dlatego abym czegoś od niego potrzebował — nie mógł nic dla mnie zrobić — ale jego dziecinna wiara w swoje święte prawo do ubocznych dochodów poprostu wzięła mię za serce. Była w nim tak silna, że stawała się niemal piękną. Jego rasa — a raczej obie rasy — i klimat w dodatku... No, ale co tam. Wiem, gdzie mam przyjaciela na śmierć i życie.
— Ruthvel mi mówił, że właśnie w trakcie przemawiania do słuchu swemu urzędnikowi — przypuszczam że na temat etyki obowiązującej stan urzędniczy — posłyszał za sobą jakiś stłumiony rozruch; odwrócił głowę i ujrzał — wedle jego własnych słów — coś okrągłego i olbrzymiego, co przypominało beczkę z cukrem wagi tysiąca sześciuset funtów, zawiniętą w pasiastą flanelę i ustawioną na środku rozległego biura. Tak go to zaskoczyło, iż przez dłuższy czas nie zdawał sobie sprawy że to coś jest żywe, i siedział bez ruchu, rozmyślając w jakim celu i jakim sposobem ten przedmiot został przyniesiony przed jego biurko. W sklepionych drzwiach prowadzących do przedpokoju tłoczyli się ludzie obsługujący punki, zamiatacze, krajowi policjanci, bosman i załoga portowej szalupy parowej — a wszyscy wyciągali szyje i prawie włazili jeden drugiemu na plecy. Zupełnie jak podczas jakichś rozruchów. Tymczasem ów osobnik z wysiłkiem zdarł z głowy kapelusz i sunął w lekkich ukłonach ku Ruthvelowi; według własnych słów Ruthvela było to takie niepokojące, iż przez pewien czas słuchał przemowy zjawiska, nie mogąc wyrozumieć o co właściwie mu chodzi. Mówiło głosem ochrypłym, ponurym, lecz nieustraszonym i stopniowo Ruthvel zrozumiał, iż to jest dalszy ciąg wypadku Patny. Opowiadał mi, że w chwili gdy pojął kto przed nim stoi, zrobiło mu się dosłownie słabo — Archie taki jest wrażliwy i tak łatwo się wzrusza — ale opanował się i krzyknął:
— „Dość tego! Nie mogę pana słuchać. Musi pan iść do kapitana portu. Niema mowy abym mógł pana wysłuchać. Pan musi się zobaczyć z kapitanem Elliotem. Tędy, o, tędy“.
— Zerwał się z krzesła, obiegł długi kontuar, ciągnął szypra, popychał, a ów dał się prowadzić, zaskoczony lecz posłuszny na razie, i dopiero u wejścia do prywatnego gabinetu kapitana, jakby pod wpływem zwierzęcego instynktu, zaczął się opierać i prychać jak przestraszony byk.
— „No, no! Co to jest? Proszę mnie puścić! No, panie!“
— Archie otworzył gwałtownie drzwi bez pukania.
— „Dowódca Patny, panie kapitanie! — krzyknął. — Proszę, niech pan wejdzie“.
— Widział jak staruszek podniósł tak gwałtownie głowę z nad papierów, iż binokle spadły mu z nosa. Archie zatrzasnął drzwi i uciekł do biura, gdzie różne papiery czekały na jego podpis; ale — opowiadał mi — awantura, która wybuchła w tamtym pokoju, była tak straszna, że nie mógł się na tyle opamiętać aby sobie przypomnieć litery własnego nazwiska. Archie jest najwrażliwszy ze wszystkich inspektorów żeglugowych na obu półkulach. Oświadczył mi że miał wówczas wrażenie, jakby rzucił człowieka głodnemu lwu na pożarcie. Niema dwóch zdań, hałas był wielki. Słyszałem go zdołu i mam wszelkie dane po temu, że słyszano go wyraźnie poprzez całą Esplanadę aż do pawilonu dla orkiestry. Stary dziadzio Elliot posiadał wielki zasób słów i umiał krzyczeć, a wszystko mu było jedno na kogo. Byłby krzyczał i na samego wicekróla. Mawiał do mnie nieraz w te słowa:
— „Wyższego stanowiska już nie dostanę; emeryturę mam zapewnioną. Odłożyłem sobie tam z parę funtów, i jeśli się moje poglądy na obowiązek komu nie podobają, każdej chwili mogę wrócić do kraju. Jestem starym człowiekiem i zawsze mówiłem otwarcie, co myślę. Teraz chodzi mi tylko o to, żeby przed śmiercią wydać zamąż moje dziewczęta“.
— Miał na tym punkcie lekkiego bzika. Jego trzy córki były strasznie miłe, choć zdumiewająco przypominały ojca, a w te ranki, kiedy stary Elliot budził się z ponurem przeczuciem co do ich matrymonialnych widoków, całe biuro wyczytywało to z jego oczu i trzęsło się, ponieważ, jak mówiono, kapitan z pewnością pożre kogoś na śniadanie. Jednak owego ranka nie pożarł renegata, ale — jeśli mi wolno doprowadzić metaforę do końca — zżuł go na miazgę, że tak powiem, i — ach! wypluł go.
— Tedy w bardzo krótkim czasie ujrzałem znów potworną postać szypra, który zbiegł po stopniach w pośpiechu i zatrzymał się u zewnętrznych schodów. Przystanął blisko mnie i zamyślił się głęboko; jego wielkie, purpurowe policzki drgały. Gryzł wielki palec, a po chwili zauważył mię i zmierzył spodełba wściekłem spojrzeniem. Trzej inni, którzy z nim wylądowali, tworzyli małą gromadkę czekającą opodal. Był wśród nich wybladły, niepozorny człowieczek z ręką na temblaku i długi osobnik w granatowym flanelowym kaftanie, suchy jak wiór i nie grubszy niż kij od szczotki; miał obwisłe, siwe wąsy i rozglądał się z niefrasobliwą głupotą. Trzecim był prosto się trzymający, barczysty młodzieniec z rękami w kieszeniach, zwrócony tyłem do tamtych dwóch, którzy zdawali się prowadzić jakąś poważną rozmowę. Patrzył poprzez pustą Esplanadę. Zniszczony, okryty pyłem powozik z żaluzjami zatrzymał się naprzeciw tej grupy, i woźnica, położywszy prawą nogę na kolanie, oddał się krytycznemu przeglądowi swych palców. Młody człowiek stał nieruchomo, nie poruszając nawet głową i patrzył poprostu w blask słońca. Oto jak poraz pierwszy ujrzałem Jima. Wyglądał tak obojętnie i nieprzystępnie, jak to się zdarza tylko u młodych. Stał mocno na nogach, harmonijnie zbudowany, z twarzą pełną szczerości, i robił wrażenie najbardziej obiecującego chłopca pod słońcem; a gdy tak na niego patrzyłem, wiedząc o wszystkiem co on wiedział i jeszcze o paru rzeczach pozatem, zdjął mię gniew, jakbym go przyłapał na wyłudzaniu czegoś ode mnie pod fałszywym pozorem. Nie powinien był tak wyglądać. Pomyślałem sobie w duchu — no, jeśli człowiek tego rodzaju może na psy zjechać... i zdawało mi się, że ze zmartwienia cisnę na ziemię kapelusz i podepczę go — widziałem raz jak to zrobił szyper włoskiego barku, ponieważ jego cymbał pomocnik poplątał coś z kotwicami, gdy w biegu cumował się do boi kotwicznej na redzie pełnej statków. Zapytywałem siebie, patrząc na pozorną swobodę tego chłopca czy on jest taki ograniczony, czy też zatwardziały? Wydawało się iż za chwilę zacznie pogwizdywać. A zważcie, że zachowanie tamtych dwóch nic a nic mnie nie obchodziło. Ich osoby pasowały jakoś do historii, która była na wszystkich językach i miała się stać przedmiotem urzędowego śledztwa.
— „Ten stary bzik, ten łotr tam na górze nazwał mnie psem“ — rzekł kapitan Patny.
— Nie zdaję sobie sprawy czy mię poznał — myślę że raczej tak, ale w każdym razie nasze spojrzenia się spotkały. Wytrzeszczył na mnie oczy, a ja się uśmiechnąłem: pies był najłagodniejszym z epitetów, które dosięgły mnie przez otwarte okno.
— „Doprawdy?“ — rzekłem, bo dziwnie jakoś język mię świerzbił. Szyper kiwnął głową, przygryzł znów wielki palec, mruknął jakieś przekleństwo; wreszcie podniósł głowę i rzekł, patrząc na mnie z posępną i zażartą bezczelnością:
— „Co mi tam! Pacyfik jest wielki, mój przyjacielu. Choćbyście pękli, nic mi nie zrobicie, przeklęte Angliki; wiem dobrze, gdzie się znajdzie wbród miejsca dla takiego jak ja człowieka; mam dużo znajomych w Apia, w Honolulu, w...“ — Urwał i namyślał się, a ja mogłem sobie wyobrazić bez trudu „znajomych“, z którymi przestawał w owych miejscowościach. Nie będę taił, że i ja także przestawałem z wielu ludźmi tej kategorji. Bywają czasy, kiedy człowiek musi postępować, jakby życie równie było słodkie w każdem towarzystwie. Przeżywałem takie czasy, i co więcej nie myślę teraz smętnych min nad tem stroić, gdyż niejeden człowiek z owego złego towarzystwa — wskutek braku moralnego... moralnego... jakby to powiedzieć? nastawienia, lub wskutek innej równie głębokiej przyczyny — był dwakroć ciekawszy i stokroć zabawniejszy niż zwykły szacowny kupiec-szachraj, którego zapraszacie do stołu bez żadnej istotnej potrzeby — z przyzwyczajenia, z tchórzostwa, z dobroduszności, z tysiąca przyczyn obłudnych i niewłaściwych.
— „Wszyscyście dranie, wy Anglicy — ciągnął mój patrjotyczny Australijczyk ze Szczecina czy Flensborga. Nie pamiętam już teraz, który z porządnych małych portów bałtyckich shańbił się wyprodukowaniem tego cennego okazu. — Jakiem prawem pan na mnie krzyczy? Co? Odpowiadaj pan! Nie jesteś pan lepszy od innych, a ten stary zbzikowany drań urządził mi wściekłą awanturę. — Opasłe cielsko szypra drżało na nogach podobnych do dwóch słupów; drżało od stóp aż do głowy. — To u was Anglików w zwyczaju, wyprawianie piekielnych awantur o lada głupstwo, dlatego że się człowiek nie urodził w waszym psiakrew kraju. Odbierze mi świadectwo. A odbieraj sobie! Nie potrzebuję żadnego świadectwa. Taki człowiek jak ja nie potrzebuje waszych verfluchte świadectw. Pluję na nie. — Splunął. — Przyjmę poddaństwo amerykańskie — krzyczał, pieniąc się z wściekłości i suwając nogami, jakby je chciał wyswobodzić z jakiegoś niewidzialnego, tajemniczego uchwytu, który nie pozwalał mu ruszyć z miejsca. Taki był rozgorączkowany, że z jego okrągłej głowy dymiło się literalnie. Przyczyna, która mnie nie pozwalała odejść, nie była wcale tajemnicza: ciekawość jest najbardziej zrozumiałem z uczuć, i ona to właśnie trzymała mię na miejscu; pragnąłem się przekonać, jakie wrażenie wywrze wiadomość o wszystkiem co zaszło na tym chłopcu, który z rękami w kieszeniach stał tyłem do trotuaru, spoglądając ponad trawniki Esplanady ku żółtemu portykowi Malabarskiego hotelu, i miał minę człowieka wybierającego się na spacer, z chwilą gdy jego kolega będzie gotów. Tak właśnie wyglądał, i to było wstrętne. Czekałem, chcąc zobaczyć jak go owa wiadomość przytłoczy, zmiesza, przebije nawskroś; sądziłem że będzie się wił jak chrząszcz nadziany na szpilkę — i bałem się to zobaczyć — nie wiem czy mię rozumiecie. Nic okropniejszego jak śledzić człowieka, który został przyłapany nie na zbrodni, lecz na gorszej niż zbrodnia słabości. Najpospolitszy rodzaj hartu chroni nas od stania się zbrodniarzami w prawnem znaczeniu tego wyrazu; ale żaden człowiek nie jest bezpieczny przed jakąś słabością nieznaną — choć może podejrzewaną, jak w niektórych częściach świata podejrzewamy, że każdy gąszcz kryje jadowitego węża; przed słabością, która się może przyczaić w ukryciu, czy ją śledzimy czy nie, którą się odgania modlitwą albo pogardza się nią po męsku, którą się tłumi, lub też nie wie się o niej przez więcej niż pół życia. Człowiek daje się wciągnąć znienacka w sprawy, za które mu wymyślają, albo w sprawy trącące szubienicą, a jednak duch jego może przetrwać to wszystko — przetrwać ogólne potępienie, przetrwać i stryczek — zaiste! Ale zdarzają się rzeczy — wyglądające czasem dość błaho — które gubią zupełnie niektórych ludzi. Obserwowałem tego młodego chłopca. Podobał mi się z powierzchowności; znałem ludzi tak wyglądających; pochodził z dobrego gniazda — był jednym z nas. Przedstawiał tu cały pokrewny mu rodzaj, kobiet i mężczyzn ani szczególnie zdolnych, ani bardzo zajmujących — ludzi, których istnienie opiera się poprostu na uczciwej wierze i instynktownej odwadze. Nie chodzi mi o odwagę wojskową, ani odwagę cywilną, ani żaden specjalny rodzaj odwagi. Mam na myśli tę wrodzoną zdolność do spojrzenia pokusie prosto w oczy — gotowość bynajmniej nie intelektualną lecz pozbawioną pozy — odporność wyzbytą z wdzięku, jeśli chcecie, ale bezcenną — instynktowną i błogosławioną nieugiętość wobec zewnętrznych i wewnętrznych trwóg, wobec potęgi przyrody, wobec kuszącego ludzkiego zepsucia — nieugiętość popartą przez wiarę niedostępną dla siły faktów, dla zarazy przykładu, dla ponęt idei. Precz z ideami! To są włóczęgi, łaziki dobijające się do tylnych drzwi duszy, aby zabierać po cząstce naszej istoty, aby unosić okruchy tej wiary w parę prostych pojęć, których człowiek musi się trzymać, jeśli chce żyć przyzwoicie i mieć lekką śmierć.
— Bezpośrednio nie ma to nic wspólnego z Jimem; ale jego wygląd był taki typowy dla ludzi z tego zacnego, ograniczonego gatunku, który lubimy czuć koło siebie na prawo i lewo, gatunku nie spaczonego przez wybryki inteligencji i przewrotność... przewrotność, powiedzmy, nerwów. Był to rodzaj człowieka, któremuby się oddało — na podstawie jego wyglądu — statek w opiekę, mówiąc dosłownie i w przenośni. Twierdzę że byłbym to zrobił, a powinienem się przecież znać na tem. Czyż swego czasu nie wychowałem sporo chłopców, aby służyli brytyjskiej fladze, aby uprawiali ten zawód, którego cała tajemnica da się zawrzeć w jednem krótkiem zdaniu — a jednak trzeba ją wbijać dzień po dniu w młode głowy, póki się nie stanie składową częścią każdej ich myśli na jawie — póki nie zawładnie każdym ich młodym snem! Morze było dla mnie łaskawe, ale kiedy sobie przypomnę wszystkich tych chłopców, co przeszli przez moje ręce — niektórzy z nich są już dorośli, inni utopili się w morzu, a wszyscy byli dobrym materiałem na marynarzy; kiedy ich sobie przypomnę, nie sądzę wcale aby moja praca była jałowa. Gdybym jutro miał się znaleźć w kraju, założę się, że przed upływem dwóch dni jakiś opalony młody pierwszy oficer przyłapałby mię u wejścia do któregoś z doków i zapytałby czystym, głębokim głosem: „Czy pan mnie pamięta, panie kapitanie? Przecież jestem mały ten a ten. Taki a taki okręt. To była pierwsza moja podróż“. A mnieby stanął w pamięci onieśmielony brzdąc, nie wyższy od poręczy tego krzesła, odprowadzany przez matkę a często i dorosłą siostrę; widzę jak stoją obie na bulwarze, bardzo spokojne lecz zbyt wzruszone by powiewać chustką ku statkowi, co sunie powoli między dwoma występami mola; lub może przypomniałbym sobie jakiego zacnego ojca w średnich latach, który przybył wcześnie aby odprowadzić swego chłopca, i został na pokładzie przez cały ranek, okazując niezmierne zainteresowanie wyciągiem kotwicznym; został zadługo — i musi gramolić się na brzeg w ostatniej chwili, kiedy niema już czasu się żegnać. Pilot na rufie woła do mnie, przeciągając śpiewnie:
— „Panie pomocniku, niech no pan przytrzyma linę na chwilę. Tu jest jeszcze jeden pan co chce wysiąść... No dalej, panie! O mało co nie powieźliśmy pana do Talcahuno! Teraz niech pan wysiada; powoli... Dobrze. Puszczajcie tam linę na przodzie“.
— Holowniki dymiące jak otchłań potępienia pochwyciły nas i młócą starą rzekę, przyprawiając ją o wściekłość; pan na brzegu otrzepuje sobie z kurzu kolana — dobrotliwy steward rzuca za nim jego parasol. Wszystko jak się należy. Ów pan złożył swoją ofiarę morzu, a teraz pójdzie do domu, udając że wcale o niej nie myśli, zaś mała, dobrowolna ofiara bardzo będzie cierpieć na morską chorobę nim ranek nadejdzie. Zczasem, kiedy ofiara nauczy się wszystkich małych sekretów zawodu i jednej jego wielkiej tajemnicy, będzie zdatna do życia lub śmierci na morzu, stosownie do jego wyroku; a człowiek, co przykładał rękę do tej szaleńczej gry, w której morze zawsze jest górą, poczuje z przyjemnością na plecach uderzenie młodej, ciężkiej ręki i ucieszy się wesołemu głosowi morskiego szczeniaka: „Czy pan mnie pamięta, panie kapitanie? Mały ten a ten“.
— Mówię wam — to daje zadowolenie; świadczy to, że przynajmniej raz w życiu człowiek wykonał robotę jak się należy. Trzepnięto mnie tak nieraz w plecy; wzdrygałem się, bo uderzenie było silne, a potem cieszyłem się przez cały dzień i, kładąc się do łóżka, czułem się mniej samotny na świecie dzięki temu serdecznemu trzepnięciu. Jabym nie pamiętał tych smyków! Mówię wam że chyba się znam na tem, jak człowiek powinien wyglądać. Byłbym powierzył temu młodzikowi statek na podstawie jednego spojrzenia, zasnąłbym jaknajspokojniej i — jak mi Bóg miły — toby nie było bezpieczne. Całe głębie zgrozy są w tej myśli. Wyglądał pełnowartościowo jak nowiuteńki funt szterling, a jednak była szatańska domieszka w tym jego metalu. Jak dużo jej było? Tylko odrobina, kropla czegoś niezwykłego i przeklętego — najdrobniejsza kropelka! Zadałem sobie jednak pytanie — gdy tak stał z tą niedbałą miną — czy nie jest przypadkiem ulany z bardzo pospolitego metalu?
— Nie mogłem w to uwierzyć. Mówię wam, pragnąłem ujrzeć jak będzie się wił — pragnąłem tego dla honoru mego zawodu. Tamci dwaj faceci spostrzegli swego kapitana i ruszyli zwolna w naszą stronę. Rozmawiali, idąc ku nam powoli, i tak zupełnie nie brałem ich pod uwagę, jakby się ich wcale gołem okiem nie dostrzegało. Szczerzyli zęby do siebie; opowiadali sobie pewnie jakieś kawały, o ile mogłem sądzić. Widziałem że jeden z nich ma złamaną rękę; drugi zaś — wysokie indywiduum o siwych wąsach, główny mechanik — była to z wielu względów wcale znana osobistość. Jeden z drugim — nicość zupełna. Zbliżali się. Szyper patrzył martwo w jakiś punkt między swemi stopami; zdawało się że spuchł do nienaturalnych rozmiarów wskutek jakiejś okropnej choroby lub tajemniczego działania nieznanej trucizny. Podniósł głowę, ujrzał przed sobą tych dwóch czekających na niego, otworzył usta z dziwacznym, szyderczym grymasem na rozdętej twarzy — pewnie aby coś im powiedzieć — gdy wtem uderzyła go widać jakaś myśl. Jego grube, prawie fjoletowe wargi zamknęły się bez dźwięku; ruszył stanowczym krokiem ku powozikowi, kołysząc się jak kaczka, i zaczął szarpać klamkę od drzwiczek z tak brutalną niecierpliwością, iż się spodziewałem że cała buda przewróci się razem z kucykiem. Woźnica, wyrwany z rozmyślań o swej podeszwie, ujawnił natychmiast wszystkie oznaki potężnego strachu i trzymał się kozła oburącz, patrząc na pękate cielsko torujące sobie drogę do jego wehikułu. Mały powozik trząsł się i kiwał hałaśliwie, a pochylony, szkarłatny kark szypra, objętość wyprężonych ud, olbrzymie, falujące, brudne plecy w pasy zielone i pomarańczowe, cały wysiłek tej jaskrawej i niechlujnej bryły mącił moje poczucie rzeczywistości, wywierając śmieszne i groźne wrażenie, niby groteskowe, wyraźne majaki, które przerażają i fascynują nas w gorączce. Oczekiwałem niemal że dach się rozpadnie na dwoje, że małe pudło na kołach pęknie nakształt dojrzałego strąka bawełny — lecz tylko opadło niżej z brzękiem spłaszczonych sprężyn i nagle jedna z żaluzyj opuściła się, grzechocząc. Ukazały się znów ramiona wciśnięte w mały otwór i wychylona głowa szypra, rozdęta i podskakująca jak balon na uwięzi, spocona, wściekła, bełkocząca. Sięgał ku woźnicy, wywijając wściekle opasłą pięścią, czerwoną jak kawał surowego mięsa. Ryknął na niego żeby ruszał, żeby jechał. Dokąd? Może na sam środek Pacyfiku. Woźnica zaciął kuca, który parsknął, wspiął się na tylne kopyta i puścił z miejsca galopem. Dokąd? Do Apia? Do Honolulu? Dowódca Patny miał przed sobą sześć tysięcy mil pasa podzwrotnikowego, gdzie się mógł rozbijać dowoli, a dokładnego adresu nie słyszałem. Parskający kuc porwał go w „Ewigkeit“ w mgnieniu oka i nigdy go już nie zobaczyłem; co więcej, nie znam nikogo, ktoby widział go kiedykolwiek od chwili gdy znikł mi z oczu, siedząc w małym, roztrzęsionym powoziku, który zakręcił gwałtownie na rogu ulicy w białym tumanie pyłu. Odjechał, znikł, przepadł, uszedł; i w jakiś idjotyczny sposób wyglądało to jakby zabrał z sobą i ten powozik, bo nigdy już więcej nie zobaczyłem gniadego kuca o rozciętem uchu i niemrawego woźnicy, Tamila o chorej nodze. Pacyfik jest wielki zaiste; nie wiem czy szyper znalazł na nim miejsce dla rozwijania swych talentów, pozostaje jednak faktem, że pofrunął w przestrzeń jak czarownica na miotle. Mały człowieczek z ręką na temblaku zaczął biec za powozikiem, becząc: „Kapitanie! Hej, kapitanie! He-e-ej!“ ale po kilku krokach zatrzymał się, zwiesił głowę i ruszył wolno z powrotem. Na ostry zgrzyt kół młody człowiek obrócił się na pięcie. Nie zrobił żadnego innego ruchu, gestu, czy znaku i pozostał tak, zwrócony w nowym kierunku, choć powozik już zniknął.
— Wszystko to zajęło znacznie mniej czasu niż moje opowiadanie, ponieważ usiłuję wytłumaczyć wam powolnemi słowami błyskawiczne wrażenia wzrokowe. W następnej chwili zjawił się na scenie urzędnik metys; został wysłany przez Archiego aby się trochę zająć biednymi rozbitkami z Patny. Wybiegł skwapliwie z gołą głową, patrząc w prawo i lewo, bardzo swą misją przejęty. Nie miała mu się powieść, jeśli chodzi o główną osobę, lecz zbliżył się do pozostałych z hałaśliwą arogancją i wplątał się prawie natychmiast w gwałtowną kłótnię z facetem, który miał rękę na temblaku i który, jak się okazało, pożądał namiętnie awantury. Ów facet oświadczył, że ani myśli pozwolić, aby mu rozkazywano — jeszcze czego, do jasnej cholery! Nie zastraszą go łgarstwa takiego zarozumiałego mieszańca, gryzipiórka. Nie pozwoli sobą pomiatać „chłystkowi bez znaczenia“, nawet jeśli tamta historja jest rzeczywiście prawdziwa. Wrzasnął że chce, że pragnie, że musi położyć się do łóżka. Słyszałem jak wrzeszczał:
— „Gdyby pan nie był zatraconym Portugalczykiem, wiedziałby pan że moje miejsce jest tylko w szpitalu“.
— Podsunął pięść zdrowej ręki pod nos tamtego; tłum zaczął się zbierać; zmieszany metys, usiłując zachować minę pełną godności, tłumaczył jak mógł swoje zamiary. Odszedłem, nie doczekawszy się końca.
— Tak się jednak złożyło, że w tym samym czasie jeden z moich ludzi leżał w szpitalu, i gdy w wilję rozpoczęcia sprawy poszedłem go odwiedzić, zobaczyłem w oddziale dla białych owego człowieczka, który miotał się na łóżku, z ręką w łupkach, zupełnie nieprzytomny. Ku memu wielkiemu zdumieniu, towarzysz jego, długi osobnik o białych, obwisłych wąsach, znalazł się tam również. Pamiętałem żem go widział uchodzącego chyłkiem w czasie kłótni; kroczył z powagą, suwając nogami i starał się ze wszystkich sił nie dać poznać po sobie iż się boi. Port był mu widać znany; w swem strapieniu potrafił odrazu wytropić szynk Marianiego z bilardowym pokojem koło bazaru. Ten nędzny włóczęga, Mariani, który znał mechanika i schlebiał jego nałogom już w paru innych miejscowościach, padł mu do nóg, że się tak wyrażę, i zamknął go z baterją butelek na piętrze swojej nędznej lepianki. Okazało się iż mechanik miał jakieś niejasne obawy co do swego bezpieczeństwa i chciał się ukryć. Mariani mówił mi w długi czas później (gdy przyszedł raz na pokład wydębić na moim stewardzie zapłatę za jakieś cygara), że bez żadnego wahania byłby zrobił dla mechanika i więcej, z wdzięczności za jakąś podejrzaną usługę, którą mu tamten wyświadczył przed wielu laty — o ile zrozumiałem. Mariani palnął się dwakroć w muskularną pierś i potoczył olbrzymiemi, czarno-białemi oczami błyszczącemi od łez: „Antonio nie zapomina — Antonio nigdy nie zapomina!“ Jakiego właściwie rodzaju było to niemoralne zobowiązanie, nie dowiedziałem się nigdy, lecz tak czy owak Mariani ułatwił mechanikowi, zdjętemu warjackim strachem, ukrycie się w zamkniętym na klucz pokoju — z krzesłem, stołem, materacem leżącym w kącie i warstwą opadłego tynku na podłodze — gdzie mógł się pokrzepiać wszystkiemi możliwemi trunkami, któremi Mariani rozporządzał. Trwało to aż do wieczora trzeciego dnia, kiedy mechanik, krzycząc wniebogłosy, musiał szukać ratunku w ucieczce przed legjonami stonóg. Wywalił drzwi, rzucił się na łeb na szyję ze zmurszałych, wąskich schodków, wylądował na brzuchu Marianiego, pozbierał swoje gnaty i wypadł na ulicę jak strzała. Nazajutrz wczesnym rankiem policja podniosła go z kupy śmieci. Wyobrażał sobie z początku, że prowadzą go na szubienicę i walczył jak lew o wolność; ale gdy zasiadłem przy jego łóżku, leżał już od dwóch dni bardzo cicho. Jego chuda, opalona na bronz twarz z białemi wąsami wyglądała na poduszce pięknie i spokojnie, jak twarz wycieńczonego przez wojnę żołnierza o dziecięcej duszy; lecz w bezbarwnym połysku spojrzenia czyhał cień upiornego niepokoju, podobny do zgrozy wcielonej w jakąś nieokreśloną postać, czającą się pocichu za taflą szkła. Był taki spokojny, że oddałem się dziwacznej nadziei, iż usłyszę od niego jakieś komentarze do rozgłośnej historji z Patną. Dlaczego pragnąłem się grzebać w opłakanych szczegółach wypadku, który właściwie obchodził mię tylko jako członka nieznanej ludzkiej społeczności, zjednoczonej przez wspólny niesławny znój i wierność dla pewnej modły postępowania — tego wytłumaczyć nie umiem. Możecie to nazwać jakąś niezdrową ciekawością, jeśli się wam podoba; lecz mam wyraźne wrażenie, że chciałem do czegoś dotrzeć. Może tkwiła we mnie podświadoma nadzieja, że znajdę to coś, tę jakąś głęboką, odkupiającą przyczynę, miłosierne wyjaśnienie, cień przekonywającej wymówki. Widzę teraz dokładnie że pragnąłem niemożliwości, że usiłowałem odżegnać coś, co jest najuporczywszym z upiorów stworzonych przez człowieka: jątrzące zwątpienie, które się podnosi jak mgła, a mrozi bardziej niż pewność śmierci, ukryte i toczące niby robak — zwątpienie o władającej nami sile, wcielonej w ustalony wzór postępowania. Jest to najniebezpieczniejsza z przeszkód, o które człowiek może się potknąć; to ona właśnie wywołuje wrzaskliwy popłoch i dobroduszne, spokojne podłostki; jest to widmo prawdziwej klęski. Czyżbym wierzył wówczas w cud? i dlaczego pragnąłem go tak gorąco? Czy ze względu na siebie chciałem znaleźć jakiś cień wymówki dla tego młodzika, którego nigdy przedtem nie widziałem? Sam wygląd Jima sprawił, że rozmyślając o jego załamaniu się, zainteresowałem się nim głęboko, że jego postępek był dla mnie tajemnicą pełną grozy — jakby przebłyskiem zgubnego losu czyhającego na nas wszystkich, których młodość była ongi podobna do jego młodości. Obawiam się, że na tem właśnie polegał tajny powód mego wścibstwa. Oczekiwałem zaprawdę cudu. Jedyna rzecz, która teraz — z odległości czasu — uderza mię jako zakrawająca na cud, to wielkość mojej głupoty. Miałem doprawdy nadzieję, że uzyskam od tego pognębionego, dwuznacznego osobnika egzorcyzm przeciwko duchowi zwątpienia. A przytem musiałem być doprawdy szalony bo, nie tracąc czasu — po kilku uprzejmych i przyjaznych zdaniach, na które maszynista odpowiedział z gotowością osłabłym głosem, jak przystoi dobrze wychowanemu choremu — wyjechałem ze słowem Patna, zawiniętem w delikatne pytanie, niby w puch jedwabnej przędzy. Moja delikatność płynęła z egoizmu — nie chciałem chorego spłoszyć; pieczołowitość nie miała z tem nic do czynienia, anim się na niego wściekał, anim go żałował; jego przeżycia były bez znaczenia, jego zbawienie nicby mnie nie obeszło. Postarzał się wśród drobnych podłostek i nie mógł już wzbudzać ani wstrętu, ani litości. Powtórzył pytająco: „Patna?“ zdawał się wytężać przez chwilę pamięć i rzekł: „Aha. Znam tu wszystko jak własną kieszeń. Widziałem jak tonęła“. Chciałem dać ujście swemu oburzeniu wobec tego idjotycznego kłamstwa, gdy dodał gładko: „Pełna była gadów“.
— To mię zatrzymało. Co on chciał przez to powiedzieć? Miałem wrażenie, że niespokojny upiór strachu znieruchomiał za jego szklistym wzrokiem i spojrzał tęsknie mi w oczy.
— „Wyrzucili mię z koi podczas nocnej wachty, żebym widział jak tonie“ — dodał z namysłem.
— Głos jego zabrzmiał nagle z niepokojącą siłą. Zawstydziłem się swojej głupoty. W perspektywie sali nie dostrzegało się śnieżnoskrzydłego kornetu pielęgniarki, lecz daleko, pośród długiego rzędu pustych żelaznych łóżek, jakiś człowiek, który uległ wypadkowi na statku w Roads, dźwignął się na posłaniu opalony i chudy, z czołem przewiązanem bandażem naukos. Nagle mój interesujący chory wyciągnął gwałtownie ramię cienkie jak u ośmiornicy i wpił mi się palcami w łokieć:
— „Tylko moje oczy mogły to dostrzec. Jestem znany ze swego wzroku. Pewnie dlatego mnie zawołali. Żaden z nich nie miał dość bystrych oczu aby dojrzeć jak Patna tonie, ale przekonali się jednak że zatonęła i krzyknęli wszyscy razem — o tak“ ... Wycie podobne do wilczego przejęło mię do szpiku kości.
— „Ach, niechże pan zatka mu gębę“ — irytował się płaczliwie człowiek, który uległ wypadkowi.
— „Zdaje się że pan mi nie wierzy — ciągnął tamten z niesłychanie zarozumiałą miną. — Mówię panu, niema takich oczu jak moje po tej stronie zatoki Perskiej. Niech pan zajrzy pod łóżko“.
— Naturalnie schyliłem się natychmiast. Pytam, ktoby tego nie zrobił?
— „Co pan tam widzi?“ — rzekł.
— „Nic“ — odpowiedziałem i zawstydziłem się strasznie samego siebie. Spojrzał na mnie badawczo z dziką i miażdżącą pogardą.
— „Otóż to właśnie — powiedział — ale gdybym ja tam spojrzał, tobym zobaczył — mówię panu, niema takich oczu jak moje. — Wpił mi się znowu w ramię i ciągnął mię ku sobie, szukając ulgi w poufnem zwierzeniu: — Miljony różowych ropuch. Niema takich oczu jak moje. Miljony różowych ropuch. To jest gorsze niż widok tonącego statku. Mógłbym cały dzień patrzeć na tonące statki i palić fajkę. Dlaczego mi nie oddadzą mojej fajki? Paliłbym sobie, pilnując tych ropuch. Statek był pełen ropuch. Pan rozumie, ich trzeba pilnować! — Mrugnął jowialnie. Pot kapał na niego z mojej głowy, dymkowa kurtka przylepiła mi się do mokrych pleców; wieczorny powiew przebiegł gwałtownie nad łóżkami, sztywne fałdy firanek poruszyły się, grzechocząc na mosiężnych prętach, kapy okrywające szereg pustych łóżek powiewały bezszelestnie tuż nad gołą podłogą, a mnie przejął dreszcz do szpiku kości. Łagodny powiew tropikalny igrał posępnie w tej pustej sali, jak zimowy wicher w Anglji hulający po pustej stodole.
— „Panie kapitanie, niech pan nie pozwoli żeby znów zaczął ryczeć“ — zawołał zdaleka ranny z rozpaczą i gniewem, a głos jego rozebrzmiał wśród tych ścian, drgając, niby krzyk w tunelu. Szpony wpite w ramię przyciągały mię; mechanik patrzył na mnie znacząco zukosa.
— „Okręt był ich pełen, uważa pan, a myśmy musieli zmiatać chyłkiem — szepnął niezmiernie szybko. — Wszystkie różowe. Wszystkie różowe, wielkie jak brytany, z jednem okiem na wierzchu głowy i szponami naokoło brzydkich pysków. Brr! Brr! — Szybkie wstrząsy, jakby wywołane elektrycznym prądem, ujawniły pod płaską kołdrą zarys chudych, niespokojnych nóg; mechanik puścił moje ramię i sięgnął za czemś w powietrze; drżał na całem ciele, wyprężony, niby trącona struna harfy; a gdy tak z góry na niego patrzyłem, przyczajony upiór zgrozy przedarł się przez jego szklisty wzrok. W jednej chwili twarz, podobna do twarzy starego żołnierza, uległa rozkładowi w mych oczach, skażona przez podstępną chytrość, przez wstrętną ostrożność, przez rozpaczliwy strach. Powstrzymał się od krzyku:
— „Szszsz! Co robią teraz tam w dole?“ — zapytał, wskazując na podłogę z niesłychaną ostrożnością w głosie i ruchu. Ponury błysk zrozumienia ukazał mi nagle, co znaczy właściwie ta ostrożność; przejął mię wstręt do własnej przenikliwości.
— „Śpią“ — odpowiedziałem, śledząc go bacznie. Otóż to właśnie. Chciał właśnie to usłyszeć, było to jedyne słowo, które mogło go uspokoić. Odetchnął głęboko.
— „Szszsz! Spokojnie, spokojnie. Jestem w tym kraju jak u siebie. Znam te bestje. Po łbie pierwszego, który się ruszy! Takie ich mnóstwo, a statek nie utrzyma się na wodzie dłużej niż dziesięć minut. — Zaczął znów głośno dyszeć. — Bywaj! — wrzasnął nagle i ciągnął dalej jednostajnym krzykiem: — Zbudzili się wszyscy — miljony ich, miljony! Tratują mnie! Czekajcie ach, czekajcie! Będę ich rozgniatał kupami, jak muchy! Czekajcie na mnie! Ratunku! Ra — tun — ku!“
— Przeciągłe wycie bez końca dopełniło mojej porażki. Widziałem zdala jak ranny podniósł żałośnie obie ręce do obandażowanej głowy; sanitarjusz w fartuchu sięgającym po brodę ukazał się w perspektywie sali; widać go było jakby przez odwrócony teleskop. Uznałem się za bezwzględnie pokonanego, i nie zwlekając dłużej, uciekłem na zewnętrzną galerję, wychodząc przez jedno z długich okien. Wycie ścigało mię jak zemsta. Skręciłem na puste schody, i nagle spokój i cisza uczyniły się naokoło; szedłem po nagich, połyskliwych stopniach wśród milczenia, które mi pozwoliło zebrać rozproszone myśli. Na dole spotkałem jednego ze szpitalnych chirurgów; przechodził przez podwórze i zatrzymał mię.
— „Odwiedzał pan swego człowieka, co, kapitanie? Chyba jutro go wypuścimy. Tylko że te bałwany nie umieją wcale na siebie uważać! Wie pan, mamy tu pierwszego mechanika, który był na tym statku z pielgrzymami. Ciekawy wypadek. Delirium tremens najgorszego rodzaju. Pił na umór trzy dni w szynku tego Greka czy Włocha. Musiało się tak skończyć. Dzień w dzień cztery butelki tej ich tam wódki, jak mi mówiono. Nadzwyczajne, jeśli to prawda. Ten człowiek ma chyba wnętrze z hartownego żelaza. Przytomności oczywiście ani śladu, ale co najciekawsze w tem wszystkiem, to pewna metoda w jego majaczeniach. Staram się ją wykryć. Bardzo niezwykłe, ta nić logiki w tego rodzaju bredzeniu. Właściwie powinien widzieć węże, ale nic podobnego. Dobre stare tradycje biorą w łeb w dzisiejszych czasach. Tak! Jego — hm — wizje dotyczą płazów. Ha, ha! Doprawdy, mówiąc poważnie, nie pamiętam aby mię kiedy wypadek delirium tremens tak zainteresował. Powinien był umrzeć, uważa pan, po takich libacjach. Oho! twardą ma skórę. A w dodatku spędził dwadzieścia cztery lata między zwrotnikami. Niechże pan doprawdy rzuci na niego okiem. Ten stary opój ma bardzo szlachetną minę. Nie spotkałem nigdy tak niezwykłego człowieka — z punktu widzenia medycznego, oczywiście. No, pójdzie pan?“
— Przez cały czas ujawniałem zwykłe uprzejme oznaki zaciekawienia, lecz teraz szepnąłem coś z ubolewaniem o braku czasu i uścisnąłem mu śpiesznie rękę,
— „Panie kapitanie — zawołał za mną — on nie może się stawić na to śledztwo. Jak pan myśli, czy jego zeznania są ważne?“
— „Nic podobnego“ — odkrzyknąłem mu z bramy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.