Lord Jim (tłum. Zagórska)/Przedmowa Autora

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRZEDMOWA AUTORA

Gdy powieść ta po raz pierwszy ukazała się w druku, rozeszła się pogłoska że jej temat mię poniósł. Niektórzy z recenzentów utrzymywali iż utwór, pomyślany z początku jako nowela, rozrósł się wbrew intencjom autora. Paru krytyków odkryło i w treści książki stwierdzenie tego faktu, który wydał im się zabawny. Wskazywali na granice zakreślone formie narracyjnej. Dowodzili iż nikt nie mógłby przez tak długi czas opowiadać, ani też słuchać tak długo. Uważali że to niezbyt jest wiarygodne.
Myślałem nad tą sprawą przez jakieś szesnaście lat, i nie zdaje mi się aby owi krytycy mieli słuszność. Wiadomo że — i pod zwrotnikami, i w klimacie umiarkowanym — ludzie siadują nieraz późno w noc, „snując opowieści“. Wprawdzie „Lord Jim“ jest tylko jedną opowieścią, ale zachodzą w niej przerwy dające możność odpoczynku; a jeśli chodzi o wytrzymałość słuchaczy, trzeba przyjąć założenie że opowieść była zajmująca. Jest to hipoteza zasadnicza i konieczna. Gdybym nie uważał tej historji za interesującą, nie mógłbym zacząć jej pisać. Co się zaś tyczy fizycznej możliwości jej opowiedzenia, wszyscy wiemy że zdarzały się mowy w parlamencie, trwające blisko sześć godzin; tymczasem całą część książki, która stanowi opowiadanie Marlowa, można przeczytać głośno — powiedzmy — w mniej niż trzy godziny. Przytem omijałem starannie wszystkie błahe szczegóły w powieści, należy więc przypuszczać, że owego wieczoru podawano jakieś orzeźwiające napoje — naprzykład szklankę wody mineralnej od czasu do czasu — co ułatwiało Marlowowi opowiadanie.
Ale — mówiąc poważnie — prawdą jest, że mem pierwotnem zamierzeniem była nowela mająca za temat tylko statek z pielgrzymami — i nic więcej. Był to pomysł zupełnie uzasadniony. Napisałem kilka stron, które mnie z jakiegoś powodu nie zadowolniły, i na pewien czas odłożyłem pracę. Nie wyjmowałem tych kartek z szuflady, póki mi nieżyjący już William Blackwood nie przypomniał, iż powinienem dać coś znowu do jego przeglądu.
Dopiero wtedy sobie uświadomiłem, że epizod ze statkiem wiozącym pielgrzymów jest dobrym punktem wyjścia dla swobodnej, rozległej opowieści; że przytem wypadek tego rodzaju mógłby z całem prawdopodobieństwem zabarwić na całe życie „samopoczucie“ prostego i głęboko czującego człowieka. Ale z tych wszystkich przedwstępnych nastrojów i poruszeń ducha słabo zdawałem sobie wówczas sprawę, a i teraz nie wydaje mi się to jaśniejsze, po upływie tylu lat.
Owych kilka kartek, które odłożyłem, nie było dla mnie bez znaczenia przy wyborze tematu. Lecz wszystko zostało z rozwagą napisane nanowo. Gdy zasiadłem do pracy, wiedziałem że będzie to długa książka, choć nie sądziłem że się rozciągnie aż na trzynaście numerów przeglądu.
Zapytywano mię nieraz, czy „Lord Jim“ nie jest dla mnie najulubieńszą z mych książek. Odnoszę się bardzo wrogo do wszelkich protekcyj, tak w życiu publicznem jak i prywatnem, a nawet w delikatnym zakresie stosunku autora do własnych dzieł. Z zasady nie chcę mieć ulubieńców; nie posuwam się jednak tak daleko, aby mię gryzło lub martwiło, gdy niektórzy dają pierwszeństwo „Lordowi Jimowi“. Nie powiedziałbym nawet, że „to jest dla mnie niezrozumiałe“... Nie! Jednakże raz usłyszałem coś, co wzbudziło we mnie niepewność i zdumienie.
Jeden z moich przyjaciół, bawiąc we Włoszech, rozmawiał tam z pewną panią, której się „Lord Jim“ nie podobał. Przykre to, oczywiście, ale co mię zaskoczyło, to przyczyna jej niechęci dla książki, „Wie pan“, powiedziała, „tam wszystko jest takie chorobliwe“.
Orzeczenie to dało mi materjał do niespokojnych rozmyślań na jaką godzinę. Doszedłem ostatecznie do wniosku że, wziąwszy nawet pod uwagę okoliczności łagodzące — bo sam temat jest raczej obcy dla przeciętnej kobiecej wrażliwości — że mimo to owa pani Włoszką być nie mogła. Ciekaw jestem, czy była wogóle Europejką? W każdym razie łaciński temperament nie mógłby dostrzec nic chorobliwego w dotkliwem poczuciu utraconego honoru. Takie poczucie może być słuszne albo niesłuszne, można też je potępić jako sztuczne; możliwe iż ludzi podobnych do mego Jima często się nie spotyka. Ale mogę z czystem sumieniem zapewnić swych czytelników, że Jim nie jest owocem wykrętnych spekulacyj myślowych. Nie jest również wytworem północnych mgieł. Ujrzałem raz słonecznym rankiem jak szedł wśród zwykłego otoczenia wschodniej przystani — wzruszający, wymowny, tajemniczy — i niemy.
Takim właśnie powinien był mi się wydać. A do mnie już należało — z całem współczuciem do jakiego byłem zdolny — znaleźć odpowiednie słowa dla wyrażenia jego istoty. Był to „jeden z nas“.

J. C.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.