Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVI.


Dovamin był wyjątkowym przedstawicielem rasy swojej, równego mu nie zdarzyło mi się widzieć. Jak na Malajczyka brzuch jego był ogromny, ale wygląd miał charakter imponujący, monumentalny.
Mówiono powszechnie, że radził się żony we wszystkich publicznych sprawach; ale nikt nigdy nie słyszał, by zamienili ze sobą słówko.
Zawsze w milczeniu siedzieli przy otworze w ścianie i patrzyli na szeroką przestrzeń, lasem pokrytą, na ciemno-zielone morze, którego falowanie sięgało fijoletu i purpury gór; na błyszczącą rzekę, tworzącą olbrzymią literę S, mieniącą się srebrem; na ciemną wstęgę domów, wyciągniętą na obu wybrzeżach i na wznoszące się szczyty bliźniaczych gór.
Dziwną sprzeczność ze sobą tworzyli: ona delikatna, wysmukła, lekka jak mała czarodziejka, z odcieniem macierzyńskiej serdeczności; on — olbrzymio ciężki, jak człowiek z gruba z kamienia ociosany, w nieruchomości swej zdradzał uczucia szlachetne i wspaniałomyślne. Syn tych starych rodziców był ozdobą młodzieży.
W późnych już latach opatrzność go im zesłała. Może nie był tak młodym, jak się wydawał. Dwadzieścia cztery czy pięć lat, to już wiek poważny tam, gdzie w ośmnastym roku mężczyzna jest już ojcem rodziny. Gdy wchodził do obszernej izby, cienkiemi matami wyłożonej, gdzie dostojna para siedziała w otoczeniu swego dworu, szedł prosto do Dovamina, składał pocałunek na ręce, majestatycznie ku niemu wyciągniętej — poczem stawał przy krześle matki.
Przypuszczam, iż powiedzieć mogę, że go ubóstwiali, ale nigdy nie zdarzyło mi się pochwycić spojrzenia, ku niemu zwróconego.
Co prawda, w tej izbie załatwiały się sprawy publiczne, zwykle ona była natłoczoną.
Uroczyste wchodzenie i wychodzenie, głęboki szacunek giestami wyrażany, malujący się na twarzach, zdradzający się w cichych szeptach, opisać niepodobna.
— To warte było widzenia — Jim upewniał mnie, gdyśmy przebywali rzekę, wracając do domu.
— Ci ludzie są jakby z romansu wzięci! — zawołał z tryumfem. — A Dain Waris, ich syn, jest najlepszym przyjacielem, jakiego w życiu miałem (po panu, rozumie się). Pan Stein nazwałby go dobrym „towarzyszem walk”. Na Jowisza! szczęście mi dopisało, gdy ostatkiem sił walcząc do nich się dobiłem.
Spuścił głowę i zamyślił się, po chwili wyprostował się i mówił dalej.
— Rozumie się, że to łatwo nie przyszło, ale od razu wiedziałem, co mi czynić wypada.
Jemu to łatwo nie przyszło i dziwić się nie można, wszak gdy przybył do Bugisów — plemię to znajdowało się w bardzo krytycznem położeniu.
— Wszyscy się lękali — mówił Jim — każdy o siebie obawiał się, a ja widziałem tak jasno, jak na dłoni, że muszę natychmiast zabrać się do czynu, jeżeli nie chcą wyginąć co do nogi, tak z ręki Radży, jak i tego włóczęgi Szeryfa.
Ale to nie wystarczało, że on tę konieczność widział; należało zwalczyć strach i egoizm i to przekonanie wpoić w oporne umysły.
Zdołał to w końcu przeprowadzić, ale i tego mało było. Musiał wymyślić sposoby.
Ułożył plan nadzwyczaj śmiały, a zadanie jego tylko w połowie było dokonane?
Musiał natchnąć ufnością swoją ludzi, mających ukryte, niedorzeczne powody do trzymania się na uboczu, musiał zwalczać głupie zawiści i rozmaitego rodzaju niewiary.
Bez przewagi władzy Dovamina i gorącego zapału syna jego sprawa spełzłaby na niczem.
Dain Waris, znakomity młodzian, pierwszy uwierzył w niego; powstała między nimi ta dziwna, głęboka, rzadka przyjaźń, wiążąca ludzi dwóch odrębnych ras ściślejszym węzłem jakiejś mistycznej sympatyi.
O Warisie Dainie jego własny lud wyrażał się z dumą, że tak walczyć umie jak biały człowiek. To było prawdą; posiadał ten rodzaj odwagi, co to nie lęka się odkrytej przestrzeni, a zarazem posiadał i umysł Europejczyka.
On nietylko wierzył Jimowi, ale rozumiał go, jestem najmocniej o tem przekonany.
Mówię o nim, gdyż zdobył sobie we mnie przyjaciela. On sam i jego inteligentna sympatya z aspiracyami Jima przemówiła do mego serca.
Rozumiałem sam pierwiastek łączącej ich przyjaźni.
Jeżeli Jim był stroną przewodzącą, to tamten ujarzmiał przewodnika.
Istotnie Jim, przewódca, był niewolnikiem pod wielu względami.
Kraj cały, lud, przyjaźń, miłość były zazdrosnymi strażnikami ciała jego. Z każdym dniem przybywało jedno ogniwo w wiążącym go łańcuchu.
Nabierałem tego przekonania, badając szczegółowiej życie jego i słysząc opowiadanie o tej całej historyi. A ciekawą ona była!
Opowiadał mi w czasie pochodu i postoju (przebiegaliśmy okolicę za śladem zwierzyny) na jednym z bliźniaczych szczytów, dokąd wdrapałem się na czworakach. Eskorta nasza (mieliśmy ochotników, włóczących się za nami od wsi do wsi) obozowała na polance w połowie góry i wśród ciszy wieczornej zapach dymu pieścił nasze nozdrza, jak delikatny, wytworny aromat.
Głosy również dochodziły do nas dziwnie wyraziste, a pomimo oddalenia, czyste.
Jim siadł na pniu powalonego drzewa i wyciągając fajeczkę, mówić zaczął.
— Wszystko udało się dokonać z tego oto miejsca!
Na drugim szczycie, oddzielonym od nas ponurą przepaścią, ujrzałem szereg osmolonych pali, pozostałe szczątki niezdobytej fortecy Szeryfa Ali.
Zdobyli ją jednak. Plan tego ułożył Jim i on sam kierował wszystkiem. Cały zużyty, zardzewiały arsenał Dovamina, wciągnął na szczyt góry. Dwie żelazne armatki i cały zapas strzelb.
Trudności było niemało przy wciąganiu tego na wierzchołek. Jim pokazał mi, w jaki sposób urządził machinę wciągającą, przy pomocy lin i wydrążonego pnia, obracającego się na palu[1].





  1. Przypis własny Wikiźródeł Wydanie pozycji nie zawiera dalszej części rozdziału XXVI oraz całego rozdziału XXVII.