Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XX.


Późno wieczorem wszedłem do jego gabinetu, minąwszy wielką, pustą, słabo oświetloną salę jadalną.
Cicho bylo w całym domu. Poprzedzał mnie stary, jawajski sługa, w rodzaju liberyi, składającej się z białej kurtki i żółtych szarawarów, który otworzywszy mi drzwi, przemówił cichym głosem: „o panie” i usuwając się na bok, znikł w tajemniczy sposób, jak gdyby był duchem, jedynie wcielonym na chwilę oddania mi tej przysługi.
Stein okręcił się ze swem krzesłem i w tym ruchu okulary jego podskoczyły na czoło. Powitał mnie w swój spokojny, dowcipny sposób. Jeden tylko róg obszernego pokoju, gdzie stało jego biurko, oświetlony był jasno palącą się lampą, reszta tonęła w cieniu. Wązkie półki, zapełnione ciemnemi skrzynkami, nie różniącemi się ani kształtem, ani kolorem, obiegały ściany wokoło, ale nie sięgały od podłogi do sufitu, tworzyły tylko ciemny pas, około czterech stóp szeroki. Były to grobowce owadów. W nierównych odstępach wisiały nad niemi drewniane tabliczki.
Światło padło na jednę z nich i wyraz Coleoptera, wypisany złotemi zgłoskami, błysnął tajemniczo. Szklane skrzynki, zawierające zbiór motyli, ustawione były w trzy szeregi na małych stoliczkach. Jedna z tych skrzynek stała na biurku, zarzuconym podłużnemi ćwiartkami papieru, zapisanemi drobnem pismem.
— A! widzisz pan, widzisz! — rzekł.
Ręka jego wskazywała skrzynkę, gdzie samotny, olbrzymi motyl roztaczał ciemno-bronzowe skrzydła, z cudownemi białemi żyłkami i świetnem obramowaniem żółtych plam.
— Tylko jeden taki okaz mają w naszym Londynie, a po za tem — nic. Ja swoje zbiory zapiszę małej rodzinnej mieścinie mojej. Cząstkę siebie samego — cząstkę najlepszą.
Pochylił się i wlepił oczy w motyla, brodę opierając na brzegu skrzynki. Stałem za jego plecami.
— Cudowny! — szepnął, zdając się zapominać o mej obecności.
Ciekawą była jego historya! Urodzony w Bawaryi, jako młodzieniec dwudziestodwuletni brał czynny udział w ruchu rewolucyjnym w 1848 roku. Bardzo skompromitowany, zdołał uciec i znalazł schronienie u biednego zegarmistrza, republikanina w Tryeście. Ztąd udał się do Trypolisu z zapasem tanich zegarków — handel nie świetnie się zaczynał, ale rezultat okazał się szcześliwy, gdyż tam spotkał podróżnika holenderskiego — znanego, zdaje mi się, człowieka, ale nie pamiętam już jego nazwiska.
Ten to przyrodnik przyjął Steina w charakterze pomocnika i zabrał go na Wschód. Podróżowali razem lub osobno przez cztery, czy więcej lat, zbierając owady i ptaki.
Potem naturalista wrócił do domu, a Stein nie mając dokąd wrócić, pozostał ze starym kupcem, którego spotkał, podróżując po Celebes.
Stary Szkot, jedyny biały, mieszkający naówczas w tym kraju, był ulubieńcem głównego rządcy Stanów, Wajo — kobiety,
Nieraz opowiadał mi Stein, jak ten Szkot, sparaliżowany po jednej stronie, wprowadził go na dwór wielkorządcy, zanim drugi atak paraliżu nie przeniósł go do wieczności. Był on starcem imponującej postawy, z białą brodą patryarchy.
Wszedł do sali obrad, gdzie wszyscy radcowie i wodzowie zgromadzeni byli, otaczając królową, tłustą babę (bardzo swobodną w mowie, jak mi mówił Stein), spoczywającą na wysokiem łożu pod baldachimem.
Ciągnąc nogę, stukając laską, chwycił ramię Steina i podprowadził go prosto do łoża.
— Spojrzyj królowo i wy radcowie, oto mój syn! krzyknął donośnym głosem.
— Prowadziłem handel z ojcami waszymi, a gdy umrę, on będzie handlował z wami i synami waszymi!
Takim prostym sposobem Stein odziedziczył uprzywilejowane stanowisko Szkota, cały jego handel i dobrze zaopatrzony dom, na brzegu jedynej spławnej w tym kraju rzeki.
Wkrótce potem stara królowa, tak swobodna w mowie — umarła, a w kraju rozpoczęli niepokoje przeróżni pretendenci do tronu.
Stein przyłączył się do partyi młodszego syna; o nim to, w lat trzydzieści potem, nie mówił inaczej, jak: „mój biedny Mohammed Bonso”.
Oni obaj stali się bohaterami niezliczonych, zwycięzkich czynów; zaznali przygód nadzwyczajnych i raz przez cały miesiąc wytrzymali oblężenie w domku Szkota, z małą garstką zwolenników stawiając czoło całej armii. Przypuszczam, że krajowcy do dziś dnia o tej wojnie rozprawiają.
W wolnych chwilach Stein nigdy nie zapominał o chwytaniu owadów i motyli, nasuwających mu się przed oczy.
Po ośmiu latach wojen, układów, zdrad, wybuchów i tak dalej, właśnie w chwili, gdy spokój zdawał się na dłużej zapewniony, jego „biedny Mohammed Bonso” został zamordowany u wrót królewskiej rezydencyi, gdy w doskonałym nastroju ducha powracał z polowania.
Skutkiem tego wypadku stanowisko Steina zachwiało się, ale byłby na niem pozostał zapewne, gdyby wkrótce potem nie zmarła siostra Mohammeda („moja droga żona, księżniczka”, mawiał Stein uroczystym tonem), z którą miał córkę. Matka i dziecko zmarli w przeciągu dni trzech z jakiejś gorączki złośliwej.
Porzucił kraj, który po tej ciężkiej stracie stał mu się wstrętnym. Taki był koniec pierwszej części jego życia. To, co później nastąpiło, tak różnem było, że gdyby nie krwawiąca w sercu rana, dawna przeszłość snem wydaćby się mogła.
Mając trochę pieniędzy, rozpoczął życie nanowo i w ciągu lat zebrał znaczny majątek. Z początku podróżował dużo, ale później starość ciężyć mu zaczęła i w końcu rzadko opuszczał obszerny dom, trzy mile od miasta oddalony, z obszernym ogrodem, otoczony stajniami, oborami, bambusowemi chatami dla sług i podwładnych, których niemało miał około siebie.
Wózkiem swym jeździł co rano do miasta, gdzie utrzymywał kancelaryę z dwoma urzędnikami, białym i żółtym. Posiadał małą flotyllę statków i krajowych łodzi, i handlował na wielką skalę miejscowemi produktami.
Po za tem żył samotnie, ale nie jak mizantrop, ze swemi książkami, zbiorami, klasyfikując i układając okazy, korespondując z entomologami Europy, pisząc katalogi swych skarbów.
Taką była historya człowieka, którego postanowiłem poradzić się w sprawie Jima, bez żadnej jednak określonej nadziei. W każdym razie to, co on będzie miał w tej sprawie do powiedzenia, ulgę mi przyniesie. Byłem bardzo chciwy rozmowy z nim, ale szanowałem natężoną, prawie namiętną uwagę, z jaką przypatrywał się motylowi, jak gdyby na bronzowej tkance wątłych skrzydeł, na białych liniach i wspaniałych plamach, odczytywał rzeczy wzniosłe, niepodlegające zniszczeniu, jak te delikatne martwe tkanki, których piękności śmierć zgasić nie zdołała.
— Cudowny! — powtórzył, patrząc na mnie.
— Patrz! Piękne — ale to nic — zwróć uwagę na tę akuratność linii i harmonię. Tak wątłe. A tak mocne! To jest Natura — równowaga potężnych sił. Każda gwiazda jest taką — każda trawka, a potężny Kosmos w doskonałem zrównoważeniu wytwarza to. To cudowne; to arcydzieło Natury — wielkiego mistrza!
— Nie słyszałem, by który entomolog zaszedł tak daleko — zauważyłem pośpiesznie. — Jeżeli to arcydzieło, to czemże będzie człowiek?
— Człowiek jest zadziwiający, ale arcydziełem nie jest — odparł, nie spuszczając oczu ze szklanej skrzynki.
— Może artysta był trochę nieprzytomny. E? Co pan myślisz? Czasami zdaje mi się, że człowiek przyszedł tam, gdzie nie był pożądany, gdzie nie ma miejsca dla niego, bo gdyby tak było, dlaczegożby pragnął wszystko zagarnąć dla siebie? Dlaczegożby latał tu i tam, robiąc tyle o sobie wrzasku, rozprawiając o gwiazdach, nie dając spokoju nawet źdźbłom trawy?
— Łapiąc motyle — dodałem.
Uśmiechnął się, usiadł wygodniej, wyciągając nogi.
— Siadaj pan — rzekł.
— Sam złapałem ten rzadki okaz pewnego ranka. Niemałego doznałem wzruszenia Pan nawet nie przeczuwasz, czem jest dla zbieracza schwytanie takiego okazu. Wiedzieć nie możesz.
Uśmiechałem się, siedząc w bujaku. Oczy jego patrzyły gdzieś po za ścianę, na którą były zwrócone, i powiedział mi, jak pewnej nocy zjawił się wysłaniec od „biednego Mohammeda”, który wzywał go do swej „rezydencyi”, oddalonej o jakie dziesięć mil. Musiał jechać konno wazką dróżką, między polami uprawnemi i lasami.
O świcie opuścił swój ufortyfikowany dom, ucałowawszy małą Emmę i żonie „księżniczce” zostawiając dowództwo nad wszystkiem.
Opisywał, jak odprowadziła go do wrót, trzymając jednę rękę na szyi konia; miała na sobie białą kurtkę, złote szpilki we włosach, a na lewem ramieniu przerzucony skórzany pas z rewolwerem.
— Mówiła jak kobiety zwykły mówić — rzekł. — Zalecała ostrożność, prosiła, bym wrócił przed nocą, ubolewając, że sam jechać muszę. Był to czas wojenny i okolica wcale bezpieczną nie była; ludzie moi zaciągali wytrzymałe na kule odzienie i nabijali broń, a ona powtarzała, że mogę być o nią spokojny. Potrafi obronić dom cały przed każdym napastnikiem. Uśmiechałem się, patrząc na nią. Lubiłem, gdy okazywała się tak dzielną, młodą, silną. Ja również młodym byłem wówczas. Przy wrotach uścisnęła mą rękę i cofnęła się. Stałem za wrotami, dopóki ich dobrze nie zatarasowano.
Miałem potężnego, osobistego wroga, wielkiego pana, a zarazem wielkiego łotra, plądrującego w okolicy z całą bandą.
Jechałem kłusem, cztery, czy pięć mil; deszcz padał w nocy, ale mgła się podniosła i powierzchnia ziemi czystą była, uśmiechała się do mnie, świeża, niewinna, jak małe dziecię.
Nagle rozległy się wystrzały — ze dwadzieścia przynajmniej, tak mi się zdawało. Kule świstały mimo uszu moich, kapelusz zleciał mi na tył głowy. Była to urządzona na mnie zasadzka, rozumiesz pan?
Kazali biednemu Mohammedowi posłać po mnie i zaczaili się tutaj.
W jednej chwili wszystko zrozumiałem i pomyślałem: poczekajcie! Konik mój chrapnął, skoczył i stanął, a ja powoli schyliłem się tak, że głowa moja leżała na jego grzywie.
Puścił się w ruch, a ja jednem okiem dojrzałem smugę dymu, wznoszącą się nad bambusowemi zaroślami po lewej stronie.
Pomyślałem: Aha! łajdaki, czemuż to się tak śpieszycie? To wcale nieładnie. O nie! Prawą ręką schwyciłem rewolwer — cichutko... spokojnie. Przecie było tylko siedmiu tych łotrów. Zerwali się z ziemi i biegać zaczęli, wywijając oszczepami, nawołując się, by otoczyć i schwycić mego konia, gdyż ja już nieżyję.
Pozwoliłem im podejść tak blizko jak te drzwi, i wówczas paf! paf! paf! — mierzyłem celnie.
Ostatni wystrzał skierowałem w plecy jednego, ale chybiłem. Był już zbyt daleko.
Wówczas wyprostowałem się na koniu, czysta ziemia znów się do mnie uśmiechała.
Z trzech zabitych ludzi jeden leżał skurczony jak pies, drugi na plecach z ręką przy oczach, jakby chciał je chronić od blasku słonecznego; trzeci wyciągnął nogę i szybkim ruchem znów ją zgiął.
Nie schodząc z konia, przyglądałem mu się badawczo, ale nie — ani drgnął.
I gdy tak patrzyłem na niego, szukając śladów życia na jego twarzy, coś jak cień przesunęło się po jego czole.
Był to cień tego motyla. Spojrzyj pan na kształt tych skrzydeł. Ten gatunek fruwa szybko i wysoko.
Podniosłem głowę i ujrzałem go. Pomyślałem — czy to możliwe? Nagle straciłem go z oka! Zeskoczyłem z konia i pomalutku, prowadząc konia i trzymając rewolwer, szukałem go oczami i w górze i w dole — wszędzie! Nareszcie ujrzałem go siedzącego na kupce nawozu o dziesięć kroków dalej. Serce tłuc się w piersiach zaczęło. Puściłem konia, a trzymając rewolwer w jednej ręce, drugą zerwałem miękki filcowy kapelusz z głowy. Krok jeden, drugi... Siedzi... Stop! Mam go! Gdym się podniósł z ziemi, drżałem jak liść ze wzruszenia, a gdy rozwarłem te cudne skrzydła i przekonałem się, jakiego nadzwyczajnego okazu stałem się panem, uczułem zawrót głowy, a nogi tak mi dygotały, iż musiałem usiąść na ziemi. Gorąco pragnąłem zdobyć taki okaz już wówczas, gdym zbierał dla profesora. Odbywałem dalekie podróże, ponosiłem rozmaite ofiary; marzyłem o nim we śnie i oto niespodzianie — trzymam go w palcach, jako moją własność!
Ostatnie słowa wymówił cichym głosem i powoli cofnął wzrok z mojej twarzy. Gorliwie i w milczeniu zaczął nakładać tytoniem fajkę o długim cybuchu, a dotykając palcem jej otworu, spojrzał na mnie znacząco.
— Tak, drogi przyjacielu. Dnia tego niczego nie pragnąłem, dokuczyłem porządnie wrogowi memu; byłem młody, silny; posiadałem przyjaźń, miłość kobiety, dziecko, a nawet to, o czem we śnie marzyłem, wpadło mi teraz do rąk!
Zapalił zapałkę, która jaskrawem błysnęła światłem. Jego spokojna, myśląca twarz bólem się skrzywiła.
— Przyjaciel, żona, dziecko — mówił wolno, patrząc na mały płomyczek — phu!
Zapałka zgasła, westchnął i zwrócił się do motyla.
Wątłe, cudne skrzydełka drgnęły lekko, jak gdyby tchnienie jego przywołało do życia ten wspaniały przedmiot marzeń sennych.
— Praca — zaczął nagle, wskazując rozrzucone ćwiartki — idzie szybkim krokiem. Opisywałem właśnie ten rzadki okaz... No! a cóż pan masz dobrego do powiedzenia?
— Jeżeli mam ci prawdę powiedzieć, Steinie — rzekłem z wysiłkiem, który mnie samego zadziwił — to przyszedłem, by ci opisać rzadki okaz.
— Motyla? — pytał żywo.
— Nie, rzecz mniej doskonałą — odparłem, czując nagle ogarniające mnie wątpliwości — człowieka!
— Ach, tak! — szepnął, a twarz jego, gdy zwrócił się do mnie, stała się poważną. Patrzył na mnie przez chwilę, poczem rzekł: — A no, ja również człowiekiem jestem. Oto macie go całego: on umiał szlachetnie zachęcić człowieka, wahającego się jeszcze przed zrobieniem zwierzenia; jeżeli ja się wahałem, to niedługo.
Wysłuchał mnie cierpliwie. Chwilami głowa jego znikała w kłębach dymu i sympatyczny pomrok wydobywał się z tej chmury.
Gdy skończyłem, odłożył fajkę, pochylił się ku mnie, opierając łokcie na poręczach fotelu, splatając palce obu rąk.
— Rozumiem doskonale. On jest romantykiem!
Zdyagnozował od razu dany wypadek i zdumiony byłem, w jak prosty sposób to uczynił; rzeczywiście, rozmowa nasza przypominała konsultacyę w gabinecie doktorskim — Stein z miną uczonego siedział przed biurkiem, ja z boku, z miną zaniepokojoną, tak, że zupełnie właściwem było moje pytanie.
— Jakaż na to rada?
Podniósł w górę długi palec.
— Jeden jest tylko środek! Jedna tylko rzecz może nas wyleczyć od bycia sobą!
Szybkim ruchem palec opadł na biurko.
Wypadek omawiany stawał się coraz prostszym, a zarazem bardziej beznadziejnym. Nastała chwila milczenia.
— Tak — rzekłem — właściwie mówiąc chodzi nie o to, jak się wyleczyć, ale jak żyć!
Potwierdzał trochę smutnem kiwaniem głową.
— Ja! ja! możemy powtórzyć z waszym wielkim poetą. W tem leży pytanie.
Kiwał ze współczuciem głową.
— Jak żyć! Ach! Jakim być!
Stanął i oparł palce na biurku.
— Chcemy tak rozmaite role odgrywać — zaczął znowu. — Ten wspaniały motyl znajdzie kupkę śmieci i siedzi na niej spokojnie; ale człowiek nigdy nie usiedzi spokojnie na swej kupce błota. Chce mu się być tym, to znów tamtym... To podnosił, to zniżał swą rękę... Chce mu się być to świętym, to grzesznym... A ile razy zamknie oczy, zawsze mu się zdaje, że jest doskonałą istotą, tak doskonałą, jaka nigdy być nie może... chyba we śnie.
Spuścił szklaną nakrywkę skrzynki, automatyczny zamek ostro zadźwięczał, a biorąc skrzynkę w obie ręce, przeniósł ją na właściwe miejsce, przechodząc ze świetlanego koła w pierścień niepewnego zmroku. Robiło to dziwne wrażenie, jak gdyby te parę kroków uniosło go z tego konkretnego i zawiłego świata.
Wyniosła jego postać, jakby substancyi pozbawiona, cicho pochylała się nad niewidzialnemi rzeczami; głos jego, płynąc z oddali, nabierał głębokich poważnych tonów — łagodzonych przestrzenią.
— A ponieważ nie zawsze można trzymać oczy zamknięte, więc z tego wynikają istotne troski, bóle i cierpienia. Powiadam ci, mój drogi, że człowiek nie może swych marzeń urzeczywistnić, bo jest albo za słaby, albo za głupi. Ja!... A jemu się wciąż zdaje, że jest doskonałym!... Jak to może być? Ha! ha! ha! Cień, wędrujący między grobami motyli — wybuchnął głośnym śmiechem.
— Tak! Zabawną jest bardzo ta straszna rzecz. Człowiek zapada w senne marzenia, jak człowiek w morze wpadający. Jeżeli usiłuje wygramolić się na wierzch, jak to ludzie niedoświadczeni robią... tonie!... Otóż, powiadam ci, należy się poddać niszczącemu żywiołowi, a wykonywając ruchy rękami i nogami w wodzie, głęboki ocean utrzyma cię na powierzchni. Taka jest moja odpowiedź na twe pytanie... jak żyć?
Głos jego w oddali nabrał dziwnej siły, jak gdyby on w tym zmroku natchniony został świadomością prawdy.
Wyciągnięta jego ręka wymierzona była jak broń jaka w moją pierś, głęboko osadzone oczy zdawały się na wskroś mnie przenikać, ale z zaciśniętych ust nie wypłynął żaden dźwięk i surowa egzaltacya pewności, widziana tam w cieniu — zniknęła z jego twarzy. Ręka, wysunięta ku mnie, opadła, i podszedłszy bliżej, złożył ją na mem ramieniu.
— Są rzeczy — mówił tonem grobowym — które może nie powinny być wypowiadane, ale tak długo żył samotnie, że zapomniał. Światło rozproszyło pewność, którą był przejęty w mroku.
Usiadł, wsparł łokcie na stole i tarł czoło.
— A jednak to jest prawdą... jest prawdą... Zanurzony w niszczącym żywiole.
Mówił cicho, nie patrząc na mnie, rękami twarz zasłaniając.
— To właściwa droga. Podążać za swem marzeniem... Podążać nieustannie...
Szept jego przekonania zdawał się otwierać przedemną rozległą, a niepewną przestrzeń, jak mroczną równinę o świcie — lub morze przy zapadającej nocy. Brakło odwagi na zdecydowanie tego; ale było to urocze, zwodnicze światło, rzucające nieokreśloną poezyę na — groby.
Życie jego rozpoczęło się od ofiar, w imię szlachetnych idei; wędrował daleko różnemi drogami, dziwnemi przesmykami, ale gdziekolwiek był — szedł bez wahania, nie doznając nigdy ani wstydu, ani żalu.
Co do tego nie mylił się. Taką bezwątpienia należało iść drogą.
Pomimo to wielka równina, po której ludzie błąkają się wśród Arabów, posiada rozpaczliwy wygląd, pod nieuchwytną poezyą zmierzchu; ocieniona w środku, objęta jasnym na brzegach pierścieniem, jakby otoczona pełną płomieni przepaścią.
Gdy zdecydowałem się przerwać milczenie, wyraziłem zdanie, że niema chyba większego od niego romantyka na świecie.
On rzucił na mnie cierpliwe, badawcze spojrzenie.
— To wstyd — powiedział. — Siedzimy tu sobie i rozprawiamy jak dwa wyrostki, zamiast schwycić się za ręce w celu wyszukania czegoś praktycznego, praktycznego lekarstwa na zło... wielkie zło — powtórzył z dowcipnym, pobłażliwym uśmiechem.
A jednak rozmowa nasza nie stała się praktyczniejszą. Unikaliśmy wymówienia nazwiska Jima, jak gdyby on był tylko duchem, zbolałym, pozbawionym miana cieniem.
— Nie! — rzekł Stein, powrstając. — Prześpisz się u mnie, a jutro rano obmyślimy coś praktycznego, bardzo praktycznego.
Zapalił dwuramienny świecznik i wskazywał mi drogę. Przechodziliśmy ciemnemi pokojami, rozjaśnionemi jedynie blaskiem niesionych przez Steina świec.
Przesuwał się on po wywoskowanych posadzkach, po gładkiej powierzchni stołów, wygięciach rzeźb, lub odbijał się prostopadle w lustrach, gdzie rysowały się sylwetki dwóch ludzi i dwóch płomyków, sunących w milczeniu przestrzenią.
Stein szedł naprzód, pochylając się ku mnie uprzejmie; na jego twarzy malował się głęboki, skupiony spokój; jasne kosmyki włosów, ze srebrnemi nićmi, spadały na lekko pochyloną szyję.
— To romantyk, romantyk — powtarzał. — A to źle, bardzo źle... Bardzo dobrze również — dodał.
— Czyż on nim jest? — zawołałem.
— Z pewnością — odparł stając i wznosząc świecznik, ale nie patrząc na mnie.
— Najwidoczniej! cóż innego sprawia mu ten wewnętrzny ból, przy którym poznaje samego siebie? Przez co ty i ja wiemy, że on egzystuje?
W tej chwili trudno było uwierzyć w egzystencyę Jima w świecie materyi — ale niezniszczalna jego rzeczywistość narzuciła mi się z niezwalczoną siłą!
Ujrzałem ją wyraźnie, jak gdybyśmy w tym pochodzie przez milczące pokoje, wśród nagłych błysków świateł, odbijających się wraz z naszemi sylwetkami w głębi zwierciadeł, zbliżali się do absolutnej Prawdy, która, jak Piękność sama, pływa niejasna, wpół zamoczona, w milczących wodach tajemnicy.
— Może on jest — przyznałem z lekkim śmiechem, ale niespodziewanie głośne jego echo kazało mi zniżyć głos natychmiast — pewnym jednak jestem, że ty jesteś.
Z głową na piersi pochyloną, a wzniesionym świecznikiem poszedł dalej.
— No tak... istnieję również — rzekł.
Poprzedzał mnie. Oczy moje śledziły jego ruchy, ale widziałem nie głową pożądanego zawsze gościa, korespondenta uczonych towarzystw, „dobroczynnego” przyrodnika; widziałem tylko rzeczywistość jego przeznaczeń, do których dążył pewnym krokiem, chociaż życie jego rozpoczęło się w skromnych warunkach, owiane szlachetnym zapałem, a później, wśród przyjaźni, miłości i wojny — nurzało się w egzaltowanych pierwiastkach romantyzmu.
Przy drzwiach mego pokoju zwrócił się ku mnie.
— Tak — rzekłem, jak gdyby prowadząc dalszą rozmowę — więc, wśród innych rzeczy, marzyłeś pan nieustannie o pewnym motylu; ale gdy pewnego pięknego poranku marzenie pana urzeczywistniło się, nie dałeś pan uciec wspaniałej okazyi. Prawda? a tymczasem on...
Stein podniósł rękę.
— A czy pan wiesz, ile straciłem okazyj ? ile urzeczywistnionych marzeń prześlepiłem?
Kiwał smutnie głową.
— Jak piękneby one były, gdybym umiał z nich skorzystać! Czy pan wiesz, ilu ich było? Może i ja ich zliczyć nie zdołam.
— Piękne było, czy nie — rzekłem — wie on z pewnością, że je stracił.
— Każdy wie o jednem, czy dwóch takich — odparł Stein — i stąd troska, wielka troska.
Uścisnął mi rękę na progu i, zaglądając do mego pokoju, rzekł:
— Śpij spokojnie. A jutro musimy zrobić coś praktycznego, bardzo praktycznego.
Chociaż pokój jego był obok, słyszałem, że wrócił tą samą, co przyszedł drogą. Wracał do swoich motyli.