Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.


Nie udałem się zaraz na poszukiwanie Jima tylko dlatego, że istotnie czekano na mnie, a sprawy tej zaniedbać nie mogłem.
Nieszczęście chciało, że w kancelaryi mego agenta złapał mnie jegomość świeżo z Madagaskaru przybyły, z planem cudownego interesu.
Miał on jakiś związek z bydłem, nabojami i coś z księciem Ravonalo, ale wszystko obijało się o głupotę jakiegoś admirała — admirała Piotra, zdaje mi się.
Wszystko się koło tego kręciło, a nieszczęsny człowiek nie mógł dobrać dość wymownych słów, by sprawę wyjaśnić i wyrazić całe swe do niej zaufanie.
Miał okrągłe oczy, wyłażące z orbit, z rybim połyskiem, guzy na czole i nosił długie włosy bez przedziału, na tył głowy zaczesane.
Miał ulubiony frazes, który nieustannie z tryumfem powtarzał:
— Minimum ryzyka, z maksimum korzyści — oto moje motto. Co?
Przyprawił mnie o ból głowy, zepsuł mi śniadanie, ale to, co chciał, wyciągnął ze mnie; jak tylko się go pozbyłem, udałem się wprost na wybrzeże.
Ujrzałem Jima, opartego na parapecie.
Trzech wioślarzy krajowców kłóciło się zawzięcie o pięć ananasów, wrzask podnosili niesłychany. Nie słyszał mych kroków, a na moje lekkie dotknięcie, odwrócił się nagle, jak gdyby palec mój nacisnął w nim jakąś sprężynę.
— Patrzyłem — bąknął.
Nie pamiętam, co powiedziałem i jak, ale on nie stawiał trudności i poszedł za mną do hotelu. Szedł ze mną tak grzecznie, jak małe dziecko, z miną posłuszną, bierną, tak, jak gdyby czekał na to, bym przyszedł i zabrał go.
Nie powinienem był się dziwić tej jego uległości. Na całej kuli ziemskiej, która jednym wydaje się tak wielką, a drugim — mniejszą od ziarnka gorczycy, nie było miejsca, dokądby on mógł się schronić! gdzieby mógł być sam ze swą samotnością.
Szedł spokojnie obok mnie, patrząc to tu, to tam, obejrzał się nawet za jednym strażakiem w żółtych spodniach, którego czarna twarz miała jedwabiste połyski, jak kawał węgla kamiennego. Wątpię jednak, czy on widział cokolwiek, czy nawet zdawał sobie sprawę, że mi towarzyszy, bo gdybym go nie popychał to na prawo, to na lewo, przypuszczam, że szedłby w prostym kierunku, pókiby się nie natknął na mur, czy inną przeszkodę. Skierowałem go zaraz do mego sypialnego pokoju i zabrałem się natychmiast do pisania listów.
Było to jedyne miejsce na świecie (z wyjątkiem chyba „Walpole-Ruf”, ale to nie było pod ręką) gdzie on mógł sam z sobą przebywać, nie będąc krępowanym resztą świata.
Przeklęta sprawa — jak się o niej wyraził — nie uczyniła go niewidzialnym, ale ja zachowywałem się, jak gdyby on nim był. Jak tylko usiadłem przy biurku, schwyciłem pióro i nie ruszałem się więcej. Nie mogę powiedzieć, bym był przestraszony; ale istotnie siedziałem tak cicho, jak gdyby coś niebezpiecznego czyhało w pokoju i za pierwszym mym ruchem miało rzucić się na mnie.
A w tym pokoju niewiele było rzeczy — wiecie jak takie sypialne pokoje są urządzone.
Łóżko zakryte kotarą, dwa, czy trzy krzesła i stół do pisania. Wielkie szklane drzwi prowadziły na werandę; on stał z twarzą ku nim zwróconą. Zmierzch zapadał; z wielką ostrożnością zapaliłem świecę, wyglądało to na jakiś czyn nielegalny.
Wówczas nie ulega wątpliwości, że on przeszedł ciężkie chwile, ale i ja również, do tego stopnia, iż wyznać muszę, że wysyłałem go w duchu do dyabła, albo przynajmniej na „Walpole Reef”.
Kilka razy przychodziło mi na myśl, że pomimo wszystko, Chester może był jedynym człowiekiem, mogącym w tem nieszczęściu poradzić.
Ten dziwny idealista znalazł odrazu praktyczne dla niego zastosowanie, nieomylne, jak się zdawało.
Pisałem, pisałem wciąż, załatwiłem się z zaległą korespondencyą i zabrałem się do pisania do osób, nie oczekujących odemnie listów.
Od czasu do czasu rzucałem na niego ukradkowe spojrzenie. Stał na miejcu, ale konwulsyjne drgania wstrząsały nim, a w ciężkim oddechu poruszały się jego ramiona.
Walczył, walczył — tchu mu brakło. Płomyczek świecy wywoływał długie cienie, zdające się mieć ponurą świadomość; meble w swej nieruchomości wyczekiwać się zdawały. Stawałem się imaginacyjnym, skrobiąc tak po papierze, i chociaż gdym pisać przestawał, zupełna cisza zalegała pokój, odczuwałem ten chaos i nieład myśli, wywoływany przez groźny gwałtowny zgiełk — orkanu morskiego naprzykład. Może który z was rozumie, co ja chcę przez to powiedzieć. — Czy znacie tę mieszaninę niepokoju, rozpaczy, irytacyi, ogarniającej człowieka wszechwładnie — bardzo nieprzyjemnej, ale dobrze świadczającej o naszej wytrzymałości.
Ja nie przypisuję sobie żadnej zasługi w wytrzymaniu napięcia odczuć Jima; mogłem znaleźć ucieczkę w pisaniu listów, mogłem nawet do obcych pisać, gdyby tego zaszła potrzeba.
Nagle, gdy brałem nową ćwiartkę papieru, jakiś dźwięk dobiegł uszu moich; był to pierwszy od chwili, gdyśmy się znaleźli razem w ciszy pokoju.
Nie podniosłem głowy, siedziałem jak skamieniały. Kto czuwał przy łożu chorego, ten słyszał w ciszy nocnej takie jęki, wywołane bólem ciała lub duszy.
Jim pchnął drzwi z taką siłą, że wszystkie szyby zadźwięczały; wyszedł, a ja wstrzymałem oddech, natężyłem uszu, nie wiedząc właściwie, na co oczekuję. On doprawdy zanadto bierze do serca zwykłą formalność, która surowej krytyce Chestera, wydawała się niegodną uwagi człowieka, umiejącego patrzeć na rzeczy tak, jak one są.
Nic nie znacząca formalność: jakiś skrawek pergaminu. Cóż to znaczy wobec wyspy pełnej guana! Z dołu, z sali jadalnej dochodziły tłumione głosy, połączone z brzękiem srebra i szkła; przez otwarte drzwi przy blasku świecy ujrzałem plecy Jima; po za nim ciemność była zupełna, zdawał się być samotnie stojącą postacią nad brzegiem ciemnego, beznadziejnego oceanu. Tam jest, bezwątpienia, „Walpole Reef” — to słonko dla tonącego człowieka.
Współczucie moje dla niego przybrało teraz kształt myśli, że nie chciałbym, by ktoś z rodziny widział go w takim stanie. Dla mnie samego była to rzecz ciężka. Nie dyszał już tak teraz; stał wyprostowany, spokojny, a ta spokojność zapadała mi w duszę, jak ołów w wodę i czyniła ją tak ciężką, że sekundę pragnąłem gorąco, bym dla niego nic więcej uczynić nie mógł, tylko opłacić koszta pogrzebu. Nawet prawo załatwiło się z nim. Pogrzebanie go byłoby takiem łatwem dobrodziejstwem! Byłoby to w takiej harmonii z mądrością życiową, polegającą na usuwaniu z przed oczu wszelkich wspomnień naszej głupoty, słabości, naszej śmiertelności.
Może on zanadto bierze to do serca. A jeżeli tak — to propozycya Chestera...
Wziąłem czysty papier i zacząłem pisać z rozmachem. Ja tylko stałem między Jimem a ciemnym oceanem. Czułem się poniekąd odpowiedzialnym. Jeżeli przemówię, czy ten nieruchomy, męki przechodzący młodzieniec, skoczy w ciemność, by uchwycić się słomki? Wówczas zrozumiałem, jak ciężko czasami głos z siebie wydać. Cudowna potęga leży w wymówionem słowie. Dlaczego, u dyabła, nie wypowiadałem go? Zadawałem sobie to pytanie, nie przestając pisać. Nagle, na czystym papierze, z pod pióra mego wyłaniać się zaczęły postacie Chestera i jego wiekowego wspólnika, tak wyraźne i wykończone, jakby były odtworzone za pomocą optycznego przyrządu.
A słowo sięga daleko — bardzo daleko — sieje zniszczenie, jak kula leżąca w przestrzeń.
Milczałem, a on, plecami zwrócony do światła, jakby skrępowany i zakneblowany przez wszystkich niewidzialnych wrogów człowieka — nie poruszył się, nie wydał głosu.