Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.


Potężnie zbudowany, bardzo wysoki, szedł prosto na ciebie, z lekkiem pochyleniem ramion, głową naprzód, ze wzrokiem z podełba patrzącym, przypominającym byka, gotującego się do ataku. Głos jego głęboki, nizki, nacechowany pewnością siebie, nie miał w sobie nic przykrego. Był niepokalanie czysty, biało ubrany, od trzewików do kapelusza, i w rozmaitych wschodnich portach, gdzie zarabiał na życie w charakterze kramarza okrętowego, był bardzo popularny.
Taki wodny urzędnik nie potrzebuje zdawać żadnych egzaminów, ale musi mieć zdolności do abstrakcyi i wykazać je praktycznie. Praca jego polega na wyściganiu się z kolegami przy pomocy pary, żagli lub wioseł, na widok zarzucającego kotwicę okrętu, na serdecznem witaniu kapitana i wsunięciu mu swej karty — kartę okrętowego kramarza — a przy pierwszem zjawieniu się jego na wybrzeżu, na stanowczem, lecz bez ostentacyi skierowaniu go do obszernego, podobnego do winiarni magazynu, gdzie jest wszystko, co się pije i je; gdzie kupić można wszystko, co jest potrzebne do użytku i upiększenia okrętu, zacząwszy od haków z łańcuszkami aż do książek o złotych kartkach do ozdabiania steru, i gdzie kapitan samego okrętu przyjmowany jest z otwartemi ramionami przez okrętowego kramarza, którego nigdy w życiu nie widział.
Tam jest chłodna izba, wygodne fotele, butelki, cygara, materyały piśmienne, kopie przepisów portowych i ciepło powitania, topiące całą sól, zebraną w sercu marynarza po trzymiesięcznej wędrówce po morzu.
Zawarta w ten sposób znajomość trwa tak długo, dopóki okręt w porcie pozostaje, gdyż ten wodny urzędnik pamięta o złożeniu codziennej wizyty. Dla kapitana jest wierny jak przyjaciel, uważny jak syn, z cierpliwością Hioba, oddaniem się kobiety, wesołością dobrego kompaniona. Później za to wszystko rachunek się posyła. To jest piękne, humanitarne zajęcie. Dlatego też dobrych wodnych urzędników nie liczy się na tuziny. Gdy taki jegomość posiada nietylko zdolności do abstrakcyi, ale jest jeszcze z morzem oswojony, to dla swego pracodawcy przedstawia wartość niemałą i zasługuje na dogadzanie.
Jim otrzymuje zawsze doskonałą pensyę i dogadzają mu tak, że takie postępowanie mogłoby kupić wierność czarta samego. Pomimo to z czarną niewdzięcznością rzuca on nagle służbę i zmyka. Przyczyny, jakie podaje, wydają się pracodawcom dziwaczne. „Przeklęty głupiec” mówią, gdy tylko się odwróci. Tak krytycznie mówią o jego nadzwyczajnej drażliwości.
Dla białych ludzi, prowadzących wodny interes i dla kapitanów okrętów był on Jimem, niczem więcej. Miał, rozumie się, inne nazwisko, ale bardzo pragnął, by nie było ono wypowiadane. Jego incognito, tak przedziurawione jak rzeszoto, kryło nie osobnika, lecz pewne zdarzenie. Gdy wiadomość o tem rozniosła się w porcie, gdzie w tym czasie przebywał — rzucał dane miejsce i udawał się gdzieindziej — najczęściej dalej na wschód. Trzymał się morskich portów, gdyż był wygnanym z morza marynarzem, miał zdolności do abstrakcyi, co jest odpowiednie tylko dla pracy kramarza okrętowego.
Znanym był w Bombaju, Kalkucie, Rangunie, Penang, Batawii — i w tych wszystkich miejscowościach Jim był wodnym kupczykiem. Później, gdy jego wysubtelnione odczucia odciągnęły go na dobre od portów morskich i białych ludzi, skrył dane mu od natury, a niewygodne własności duchowe w dziewiczych lasach i tam mieszkańcy „jungli” Malajczycy dodali słówko do jego jednozgłoskowego incognita. Nazwali go Tuan Jim, co się równa mianu Lord Jim.
Pochodził on z probostwa. Wielu kapitanów handlowych okrętów pochodzi z tego przybytku pobożności i spokojności. Ojciec Jima posiadał tę dozę wiadomości o rzeczach niezbadanych, które potrzebne są ludziom mieszkającym w skromnych domkach, nie naruszając spokoju umysłowego ludzi, którym nieomylna Opatrzność zamieszkiwać każe w pałacach. Mały kościołek na wzgórzu ma szarą — skały, widzianej po przez zasłonę z zielonych liści. Stał już on tam od wieków, ale otaczające go drzewa pamiętały zapewne chwilę, gdy zakładano pierwszy kamień.
Poniżej czerwony dach probostwa tworzył ciepłą plamę na tle gazonów, grządek kwiatowych. Warzywny ogródek znajdował się w głębi, zwirowany dziedziniec na froncie, a szklany dach oranżeryi wznosił się nad ceglanym murem.
Od kilku już pokoleń dom ten należał do rodziny, ale Jim był jednym z pięciu synów, więc gdy po początkowych studyach nad literaturą objawiło się jego powołanie do karyery marynarza, był wysłany natychmiast „na okręt — gdzie kształcono przyszłych oficerów floty handlowej.”
Nauczył się tam trochę trygonometryi, nabył zręczności w drapaniu się na wysokie maszty. Ogólnie był lubiany. Był trzecim w sztuce pływania i wiosłował zawsze w pierwszej łodzi. Mając mocną głowę i doskonałe zdrowie, czuł się dobrze na wyżynach. Stanowisko jego było na samym szczycie masztu i często spoglądał ztamtąd z pogardą człowieka przeznaczonego do błyszczenia wśród niebezpieczeństw na spokojne dachy domów, między któremi wiła się ciemna wstęga rzeki, na kominy faktoryi wznoszące się prostopadle na tle szarego nieba, wysmukłe jak ołówki i wyrzucające dymy jak wulkany. Mógł patrzeć na odpływające wielkie okręty, na szerokie promy w nieustannym ruchu, na malutkie łódeczki, uwijające się pod jego stopami, na mglistą wspaniałość oddalonego morza, pieszcząc nadzieję przebywania w świecie pełnym przygód i niebezpieczeństw. Na dolnym pokładzie, wśród gwaru dwóchset głosów zapadał w marzenia i z góry przeżywał historye, zaczerpnięte z opisów podróży morskich.
Zdawało mu się, że ratuje ludzi z tonących okrętów, odcinając maszty przy huku nawałnicy, że trzymając się liny walczy z bałwanami; lub jako samotny rozbitek, nagi, bosy, drapie się po skałach, szukając ślimaków, by się od śmierci głodowej ratować. Spotykał się z dzikusami na podzwrotnikowych wybrzeżach, uspakajał bunty, i w małej łódeczce, rzuconej na łaskę oceanu, podtrzymywał ducha zrozpaczonych towarzyszów. Zawsze był wzorem człowieka, oddanego swym obowiązkom, zawsze niewzruszony — jak bohater w książce.
— Coś się stało na górze. Lećmy!
Zerwał się. Chłopcy ciągnęli drabiny. Na górze słychać było bieganinę i krzyki, a gdy wylazł przez otwór — stanął jak skamieniały.
Był zmierzch dnia zimowego. Od południa wiatr się wzmógł, zatrzymując ruch na rzece, teraz wył w strasznym huraganie, a wybuchy jego sprawiały wrażenie wystrzałów armatnich. Deszcz lał strugami całemi, które to wisiały w powietrzu, to wiatrem pchnięte — rozsuwały się; w takiej chwili Jim dojrzał małe statki przy brzegu, rzucane falami, olbrzymie gmachy, rzucające się niewyraźnie na wybrzeżu, szerokie łodzie promowe, zarzucające kotwice, pomosty podrzucane w górę, zalewane pianą wodną.
Nowy tuman zakrył to wszystko. Powietrze przepełnione było lecącą wodą. Był jakiś śmiały cel w tym wichrze, jakaś wściekła stanowczość w jego wrzeniu, w tem brutalnem rozhukaniu nieba i ziemi, co przeciw niemu zwracać się zdawało i z przerażenia dech w nim zaparło.
Stał nieporuszony. Zdawało mu się, że jest w jakiś wir porwany.
Popchnięto go.
— Śpieszcie się, do łodzi! — krzyknięto.
Mali marynarze przebiegli obok niego.
Jeden ze statków, pływających zwykle wzdłuż wybrzeży szukając schronienia, wpadł na statek stojący na kotwicy, a jeden z okrętowych instruktorów dostrzegł wypadek.
Gromada chłopaków wgramoliła się na belki poprzeczne i skupiła się u otworów zewnętrznych.
— Zetknęły się statki. Akurat przed nami. Pan Symons widział to!
Nowe pchnięcia, Jim zatoczył się do środkowego masztu i schwycił się za sznur.
Stary „okręt - szkoła” przymocowany do swych pali, zadrgał całem ciałem, łagodnie chyląc swój przód w stronę wiatru, zdawał się nucić nizkim basem przebrzmiałą piosenkę młodości.
— Spuszczać łódź!
Ujrzał łódź lekko spuszczającą się i rzucił się za nią. Usłyszał plusk.
— Dalej! naprzód! — Pochylił się jeszcze więcej.
Woda naokoło gotowała się, rozpryskując jasne smugi. Przy zapadającej ciemności widać było łódkę, targaną wichrem niemiłosiernie.
Przeciągły krzyk doszedł niewyraźnie uszu Jima.
— Równo! szczeniaki, jeżeli chcecie kogo wyratować! Równo!
Nagle łódź, pchnięta zręcznemi wiosłami, podniosła wysoko swój dziób i przeskoczyła przez huczący bałwan, zwyciężając zaklęcie, rzucone na nią przez wicher i wodę.
Jim uczuł, że ktoś go mocno schwycił za ramię.
— Za późno, smyku!
Kapitan okrętu położył ciężką swą rękę na ramieniu chłopca, któremu zdawało się, że chce się rzucić do wody. Jim spojrzał w górę z wyrazem bolesnego zawodu w oczach.
Kapitan uśmiechnął się przyjaźnie.
— Będziesz szczęśliwszy drugim razem. To cię nauczy zwinności!
Radosne okrzyki powitały powracającą łódź.
Tańczyła na falach do połowy wodą napełniona, wioząc dwóch uratowanych ludzi.
Cała groza wzburzonych żywiołów zdawała się teraz Jimowi pogardy godną, zwiększając żal, że te marne pogróżki zdołały rozbudzić w nim taki strach.
Teraz on wie co o tem myśleć. Przekonany był, że nic a nic nie boi się huraganu. Może stawić czoło większym niebezpieczeństwom. Potrafi on tego lepiej dokonać niż inni, ani odrobina strachu nie pozostała w nim.
Trzymał się jednak na uboczu tego wieczoru, gdyż chłopiec, który pośpieszył na pomoc zagrożonemu statkowi, był bohaterem dolnego pokładu.
Chłopiec ten, o twarzy dziewczyny i dużych szarych oczach, zarzucany był pytaniami przez cisnących się do niego towarzyszów.
— Gdy ujrzałem — opowiadał — wynurzającą się z wody głowę jego, cisnąłem do wody hak ratunkowy. Utkwił on w jego majtkach, a ja o mało nie wyleciałem z łódki i byłbym wypadł, gdyby stary Symons nie porzucił rudla i nie schwycił mnie za nogi. To porządny chłop ten stary Symons. Ani trochę nie mam żalu do niego, że gderze na nas tak często. Przeklinał mnie cały czas, trzymając mnie za nogę, ale to był jego sposób ostrzegania, bym nie puścił z ręki liny. Stary Symons prędko się unosi, to prawda. Nie, nie ten jasnowłosy, tamten z brodą. Gdyśmy go wciągnęli do łodzi, jęczał: „Oj, moja noga! Moja noga!” i przewracał oczami. Pomyślcie sobie, taki wielki chłop, a mdlał jak dziewczyna. Czy który z was mdlałby od ukąszenia takiego haka? bo ja to nie. Taki kawałek wlazł mu w mięso!
Pokazywał hak, który w tym celu przyniósł ze sobą na dół i wywołał wielkie wrażenie.
— To śmieszne, doprawdy! że tam dużo krwi stracił, to się rozumie.
Jim pomyślał, że to nieładnie tak przechwalać się czynami swemi. Huragan wywołał w tym chłopcu taki fałszywy heroizm, jak jego strach. Gniewał się na ten brutalny spisek nieba i ziemi, który go zaskoczył niespodzianie i ogłuszył gotowość na wszystkie niebezpieczeństwa. Gdyby nie to, byłby nawet rad, że nie wystąpił do czynu, kiedy tak prędko dało się to załatwić.
Rozszerzył swoje wiadomości więcej niż ci, którzy tej pracy dokonali. Gdy wszyscy wahać się będą, on, czuje to doskonale, będzie wiedział, jak działać wobec grozy wzburzonego oceanu i wichru. Wie co o tem myśleć. Nie czuje w sobie najmniejszego wzruszenia na wspomnienie nawałnicy i ostateczny skutek tego wypadku był taki, że trzymając się zdala od hałaśliwej gromady chłopców, drżał nową żądzą przygód, wierząc w swą niezachwianą, wszechstronną odwagę.