Literatura i hodowla

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Kijowski
Tytuł Literatura i hodowla
Pochodzenie Ethos społeczny literatury polskiej; Literatura i hodowla; Rozterki Polaków
Wydawca Komitet Kultury Niezależnej
Data wyd. 1985
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LITERATURA I HODOWLA

Pierwszym artykułem, który w Polsce poczęto racjonować, nie był ani węgiel, ani cukier, lecz książki.
W połowie lat siedemdziesiątych, a więc w miodowych latach "gierkowszczyzny", przemysł poligraficzny i wydawniczy stanął w obliczu katastrofy na skutek braku i zużycia maszyn drukarskich. Zabrakło podręczników szkolnych i uniwersyteckich, zabrakło klasyków. Zawarcie nowej umowy wydawniczej stało się przywilejem, któremu władze — osławiony Jerzy Łukaszewicz — nadały znamię polityczne. Listy proskrypcyjne, którymi hojnie szafowano i których układaniem zajmowały się liczne sztaby wysoko kwalifikowanych specjalistów, były po prostu formą oszczędzania papieru.
W tych warunkach pojawił się oczywiście "drugi obieg", tzn. literatura wydawana systemem domowym i sprzedawana z ręki do ręki. Czarny rynek jest nieuchronnym następstwem systemu kartkowego. Zanim doszło do kryzysu sierpniowego, zanim całe społeczeństwo przestało wierzyć w "państwo ludowe" i w partię, jako siły zdobne do administrowania krajem i organizowania jego gospodarki, pisarze przestali wierzyć w PRL jako mecenasa i dystrybutora kultury. Gdy się potem owa PRL pogrążyła coraz bardziej w chaos, gdy stawały kolejne przedsiębiorstwa przemysłowe na skutek braku surowców, energii i transportu, gdy coraz więcej artykułów codziennego spożycia obejmował system racjonowania i spekulacji, gdy zamierały coraz bardziej podstawowe funkcje państwa, literatury i jej środowisko poczęły na przekór temu wszystkiemu odżywać. Zatarły się różnice między "pierwszym" a "drugim" obiegiem, nieoficjalna literatura cyrkulowała razem z oficjalną, a państwo znalazłszy się na skraju bankructwa, zdawało się zrzekać swych pretensji do kulturalnego monopolu. Doszło do porozumień środowisk twórczych z "Solidarnością" na różnych jej szczeblach, zarysowały się perspektywy zyskania w niej nowego mecenasa zasobnego w środki finansowe, zapewniającego zarazem autentyczną swobodę myśli i twórczości.
Ale to było już dawno. Teraz, w ramach "normalizacji", czyli powrotu do przedsierpniowego status quo, państwo próbuje odtworzyć swą rolę organizatora, mecenasa i dystrybutora kultury. Ta funkcja, która wydawała się drugorzędna w dniach kryzysu, okazała się pierwszorzędna w procesie tzw. "odroczenia narodowego". Nie brakuje po temu ani kadr, ani środków. Procent w budżecie przeznaczony na kulturę jest tak mały, że można go utrzymać lub zwiększyć, choćby gospodarka PRL leciała nadal na łeb. Ci pisarze i artyści, którzy włączą się w "nurt" ożywiany przez PZPR i PRON, mogą być pewni, że władza nie zostawi ich bez nagrody; mają szanse stać się uprzywilejowaną kastą spauperyzowanego społeczeństwa, jak byli nią za czasów, gdy kulturą zarządzali stalinowscy oficerowie polityczni — Borejsza, Sokorski i Putrament. Więc nie sił i środków brak, aby proces podporządkowania kultury powiódł się tak, jak powiódł się — niestety — trzydzieści lat temu.
Brak racji. Siłą i pieniędzmi można człowieka obezwładnić, ale na to, by twórczo pracował, trzeba mu jeszcze dać powód dodatkowy — bodaj złudny.
Tym powodem dodatkowym, który po wojnie skłonił całe społeczeństwo polskie nie tylko do uległości, lecz także do wytężonej, ofiarnej i twórczej pracy, była odbudowa. Odbudowa kraju z wojennych zniszczeń, chęć nadrobienia wojennego zastoju, wola życia wbrew zagładzie, która przeszła przez kraj i świat. Teraz takiej racji dodatkowej nie ma.
Nie mają jej robotnicy, technicy i naukowcy, bo ruina, z której dźwigać muszą polską gospodarkę, nie została spowodowana przez wojnę, lecz przez ten sam aparat rządzący, który ich dziś do wysiłku wzywa, wydarłszy im z rąk autentyczną inicjatywę i pozbawiwszy spontanicznego entuzjazmu, z jakim po sierpniu 1980 do tej odbudowy przystąpili. To tak, jakby ktoś dziecku odebrał ulubioną zabawkę, uderzył je w twarz i płaczącemu dał zabawkę inną, mówiąc: a teraz się baw. A nie chodzi tu przecież o zabawkę, lecz o rzecz w życiu człowieka najczcigodniejszą: o przedmiot pracy, przez który człowiek określa swą wartość. Racja dodatkowa, która go z przedmiotem jego pracy łączy poza koniecznością ekonomiczną lub poza poczuciem obowiązku czy strachu, ta racja dodatkowa która sprawia, że człowiek oprócz tego, że pracować musi — pracować chce, ta racja dodatkowa to jego wolność.
Nie mają też owej racji dodatkowej twórcy, bo proces odtwarzania kultury kierowanej centralnie przez administrację, nie jest odbudową, lecz burzeniem, niszczeniem. Niszczeniem tych swobód, które wszystkie środowiska twórcze wywalczyły sobie poprzez "odwilże" i "odnowy", zapewniając literaturze polskiej, teatrowi polskiemu, filmowi polskiemu, malarstwu polskiemu, muzyce polskiej miejsce szczególne w życiu narodowym i w świecie — inne zgoła niż to, które jej wyznaczyła kiedyś stalinowska ideologia. Zamiast zgodnie z jej nałożeniem być folklorem radzieckiej prowincji /"narodowym w formie, socjalistycznym w treści"/, stała się kultura polska wyrazem i świadectwem nieujarzmionych polskich aspiracji do bytu odrębnego. Posierpniowe miesiące 1980/1981 nie były w dziejach powojennej kultury polskiej nagłą eksplozją, lecz punktem dojścia — sukcesem, na który złożyło się tak wiele: opór bierny i czynny przeciw uniformizacji, obłudzie i zuchwalstwu, obrona rzemiosła i imponderabiliów, działania jawne i niejawne. A nade wszystko silna i nigdy nie zachwiana świadomość tradycji, poczucie losowej ciągłości, żywa wymowa historycznych analogii. Dla każdej sytuacji, jaką stwarzała PRL, był wzór gotowy w całej historii porozbiorowej. Oto źródła sukcesu, którym było zachowanie kulturalnej ciągłości i tożsamości wbrew stalinowskiej i neostalinowskiej ideologii, wydarcie aparatowi partyjnemu i rządowemu sporego zakresu swobód twórczych i ideowych, stworzenie w otwartym konflikcie z władzami niezależnego obiegu publikacji, a na koniec, po sierpniowej rewolcie robotniczej, zarysowanie pod osłoną "Solidarności" oryginalnego programu rozwoju kultury polskiej opartego na społecznym, niezależnym, mecenacie. Program ten powstawał na zjazdach walnych ZLP, SDP, SPATiF-u, i innych związków twórczych, w pracach Komisji Porozumiewawczej Stowarzyszeń Twórczych i Naukowych, miał znaleźć swój najpełniejszy wyraz w uchwałach i rezolucjach Kongresu Kultury Polskiej, którego obrady przerwało ogłoszenie stanu wojennego. Świadectwem twórczej myśli tego okresu są zresztą czasopisma literackie i w ogóle ówczesna prasa.
Oprócz pieniędzy i materiałów władza gotowa będzie zapewne ofiarować twórcom swoiste "swobody". Cenzura na pewnych punktach np. na punkcie ZSRR lub wojska, do obłędu wyczulona — w wielu innych jest o wiele liberalniejsza od cenzury Gierkowskiej. Tamta np. zabraniała pisać w prasie o brakach żywnościowych, zatruciu środowiska, o katastrofie mieszkaniowej i zdrowotnej, obecna nie zabrania — ba! trudno się też dziwić, skoro król nie tylko sam przyznał, że jest nagi, lecz nawet publicznie się sfajdał. Nie ma też, jak dotychczas, list proskrypcyjnych, czyli tzw. cenzury podmiotowej, i nawet pisarze z emigracji lub miejsc odosobnienia mogą znaleźć się w oficjalnym druku. Wychodzą teraz książki od lat przetrzymywane w wydawnictwach z powodów personalnych. Wreszcie — rzecz niesłychana w socjalistycznym "obozie" — cenzura pozostawia ślad swych interwencji w postaci groteskowych zresztą odnośników do odpowiednich paragrafów ustawy.
Więc władza, która w ramach "normalizacji" lubi posługiwać się superlatywnymi ocenami swych własnych czynów, takimi jak np. "najdonioślejsza w dziejach Polski reforma gospodarcza", "największe w historii parlamentaryzmu dzieło legislacyjne obecnego sejmu", "najliberalniejsza w Europie ustawa o związkach zawodowych", może powiedzieć, że stworzyła twórcom swobody, o jakich marzyć nie śmieli.
Istotnie, jeżeli swobody owe polegają tylko na tym, że się pisze jak się chce i o czym się chce, to władze miałyby rację o tyle, że dały ze swej strony wszystko, co dać mogą, nie zmieniając ustroju. Ale właśnie chodzi o to, że wolność twórcza polega na czym innym. Na owej "racji dodatkowej", czyli na wewnętrznej zgodzie człowieka z jednym bodaj jej celem — bliższym lub dalszym, jawnym lub ukrytym, bardzo głębokim, lub tylko powierzchownym. Ludzie muszą wiedzieć, że to, co robią w jakiejkolwiek dziedzinie, czemuś dobremu i trwałemu służy. Otóż teraz tego właśnie nie wiedzą. Nie wiedzą nade wszystko, czy tworząc jakiekolwiek pozytywne wartości w tym kraju, umacniają jego byt niezależny czy jedynie władzę, która jego losem frymarczy, samej sobie tylko kupując trwałość. Twórcy nie wiedzą, czy okazując swoje talenty i możliwości, podnoszą wartość kultury narodowej czy też wartość ową oddają w nieuczciwy pacht. I nie wiedzą, co dla nich i dla ogółu w tej chwili lepiej: pracować dla wspólnego dobra czy pogrążyć się w prywatnym życiu, skoro dobro wspólne jest w złych rękach. Więc aktor nadal zastanawia się, czy wystąpić, malarz — czy pokazać swe obrazy, a pisarz nie jest pewien, czy powinien pisać, wydawać, przemawiać, pokazywać twarz.
Przed twórcami stoi ten sam problem, co przed hodowcą cieląt; oddać je na zmarnowanie czy zarżnąć i zjeść samemu. Pisać, reżyserować, grać po to, żeby władza psuła to po swojemu i chwaliła się przed światem dynamiką rozwoju, pluralizmem i tolerancją "kultury socjalistycznej" — czy też swój talent spożytkować inaczej, poza strukturami scentralizowanej kultury urzędowej.
Czy to możliwe? Pewnie nie — na dłuższą metę. Ale to inna sprawa. Na razie mamy do czynienia z tym "odruchem odmowy". Zarówno w hodowli, jak w twórczości kulturalnej.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.
Dodatkowe informacje o autorach i źródle znajdują się na stronie dyskusji.