Literatura, biografia i krytyka/Teatr (Kosa i kamień, Okno na pierwszem piętrze)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Teatr
Podtytuł Kosa i Kamień, przysłowie dramatyczne J. I. Kraszewskiego. — Okno na pierwszym piętrze, dram. w 1-ym akcie J. Korzeniowskiego.
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LXXIX

Pisma ulotne (1874-1877)
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom LXXIX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Teatr.
Kosa i Kamień, przysłowie dramatyczne J. I. Kraszewskiego. — Okno na pierwszem piętrze, dram. w 1-ym akcie J. Korzeniowskiego.

Panna Iza była to chodząca wiosna, miała lat 21; miała piękność, dowcip, żywość i dobre serce; miała wreszcie typową ciotunię z białymi loczkami, trochę zrzędną, ale więcej pobłażliwą; miała nakoniec jeszcze jedną wadę, jeżeli to wadą nazwać można: żadną miarą nie chciała iść za mąż.
I dlaczego? Nie stała temu na zawadzie oschłość duszy — wcale nie. Do furtki jej serca może nie zapukał dotąd różowy paluszek cypryjskiego chłopczyny, to prawda, ale nie idzie za tem, aby to serduszko nie było zdolne czuć i odczuwać miłości. Owszem, była to natura wrażliwa i uczuciowa, ale właśnie z tych powodów nie umiała się pogodzić z prozaiczną rzeczywistością, w której konwenans tak zastępował lub pokrywał istotę rzeczy, jak plewa pokrywa prawdziwe ziarno. Potrzeba było, żeby powiew prawdy i prostoty odwiał tę plewę, a tak szczęśliwy wypadek nie zaszedł dotąd.
Panna Iza więc rozdawała koszyk za koszykiem. Ona miłość uważała za coś więcej, niż za etykietę salonową; małżeństwo za coś więcej, niż prosty układ rodzinny, a tymczasem ciotunia swatała zupełnie prozaicznie.
I oto co tydzień przywożono pannie konkurenta, niby „bażanta na półmisku“. Młodzieniec wchodził, kłaniał się, robił słodkie, jak figi, oczy, zacierał ręce, chrząkał, zaczynał rozmowę w klasyczny sposób od pogody, udawał zajętego, a nawet zakochanego; w rzeczywistości nudny był i pospolity, przykrojony tak na miarę krawca, jak każdy inny pomiot salonowy, znudził więc panienkę, rozgniewał i po jednej wizycie uciekał, jak zmyty, aby się już więcej nie pokazać.
Próby te, powtarzane dość często, martwiły jednak biedną Izę, i właśnie widzimy ją, zagrożoną podobnem zmartwieniem w chwili, gdy się zaczyna sztuka.
Ciotunia układa nowe małżeństwo: za chwilę ma przyjechać pan Radca, dawny jej znajomy, z synem swoim Roderykiem, który ma być nowym „bażantem na półmisku“. Ciotunia zrzędzi i prosi: A moja Iziu, ubierz się, a bądź grzeczną, a bądź uprzejmą, a Iziu, Iziu! A tymczasem Izia kręci się, śpiewa, trzepie i obiecuje, że, jak tylko pan Roderyk się pokaże i zacznie się do niej wdzięczyć, zaraz mu głowę urwie bez żadnej litości.
Tymczasem za oknem trzask z bicza; zajeżdża radca z synem. Wchodzą; radca poważny, siwy; syn ładny chłopak, jak malowanie, ale zimny jakiś i sztywny, jak Anglik. Witają się i za chwilę staruszkowie, zmyśliwszy jakiś interes, zostawiają młodych sam na sam.
Gra zaczyna się. Między młodymi panuje milczenie. Hm! hm!… panienka; jeszcze milczenie. Młodzieniec siedzi sobie chłodny po gentelmańsku, jakby nikogo więcej nie było w pokoju. Obowiązki gościnności nakazują pannie Izie zacząć rozmowę, zaczyna więc. Wprawdzie niebardzo grzecznie, nawet wcale niegrzecznie, ale zaczyna. Młodzieniec odpowiada i… cóż to jest? On się wcale nie wdzięczy! Co to jest! ani mu się śni przymilać. Chwilami, kiedy rozmowa się przerywa, młodzi spoglądają wzajemnie na siebie. Znali się już kiedyś. Widzieli się przed paru laty. On ją pamiętał pensyonarką z burakowemi rękami, ona jego sztywnym studentem niemieckim. Teraz, ho, ho, mój Boże; co to za zmiany. Ależ ona wcale dziś niepodobna do tej pensyonarki, myśli pan Roderyk. Ależ on wcale niepodobny do tego studenta, myśli sobie panna Iza. I znów rozmowa. Ten gentelman wcale odmiennego pokroju, niż inni, myśli panienka; można z nim mówić otwarcie. I niewiele myśląc, powiada mu: czy pan wie po co tu pana przywieźli? On nie wie lub udaje, że nie wie. Oto pana tu przywieźli… no!… zawsze to trochę ambarasujące… oto przywieźli pana… abyś się… no!… o mnie starał, ale ja ani myślę iść za mąż, kończy prędko, jakby chciała wielki ciężar zrzucić z serca. I patrzcie, co się stało. Oto jego sztywność znika, radość strzela mu z oczu, zrywa się i mówi z zapałem: Ach pani! jakże to dobrze! bo i ja nie mam najmniejszego zamiaru żenić się z panią, mnie ojciec przywiózł tu przeciw mej woli. Jakto dobrze, żeśmy sobie to powiedzieli, teraz przymus między nami znika i jesteśmy przyjaciółmi.
Istotnie; przymus między nimi znika, ale po co to zapierać; ubodło ją trochę to, co on powiedział. Ej, panno Izo! panno Izo! Bawią się niby wesoło, widocznie; zbliżyli się do siebie, dobrze jakoś jednemu przy drugiem i miło, przyjaciel coraz bardziej przychodzi do przekonania, że jego przyjaciółka jest śliczna, dowcipna, rozkoszna; przyjaciółka coraz jaśniej dostrzega, że przyjaciel jest najmilszy w świecie chłopak. Przyjaźń potęguje się i wzbiera co chwila, aż wreszcie po pół godzinie rozmowy taż sama przyjaźń dochodzi do tego, że przyjaciel, cisnąc rękę przyjaciółki, mówi: Pani! kocham cię nad życie, nad szczęście własne! etc. etc. (patrz własne pamiętniki z czasów młodocianych); przyjaciółka zaś zmieszana, wzruszona, niby się broni, koteczka, niby chce jeszcze żartować, rumieni się, miesza coraz bardziej, sama nie wie, co się z nią dzieje i… resztę czuły słuchacz w swej duszy łatwo dośpiewa.
Sztuczka, jak widzimy, czysta, pogodna, a przytem dyalogowana z niepospolitą zręcznością, stanowi prawdziwie cenny dla naszego teatru nabytek. Dla spracowanego, a czasem i skołatanego umysłu jakże miło jest odświeżyć się takim wiosennym uśmiechem, zarówno wdzięcznie, jak szlachetnie odbijającym od tłustych lub rozpustnych fars francuskich, choćby nawet i od dramatyzowanych obrazków feuilletowskich, w których wielkoświatowe wiarołomstwo stara się, pod szatą wykwintności i ogłady, ukryć główną swą, bądź co bądź, cechę: nikczemność.
Co do wewnętrznych motywów sztuki, krytyka słusznie może zarzuca zbyt nagłe przejście od obojętności i małżeństwo-wstrętu do gwałtownej miłości, ale pamiętajmy, że młodość, która, jak mówi Słowacki, każe się łabędziej parce unosić po świecie, i sama unosi się łatwo. Z drugiej strony, jak dalece miłość jest zdradliwą, jak może nagle a niespodziewanie uchwycić za serce, o tem nie potrzebuję i wspominać, albowiem wiedzą to wszyscy, począwszy od Anakreonta, a skończywszy na księdzu Bace, którego refleksye o nagłości śmierci dadzą się i do miłości zastosować.
„Okno na pierwszem piętrze“ J. Korzeniowskiego nie jest sztuką nową, ani pierwszy raz graną, ale tylko wznowioną, dlatego wspomnę o niej pokrótce. Treścią jej jest wiarołomstwo małżeńskie, przedmiot, dziś przez Francuzów zużyty, oklepany i nadużyty, a zarówno niesmaczny, jak niebezpieczny. U Korzeniowskiego jednak przedmiot ten nie dowodzi, jak np. w dzisiejszem komedyopisarstwie francuskiem, zgubnego kierunku literatury, ale służy mu tylko jako motyw do rozwinięcia kilku charakterów, o które autorowi chodziło. Mąż, przebaczający nie upadłej jeszcze, ale blizko przepaści stojącej żonie, wydawał się naszemu dramaturgowi pięknem studyum artystycznem. Nie chodzi tu jednak o żadne z pytań w rodzaju Dumasowskim. Korzeniowski nie stawia kwestyi socyalnej, nie rozważa, kto winien i kto komu ma większe prawo głowę ukręcić. Słowem, nie filozofuje nad wiarołomstwem, jak socyolog, ale maluje wypadek, jak artysta i psycholog. Zresztą malowidło to nie należy do najprzedniejszych. W pierwszych dwu aktach, a raczej obrazach, niema za grosz prawdy i zgodności z naturą. Starzy lokaje lub starszy pasiecznicy, filozofują tu nad marnościami świata tego i w długich tyradach wyłuszczają ad usum delphini swoje poglądy na życie sielskie i samotne, wolne od burz, huczących na wielkim świecie. Trzeci obraz najlepszy: akcya wzbiera tu i potężnieje niepospolicie; niektóre sceny stają się prawdziwie świetne, katastrofa pomyślana oryginalnie, wzrusza, a nawet i porywa.
Na nieszczęście i tu jednak nie obeszło się bez pewnych niekonsekwencyi. Mąż, który winę żony chce dla honoru domu i imienia zatrzeć, nie powinien kazać skakać jej kochankowi za karę z okna na pierwszem piętrze, z tego prostego powodu, że kochanek mógłby złamać nogę, rękę, narobić wrzasku lub przeleżeć do rana pod oknem pani, coby do ukrycia sprawy wcale się nie przyczyniło.

Niwa, r. 1875, t. VII.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.