Listy z podróży po Ameryce/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Listy z podróży po Ameryce |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza tom II, tom III |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons (t.2) Skany na Commons (t.3) |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
WSTĘP. |
W życiu literackiém dzieje się wiele rzeczy tak nagłych a niespodziewanych, jak śmierć, od któréj zastrzegamy się w suplikacyach, lub assekurujemy w naszych towarzystwach ubezpieczeń. Co do mnie, jak prawdziwe dziecko wieku, nie zwykłem się dziwić lada czemu, i gdyby mi ktoś nawet powiedział, że:
„Był młody, który życie wstrzemięźliwe pędził,
Był stary, który nigdy nie łajał, nie zrzędził,“
wówczas kiwnąwszy głową, poprosiłbym tylko o dalszy ciąg téj dobréj bajki, lub co najwięcéj zakończyłbym ją tak jak sam Krasicki:
„Wszystko to być może,
Jednakże ja to między bajki włożę.“
Lecz gdyby ten sam ktoś przyszedł do mnie w lutym i rzekł mi, że przy końcu marca przejadę Niemcy, Francyą, całą długość Anglii; że przepłynę na wiosnę burzliwy Atlantyk, a następnie jak ptak na skrzydłach przelecę niezmierzone przestrzenie wielkiéj kolei od New-Yorku do San-Francisko, i strząsnę proch z obuwia mego na brzegach oceanu Spokojnego, temu odrzekłbym bez wahania:
— Przyjacielu! pisuj artykuły polemiczne do Kroniki Soblonowskiéj, albowiem widzę, że zmysły twoje nie są z tego świata.
Rzeczywiście: prędzéj przypuszczałbym, prędzéj uwierzyłbym, że wydadzą składkowy obiad dla mnie, na którym l’abbé Wylizalski powie mówkę na moją cześć i zamianuje mnie p. o. zelanta przy najmłodszéj i najprzystojniejszéj ze swoich owieczek; prędzéj uwierzyłbym, że Antychryst, jak mnie o tém zapewniała jedna z moich kuzynek z Wołynia, przyszedł już na świat: prędzéj nakoniec uwierzyłbym we wszystko, niż w moją wycieczkę do Ameryki.
A jednak: oto, jak się to stało.
Pewnego poranku przyszedłem do redakcyi i wziąwszy do ręki jedno z pism naszych, począłem je czytać. Było to jakoś w owym czasie, w którym odcinek mój o zelantkach zjednał mi taką sympatyą w niektórych sferach naszego społeczeństwa, że stałem się dla nich polnym marszałkiem wszelkich zastępów piekielnych. Zewsząd groziły mi niebezpieczeństwa. Chevalier Zielonogłowski, który już nieraz poprzednio wołał w celu ukarania umie, o „szpadę ojców swoich,“ o mały włos nie zabił mnie w pojedynku, a nie zabił tylko dlatego, że nie wyzwał; hrabianka Pipi wydawała zawsze un petit cri, jak zraniony gołąb, ilekroć ujrzała nazwisko moje, drukowane w którémkolwiek z pism warszawskich; w ciszy zaś każdego poranku dochodził mnie płacz świątobliwego oburzenia Kroniki Soblonowskiéj.
Ach! nie piesek to zginął Kronice Milutek, ani ziarenko z różańca; żadne z jéj dzieci nie zbłąkało się w lesie grzechów Przeglądu Tygodniowego; a jednak płakała ciągle, jak owa panna, która
„Słuchać wcale nie chciała,
Tylko ciągle płakała:
Mój zielony dzban,
Stłukłci mi go pan!“
Niestety, nie mogę ukryć, że powodem owego płaczu byłem ja, a raczéj znów ten mój nieszczęśliwy odcinek o matkach chrześciańskich. Ja to stłukłem ów zielony dzban pełen słodkiéj wody wzajemnéj adoracyi; ale czyż ja wiedziałem, że jeżeli matki chrześciańskie cokolwiek czynią lub nie, to tylko dla dusznego ich zbawienia. Nie wiedziałem! mea culpa! za który żałuję tu nawet w Ameryce.
Nic więc dziwnego, że wobec takiego stanu rzeczy, i w owém piśmie, które zacząłem czytać wspomnionego poranku w redakcyi, znalazłem także artykuł, który był względem mnie mniéj więcéj tém, czém jest przysłowiowa koza względem pochyłego drzewa. Autor największéj (co do liczby stronnic) powieści polskiéj, spojrzał w owym artykule á vol d’oiseau na społeczeństwo i rozpłakał się rzewnie; potém siadłszy w swą łódkę pasterską, żeglował po falach własnych łez ku opinii publicznéj, i zyzując jedném okiem na Prusa, drugiém na mnie, wołał na ludzi, że koniec świata jest blizki, że apokaliptyczne potwory zaczęły nietylko chodzić po świecie, ale i pisywać odcinki, i że on pierwszy przepowiada to w swém piśmie, którego prenumerata wynosi: w Warszawie tyle a tyle, na prowincyi tyle a tyle, kwartalnie tyle, miesięcznie tyle, etc.
Nie jestem jeszcze tak zepsuty, abym nie miał żałować za grzechy; przejęła mnie więc skrucha, i począłem robić rachunek sumienia za siebie i za mego kolegę Prusa.
Ach! lista grzechów naszych była długa, jak „Bakałarze“ Adama Pługa. Namawialiśmy ludzi do zakładania straży ogniowych, szkółek, ochronek, jedwabnictwa, muzeów, resurs rzemieślniczych, ogrodów zoologicznych, spółek, banków, regulowania brzegów Wisły, do assenizacyi, kanalizacyi, giełd zbożowych. Nie dawaliśmy nikomu spokoju, jeździliśmy po komitetach; wołaliśmy o drogi bite; napadaliśmy na niewinne pograniczne spekulacye z okowitą, tak jak gdyby system wolnego handlu nie był wyższym od celnego; nie dawaliśmy ani chwili odpoczynku zalegającym w opłatach członkom rozmaitych towarzystw, tak jakby godziło się marnować grosz ciężko zapracowany na Bóg wié jakie niepewne cele. Słowem, daliśmy się we znaki najspokojniejszym obywatelom naszego kraju, obywatelom, którzy są hamulcem, nie dozwalającym aby wóz społeczny stoczył się w przepaść, hamulcem tak nawet silnym, że wóz społeczny nietylko nie druzgocze się w kawałki po nieznanych drogach, ale stoi w miejscu jak gdyby na cześć i chwałę komitetu szosowego zagrzązł w błocie na szosy pod Warszawą.
Rozmyślałem tak tedy długo, a żal coraz większy i coraz większa skrucha ogarniała serce moje, gdy nagle usłyszałem swoje nazwisko, wymówione w przedpokoju redakcyjnym. Ktoś pytał się woźnego, czy może widziéć się ze mną.
— Wielki Boże! — pomyślałem sobie. — To zapewne Chevalier Zielonogłowski ze „szpadą ojców swoich.“
I zdjął mnie strach przed „szpadą ojców“ kawalera Zielonogłowskiego. Co to będzie? co to będzie? — pytałem się sam siebie.
Tymczasem drzwi otworzyły się. Do redakcyi wszedł jakiś dżentelman, mający koło sześciu stóp wzrostu, ze wspaniałą jasną brodą.
— Czy z panem Litwosem mam honor mówić! — spytał nizkim basowym głosem, który przypomniał mi ryk lwa.
— Czém panu mogę służyć? — odpowiedziałem z uprzejmym pośpiechem, robiąc rękoma z tyłu rozpaczne wysilenia, aby dostać się do laski stojącéj w kącie, która jak na złość zsunęła się właśnie na ziemię.
— Czy to pan pisuje „Chwilę obecną?“
Stało się — pomyślałem.
— To jest... właściwie... Bo to widzi pan, czasami reporterowie przynoszą mi mylne fakta... Ale z kimże mam honor?
— Jestem X. z Poznańskiego?
Odetchnąłem, albowiem nigdy nic nie pisałem o Poznańskiém.
— A więc pan z Poznańskiego?
— Tak, panie.
— Ach! to właśnie cieszy mnie niewymownie.
— Widzę, że pan nie bardzo kocha warszawiaków.
— Owszem, panie. Tylko bez wzajemności.
— Otóż przyszedłem spytać, czy panowie macie jakie stosunki z Ameryką?
— Nie mogę panu ukryć — odpowiedziałem ze spuszczonemi oczyma — że nasza gazeta liczy tam kilka tysięcy prenumeratorów...
— Aż tylu?
— O, tak! między innymi prezydent Grant pilnie studyuje naszą politykę.
— Nie chodzi mi o tak wysokie stosunki. Ja, panie, wyjeżdżam do Stanów Zjednoczonych pojutrze, i chciałbym od panów dostać list do pana Horaina. Czy pan zna pana Horaina?
— Oh! doskonale... Od trzech lat.
Mówiąc nawiasem czytałem wszystkie listy pana Horaina, ale jego samego nie widziałem nigdy w życiu.
— Więc pan zna go od trzech lat? Ależ mnie się zdaje, że on od czterech lat mieszka w Ameryce?
— Omyliłem się: znam go od sześciu lat.
— Owóż prosiłbym panów o list do niego. Ja chcę tam kupić kawał gruntu i osiedlić się. Moja żona słaba, potrzebuje ciepłego klimatu, a tam słyszę ciepło.
— Jak gdzie. Ale przecież i we Włoszech ciepło.
— Ciepło, ale drogo: tymczasem tam, słyszę, ziemię darmo dają, tylko się trzeba strzedz, żeby nie okpili, bo to chytry naród. Owóż pan Horain, jako człowiek miejscowy, pomoże mi i powié komu ufać, komu nie. A przytém i ja się z nim potrafię rozmówić, bo to ja po angielsku... jakoś nie ten... tego...
— Dobrze. Damy panu listy do pana Horaina.
— A pan sam się na wystawę nie wybierze?
— Ja? poczekaj-no pan... jeszczem się nad tem nie zastanowił... Zaraz... Wybiorę się, nie wybiorę, wybiorę, nie wybiorę... wybiorę... Tak jest! jadę, panie.
— A to pan jedź teraz ze mną: będzie nam obudwom raźniéj.
— A która teraz godzina?
— Samo południe.
— O drugiéj jadam obiad, mam więc dwie godziny czasu do namysłu. Przyjdź pan na obiad, będę zdecydowany.
— Dobrze. Żegnam pana!
— Kłaniam się panu serdecznie. Pani dobrodzice moje uszanowanie!
Zostałem sam.
Godzina pierwsza po południu uderzyła na naszym zakatarzonym zegarze, a ja siedząc na tém samém miejscu, rozmyślałem jeszcze jechać, czy nie jechać, jak Hamlet nad swojém: „być czy nie być.“ Ale jeżeli nie pojadę, cóż będę robił? Będę pisywał po nocach?... Ależ i w Ameryce mogę pisywać także. Co więcéj, doktor zalecił mi, żebym nie pisywał po nocach; a ponieważ w Ameryce właśnie wtedy wypada noc, kiedy u nas dzień, zatém pisywać w Ameryce w nocy, jestto pisywać w Europie we dnie, czyli: jechać do Ameryki, jestto wypełniać polecenia swego doktora.
Daléj; jeśli pojadę, nie będę robił korrekty własnych utworów, czyli nie będę ich czytywał... To także coś znaczy.
Nakoniec: co mi tu pozostaje w Warszawie? Ożenić się? „Ach! na piramidzie, raz odebrałem list, że za mąż idzie!“ A przytém ów „un petit cri“ zranionego gołębia, który wydaje hrabianka Pipi, na widok mego nazwiska, odebrał mi wszelką nadzieję. Zresztą aplikowałem ja biedny człowiek o urząd i rangę męża dość długo; lecz cóż? Ofiarowywano mi czasem małe gratyfikacye, na stały jednak etat nigdy przejść nie mogłem. Nie! to nie dla mnie, zwłaszcza po owym ostatnim przeklętym odcinku, po którym, na samo wspomnienie o mnie wszystkie matki z bractwa przejmuje całkiem pozaświatowy dreszcz zgrozy, jak na wspomnienie węża, który namówił Ewę, żeby ściągnęła rękę, urwała jabłko i sama jadła i dała mężowi swemu.
Mój Boże! czyż ja kiedykolwiek w życiu namawiałem jaką Ewę, aby urwała jabłko i sama jadła, a zwłaszcza aby dała mężowi swemu! Ale stało się. Czynów dokonanych, z progu przeszłości, jak mówi Deotyma, sam Bóg nie odwoła. Stało się. Nie ożenię się nigdy.
Ergo, cóż mi więcéj pozostaje?
Majątek? nie zrobię go nigdy. Długi? narobiłem ich już. To ostatnie wspomnienie zdecydowało mnie. Eh! co tam! jadę do Ameryki.
W każdym razie, przecie nie wyjeżdżam na zawsze. Zobaczę morza, stepy, miasta, kraje, nowych ludzi, czerwonoskórnych Indyan, stada dzikich bawołów, niedźwiedzie, jaguary, amerykańskie humbugi, a przytém może jaka miss jasnowłosa... Wbrew opinii ogólnéj, zawsze utrzymywałem że jestem przystojny.
O godzinie drugiéj poszedłem na obiad. Nowy mój znajomy czekał już na mnie.
— No i cóżeś pan postanowił?
— Postanowiłem zjeść obiad.
— A potém?
— Potém udać się do gospodarza domu, aby wydał świadectwo paszportowe, że przeciw memu wyjazdowi nie zachodzą żadne przeszkody; następnie podać się o paszport, uzyskać zaświadczenie, że całe życie byłem spokojnym safandułą, który płaciłby najregularniéj podatki, gdyby posiadał jaką nieruchomość, i który prócz pewnych dość zresztą hałaśliwych zajść z gospodarzem domu, nie miał żadnych innych, że choćby jeszcze i dla tego, że jest nieżonaty.
— I czy pan uzyszcze paszport na czas?
— Pewno nie. W takim razie czekaj pan na mnie.
— Dobrze, ale w Bremie.
Po téj rozmowie, tegoż samego dnia jeszcze począłem robić starania o paszport. Człowiek, który wyjeżdża do Ameryki, jest jeszcze u nas rzadkością. Wyobrażam sobie nawet, że po powrocie, w powiecie Łukowskim, z którym łączą mnie liczne stosunki, przynajmniéj przez miesiąc będą mnie uważać za rodzaj powiatowego Ferdynanda Korteza. Mój dziad nieboszczyk, Panie świeć nad jego duszą, raz jeden tylko za dni swych był w Puławach, a raz w Królewcu, i miał o czém opowiadać przez całe życie. Dziś minęły te piękne dni Aranjuezu; ale Ameryka ma jeszcze swój urok, dlatego po biurach patrzono na mnie, jak na jakiś osobliwszy okaz zoologiczny; miejscami zaś zadawano mi nawet pytania, świadczące, że geografija należy u nas do nauk najbardziéj rozpowszechnionych.
— To, panie, przez morze się jedzie do Ameryki?
— Zdaje mi się: wiem że koléj jeszcze nieskończona.
Dzięki Ameryce i dzięki szczególniejszemu interesowi, jaki ta część świata budzi w naszych władzach municypalnych, uzyskałem paszport dość prędko. Pozostawało go tylko zaawizować u konsula.
— Nie potrzeba: — mówił mi jeden z moich przyjaciół.
Ale ja nie zaniechałem zamiaru. Jakto, jażbym miał pozbawiać przyjemności konsulat zaawizowania może pierwszego i ostatniego paszportu; miałbym mu stawać na przeszkodzie w wypełnieniu jedynéj może czynności urzędowéj. Wiedziałem wprawdzie, że za wizę trzeba płacić, ale wiedziałem również, że gdybym się bardzo uparł, to jeszcze konsulat byłby mi dopłacił, za rzadką sposobność, jakiéj mu dostarczyłem.
Udałem się tedy do konsula, którego szczęśliwie zastałem w biurze.
— Mego sekretarza niéma — rzekł mi — zechciéj pan potrudzić się po trzeciéj.
Schowałem paszport do kieszeni.
— Nie mogę — odpowiedziałem. Wyjeżdżam o drugiéj; muszę się tedy obejść bez wizy.
Mój interlokutor zbladł.
Pierwsza wiza dla konsula, to tak jak pierwsza długa suknia dla podlotka, jak pierwszy meszek nad ustami dla młodzieńca, jak pierwszy drukowany artykuł dla literackiego embriona, jak pierwsze szlify dla podoficera, jak pierwszy pocałunek i pierwsze „kocham ciebie“ dla pensyonarki.
A tu sposobność owéj pierwszéj wizy była i mogła przeminąć, może na zawsze.
— Panie — rzekł mi więc konsul — nie będę czekał na sekretarza, niech go tam dyabli wezmą: dawaj pan paszport, zaawizuję sam, byle prędzéj.
Dałem więc paszport.
Interlokutor mój wyciągnął z biurka ogromną szufladę i wydobył z niéj takie mnóstwo pieczęci, puszek z farbą, opłatków, laków, że wystarczyłoby tego dla zaawizowania wszystkich paszportów z całych Stanów Zjednoczonych.
Ale każdy debiut ma swoje strony rozkoszne, ma jednak i przykre! Nieraz gdy dwóch chłopców bawi się w woźnicę i w konia, woźnica nie umie powozić, koń musi go uczyć. Po niejakiéj chwili, konsul począł się namyślać i drapać w głowę.
— Panu o prostą wizę chodzi? — spytał.
— Tak, byle w dobrym gatunku.
— Hm!.!. Dyabli nadali tyle tych pieczęci.
— Palnij pan pierwszą lepszą.
— Ale to trzeba na końcu paszportu?
— Najlepiéj trzymać się środka. W Stanach Zjednoczonych są tylko dwie partye: demokratyczna i republikańska, a niéma trzeciéj, dlatego jest źle.
— A tak! tak!
— A pan do jakiéj partyi należy? — spytałem z nienacka.
— Ja?... tego... jakże się nazywa?... Mam przecie gdzieś zapisane, ale napamięć...
— A cóż wiza skończona?
— Zaraz, zaraz. Dyab... nadali te pieczęcie. E! wié pan co? kropniemy największą, zawsze to nie zawadzi.
— Kropnijmy największą.
Konsul wydobył z szuflady coś nakształt tarana do zabijania palów w Wiśle.
— A toż to prześcieradło możnaby tém zaawizować — rzekłem.
— To nic, poradzimy... O, dla Boga! a to istotnie ciężkie!
— Może panu pomódz? Raz, dwa, trzy... Hoop! siup!
Rozległ się głuchy łoskot stołu, na który padła pieczęć. Zdawało się, że mój paszport krzyknął: „O Jezu!“ Schowałem go do kieszeni i wyszedłem.
Była godzina dwunasta w południe, o wpół do trzeciéj miałem wyruszyć, ale przedtém musiałem iść na pożegnalny obiad, który za grosz wdowi wyprawiała dla mnie brać literacka. Wyznaję, że co do tego obiadu miałem pewne obawy. Chodziło mi o to, czy dobre serca koleżeńskie nie będą mnie kanonizować na wielkiego człowieka, i czy nie będzie czasem takich mówek, jak ta, którą raz słyszałem na cześć pewnego literata przybyłego z Poznania, któréj początek podaję:
„Panowie! Nie myślcie, żebym tu w gronie kolegów chciał mówić o Platonie lub Heraklicie. Nie wspomnę także o Nabuchodonozorze, ale... Co to ja chciałem mówić? (brawo!) ale od czasu jak te wieki okryte pleśnią wieków. (Głos z prawéj strony: „było już o wiekach“). Mówca: Ja panu nie przeszkadzam kiedy pan mówisz! O czém to mówiłem? Aha! o pleśni wieków! — Kiedy więc Plato już powiedział... że tego... panie... właśnie! nic więc dziwnego że wniosę toast za zdrowie Platona... nie! Chciałem powiedzieć: kolegi naszego Teodora, który... panowie! który... panowie! który... panowie!... To właśnie co chciałem wyrazić“... (brawo! brawo!).
Oczywista rzecz, że gdybym ja był panem Teodorem, przestraszony własną wielkością rozum mój nie zdobyłby się na równie wymowną odpowiedź i dowiódłbym swoim kolegom, że gorszym jeszcze jestem mówcą, niż literatem. Na szczęście jednak, na owym obiedzie, o którym wspomniałem, więcéj było wina niż mów; skutkiem czego, kiedym jechał po obiedzie na dworzec kolejowy, świat wydał mi się bardzo piękném zjawiskiem. Warszawa najczystszém i najporządniejszém miastem na świecie, kobiety szalenie ładne, bruki nadzwyczajnie wygodne, i gdyby nie przykre zajście, jakie miałem z własną torbą podróżną, wiszącą mi przez plecy, chwile owe policzyłbym do najpiękniejszych w mojém życiu.
Ale zajście to z własną torbą, popsuło mi trochę humor. Wiedziałem, że torba wisi na mnie i żem jéj nie zgubił, trzeba jednak było, że gdym chciał wydobyć z niéj pieniądze i przechyliłem się na lewą stronę, moja torba uciekła mi na prawą — gdy ja na prawą, moja torba na lewą. Gonić kogoś na własnych plecach jest fizyczném niepodobieństwem, dlatego opuściłem ręce i myślałem sobie: stało się! nie pojadę do Ameryki. Szczęściem dobre dusze pomogły mi i w tym kłopocie.
Wsiadłem wreszcie do wagonu, lokomotywa świsnęła i wkrótce przez mgłę i dym tylko widziałem kochane twarze, goniące mnie spojrzenia i ręce powiewające chustkami.
Pogoda była piękna, jakkolwiek luty jeszcze. Czuć było w powietrzu oddech wiosenny. Wkrótce w wagonach zrobiło się tak gorąco, że niepodobna było wysiedzieć.
Wagony nasze, jak wiadomo, ogrzewane są od spodu siedzeń, skutkiem czego, od czasu do czasu zdawało się, że jestem imbrykiem siedzącym na samowarze.
— Ciepło, panie? co? — rzekł do mnie nader okrągły staruszek, jedyny mój towarzysz w wagonie, który nie mogąc wytrzymać, unosił się ciągle na siedzeniu.
— O, ciepło!
— Pewno rozboli mnie głowa?
— Głowa? A to już chyba par esprit de contradiction — odparłem.
W Aleksandrowie zrobiła się noc, a wkrótce stała się tak ciemną, jak zakład p. Łojki w Warszawie, lub jak styl jednego z moich przyjaciół, którego nazwiska nie wymieniam, bo nie lubię nikogo chwalić w oczy. Towarzysz mój zasnął i sapał jak gumowa poduszka nadymana powietrzem, z któréj ktoś takowe wypuszcza. Ja usnąłem także, marząc o Warszawie i o tych których w niéj zostawiłem; usnąłem zaś tak dobrze, że nie obudziłem się aż w Toruniu, gdzie rewidują wagony.
— Pan ma parę nowych butów — rzekł do mnie pruski celny urzędnik.
— Czyż pan chciałeś, żeby wszyscy u nas w dziurawych już chodzili? — odpowiedziałem.
Niemiec pomyślał trochę. Może pomyślał: „przyjdzie czas i na to,“ i zamknął mój kuferek.
Wróciłem do wagonu i usnąwszy znowu, spałem aż do rana, t. j. aż do przybycia do Berlina.
Ranek był: dopiero świtanie. Na ulicach pustki. Tu i owdzie widać było wózki ciągnięte przez psy, które mimo tego, że spotykają się ciągle, nie pomijają żadnéj sposobności, aby oburzyć się wzajem na siebie nadzwyczajnie. Ogromne miasto, znane mi już zresztą, nawpół uśpione jeszcze, migało w różnych blaskach zorzy przed memi oczyma. Przejechałem ze wschodniego banhofu na Lehrter Bahn. Było blizko dwie godziny czasu do odejścia pociągu, wyszedłem więc przed dworzec i począłem rozglądać się na wszystkie strony. Zdaleka widziałem snujące się tu i owdzie małe oddziałki żołnierzy w hełmach ze złoconemi ostrzami, spokojnych i surowych jak dawni legioniści rzymscy. Patrząc na kroki ich miarowe i jednostajne, na mechaniczne poruszenia głów, rąk i nóg, możnaby wziąć ich za machiny bezwłasnowolne, ponakręcane jednym kluczem. Jakoż i są to machiny, dla których kluczem i motorem jest wola wyższa, nieodgadniona nigdy, groźna, chmurna, kryjąca w fałdach togi wojnę i pożogę.
Na prawo błyszczał w promieniach wschodzącego słońca posąg zwycięztwa, ciężki, niezgrabny, trywialny, podobny do wrony, która usiadła wypadkiem na słupie w Berlinie i gotuje się odlecieć.
Czy odleci i gdzie odleci?
Dwie godziny minęły szybko. Siadłem znowu do wagonu. Miałem jechać nie do Bremy, ale do Kolonii. Rozejrzałem się w wagonie: ani jednéj ładnej kobiéty; siedziało tylko kilku Niemców z twarzami mniéj więcéj głupiemi, nabrzękłemi piwem, i jakiś obcy jegomość.
Pociąg, którym jechałem nie dochodzi do saméj Kolonii, ale zatrzymuje się w Deutz, z prawéj strony Renu. Przyjechaliśmy o godzinie dziewiątéj w nocy. Byłem trochę zmęczony, więc udałem się do hotelu Belle-Vue, i kazałem dać sobie numer. Kelner zaprowadził mnie na drugie piętro i wskazał mi stancyą, w któréj miałem noc przepędzić. Zanim zapalił światło, zbliżyłem się do okna i podniosłem roletę, aby spojrzeć na leżącą na drugim brzegu Kolonię.
Spojrzawszy, poleciłem kelnerowi nie zapalać światła i zostawić mnie samego.
Przepyszny widok! Noc była śliczna, pogodna. Księżyc świecił tak jasno, że nieledwie czytaćby można przy potokach srebrnego światła. Pod nogami mojemi płynął Ren. Długie smugi światła odbijały się w przezroczéj toni na drugim brzegu. Bliżéj, mały parowiec sypał deszczem złotych iskier. Cała Kolonia widna była jak na dłoni: światła, spiętrzone grupy domów, ciemne sylwetki kominów, a nad wszystkiém tém wspaniała katedra, górująca nietylko wieżami ale i sklepieniem nad całém miastem, wyniosła, spokojna, urocza i milcząca.
Największe gmachy miejskie wydały mi się w obec niéj lepiankami, tulącemi się niby pod skrzydła potężnej matki. Księżyc oświecał jasno wysmukłe wiązania téj przedziwnéj gotyckiéj architektury; cienie łamały się ze światłem na łukach i wieżyczkach. Było w tém wszystkiém coś mistycznego, coś co przejmuje duszę tajemniczym dreszczem i wyobraźni przyprawia skrzydła. Uczucia religijne, wessane z mlékiem matki, choćby najbardziéj nawet rozproszone w zgiełkliwéj pogoni życia, odnajdują się na widok tego gmachu, oblanego światłem księżyca, jak pogubione perły: Nie są to łagodne i słodkie poruszenia serca, niby jakieś wewnętrzne głosy anielskie, budzące wspomnienia dzieciństwa, jakich doświadcza się naprzykład w naszych kościołach wiejskich w czasie nieszporów, kiedy siwy pleban czyta modlitwy litanii, chłopi odpowiadają mu chórem, jaskółki świegocą pod drewnianém sklepieniem, a brzoza cmentarna poruszana wiatrem, szeleści i dzwoni w okna. W obec tego mrocznego gmachu, w obec tych spiętrzonych jak góry sklepień, nie czujesz się zbłąkaném i zmęczoném dzieckiem w obec ojca, ale prochem w obec Majestatu. Mimowoli przychodzi ci na myśl, że nie masz tu miejsca na inne modlitwy, jak chyba na pieśń suplikacyjną: „Święty Boże, Święty mocny, Święty a nieśmiertelny.“ Kościół wart pieśni a pieśń kościoła. Średnie wieki, z ich wiarą posępną, a stanowiącą chléb ówczesnego żywota, szeregi rycerzy w stal zakutych, owych groźnych drapieżników z nadreńskich burgów zmartwychpowstają przed twemi oczyma. Słyszysz, jak biskup w całym majestacie głosi gloria Dei, a dumne żelazne głowy, tych samych Arnsbergów, którzy dziś śpią kamiennym snem w kościelnéj nawie, korzą się i chylą przed jedném słowem, jak łany zbożowe pod wiatrem. Dziś to już wszystko minęło, ale zadumany wędrowiec, patrząc na milczące owych wieków pamiątki, mimowoli pyta się siebie: czy to wszystko, co wykołysało całe narody, utworzyło całą cywilizacyę, co było źródliskiem i osią całego żywota; czy to wszystko rzeczywiście, nie jest niczém więcéj, jak tylko olbrzymim zabobonem, drugiém smutném studyum illuzyi, jak mówi Hartman, studyum które dla tego tylko minęło, ażeby się zaczęło trzecie?
Nie wiem, czy nie pod wpływem tychże samych myśli, ktoś powiedział, że gdyby nawet Bóg rzeczywiście nie istniał, trzebaby było dla dobra ludzkości Go stworzyć.
Godzina czasu spłynęła mi w przeszłość na podobnych rozmyślaniach. Tymczasem wieczór stawał się coraz bardziéj romantyczny. Parowiec przybił do brzegu tuż pod oknami mego hotelu. W małém Deutz cicho było, bo całe miasto już spało. Tylko sternik siedzący na przodzie statku, śpiewał dość pięknym głosem: „Wacht am Rhein“, a od strony Kolonii dochodził uszu moich świst lokomotywy. Od czasu do czasu lekki wiatr przynosił zaledwie dosłyszalne odgłosy zgiełku i gwaru miejskiego. Żal mi było wstawać od okna, nagle jednak drzwi się otworzyły i ktoś wszedł do mego pokoju.
Był to mój towarzysz podróży.
— Dobry wieczór!
— I dobry i ładny.
— Przyszedłem spytać, czyby pan nie chciał przejść się po mieście?
— Nie, panie. Spodziewam się, że lada chwila nadejdzie tu ktoś, z kim może jeszcze dziś pojadę daléj. A zresztą dobrze mi tu przy oknie.
— Ach! pan patrzy na katedrę.
To mówiąc towarzysz mój zbliżył się do okna i spojrzał w stronę miasta. Księżyc oświecił jasno twarz jego. Zdawało mi się, że czytam całe szeregi myśli i marzeń na jego czole, jakoż po chwili pokiwał głową i rzekł:
— Wié pan co?
— Co? — spytałem ciekawy jego wrażeń.
— Ot, ja myślę, czybyśmy się koniaku nie napili. Wieczór chłodny.
Mimowoli przyszedł mi na myśl wierszyk, który kilkanaście lat temu powtarzał mój professor łaciny, gdy mimo usiłowań z jego strony, woleliśmy dawać sobie prztyki w uszy, niż zachwycać się pięknościami Horacyusza:
Graj im na lutni: tańczyć nie zwyczajni.“
Swoją drogą tak trzeźwy, lubo mający związek z koniakiem pogląd, okiełznał rozbieganą moją wyobraźnię.
— Dziękuję za koniak — odpowiedziałem — uważam jednak, że pan zdrowo na rzeczy patrzy, i winszuję panu tego szczerze.
— A cóż to — odrzekł, wskazując na oblaną światłem księżyca katedrę: — martwy kapitał i nic więcéj.
— Przyjm pan moje gorące uznanie i zarazem dobranoc panu!
Zostałem znowu sam, ale po chwili wszedł ów dżentelman z jasną brodą, z którym według pierwotnego planu miałem się zjechać w Bremie.
Wyznaję, że byłem trochę zmęczony, przejechawszy bez wytchnienia drogę z Warszawy do Kolonii i miałem szczerą chęć przenocowania w Deutz. Byłbym nawet objawił głośno tę chęć mojemu dżentelmanowi, ale on domyślając się widocznie o co idzie, uprzedził mnie i rzekł ironicznie:
— Pan już pewno ani ręką, ani nogą nie może ruszyć. Takieto dzisiejsze pokolenie. Co do mnie, jechałbym chętnie daléj.
Oburzona miłość własna odezwała się we mnie.
— A dokądby pan chciał jeszcze dojechać?
Hm! choćby do Brukseli!
— Ja zaś oświadczam panu, że jadę wprost do Londynu.
Wyznaję, iż mówiąc to, miałem w duszy trochę nadziei, że mój dżentelman nie zgodzi się na tę propozycyą. Myślałem, że go nią przerażę, że zacznie mi tłomaczyć, iż to zbyt daleko, i że oba zbytecznie się pomęczymy, ale ten okropny człowiek uśmiechnął się tylko i rzekł:
— Doskonale. Jedziemy więc do Londynu.
Nie było rady. Kazałem zabrać moje kufry i obaj udaliśmy się na centralny dworzec w Kolonii. Była już prawie północ; chciało mi się spać srodze, ale ruch panujący na dworcu wytrzeźwił mnie. Lubię ten ruch, gwar i wrzawę, panującą na wielkich dworcach kolejowych. Sale płonęły światłem; stoły były nakryte. Z zewnątrz dochodził nas świst i sapanie lokomotyw, pomięszane z odgłosem dzwonków i nawoływaniami konduktorów. Ludzie biegali na wszystkie strony, przenosząc kufry, pakunki. Przejeżdżający wołali wszystkiemi językami na garsonów. Siedzący obok nas jakiś anglik z wyciągniętą twarzą i wyciągniętemi nogami, badał starannie palcami wnętrze swego nosa, spoglądając przytém na ludzi tak, jak gdyby wszyscy wyłącznie po to byli zebrani, ażeby on miał się czemu przypatrywać.
Kazaliśmy podać sobie coś do zjedzenia. Zauważyłem wówczas pierwszy raz, że nasze palone buty, futrzane szuby i baranie czapki poczynają nam zjednywać popularność. Małe grupki ludzi przyglądali się nam ciekawie. Brano nas widocznie albo za jakichś rossyjskich książąt, albo za hercegowińskich posłów, wysłanych o pomoc przeciw Turkom. Skutkiem współczucia zapewne dla nieszczęśliwych męczenników tureckich, kazano nam płacić za wszystko dwa razy więcéj, niż się należało.
Wsiedliśmy wreszcie do wagonu. Wkrótce jadący z nami do Brukselli jakiś francuz począł nas wypytywać o nasze pochodzenie.
— Jesteśmy Polacy — odpowiedziałem.
Tu przysłowiowa francuzka znajomość geografii zabłysnęła z całą świetnością.
— Ach! to panowie tam blizko placu wojny — rzekł.
— Jakiéj wojny?
— Jakże się nazywa?... Hercegowiny i Turcyi.
— O! bardzo blizko, panie: tylko przez ścianę. Jak się biją, to u nas doskonale strzały słychać.
— Tiens!
Poczém wpadliśmy w ocean wielkiéj polityki, wpadliśmy zaś tak głęboko, żeśmy żadną miarą nie mogli dostać się do brzegu. Swoją drogą, niespełna w pół godziny zmieniliśmy całkowicie kartę Europy. Nasz francuz zaś porobił takie podboje w Prusach, że musieliśmy wstawiać się za biednémi Niemcami, żeby im chociaż Berlin zostawił.
— Non, messieurs! non! — odpowiadał, nie dając się uprosić.
Zaannektowawszy tedy i Berlin, wziąwszy do niewoli Bismarcka i przeznaczywszy mu na dożywotnie więzienie wyspę Oleron, strudzony tylu wojennemi czynami, nasz francuz zwinął się w kłębek około własnego środka, a raczéj zamknął się jak scyzoryk o dwóch ostrzach, jak mówi Prus, i usnął, a my poszliśmy za jego przykładem.
Ale tu mój towarzysz odkrył widocznie nowy sposób zjednywania sobie popularności, to jest począł chrapać po mazowiecku tak, że wszyscy, rozbudziwszy się, pytali przerażeni, co się stało?
— Mon Dieu! qu’est-ce que ça veut dire? — pytał francuz, wytrzeszczywszy ogromne oczy.
— E, to nic! — odpowiadałem spokojnie: — on dort chez nous comme cela.
Tymczasem mój towarzysz, z otwartemi ustami z głową niżéj od nóg, świszczał, ryczał, sapał, rzał, gwizdał, — słowem: wydobywał z siebie tak nadludzkie, tak fantastyczne, a nagłe i niespodziewane odgłosy, że i mnie samego, jakkolwiek słyszałem już nieraz jak nasza szlachta chrapie, zaczęło ogarniać zdziwienie.
Wkrótce téż zauważyłem, że wagon nasz stawał się coraz pustszy. Co stacya, jaki taki zabierał swoje manatki i wynosił się do innych przedziałów. Na granicy belgijskiéj było już nas tylko dwóch. Pociąg zatrzymał się. Do wagonu wszedł, już nie mrukliwy pruski konduktor, ale belgijczyk, ubrany w czarne kepi; i poprosił nas po francuzku, ażebyśmy udali się do rewizyi rzeczy.
— Co to jest? — pytał rozbudzony mój towarzysz, wodząc na wszystkie strony oczyma.
— Granica belgijska, rewizya.
— Zdaje mi się żem się trochę zdrzymnął.
— Bardzo niewiele!
— A gdzież się reszta pasażerów podziała?
Oparłem rękę na jego ramieniu:
— Galilee vicisti! żaden nie dotrzymał placu. Wszyscy drapnęli.
Rewizya zajęła nam bardzo niewiele czasu. Zjedliśmy wieczerzę, wypili po pół butelki wina i ruszyli daléj. Dzień już robił się dobry, gdy zbliżaliśmy się do Brukselli. Śliczne to miasto, po Paryżu najpiękniejsze ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widziałem; otoczone wzgórzami pokrytemi lasem i cudnemi dolinami, otrząsało ze siebie białawe tumany nocy i z mgły wywijało się, skąpane w różowém świetle i niby uśmiechnięte po dobréj nocy i dobrym śnie. Pociąg wreszcie stanął. Znowu mieliśmy trzy godziny czasu, wyszedłem więc na miasto, aby odświeżyć wspomnienia z przed dwóch lat, przed którymto czasem byłem w Ostendzie. Na ulicach panował już ruch. Flamandki siedzące na małych wózkach, wiozły do miasta mleczywo, a twarze ich spokojne i uczciwe zdawały się do mnie uśmiechać. Domy jednak były jeszcze ciche, rolety w oknach pozapuszczane, złocenia na gzymsach domów połyskiwały łagodnie w poranném świetle. Wszystko było spokojne, schludne, harmonijne, ciche, szczęśliwe jakieś, a wszystko pamiątkowe i poetyczne. Z każdego złomu murów, z każdego kąta wieje tu na ciebie tradycya poważna, wielka, nauczająca bardzo. Myślisz, że to sen dawny a ogromny i złowróżbny niegdyś; który jakaś moc czarnoksięzka zaklęła, tak że skamieniał i patrzy teraz na ciebie szaremi murami Św. Guduli i kamiennemi oczyma pomnika Egmonta, i wieżami wszystkich zabytków z hiszpańskich czasów. Ale istotnie to sen tylko. Czasy Alby minęły i nie wrócą nigdy. Topór nie uderza tu już głucho o deski rusztowania, nie usłyszysz jak syczą płomienie stosów lub brzmią okrzyki wojenne, usłyszysz tylko odgłosy pracy i pokoju, bo ta błogosławiona para oddawna stałe tu sobie obrała siedlisko.
Bywa, że kiedy w pogodne letnie wieczory, taka cisza robi się w spokojnych wioskach flandryjskich, iż żaden listek nie zaszemrze na drzewie, wówczas starcy odkrywają posrebrzone głowy i mówią: „to Chrystus przechadza się po wiosce.“ Otóż, jak Belgia długa i szeroka, wszędzie tak jest spokojnie, tak jakoś cicho i szczęśliwie, że słusznie możnaby powiedzieć: Chrystus przechadza się po całym kraju. Bez przesady mówiąc, jestto najszczęśliwszy kraj na świecie.
Jest nim przynajmniéj dotychczas, ale któż może powiedzieć, jak długo będzie? Może za kilka lat nadejdą czasy, że śpiczaste hełmy nadciągną tu od strony Renu, spokojni dziś mieszkańcy będą słyszeć rżenia „konia Atylli,“ po nocach huk armat wystraszy słowiki z wiosek, skończą się przechadzki Chrystusa, a zamiast dzisiejszych pieśni przy pracy, zabrzmi inna, która zmąciła spokój równie szczęśliwéj Alzacyi: „Was ist des Deutschen Vaterland.“
Trzy godziny czasu przeleciały mi na podobnych rozmyślaniach, według słów Skargi: „jak strzała i jako ptak na powietrzu.“ Czas było wracać na pociąg, ale nie mogłem się oprzeć jeszcze chęci odszukania pod murami katedry miejsca, na którém, według ślicznéj powieści Ouidy: „Deux Sabots,“ mała Bebée sprzedawała swoje róże mszyste; poczém trochę smutny, a trochę rozmarzony wróciłem na dworzec kolejowy. Towarzysz mój stał już na platformie i gorliwie pracował nad umieszczeniem w ustach ogromnego mięsnego pieroga, który z powodu swych rozmiarów, żadną miarą wleźć w nie nie chciał.
Wsiedliśmy do wagonu, a wkrótce za nami wsiadł, a raczéj wskoczył, pomijając schodki, jakiś gentleman nadzwyczajnéj otyłości, stanowiącéj dziwny kontrast z jego ruchami.
— Prawda, panie, że jestem lekki? — rzekł do mnie przymrużywszy jedno oko, jakby mnie znał od lat dziesięciu.
— Jak angielski kocz — odparłem.
— Jakto jak kocz? — spytał cokolwiek urażony.
— No, bo lekki a pakowny.
— O! doskonale, doskonale! — odparł, spoglądając z nieopisaną sympatyą na swój wydatny żołądek. Ja jestem nauczycielem tańca. Dwanaście lekcyi kosztuje u mnie 40 franków. Najładniejsze dziewczęta z całego Lille uczą się u mnie: lekcye są wspólne. Panowie jadą do Lille? Oto są moje bilety: Mr. Dunois. W czwartki i w soboty, od szóstéj do siódméj. Wszakże panowie mają te godziny wolne?
Towarzysz mój odpowiedział, że najchętniéj korzystalibyśmy z uprzejmości pana Dunois, gdyby nie to, że jedziemy do Ameryki, ale że z powrotem nieomieszkamy zatrzymać się umyślnie w Lille; dla wzięcia kilkunastu lekcyi. Pan Dunois dodał jeszcze, że uczy nietylko kontredansa, ale i uprzejméj rozmowy z damami w czasie tego tańca. Poczém w najlepszéj zgodzie ruszyliśmy w drogę.
Pociąg ku granicy francuzkiéj idzie krajem równym, nie obfitującym w malownicze widoki, ale uprawnym jak ogród. Wyjeżdżając z kraju, zostawiliśmy jeszcze śnieg na polach, tu zaś wiosna poczynała się wszędzie. Na łąkach zieleniła się trawa, a na polach ruń wszelkiego rodzaju zbóż. Grupy drzew stojących na równinach lub idących w kształcie alei wzdłuż rowów, dróg i kanałów, wypuszczały zielone pączki. Rzeki powylewały wszędzie, jako zwyczajnie na wiosnę; rowami płynęła z szelestem woda, powietrze było czyste, ale przesiąknięte wiosenną wilgocią, słońce zaś przygrzewało przez szyby wagonów tak silnie, iż musieliśmy pozrzucać futra.
Gdyby nie komora, nie rewizya rzeczy i nie długi przystanek pociągu, niktby się nie domyślił, że nareszcie wjeżdża z Belgii do Francyi. Krajobraz nie zmienia się w niczém. Tenże sam kraj uprawny jak ogród, też same chaty wieśniacze, kryte czerwoną dachówką, gontem lub nawet słomą, co przypomina Polskę, taż sama Flandrya, ciż sami ludzie, téż poczciwe flamandzkie twarze i bluzy niebieskie: słowem wszystko takie same. Gdy pociąg ruszył, obróciłem się, by przesłać ostatnie pożegnanie Belgii, temu krajowi, dla którego niepodobna nie czuć sympatyi, i o którym ile razy pomyślę, tyle razy pamięć przywodzi mi słowa Skargi, których część już przytoczyłem wyżéj: „Siejba była w płakaniu, ale żniwo w weselu; niedola ich minęła jako strzała i jako ptak na powietrzu, a rozkoszy, jakby morzem nieprzebrane trwają.“
Pikardya, przez którą przelatywaliśmy jakby na skrzydłach wiatru, jest krajem bogatym, żyznym, ale szczególniéj fabrycznym. Patrząc na ład i dostatek, jaki widać wszędzie, niktby nie pomyślał, że sześć lat zaledwie temu uwijały się tu tłumy żołdactwa pruskiego i uciekających do Belgii francuzkich maruderów.
Do Calais przybyliśmy około dwunastej w południe. Jestto dosyć nędzne i brudne miasto, jak wreszcie większa część miast portowych; znaczenie jego handlowe jednak jest ogromne. Niegdyś odgrywało znakomitą rolę w wojnach francuzko-angielskich. „Gdybyście wyjęli ze mnie serce i otworzyli je, mówiła umierając Marya Tudor, znaleźlibyście tam wypisany wyraz: Calais.“ Swoją drogą Anglia nigdy już nie odzyskała na stałe tego miasta. Dziś jest tam podobno jakaś forteca. Widzieliśmy żołnierzy francuzkich w szaro-niebieskich płaszczach, w czerwonych czapkach i w czerwonych (wybaczcie czyste dusze naszych arystokratycznych dam) majtkach. Patrząc na te postacie małe, godne prawdziwych pigmejczyków, przygarbione, brudne i dźwigające z trudnością ciężkie szaspoty, zrozumieliśmy łatwo, dlaczego podobni żołnierze nie mogli oprzeć się rosłym i silnym brandeburskim chłopom i dlaczego np. pułki poznańskie, rzuciwszy się z bagnetem pod Gravelotte na niezdobyte prawie pozycye francuzkie, nie zastały tam już nieprzyjaciela, chociaż nie powinna była z nich zostać żywa noga po ataku. Patrząc na tych żołnierzy, przykro się robi, zwłaszcza nam, mającym tyle sympatyi do tego najsympatyczniejszego zresztą narodu.
W Calais sale dworca kolejowego roiły się pasażerami, przejeżdżającymi do Anglii. Zrobiliśmy znajomość z pewnym komiwojażerem, który, jak mówił, przepływał już przez kanał więcéj razy, niż wszyscy obecni mieli włosów na głowie. Wypytywaliśmy się go, czy spodziewa się dobréj pogody.
— Kanał na wiosnę wypija zawsze zawiele dżinu i dlatego boksuje wściekle każdego kto po nim pływa — odpowiedział ów dżentelman, zagłębiwszy ręce w kieszeniach.
— Ale jednak pogoda jest piękna — rzekłem, starając się wydobyć zeń jaką taką pomyślną wiadomość.
— Tak, ale są krótkie fale.
— Krótkie fale? — spytałem tonem, jakbym wiedział co są krótkie fale, gdy tymczasem nie miałem o tém najmniejszego pojęcia.
— Tak jest — odrzekł komiwojażer, i zagłębiwszy prawie po łokcie ręce w kieszeniach, zaczął przypatrywać się końcom swych butów, gwiżdżąc przytém aryę z Balu maskowego:
Inny dżentelman, który przysłuchując się naszéj rozmowie, wkładał do ust i wyjmował z nich ustawicznie gałkę swéj laski, jakby dla przekonania się, czy usta jego mają dostateczny rozmiar, niezbędny w morskich podróżach, zwrócił się ku mnie i rzekł dogmatycznym tonem:
— Trzeba wypić butelkę portweinu i zjeść jak najwięcéj śliwek suszonych.
— Garson! — zawołałem — butelkę portweinu i jak najwięcéj śliwek suszonych.
Ale nim zdołaliśmy zjeść i wypić wszystko co nam podano, w sali zrobił się ruch i zamieszanie. Jedni chwytali swoje kuferki, inni wylewali z filiżanek gorący rosół na spodeczki, aby wypić go jak najprędzéj i pili z wytrzeszczonemi oczyma; inni nakoniec połykali gorące mięso w kawałach, których połknięcie przyniosłoby zaszczyt najtęższym wilkom; pewna dama zbladła nadzwyczajnie, i patrząc naokoło głupowatym wzrokiem, jakby szukając ratunku, powtarzała: „O, Boże! Boże! jakiś pan przewrócił się na progu przez własny kuferek.“ Wyszliśmy wreszcie na świeże powietrze; wzięto nasze rzeczy. Statek, który nas miał zawieźć do Douvru, stał tuż nad brzegiem przystani i świszczał przeraźliwie, jakby dla tém dokładniejszego przerażenia podróżnych; wiatr dął jakby to było obowiązkiem jego sumienia, ludzie niosący rzeczy krzyczeli i przeklinali sami nie wiedząc czego; morze ryczało jakby mu kto za to płacił: słowem, wszystko się składało na to, ażeby do reszty ogłupić podróżnych, którzy już i tak nie wiedzieli co się z nimi dzieje, a zwłaszcza, co się za pół godziny dziać będzie.
Nakoniec zszedłszy po pochyłym pomoście, weszliśmy na pokład statku. Para świszczała, koła poczęły obracać się lekko i zapieniać wodę, ale statek jeszcze nie ruszał. Skorzystałem z téj chwili, aby odetchnąć trochę i spojrzeć w sinawą dal, gdzie, jak okiem dojrzał, ciągnęła się wzburzona toń morska. Po chwili jakieś indywiduum ubrane w gumowy płaszcz zwróciło moją uwagę. Indywiduum to, stojąc niedaleko mnie, pogrążyło nagle ogromny tytuniowy zwitek w ustach, następnie zasunęło również gumowy kaptur na głowę, i wylazło po schodkach na wysoki mostek, stojący na przodzie statku i osłonięty żaglowém płótnem.
— Kto to jest — spytałem komiwojażera.
— Kapitan. — Wylazł na górę i ubrał się w swój płaszcz: Hm! zły znak, będziem mieli burzę.
— Niech pana dy.... — chciałem powiedzieć: — dziękuję panu ślicznie.
Nie był to jednak jedyny i ostatni zły znak. Wkrótce spostrzegłem jeszcze gorszy: oto z pod pokładu wydobył się majtek, niosąc w obu rękach białe fajansowe miski, które zaczął tu i owdzie rozstawiać po pokładzie.
— Neptunie! kupię ci dziesięć obiadów, ale tym jednym razem, pozwól zachować mi mój — rzekłem w duchu.
Nagle uczułem, że statek zakołysał się w prawo i w lewo, brzeg począł usuwać się z pod moich oczu. Ruszyliśmy w drogę.
Co się potém działo, o tém wiadomość schowam do następnych listów. Widziałem potém na oceanie podobne sceny, tylko podniesione do kwadratu, dlatego opis ich odkładam.
w półtoréj godziny po wyjeździe z Calais, kończy się wreszcie prawdziwa męka podróżnika. Owe krótkie bałwany, którym osobiście życzę żeby nigdy nie wyjrzały z dna morskiego, przestają wreszcie wstrząsać mózgiem jak ziarnkiem grochu w grzechotce, na widnokręgu zaś poczyna się rysować Douvres.
Gdym wjeżdżał do portu, było chmurno, dżdżysto, mglisto, posępnie; słowem taki czas, w jakim najlepiéj jest położyć się spać. Port był stosunkowo pusty, widok zaś pobrzeży przeraźliwy. Białe, wysokie na kilkaset stóp ściany, prostopadle sterczące z morza, wyglądają na tle czarnéj wody, jak żałobny szlak na całunie. Istny krajobraz z piekła Danta. Widnokrąg posępny, huk morza, jednostajne skrzypienie okrętu, żałosny jęk mew: wszystko to przeraża, uciska i sprawia, że przedsiębierczy wędrowiec zaczyna tęsknić za domem, za swoim kominkiem, za biurkiem, za atramentem, bibułą, wieczorkami u znajomych, herbatką, plotkami, grami towarzyskiemi, za Kuryerem Warszawskim lub Codziennym, do łóżka, słowem: za całém tém życiem zwyczajném, codzienném, a lojalném, w którém wodę warzył, bicz kręcił z piasku, pamięć dni regulował według tego, co było na zupę, ale miał własny szlafrok, pantofle, parasol i opinią statecznego człowieka między matkami, którym dojadło panieństwo córek.
I gdyby jeszcze nie dészcz, który tnie jakby rózgami, możnaby przynajmniéj dostroić się do złowrogiego majestatu widoku, otworzyć narozcież duszę tragicznym wrażeniom, uznać się samemu jakąś wyjątkowo dziką naturą, jakimś bohatérem z opery, postawić marsa, zaśpiewać: „niech ryczą spienione fale!“ i myśléć sobie w duszy: „chciałbym żeby mnie teraz moi znajomi widzieli.“ Człowiek byłby przynajmniéj na wysokości położenia. Ale śpiewać: „niech ryczą spienione fale“ w kaloszach i pod parasolem, to już chyba żadną miarą nie idzie. Wprawdzie, kiedy u nas w Dolinie Szwajcarskiéj grają marsza żuawów, nasi kantorowicze, aplikanci, a nawet stateczni ojcowie rodzin, przejmują się nim tak dalece, że naraz poczynają nadzwyczaj wojowniczo maszerować, spoglądając przytém na wystraszone ich walecznością gąski tak złowrogo, jakby chcieli mówić: „dałbym ja wam!“ ale ja z trudnością przejmuję się sytuacyą. Nie byłem nigdy dość wrażliwy.
Nie pozostawało mi zatém nic innego, jak zejść do kajuty i czekać aż przybijemy. W kajucie zastałem już moich towarzyszów podróży. Jeden z nich obywatel wiejski, począł oddawać się rozmyślaniom o swojém gospodarstwie. „Ciekawym czy tam Fikalski (zapewne ekonom) wysłał dziś ludzi do orki“ — rzekł tak, jakby mnie o to chciał się pytać. Mnie jednak to mało obchodziło, czy Fikalski wysłał ludzi do orki; wolałem więc pójść do okienka i wyglądać na fale, które czasem zalewały je zupełnie.
Nie daléj może, jak o sto kroków od naszego statku, dostrzegłem dwa maszty rozbitego okrętu, huśtane falą i sterczące z wody ku niebu. Nad owemi masztami unosiły się korowody ptastwa, tłukącego z krzykiem i piskiem fale. Odłamy desek, szczątki belek i beczek unosiły się na około, to niknąc pod wodą, to ukazując się znowu. Zaciekawiony, pytałem coby to był za statek; że zaś nikt nie umiał mnie objaśnić, musiałem więc znowu wyjść na pokład, aby dowiedzieć się od majtków.
Na pokładzie znalazłem młodego miczmana, który stał i gwizdał, otulony w gumowy płaszcz, patrząc na fale i polując na równowagę, którą, mimo iż wpływaliśmy do portu, trudno było utrzymać. Młody miczman dał mi wszelkie żądane objaśnienia, gadał nawet trzy razy więcéj niż przecięciowy człowiek zwykł to czynić, a nieskończenie razy więcéj niż sternik, który kręcił zasępiony swoje koło, poruszając przytém ciągle szczękami, jak gdyby należał do przeżuwających: poprostu gryzł tytuń. Owóż dowiedziałem się, że zatopiony okręt był statkiem angielskim, który w biały dzień został przebity przez pruski statek Frankonia. Blizko trzydziestu ludzi zatonęło w tym wypadku; okręt zaś odrazu poszedł na dno, jak ołowiana kula. Kapitan Frankonii oddany został pod sąd.
— Ja, gdybym był sprawiedliwością — mówił do mnie miczman — kazałbym go powiesić, choćby dlatego, że to prusak.
— Ależ, szanowny panie, jeśli to jest przestępstwem — odpowiedziałem francuzowi — to z tego nie można się poprawić.
— Właśnie téż kazałbym go powiesić, jako niepoprawnego przestępcę — odpowiedziała mi przez usta francuza sprawiedliwość.
Tymczasem wpłynęliśmy do portu. Z bulwarku spuszczono na burtę statku mostek, poczém ci, którzy stali na brzegu poczęli giestykulować i wrzeszczeć przeraźliwiéj. Wszczął się chaos i zamieszanie. Majtkowie klęli wyrzucając z głębi statku kufry i pakunki; kufry trzeszczały, podróżni tłoczyli się na mostku, statek sapał i świszczał; zdaleka odpowiadała mu lokomotywa, jakby chciała mówić: jak się masz, mój chłopcze? dziwi mnie, żeś gdzie karku nie skręcił. Na bulwarku małe chłopaki kopali się nogami i pokazywali sobie języki.
W tych warunkach wysiedliśmy na ląd. Jeden z bijących się chłopaków porzucił natychmiast blizką już zwycięztwa walkę i ofiarował mi się z pomocą w przeniesieniu kuferka do wagonu, a gdym oświadczył mu, że sam go zaniosę, wyraził życzenie, aby Bóg przeklął moją duszę (Goddam your soul!) i oddalił się pokazując mi pięść. Poczém wsiedliśmy do wagonu i ruszyli wprost do Londynu. Jako człowiek przesiąknięty miłością wszystkiego co swojskie, uwielbiam nietylko nasze koleje żelazne, ale zarazem wszystkie wypadki, jakie im się zdarzają: począwszy od warszawsko-wiedeńskiego pękania szyn a skończywszy na romantyczności, z jaką przewracają się do góry nogami, lub spóźniają na czas, pociągi kolei petersburskiéj. Mimo całego jednak uwielbienia, tak dla powyższych zdarzeń, jak i dla terespolskiego truchta, muszę oddać sprawiedliwość kolejom angielskim, że pod względem szybkości przewyższają wszystkie inne na świecie.
Szybkość ta rzeczywiście jest zadziwiająca. Nie robiłem wprawdzie prób, jakie robił jeden z naszych starterów wyścigowych, gdy wysadziwszy laskę przez okno, słyszał wyraźnie odgłos: trrrr! jaki wydawała taż laska uderzając o słupy telegraficzne; niemniej jednak pomyślałem sobie, że gdyby naszym wagonom przyszło galopować podobnie, zaraz na pierwszéj stacyi zziajałyby się tak dalece, że trzebaby je koniecznie do stajni odprowadzić. Zresztą nie wiem czy ten obyczaj szybkiego jeżdżenia jest lepszy. Bo, że tam czasem u nas zawiadowca nie puści pociągu, dopóki człowiek wysłany po wiśnie dla jego narzeczonéj nie wróci z wiśniami, lub że inny jaki zawiadowca ze stacyi prowincyonalnéj woła za odchodzącym już pociągiem: „stój! bo pan Piegłasiewicz nadjeżdża,“ toćże to wygodniej dla wszystkich. Ma to charakter taki sobie familijny, którego nie powinniśmy się pozbywać, zwłaszcza jak jeden z naszych najgłębszych publicystów zrobił zadziwiające odkrycie, że nasze wszystkie instytucje wyszły z rozszerzonego pojęcia rodziny, i że, co za tém idzie „w niebie jest daleko chłodniej niż w piekle.“
Ale tymczasem pociąg leciał jak na skrzydłach. Zbliżyłem się do okna wagonu. Jestem tedy w Anglii, w tym kraju tak odmiennym pod każdym względem od naszego, a nawet od wszystkich krajów stałego lądu; w tym kraju nieprawdopodobieństw, gdzie np. arystokracya ma rozum, porządek publiczny sympatyą, parlamentaryzm nie jest pochyłem drzewem, na które wszystkie kozy skaczą; dobro społeczne nie frazesem dziennikarskiém, a czas wrogiem, którego się zabija.
Dziwny kraj, zaiste. Kobiéta niéma tu żadnych praw, a korzysta ze wszystkich; postęp pędzi naprzód tak szybko, jak miejscowe lokomotywy, ale przybrany w średniowieczny kostium: habeas corpus nie tłómaczy się z łaciny, „a głupiemu radość!“
Ale to dopiéro jedna strona obrazu, strona polityczna, strona lepsza. Daleki jestem od tego, abym i pod względem racyonalnym miał uważać Anglią za niedościgniony ideał. Pod tym względem w Belgii jest lepiéj, we Francyi lepiéj, w Prusach lepiéj i u nas lepiéj. Warunki, w jakich istnieje własność ziemska, walka między kapitałem i pracą, proletaryat, głód i ciemnota, niby chmura nad przyszłością tego kraju: są to rzeczy tak znane, że nie potrzebuję się o nich rozpisywać.
Na szczęście jednak, ludzie mają tu rozum, i zamiast kłaść się kamieniem w poprzek prądom społecznym, starają się je opanować i uregulować ich brzegi. Nic dziwnego, że potém fale, które mogły kraj zalać, obracają koła młynów i tartaków. Tak było przynajmniéj od dawnego czasu aż do dziś dnia.
Ale wracam do mojéj podróży. Nie będę się starał opisywać Anglii ani pod względem społecznym, ani politycznym, ani obyczajowym. Celem mojéj wycieczki była Ameryka: uwagi więc moje o Anglii, przez którą tylko przejechałem, mają wartość notatek spisywanych w wagonie. Zresztą czytelnicy nasi mają dość wiadomości o Anglii. Piękne listy zatytułowane: „Wieczory nad Tamizą“ i piękne korrespondencye Sewera, wyczerpują stronę obyczajową zupełnie zadawalniająco, rozmaite zaś „własne korrespondencye, które tém słuszniéj nazywają się „własnemi,“ bo się własnemi rękoma na miejscu robią; dają wierny obraz stanu politycznego tego kraju, nie mówiąc już o tém, że są nader interesującemi objawami jasnowidzenia.
Nakoniec Anglia pod żadnym względem nie jest dla nas obca. Należy oddać sprawiedliwość pewnéj naszéj klasie społecznéj, że wszystko, co tylko Anglia ma najlepszego i najzbawienniejszego, stara się u nas wprowadzić i zaszczepić: mamy angielskie wyścigi, angielskie faworyty, angielskiego krokieta, angielskie paletoty, angielskie nudy, angielskie kołnierzyki i angielskie „natives,“ po spożyciu kilku tuzinów których, pewien znany nasz lord mawia, że taki jest, jakby się dopiero na świat narodził. Ale on i bez tego jest taki, jakby się dopiéro na świat narodził.
Znowu jednak odszedłem od rzeczy. Owóż, siedząc w oknie wagonu, przypatrywałem się ciekawie krajobrazowi. Miasta, miasteczka, farmy i parki, migały przed memi oczyma. Krajobraz wiejski podobny tu jest do belgijskiego, tylko domki farmerów schludniejsze, na łąkach zaś mieniących się nader świetną zielonością, pasą się liczne stada owiec. Zresztą wszystko pod linię i miarę, wszystko trochę sztywne, ale pełne oryginalności. Wszędzie spokój, nad wesołemi widokami wiejskiemi rozciąga się chmurne niebo, na krańcach zaś horyzontu, nad malowniczemi grupami drzew szarzeje mgła.
Gdyśmy zbliżali się do Londynu, był zachód słońca. Nad miastem unosiło się jedno morze dymów, pod którém rozciągało się drugie morze dachów, kominów i wież kościelnych; które wreszcie, nieogarnione wzrokiem, zlewały się w dali z sinawemi chmurami zachodu. Nim przybyliśmy na stacyą było ciemno, udaliśmy się więc do hotelu z zamiarem niewychodzenia tego wieczora nigdzie, co jak dla mnie, jadącego bez odpoczynku wprost z Warszawy, było prawie koniecznością. Hotel nasz nazywał się Charing Cross. Jestto gmach mało co mniejszy od naszych powiatowych miasteczek, a z pewnością ruchliwszy. Nie umiejąc po angielsku, poprosiliśmy na migi o numer. Kazano nam wejść, a raczéj wsadzono nas, wraz z naszemi kuframi, do jakiegoś małego pokoiku i pojechaliśmy wraz z owym pokoikiem, czyli elewatorem, jak tu nazywają, w górę, nie wiem już na które piętro; następnie znaleźliśmy się na korytarzu, a następnie w pokoju, który przeznaczono nam na mieszkanie. Wkrótce wszedł jakiś ospowaty gentleman, i począł coś do nas mówić, pocierając sobie kolano. Odpowiedziałem mu: „all right!“ czego nauczyłem się od pewnego warszawskiego literata, który wprawdzie nie umié więcéj po angielsku, ale którego akcent podziwiają roznosiciele i cały skład redakcyi, do któréj należy. Pomyślałem sobie przytém, że gdyby w szkołach, uczono mnie w swoim czasie, zamiast mnóstwa innych rzeczy, choć trochę angielskiego, moja edukacya byłaby o wiele zupełniejszą. Mój Boże! pamiętam, jak w drugiéj czy trzeciej klasie ucząc się zoologii, powtarzałem po całych godzinach podniesionym płaczliwym głosem: „jedne są ogoniaste, drugie ogonów nie mają; jedne są ogoniaste, drugie ogonów nie mają. Teraz zapomniałem, które są ogoniaste, które ogonów nie mają, a nie umiem powiedzieć kelnerowi żeby mi dał wody do umycia; chociaż po trzechdniowéj jeździe koleją, jestem czarny jak dusza wydawcy, który literatowi nie podwyższył nigdy honoraryów.
Z tego wszystkiego zaś ta głęboka nauka dla moich współobywateli wypływa, aby po wyuczeniu przedewszystkiem dokładnie rodowitego języka, uczyli dzieci swoje i innych. Dziś posiadać znajomość: kilka języków, jestto mieć chleb w ręku. Można być wprawdzie „naszym znanym i powszechnie czczonym“ nie umiejąc żadnego; ale w interesie własnym, lepiéj jest umieć jak najwięcéj; témbardziéj, że wielu z moich współbraci, doszedłszy do wieku dojrzałego, obiera sobie za mieszkanie takie kraje o których za lat dziecinnych, nawet w geografiach nie czytali.
Postanowiłem tedy, że jak najprędzéj kupię sobie metodę Ollendorfa, i z prawdziwie budującą cierpliwością będę tłómaczył wszystkie mądre zdania, napełniające rzeczoną książkę; owe takie głębokie pytania, jak np.: „czy cudzoziemiec zjadł siano sąsiada, materac majtka i guziki ogrodnika?“ że przejdę cały ten czyściec nonsensów, byle jak najprędzéj nauczyć się tyle angielszczyzny, żeby choć cośkolwiek więcéj umiéć od naszych starterów wyścigowych. Tymczasem kelner hotelowy z prawdziwą angielską flegmą, począł sobie pocierać drugie kolano, nie przestając powolnym głosem i przeciągłym akcentem nadwerężać i tak nadwerężonéj już mojéj cierpliwości. Odwróciłem się do okna, przez które widać było w półzmroku wieżę westminsterską i począłem nucić: „Mów, o Eurydyko! czyli wierną będziesz!“
— Czego chce ten bawół? — spytał mój towarzysz.
— Powiada, że nie wyjdzie, póki mu pan co na ból w kolanach nie poradzisz.
Bawołowi jednak sprzykrzyło się widocznie mówić i wyszedł, rzuciwszy na nas pogardliwe spojrzenia. W ogóle zauważyłem, że anglicy odznaczają się daleko mniejszą uprzejmością dla cudzoziemców niż francuzi. Kiedyśmy na drugi dzień, mając już przewodnika, kupowali gumowe płaszcze na podróż Oceanem, w sklepie zastaliśmy dwóch sprzedających gentlemanów, ale dwóch pijanych: jeden sprzedawał nam płaszcze, drugi, zasunąwszy na tył głowy kapelusz i oparłszy się plecami o towary, lżył nas półgłosem spluwając przytém z nadzwyczajną wprawą na wszystkie strony.
Dzień następny poświęciłem na obejrzenie Londynu, o ile olbrzymie to miasto można obejrzeć, nie mieszkając w niém z pół roku. Zwiedziłem Westminster, gdzie widziałem adwokatów i sędziów w długich białych perukach, przechadzających się pod gotyckiemi krużgankami i pokrzepiających dżinem wyczerpane wymiarem sprawiedliwości siły; zwiedziłem British Museum, gdzie znów widziałem przynajmniéj połowę greckiego akropolu, przeniesioną w kieszeniach turystów; ogród zoologiczny; kościół św. Pawła i inne pamiątkowe gmachy. Powierzchowność miasta posępna; ani się może porównać ze złotym Paryżem. Domy tu wązkie i niezbyt wysokie, budowane z czerwonéj lub surowéj cegły, którą potém kopci dym, obmywa deszcz, co razem nadaje jéj wszelkie pozory brudu. Place za to wspaniałe i obszerne. Wszędzie mnóstwo posągów Nelsona i Wellingtona, lwy pilnujące posągów — i na rogach policmeni spokojni i nieruchomi także, jak kamienne posągi. Miasto ruchliwe: miliony ludu na ulicach; fiakry, jednokonne keby, karety, omnibusy, ciągną się nieprzerwanym łańcuchem po wszystkich większych ulicach. Około południa udaliśmy się do Hydeparku. Tu tysiące kobiet i mężczyzn na koniach i mnóstwo odkrytych powozów. Twarze mężczyzn po większéj części brzydkie, długie, o wyblakłych oczach; rzadko gdzie błękitna krew normandzka ujawnia się w regularnych rysach twarzy, pięknych niebieskich oczach i jasnych włosach; kobiety jednak po największéj części piękne: a raczéj wszystkie piękne, ale te tylko, które teraz oto harcują na folblutach po szerokich i długich alejach parku. Twarze niektórych, to prawdziwe pomysły poetyczne: poprostu twarze to anielskie, jasne, spokojne, pogodne. Podobne, a raczéj podobnie idealne, widziałem tylko w rysunkach Grottgera. Trudno mi wypowiedziéć, do jakiego stopnia dochodzi tu tak zwana delikatność rysów. Zdaje się, że te pieszczone dziewczyny arystokratyczne nie z krwi i ciała się składają, ale z mieszaniny promieni słonecznych, mgły, blasków jutrzenki i duszy. Zdaje się, że tylko chwilowo zstąpiły na ziemię, aby poigrać wśród zieloności, a potém rozwiną skrzydła i ulecą jak ptaki — jak mewy, za słońcem. Nigdy troska powszednia; nigdy znój, nigdy zwykła ziemska niedola nie zachmurzyły żadnéj z tych jasnych twarzy. Praca dla nich ma znaczenie zabawy; otacza je przepych, życie wykwintne, ogładzone, wysokie, jak gdyby zawsze świąteczne. Te panny wszystkie zapewne są dobre — ależ bo i nie mogą być inne; nie zetknęły się ze złem: zaledwie słyszały o niém. Są to kwiaty rodzaju ludzkiego: kwitną — oto wszystko. To ich cel — i zasługa aż do chwili zamążpójścia. Potém wydają na świat dzieci, co jest także zasługą i w ogóle, jak mówią ludzie znający angielskie społeczeństwo: są dobremi żonami i matkami, co jeszcze jest zasługą; potém umierają i oczywiście idą do nieba, co już nie jest zasługą, ale nagrodą — i co im łatwiéj przychodzi, bo w życiu prawie nie znały pokus i złego.
Możnaby nawet powiedziéć, że urodziły się po to, żeby za życia żyć szczęśliwie, a po śmierci otrzymać zbawienie. W swoim czasie Kalwin nie bez pewnéj logiki powiedział, że ludzie przychodzący na świat, są z góry wybrani lub potępieni.
Widzieliśmy wybranki, ale i potępionych niedaleko szukać. W tym samym Hyde-Parku stoi oparty o baryerę jeden z wolnych obywateli Zjednoczonych królestw. Przypatrzmy mu się: obywatel ten ma lat szesnaście, dziury na łokciach, czoło idyoty, spróchniałe zęby i wystrzępione majtki. Ma także jakiś surdut jakiegoś koloru, ale niema za to koszuli.
— Gdzie twój ojciec? — pyta nasz przewodnik.
— W Botany Bay.
— A matka?
— Matka robi pudełka.
— A siostry?
— Ma ich trzy, robią także pudełka; ma także dwóch braci po lat ośm, którzy robią pudełka, i jednego lat trzech, który pomaga je kleić.
W Anglii całe setki i tysiące ludzi żyją z téj pracy, a raczéj głód mrą z téj pracy.
Otóż i nasz potępiony! Matka jego chora, bo wszyscy, którzy dłużéj robią pudełka, chorują; ojciec jego był zamiataczem ulicy, ale raz aresztowali go i wywieźli. Chłopak nie umié czytać i pisać, klnie za to nadzwyczaj wprawnie. Widać także, że trochę i pije, bo jak zimno, to dżin rozgrzewa.
— Czy umie téż pacierz?
— Co? — pyta zdziwiony otworzywszy usta.
On tego nie umié, on umié robić pudełka, a to nie jego rzemiosło.
— A jeść ma ochotę?
— Ma, ale nie ma pieniędzy, a ukraść się boi. „Ale choćbyś się nie bał, to nie zrobiłbyś tego, bo to jest źle?“
— Jużci źle, bo jak policya złapie, to trzeba do więzienia.
— To dla niego przyczyna: inaczéjby kradł. — A sumienie, chłopcze?
— Co to jest? czy to się jé, czy to się pije?
— Czego od niego chcą? On przecie tu stoi spokojnie i nikomu nie zawadza.
Oto mały obrazek. Ach! ten wolny obywatel Zjednoczonych królestw nie umié czytać, pisać, nie umié pacierza, nie wié co jest Bóg; myśli, że sumienie się jada albo pije; nie słyszał o cnocie, nie ma co jeść, pić i gdzie mieszkać, umie zaś robić pudełka. Tymczasem nędza mówi do niego: zabij, głód: ukradnij, chłód, upij się. Oto jego nauczyciele: innych niema. Czy ich posłucha? Tak: jak tylko przestanie się bać policyi.
Ale co téż ja mówię! Ten wolny obywatel Zjednoczonych królestw ma przecież rozmaite prawa, z których może korzystać: habeas corpus; ma prawo głosowania; pełnomocnik jego będzie w swoim czasie przemawiał w Izbie gmin. Co téż ja mówię! Ten wolny obywatel jest nawet bogaty. A oto i ten Hyde-Park, to przecież własność publiczna, zatém własność i jego; a British Museum? a pałac kryształowy, a place, ogrody, gmachy publiczne? To wszystko jego. A przytém on jest anglikiem; do niego należą: Indye, Australia, Kanada; on ma wojsko, flotę: to potentat prawdziwy. Ale czegóż tak drżysz na całém ciele, potentacie? Aha! on jest naczczo od onegdaj. Masz oto szylinga, biédaku: kup sobie co jeść.
Chłopak wytrzeszcza oczy. Szylinga? ależ on nigdy nie miał razem tyle pieniędzy. Szylinga? Potentat ogląda go z niedowierzaniem na wszystkie strony, następnie wydaje rodzaj radosnego wycia; chowa pieniądz do kieszeni, z któréj mu go żaden złodziéj nie ukradnie, bo tą kieszenią są jego usta, i ucieka niepodziękowawszy nawet za datek.
A jednak ma Indye, Kanadę, Australią, pałace, ogrody! Straszne społeczne zagadnienie.
Ale, tymczasem, bije godzina pierwsza. W parku robi się pusto, a w końcu zupełnie pusto. Czas wracać do domu. Mamy przed sobą odległość kilku mil angielskich, mały to jednak kłopot, bo z pomocą kolei podziemnych, przebywa się przestrzeń w kilka minut. Czém dla Paryża są omnibusy, jeżdżące na wszystkie i we wszystkie strony, tém dla Londynu podziemne koleje żelazne. Rozchodzą się pod całém miastem; biegną pod domami, pod ulicami, pod Tamizą. Przychodzimy nad jakąś obszerną jamę w kamienicy, w któréj to jamie widać schody wiodące na dół; kupujemy bilety i zszedłszy kilkadziesiąt stopni, znajdujemy się na obszernej stacyi kolei żelaznéj. Jedna lokomotywa odchodzi, druga, ta, która ma nas zabrać, właśnie się zbliża. Bilety nie kosztują nawet dziesięciu naszych groszy, ale mimo tak małéj ceny, kupiliśmy umyślnie do klassy trzeciéj, czy téż drugiéj, aby przypatrzyć się ludowi. Wsiadamy.
W wagonie dość zresztą nędznym i odrapanym, tłok. Tuż obok nas, młoda irlandka, o rysach twarzy łagodnych i pięknych, karmi piersią młodego fenianina, który wierzga nogami, od czasu zaś do czasu przestaje ssać, spogląda na obecnych; następnie krzywi się, zamyka oczy, otwiera usta, i przyszykowawszy się w ten sposób, poczyna wrzeszczeć. Naprzeciw nas, jakiś staruszek obiera pomarańcze z pomocą jednego, ale bardzo drogiego i pięknéj zielonéj barwy zęba; przytém sapie tak, że obecni sądzą, iż przechodzi druga lokomotywa. Daléj robotnicy w niebieskich bluzach, wracający widocznie od roboty, palą fajki, lub dla rozrywki, zakładają jeden drugiemu nogi na kolana. Mdłe światełka lamp oświecają całą scenę. Pociąg biegnie jak szalony; lokomotywa huczy, jako zwyczajnie w podziemiu. Powietrze jest duszne, napełnione wonią węgla i siarki: zaczyna nam braknąć oddechu. Przelatujemy jak wicher od stacyi do stacyi: jedni wysiadają, drudzy wsiadają. Nie wiem gdzie jesteśmy i gdzie wysiąść należy. Przez chwilę w szybach wagonu mignęło światło dzienne, potém znów ciemno i coraz duszniéj, nakoniec lokomotywa staje, wysiadamy i znów oddycham pełną piersią: jesteśmy na ulicy wśród białego dnia, sklepów, powozów, natłoku ludzi i deszczu.
Na ulicy spotykamy mnóstwo kobiet, często bardzo młodych i ładnych. Chodzą same bez opieki a raczéj pod opieką praw i wszystkich pięści i lasek W. Brytanii. Żaden Don Juan nie zbliża się tu do idącéj samotnie dziewczyny, i nie mówi jéj, jak się to praktykuje w pewném znaném mi mieście: „Jakto, pani? tak piękna, tak młoda i sama? Dzień dobry aniołku?“ Pierwszy lepszy gentleman spotkawszy takiego Don Juana w roli czynnéj, wbiłby mu kapelusz na głowę aż po szyję; połamałby żebra, popodbijał starannie oczy, i następnie oddał w ręce policmana. Kobiéta zaczepiona nie potrzebuje tu zresztą innéj obrony jak policyanta. Spokojny ten człowiek, dotyka wówczas złowrogą laseczką ramienia awanturnika i w imieniu Jéj Królewskiéj Mości wiedzie go do kozy, sąd zaś, za jedno nic, za jeden mały komplemencik, bardzo wreszcie uprzejmy, skazuje go czasem i na pół roku więzienia.
W skutek tego anglik i w ogóle W. brytańczyk nie zaczepia nigdy kobiéty. Jeśli zdarzają się podobne zajścia, zawsze to będzie jakiś cudzoziemiec, często francuz, a często i mój rodak, w którym uprzejmość dla dam stała się już tak dalece drugą naturą, że nie zraża się żadnemi niebezpieczeństwami. Co większa: to coby żadną miarą nie uszło Don Juanowi miejscowemu, uchodzi często przedsiębierczemu dziecięciu Północy. „Pani — mówi jeden z nich językiem sewilskiego cygana, o którym może czytał w „Wędrowcu:“ — wdzięki twe to dla mnie śmierć, ale gdy ujrzę koniec twéj nóżki wracam do życia.“ „Jestem cudzoziemcem — mówi drugi — wiem, że w ten sposób nie zabiera się znajomości, ale nie mam innego sposobu; natomiast rzeknij pani słowo, a zrobię rewolucyę i ogłoszę cię królową.“ Czasem się udaje, a czasem robi się z tego awantura, ale rycerski nadsekwańczyk lub nadwiślanin nie lęka się pięści, wie zaś, że sądy dla cudzoziemca są względne.
Kobiety tutejsze stanowią lepszą i jaśniejszą stronę krajowego medalu. Mają wiele spokoju i pogody duszy, która odbija się w ich twarzach. Za to jeśli znajduje się która brzydka, to już tak brzydka, że na widok jéj można zdziczeć.
Podczas gdy przewodnik nasz czyni powyższe obyczajowe spostrzeżenia, zbliżyliśmy się do naszego hotelu. Tuż przed jego bramą dwóch gentlemanów, jeden przekupień pomarańcz, drugi woźnica bili się na kułaki. Jestto widok nader pospolity na ulicach Londynu. Bijących otaczała gromadka ludzi. Niektórzy z widzów trzymali ich surduty i dodawali im zachęty stojący za kołem widzów policyant, wspinał się na palce patrząc przez głowy, czy obywatele rozpłaszczają sobie nosy legalnie, zresztą nie mieszał się do niczego. Walki podobne mają swój regulamin, nad którym czuwają wszyscy obecni. Każdemu z walczących chodzi o to, aby pięścią uderzyć w oko przeciwnika i podbić takowe, a następnie podbić i drugie. Ciosy w nos i w usta są również i dowolne i cenione. Jeżeli jednak jeden z walczących zawoła: „enough!“ (enof — dosyć), uznaje się tém samém za zwyciężonego; zwycięzca zaś odpowiada: „all right!“ i natychmiast przestaje bić ofiarę. Gdy tego nie uczyni, wszyscy rzucają się na niego i tłuką co wlezie, policman zaś kładzie laskę na jego ramieniu.
Zwykle jednak po „enough“ następuje natychmiast: „all right,“ poczem przeciwnicy rozchodzą się bez gniewu, widzowie zaś winszują najpiękniéjszych ciosów, tak temu który je zadał, jak i temu który je otrzymał. Zwłaszcza złamanie szczęki lub przetrącenie nosa, wywołuje liczne powinszowania. Jeżeli przeciwnicy są równéj siły i zręczności, a walka się przedłuża, wówczas w kole widzów powstają zakłady i cała scena przybiera nadzwyczaj interesujący, oczywiście tylko dla anglików, charakter. Najczęściéj w takich walkach zwycięzcami są irlandczycy, którzy w ten sposób wynagradzają sobie krzywdy polityczne.
W hotelu zapakowaliśmy rzeczy, czekała nas bowiem nocą podróż do Liwerpoolu; poczém zapłaciwszy rachunek i przekonawszy się, że niepotrzebnie dla oszczędności jadaliśmy nie w hotelu, ale na mieście, w hotelu bowiem płaci się za wszystko razem, wyszliśmy znowu na ulicę. Nie pamiętam na któréj już z ulic, uwagę moją zwrócił żółto pomalowany dom, otoczony ogrodem, z zielonemi żaluzyami w oknach. Pamiętam, że była to jakaś ustronna ulica; na chodnikach było pusto; w ogrodzie świegotały wróble, z domu dochodziły łagodne śpiewy kobiece, nad domem zaś i ogrodem unosił się dziwny spokój.
— Co to za dom? — spytałem. — To przytułek dla zbłąkanych dziewcząt pragnących wrócić na drogę cnoty. Ach! instytucya anielska; instytucya tego rodzaju, że nawet temu, kto zwątpił o ludzkości, przychodzi w nią uwierzyć napowrót. W dziewczętach już upadłych budzi się czasem sumienie; czasem tęsknota za życiem czystém, za pracą, za obowiązkiem: za owemi chwilami, w których jako dzieci czyste i niepokalane marzyły o innéj, dalekiéj od sromoty przyszłości. Tęsknota ta, tak opanowywa dziewczynę, że pragnęłaby zerwać z hańbą, ze wstydem, z występkiem. Oto noc jasna i księżycowa na niebie. Dziewczyna staje w oknie wpatruje się w niebo gwiaździste: wszędy spokój, cisza; dobry Bóg zdaje się uśmiechać do niéj; w ciemnych błękitach widzi niby jakąś rękę wzywającą ją do siebie; słyszy głos: wróć biedne dziecię do mnie, pod skrzydła pokoju i życia pełnego ciszy. Więc oczy dziewczyny brzękną łzami: kolana drżą pod nią; wreszcie pada na nie i poczyna się modlić. Postanowiła się poprawić — i czy się poprawi, myślicie? Oto pójdzie jakby pod stromą górę, któréj grunt jest ruchomy; zakrwawi ręce i nogi drapiąc się pod nią, ale co wejdzie kilka kroków, ziemia usuwa się jéj z pod nóg i dziewczyna spada jeszcze głębiéj; probuje znowu, i stacza jeszcze głębiéj, aż wreszcie zostaje na dnie z poczuciem własnéj bezsilności i rozpaczy w duszy.
Czasem znów zdarza się, że dziewczyna jeszcze cnotliwa opiera się i woła ratunku, żeby nie wpaść w otchłań występku, ale głód ciągnie ją za jedną rękę, chłód za drugą, przemoc socyalna popycha ją z tyłu, i czy sądzicie, że dziewczyna oprze się téj piekielnéj trójcy? Co z sobą zrobi, gdzie się podzieje, gdzie dla niéj ucieczka i obrona? Nigdzie, z wyjątkiem Anglii. Chwała na wysokościach Panu, a na ziemi pokój ludziom dobréj woli! — mówi psalmista. O! chwała dobréj woli: dziewczyna uratowana, bo oto ustroń spokojna, ogród zielony i „Żółty dom.“
Wśród ciemnéj, zimnéj i dżdżystéj nocy, wychudzona ręka targa gorączkowo za dzwonek w bramie „Żółtego domu.“ Z za bramy nie odpowiada groźne warczenie psa ani gniewliwe: Kto tam? stróża nocnego. Drzwi otwierają się cicho, widać ciemny korytarz: jakaś ciepła, łagodna dłoń bierze zziębniętą rękę nieszczęśliwéj i prowadzi ją za sobą. Nikt jéj się nie pyta, co za jedna? zkąd przyszła? jaka jéj dola poprzednia? jakie występki? Po chwili znajduje się w małym schludnym pokoiku. Czyste, biało zasłane łóżko; na stole dymi ciepły posiłek, pali się lampa, leży biblia, nad łóżkiem zaś głowa Chrystusa, w jasnéj gloryi, patrzy na nią słodko, łagodnie, zachęcająco.
Dziewczyna rzuca się na jadło. Jéj się przedewszystkiem chciało jeść; potém chodzi niespokojnie po pokoiku. Nie umié zebrać myśli; nie wié co się z nią stało: boi się czy nie dostała pomieszania zmysłów.
Tymczasem zwolna otwierają się drzwi: wchodzi jakiś gentleman staruszek o twarzy dobrotliwéj, ojcowskiéj, wzbudzającéj ufność. Staruszek wchodzi ot tak, jakby przyszedł do znajomój, i mówi:
— Dobry wieczór, moje dziecię! Ja jestem doktor: czyś nie chora?
Nieufny i niespokojny wzrok jest całą odpowiedzią.
— Czas mamy szkaradny. Co? łatwo się przeziębić. Pokaż puls, dziecko. No, dobrze, doskonale! Jeżeli pozwolisz, przyjdę cię odwiedzić jutro. O! brzydki czas. A teraz połóż się. Dobranoc, dziecko.
To mówiąc staruszek głaszcze dziewczynę po głowie i zabiera się do wyjścia, ale w progu odwraca się i mówi:
— Ale! wszakże ci na imię: Fanny?
— Jenny.
— A tak! tak! Jenny. Otóż Jenny, idź już spać, ale... pomódl się: zmów pacierz, Jenny. Dobranoc!
To mówiąc zamyka drzwi. Jenny pozostaje sama. Jeszcze chwila osłupienia: potém wybucha płaczem i biegnie rzucić się na kolana przed obrazem Chrystusa. Ale nie. Ona nie może klęknąć przed tym obrazem w jaskrawéj sukni, z uczernionemi brwiami, ze sztucznemi rumieńcami na twarzy i wszystkiemi oznakami hańby. A oto obok łóżka leży na krześle skromna sukienka i cały ubiór. Jenny więc zrzuca te strzępy, które ją teraz palą i pieką, a potém modli się długo, długo.
Nazajutrz dzień, już to nie owa Jenny. W skromnéj sukni z gładko przyczesanemi włosami, nie poznaje sama siebie. Wołają ją na śniadanie; znajduje towarzyszki: nikt się jéj o nic nie pyta, ale przyjmują ją jak siostrę. Prócz towarzyszek zastaje inne kobiety: pewno wielkie damy; ale może i nie, bo nie dumne, jakieś dobre anielskie istoty, których przeszłość jak śnieg niepokalana. Kto są te damy?
— Aniołowie.
Ale i te skrzydlate istoty traktują ją jakby siostrę, jakby nigdy nie zgrzeszyła, jak sobie równą.
— Dzień dobry, Jenny, dobry wieczór Jenny — mówią jéj łagodne głosy.
Co więcéj, te niepokalane istoty służą jéj, bawią się z nią, rozmawiają, przyjaźnią z nią; najniższą, najnędzniejszą i najbardziéj upadłą ze wszystkich istot na świecie. Żadnéj wymówki, żadnéj wzmianki o przeszłości. Są chwile, w których saméj Jenny wydaje się, że jest lepszą; wraca jéj ufność, spokój: doprawdy, jéj się chwilami wydaje, że jest taką jak dawniéj, za lat dziecinnych.
Bo téż ona już i jest taką, jak za lat dziecinnych.
Modlitwa, praca ręczna, nauka, przeplatane rozrywkami: oto w jaki sposób schodzi czas mieszkankom „Żółtego domu.“ Nie każą tu im pokutować za przeszłość, ale każą o niéj zapomnieć. Otaczają ją atmosferą czystą: pracy, pogody, spokoju i niewinności, a atmosfera ta obejmuje je i przesiąka w najbardziéj zepsute serca. Potém uczą, dają umiejętność zarobku; potém znajdują zarobek i puszczają na świat.
Najlepsze robotnice, najlepsze służące wychodzą z tego domu. Młodsze często potém wychodzą za mąż, są dobremi żonami i matkami.
Podczas kiedy przewodnik nasz opowiadał mi o „Żółtym domu“, myślą uleciałem nad pewne znane wam dobrze miasto i spojrzałem na jego zakłady dobroczynne. Widziałem pewien gmach z napisem łacińskim, widziałem komitety, sessye; byłem na posiedzeniu, słyszałem prośby o głos: przywoływania do porządku; słyszałem mowy i zwroty krasomówcze. Figury retoryczne brzęczały mi koło uszu jak muchy; jakiś głos wołał: „Bóg nam powierzył fundusze Towarzystwa, Jemu tylko zdamy z nich rachunki.“ Inny zaś wołał: „Nie potrzebujemy tłómaczyć się opinii, albowiem napisano jest: „niech nie wié lewica, co daje prawica.“ Inny: „Dobroczynność nie jest cnotą, jeśli jest jawną.“ Słowem widziałem parlament, nie mogłem tylko dostrzedz, co robi się z funduszami miłosierdzia; słyszałem zgiełk, hałas; obok grano na skrzypcach; obok tańczono w filantropijny sposób; daléj sprzedawano w bazarach, umizgano się w celach miłosierdzia do pięknych kobiét; uszczęśliwiano się w celach miłosierdzia w buduarach. Roztańcowane i spocone miasto śpiewało na nutę z Pięknéj Heleny: „Jam — jest — gród litościwy, gród litościwy, gród litościwy — jam miłosierdzia wzór,“ ale pieśń tę tuż obok głuszyły liczne jak piasek w morzu głosy. Ochrypłe te głosy wołały: „Łaskawi i miłosierni panowie, choć grosik na chléb, choć kopiejeczkę na sznapsika!“
Ale oto jakiś inny zakład miłosierny uderzył moje zdziwione oczy. Dewizą jego: „sięgnij bratku do saka.“ Co u licha! widzę jakby jakieś przedstawienie teatralne: mnóstwo gazu, koronek, aksamitu, lornetek, pudru, francuzczyzny. Zdaje się, że wszystkie dobre uczynki tak co do ciała, jak i co do duszy, wyprawiły sobie dystyngowaną maskaradę: widzę także Adama, Ewę, węża; cnoty teologiczne w trykotach, czyli piękne panny w teologicznych kostiumach: wyznawców tychże cnót, wypchanego kota, ostendzkie majtki, Semiramidę. Cóż to jest? To miłosierne widowisko, pod tytułem: „Wiele hałasu o nic.“ Dużo huku, puku. Nic nikomu ono nie szkodzi. Pan Bóg nie wiele przez to traci, dyabeł nie wiele zyskuje: przytulone baby najwięcéj, prawdziwa zaś nędza, jak ów kogutek co poszedł na orzechy w bajce:
„Leży, leży wedle drogi;
Wyciągnęła obie nogi,
Ledwo tchnie.“
Żałowałem, że długa a pilna podróż jaką miałem przed sobą, nie pozwalała mi dokładniéj poznać na większą korzyść moich współobywateli, wielu innych instytucyi angielskich, które w ogóle odznaczają się mechanizmem nader prostym, a przytém wielką dokładnością i dzielnością w czynach. W ogóle instytucye tutejsze, a mówię tylko o prywatnych, nie są objawem naśladownictwa, mody, pewnego popędu wywołanego sztucznie, ale płyną z potrzeb społecznych i z dziwnie krzepkiego ducha narodowego. Dlatego mniéj się tu gada, więcéj robi. Instytucye zaś nie upadają, bo poczucie obowiązku każe obywatelom podtrzymywać je z energią i wytrwałością, nietylko z początku, ale zawsze. Dziwni ludzie ci anglicy. Wyobraźcie sobie, moi mili współobywatele, że członkowie licznych tutejszych towarzystw nie zalegają nigdy w wypłacie składki. Słyszeliście o czémś podobném?
Ale już dosyć o tém. Na świecie robił się mrok. Na ulicach zapalano latarnie gazowe, które służą tu nietylko po to, żeby wróble miały na czém siadać; wystawy sklepowe zapłonęły jakby wielkie ogniska przez całą długość ulic: czas było udać się na dworzec kolejowy, z którego pociąg wychodził do Liverpool.
Rzeczy nasze miały być nadesłane z hotelu. Jakoż zastaliśmy je już w sali dworca. Ogromna czerwona sala była zupełnie prawie pusta, słychać było tylko poważne: tyk-tyk, wielkiego zegaru wmurowanego w boczną ścianę. Urzędnik sprzedający bilety skracał sobie czas okręcaniem klucza na palcu, któreto zajęcie pochłaniało całą jego uwagę. Pod ścianami stało paląc fajki, kilku posługaczów. Po kupieniu biletów, udaliśmy się do jednego z nich, ażeby nam pomógł wyekspedyować rzeczy.
— Rzeczy już są na pociągu — odpowiedział ten gentleman.
— A kwit?
— Jaki kwit?
— Kwit od rzeczy.
Nie mogliśmy się porozumieć. Wreszcie posługacz wyprowadził nas na platformę i pokazał nam nasze kufry, stojące spokojnie w wagonach, a gdyśmy, nie poprzestając na tém, żądali jeszcze kwitu, ruszył ramionami, mruknął: „Goddam!“ i poszedł sobie, zostawiwszy nas własnéj przedsiębierczości.
Nie było co robić. Udaliśmy się do kassyera. I znów ten sam dyalog.
— Prosimy o kwit.
— Jaki kwit?
— Kwit od rzeczy.
Kassyer ruszył ramionami i począł okręcać z nadzwyczajną uwagą klucz na palcu, nie spojrzawszy na nas więcéj.
Poszukaliśmy tedy konduktora.
— Prosimy o kwit.
— Jaki kwit?
— Kwit od rzeczy.
Konduktor ruszył ramionami; ja starałem się zachować wielkość duszy w nieszczęściu: jeden z towarzyszów moich począł wymieniać nadzwyczajne ilości beczek, karabinów i fur; drugi oświadczył sucho: że jeśli tak, to noga jego nie postanie więcéj w tym kraju, czém byłby zapewne bardzo przeraził anglików, gdyby go mogli byli zrozumieć. Następnie obaj spojrzeli na mnie, następnie ja spojrzałem na nich; następnie wszyscy trzej nie wiedzieliśmy co robić.
Tymczasem sala poczęła się napełniać, coraz więc trudniéj było sobie dać radę: na szczęście usłyszeliśmy jakąś parę rozmawiającą po niemiecku.
Towarzysz poznańczyk poskoczył ku niéj żywo.
— Nie chcą mi dać kwitu od rzeczy.
— Bo tu nie dają nikomu. Na kufrach są poprzylepiane kartki dokąd które idą. Na każdéj stacyi wyjmują przeznaczone do niéj pakunki. W Liverpool wyjmą pańskie, przyjdziesz pan, weźmiesz je i skończyło się.
— A jak się kto do nich przyzna?
— Nikt się nie przyzna.
Towarzysz poznańczyk wrócił do nas w doskonałym humorze.
— O, to, to rozumiem. To to kraj. Co za porządek!
Istotnie przy odejściu pociągu wszystko odbyło się nader porządnie. Posługacze kolejowi nie wrzeszczeli, nie życzyli sobie wzajemnie paraliżów, nie było wzmianek o wątrobach. Pociąg ruszył, i po chwili Londyn wraz ze swojém morzem świateł, zniknął nam z oczu. Powietrze tylko nad miastem było rdzawe i czerwone, jak łuna pożaru.
Noc robiła się ciemna, tak, że przez okna wagonu nie mogłem nic dojrzeć. Czasem tylko na ciemném tle nieba rysowały się jeszcze ciemniejsze sylwety kominów. Czasem pociąg wpadł między wielkie zakłady, w których topią żelazo. Olbrzymie ogniska pieców, jaskrawe płomienie, czarne postacie ludzkie na tle ognistém, huk młotów, zgrzyt i wycie piłowanego żelaza, tumany dymu: wszystko to stanowiło jakby obraz rzeczywistego piekła. Potém znów ogarniała nas ciemność i czysta wilgotna nocna atmosfera: czasem po huczeniu maszyny można było poznać, że przelatujemy tunele. Towarzystwo w wagonie poczęło się rozsypiać, jak to się zwykle dzieje wśród nocy. Przy drżącém świetle lamp widać było twarze zaspane i zmęczone. Czasem krótka rozmowa przerwała ogólne milczenie. Siedzący obok mnie otyły gentleman, kiwając się przez sen, uderzył głową w moje ramię, a mruknąwszy: „I beg your pardon!“ uderzył natychmiast po raz drugi. Zdjęta dla wygody para trzewiczków młodéj i przystojnéj miss, wysunęła się z pod ławki i podskakując wraz z ruchami wagonu, wpadła pod nogi jakiegoś długiego i kościstego jegomości, prawdopodobnie pastora, albo kwakra, który nazajutrz rano, ujrzawszy tę rzecz tak świecką, odsuwał ją ze zgrozą z pomocą laski ku śpiącéj właścicielce, mówiąc zapewne w duchu: „vade retro.“
Tymczasem zaczęło szarzeć. Brzask robił się na wschodzie: domki farmerskie, drzewa, albo czasem wieże kościelne, występowały coraz wyraźniéj z głębi cienia i mgły. O godzinie szóstéj dojeżdżaliśmy do Liverpoolu.
Miasto czysto angielskie. Też same niewielkie domy, z czerwonéj lub surowéj cegły, okopcone dymem a poplamione deszczem; też same zielone zazdrostki w oknach: zresztą z powodu wczesnéj godziny, cicho i spokojnie. Od strony morza dął potężny i ostry wiatr: na końcu ulicy widać było las masztów. Mieliśmy jeszcze dwie godziny czasu, zatém zatrzymaliśmy się w hotelu, by się umyć, przedrzémać i posilić przed puszczeniem się na morskie odmęty.
Wskazano nam hotel wdowy Clynton, o któréj mówiono, że umié, a przynajmniéj rozumie po francuzku. Ale wdowa Clynton, gdyśmy zajechali, spoczywała jeszcze w objęciach Morfeusza; zamiast zaś niéj, przyjął nas jakiś irlandczyk, o czerwonych, stojących jak szczotka włosach, piegowatéj twarzy, zaspanych oczach i głosie dwuletniego dziecka.
— Gentlemani jadą zapewne do Ameryki — mówił, a raczéj piszczał głosem nadzwyczaj patetycznym — to daleko, bardzo daleko, tak jest; to bardzo daleko!
Tak mówiąc, podnosił oczy w górę i wzdychał, i zdawało się, że pragnie nas pobłogosławić na drogę.
A cóżto za małpa uroczysta? — odezwał się jeden z moich towarzyszów.
Istotnie irlandczyk był nader uroczysty. Gdyśmy prosili go o wodę do umycia:
— Do umycia? — odrzekł smętnym głosem — o tak, tak, do umycia.
Potém, gdyśmy się umyli, zaprosił nas również rzewnie na śniadanie, przy którém posługiwał z powagą i milczeniem.
Przy śniadaniu nadeszła wdowa Clynton, wraz z młodą i przystojną córką Clynton, i nie wiem co to za dziwny dom, ale obie te damy wydały mi się jeszcze uroczystsze. Naprzód wdowa Clynton w krótkiéj, ale pełnéj głębokiego uczucia mowie, wyraziła nam swoją wdzięczność, żeśmy jéj a nie inny hotel wybrali za miejsce chwilowego spoczynku; potém zaś, gdyśmy skończyli śniadanie, zawołała: „no! czas, panowie!“ tak rozdzierającym głosem, jak gdyby miała się żegnać z mężem, albo z kochankiem. Przy płaceniu rachunku, który, należy oddać mu sprawiedliwość, był bajecznie mały, wdowa raczyła zwrócić na mnie swoją uwagę.
— Nie żeń się pan w Ameryce, tam niedobre kobiéty: szkodaby było pana!
Tu wobec kwestyi tak draźliwéj, córka Clynton zarumieniła się lekko, ja zaś starałem się uczynić toż samo, i odrzekłem, że choćbym miał taki zamiar, w chwili téj porzuciłbym go stanowczo. Poczém pożegnaliśmy się tak, jak się żegnają członkowie jednéj rodziny, i ruszyliśmy do portu.
Z portu mały pękaty parowiec miał nas przewieźć do okrętu udającego się za Ocean. Nadspodziewanie pasażerów znalazło się mnóstwo, tak że cały parowiec był zapchany kuframi, majtkami (okrętowemi), kobiétami, dziećmi; co wszystko, prócz kufrów, żegnało się, powiewało chustkami, płakało, całowało, paliło cygara, jadło pomarańcze lub patrzyło na morze. Dzień był chmurny, dżdżysty; woda niespokojna lubo drobno pomarszczona; wiatr podrywał piasek pobrzeżny i ciął nim po twarzach. Przecisnąwszy się przez stosy kufrów, zasiedliśmy w jakimś kącie i milczeli wszyscy. Trudno się oprzeć pewnemu wzruszeniu mając przed sobą Ocean. Tymczasem mały parowiec zawrzeszczał przeraźliwie, jakby go ktoś ze skóry obdzierał, podniósł kotwicę i ruszył.
Po półgodzinnéj jeździe, ujrzeliśmy wreszcie Germanika, który miał nas przewieźć do Ameryki. Wyznaję, że ujrzawszy ten statek, długi blizko tak jak połowa naszego żelaznego mostu, ujrzawszy jego potężne kominy, maszty, jego piętra, jego olbrzymie boki świecące oknami, odetchnąłem swobodniéj.
— No, ten potwór chyba się ani zakołysze na morzu — rzekłem do mego towarzysza, którego twarz wypogodziła się również.
— Co? — odpowiedział mi z entuzyazmem i dumą, jak gdyby był budowniczym statku: — on sobie, panie, drwi z fali! Ja się poprostu kocham w tym statku!
Było to istotnie uczucie trochę zbyt nagłe, ale taki patryotyzm okrętowy, gdy chodzi o własną skórę, jest do wytłómaczenia.
Tymczasem potwór nasz wywiesił czerwoną chorągiew z białą gwiazdą i z napisem: „White star“ (Biała gwiazda); należy bowiem do Towarzystwa noszącego tę nazwę; następnie nie zagwizdał, ale ryknął głosem tak tubalnym, że nasz stateczek przewozowy o mało nie schował się pod wodę ze strachu. Zbliżyliśmy się jeszcze więcéj do jego boku, a raczéj do jego stóp; zahurkotał pomost; powstała wrzawa i zamieszanie; chwyciłem za ucho mój kufer i po chwili znalazłem się na Germaniku.
Był to czwartek, dnia 23 lutego.
Pod wieczór dnia 23 siedliśmy na okręt Germanicus, który miał nas zawieźć do Ameryki. W poprzednim liście wspomniałem, że jestto jeden z najpotężniejszych parowców linii White Star, utrzymujący komunikacyą między Liverpool a New-Yorkiem. Fale morza Irlandzkiego zaledwie cokolwiek kołysały olbrzymim statkiem, tembardziéj że i pogoda była piękna. Po dwu lub trzygodzinnéj jeździe zciemniło się. Brzeg irlandzki, wzdłuż którego płynęliśmy na południe, coraz bardziéj osłaniał się mgłą i rozpływał w ciemnéj dali, nakoniec zmącił się zupełnie z morzem, niebem i nocą — i zniknął. Chwilami tylko połyskiwały czerwone i zielone światła latarni, które zdawały się palić w powietrzu; wreszcie i one pogrążyły się w ciemnościach, a na około bielały tylko zapienione szeregi grzbietów fal, idących jedna za drugą z nieskończoności.
Nazajutrz rano przybyliśmy do Queenstown, portu leżącego na samym południowym cyplu Irlandyi, zkąd już prosto na zachód mieliśmy się puścić do New-Yorku. Queenstown jestto ogromny port, a zarazem jak mnie zapewniali z dumą anglicy, niezdobyta forteca; chociaż sądzę, iż niezdobyta jest głównie dlatego, że nikt jéj nigdy nie zdobywał, a zatém i nie zdobył, na mocy czego nasz Ozorków również za niezdobytą warownię poczytywaćby można.
Ale jak pomiędzy naszemi miastami każde ma jakąś osobliwszą sławę, skutkiem któréj mieszkańcy ich mówią: „u nas, panie, w Płońsku,“ „u nas w Kozienicach,“ „lub u nas w Przytyku, to, panie, znajduje się to i owo“ — a mówią z taką dumą, jak gdyby: „chez nous à Paris“ — tak i Queenstown odznacza się tém, że stanowi wrota Oceanu. Tu kończy się morze Irlandzkie, a zaczyna się Atlantyk, i z tego powodu prawie wszystkie okręty idące z Anglii do Ameryki i odwrotnie, mają tu swój kilkogodzinny przystanek. Nasz okręt również zarzucił opodal od brzegu kotwicę, i potężnem gwizdaniem oznajmił miastu swoje przybycie. Mały parowiec przywiózł nam nowych pasażerów, a po największéj części emigrantów, którzy cisnęli się na pokład z żonami, z dziećmi, z pakunkami, z biédą i z nadzieją, że ową biédę utopią w morzu w czasie podróży. Rozpoczęło się wyładowywanie pakunków i towarów z małego statku na wielki, przyczem rzucano pakami i kuferkami tak, iż zdawało się, że będą gwałtu krzyczéć. Na małym parowcu znajdowało się także kilku przekupniów. Jakaś młoda dziewczyna, z ładnemi niebieskiemi oczyma i koszykiem pomarańcz w ręku, wykrzykiwała w niebogłosy pochwały swego towaru, odpowiadając jednocześnie na dowcipy, jakie jéj wraz z szylingami przesyłano z wysokości naszego statku, który przynajmniéj o trzy piętra przenosił przybyłego pigmejczyka. Był to widok bardzo ożywiony: majtkowie wypakowywując kufry krzyczeli i klęli, dziewczyna rzucała z dołu gradem swoje pomarańcze, nie pytając się czy ich kto chce czy nie chce, młodzi zaś dżentlemani rzucali jéj pieniądze, za któremi latała po całym pokładzie, śmiejąc się i tańcząc. Czasem ciskano jéj i skórki pomarańczowe, które chwytała z równie dobrym humorem i wesołością.
Wreszcie mały parowiec wysadził wszystkich swoich pasażerów i pakunki, poczém zabrał listy z naszego statku, wrzasnął wniebogłosy i odpłynął. Nie było podróżnego, któryby nie przesłał listu na ląd; kto bowiem puszcza się wiosenną porą na Ocean, nigdy nie może powiedziéć, czy będzie jeszcze oglądał tych których żegnał; każdy więc pragnie przesłać choćby jeszcze jedno małe: „addio“ „pamiętaj póki nie zapomnisz!“ lub „pisuj do mnie na Berdyczów!“ Wszystkie twarze były poważne i uroczyste, a kto nawet nie miał powagi i uroczystości w duszy, ten starał się ubrać w ich pozory. Ludzie lubią takie położenia, jakie w zwyczajném życiu widuje się tylko w operach. Zresztą, puszczając się na Ocean, każdy głupiec wydaje się samemu sobie poetycznym i co najmniéj Child-Haroldem, a zatém:
Bywaj mi zdrów, kraju kochany!
Istotnie, świsnęły wiatry, zaszumiały bałwany, zaświegotało morskie ptastwo; Germanicus podniósł kotwicę i po chwili chwiał się już na ogromnych falach Oceanu. Pasażerowie poczynają biegać po całym statku, zaglądać wszędzie, przypatrywać się każdéj jego śrubce; poczém upewniają się wzajemnie, że niémasz żadnego niebezpieczeństwa. Każdy mniéj więcéj w strachu, a wszędy słychać następujące rozmowy:
— Ależ to statek, daj go katu!
— Ho! panie: on bije wszystkie Cunary.
— Na téj linii nie było jeszcze żadnego wypadku.
— I pewno nie będzie: mamy przewyborną pogodę.
— Widziałeś pan sternika. Stary wilk? co?
— Mówią, że i nasz kapitan bardzo doświadczony marynarz. On podobno woził królowę.
Nieprawda, nikt nie mówił że nasz kapitan jest doświadczony marynarz i że woził królowę, ale zadający to pytanie jest w strachu, zadaje je więc dlatego, że ma nadzieję, iż mu kto na nie odpowie twierdząco. Zresztą pogoda istnie trwa, statek kołysze się niewiele, wszyscy więc nabierają zaufania, niektórzy nawet objawiają głośno, że gotowi są zrozumiéć wszystko, ale nie rozumieją obawy morza.
Kołysanie swoją drogą ma miejsce, tylko że statek jest tak wielki, że tego nie czuć. Stojąc jednak ku tyłowi okrętu, można doskonale dostrzedz, jak przód jego to zsuwa się po pochyłości wodnéj na dół, to znowu podnosi się ociężale do góry. Za statkiem leci kilkanaście mew, które raz wraz rzucają się na wodę, gdy z kuchni okrętowéj wyrzucą coś przez okno.
Około godziny pierwszéj po południu, w salonie jadalnym i po korytarzach, gdzie są kajuty, odzywa się barbarzyński głos gongu, czyli tam-tama, zwołujący pasażerów na lunch. Siadamy do stołu. Tu znowu rozpoczyna się dla mnie biéda z angielszczyzną. Nie rozumiem jadłospisu i nie wiem co sobie kazać dać jeść. Przychodzi stewart, czyli lokaj okrętowy. Jestto stara i wyschła jak wosk mumia, ubrana we frak i biały krawat. Mumia ta staje nademną, zamyka oczy, otwiera usta, pokazuje żółte zęby i zaczyna coś mówić, a raczéj skrzypić mechanicznie jak blaszana chorągiewka, którą porusza wiatr. Nie wiele myśląc, pokazuję jéj na karcie jakąś potrawę, której nazwa angielska podobała mi się więcéj od innych, z powodu swego brzmienia. Mumia odchodzi, następnie powraca i przynosi mi morele. Chciałem zupy, wszyscy jedzą zupę, ale cóż robić: zabieram się do moreli.
Po morelach nieubłagany los zsyła mi sér, po sérze pomidory, po pomidorach tartą bułkę. Zjadam to wszystko; na deser zaś dowiaduję się, że siedzący koło mnie podlotek umié po francuzku, i że mógł mi służyć za tłómacza w moich utrapieniach. Zamawiam więc sobie jego pomoc i łaskę na przyszłość, poczém lunch kończy się i wychodzimy na pokład.
Już wstając od obiadu uczułem że wiatr musiał się zwiększyć. Idąc wzdłuż stołów ku drzwiom tego ogromnego salonu, oświeconego przynajmniéj trzydziestu okrągłemi oknami, trzeba się było od czasu do czasu chwytać krzeseł, które przymocowane są do podłogi, albo mogą się obracać. Na pokładzie zastaję już liczne grono pasażerów, którzy przypatrują się sobie wzajemnie i próbują rozmawiać, oczywiście nie o czém inném jak o pogodzie, którato rozmowa na statku bynajmniéj nie jest tak czczą i błahą jak na lądzie.
Ale tymczasem statek zaczyna się coraz lepiéj kołysać. Po upływie półgodziny jedna z dam, która dotąd rozmawiała najweseléj, nagle wstaje, spogląda obłąkanemi oczyma na około, mówi przygnębionym głosem: „O Boże! Boże!“ poczém zbiega szybko po schodach na korytarz prowadzący do kajut. Za nią wkrótce podąża druga i trzecia, po nich mężczyzni; pokład staje się coraz pustszy; nakoniec na pobojowisku zostaje tylko kilka osób trwalszéj natury, między któremi liczę się ja, mój towarzysz, jakiś doktór z rudemi faworytami i młoda para amerykańska: mąż podobny do Otella, żona do anioła.
Zabieramy ze sobą znajomość. Na szczęście i doktor i młoda para umieją po francuzku. Oczywiście rozmawiamy tylko o morzu i przypadłościach żeglugi. Po niejakiéj chwili Otello pyta mnie:
— Pan dużo podróżował po morzu?
— Jadę pierwszy raz, ale dotąd nic mi nie jest. A pan?
— O! ja znam się z morzem, i moja żona także.
— Ależ zaczyna się kołysać nie na żarty.
— To mnie mało obchodzi — odpowiada Otello, po niejakiéj chwili zaś dodaje:
— Myślę jednak, że musiałem zjeść coś niezdrowego.
— Istotnie uważam, że pan pobladł.
— O! ale to przejdzie. Tu na pokładzie najlepiéj: ani myślę schodzić na dół.
— Noc będziem mieli piękną?
— Bardzo piękną: niezawodnie zjadłem coś niezdrowego.
— Świeże powietrze pana wyleczy.
— Jednakże...
Tu Otello składa tak niezbite dowody, że musiał zjeść coś niezdrowego, iż nie pozostaje mu nic, jak tylko zejść na dół i położyć się w łóżko. Na pokładzie zostaje nas troje. Poczynam jednak czuć zawrót głowy, ale zapalam cygaro, które przynosi mi ulgę. Doktór rozmawia z moim towarzyszem, ja z młodą lady. Uważam jednak, że zaczynam głupiéć, skutkiem czego rozmowa nie klei się, jakkolwiek młoda lady jest bardzo ładna. Tymczasem zaczyna ściemniać się: majtkowie ściągają wielki żagiel na przodzie okrętu i ciągnąc w kilkunastu linę, wołają żałosnym głosem: Ooo! ho!
— Pójdziemy zobaczyć — mówi do mnie młoda lady.
Idziemy tedy zobaczyć; ale w pół drogi, lady zatrzymuje się i spogląda na mnie tak szczególnym wzrokiem, że krew rzuca mi się do twarzy. W jéj oczach widać czułość i omdlenie, policzki jéj bledną i rumienią się, chce coś mówić, i jakby nie śmie, ale przewraca oczyma jak heroina na scenie. Boże wielki! co to się znaczy? myślę sobie...
Czyżby?... ale nie, to byłoby zbyt nagle, zbyt po amerykańsku. Jednakże!
— Panie... — szepcze słabnącym głosem młoda lady.
— Pani! dwie dusze jak nasze...
— Oh! oh! przerywa młoda dama.
— Dwie dusze jak nasze...
— Śliwek, śliwek jak najprędzéj!
Wiadro zimnéj wody, wylane na głowę, nie ostudziłoby mnie tak skutecznie, jak to jedno małe słowo: „śliwek!“ Jeszcze w Liverpool wdowa Clynton mówiła mi, że najdzielniejszém lekarstwem na chorobę morską są suszone śliwki. Więc to ten powód? Oby Ocean pochłonął wszystkie śliwki z obu półkuli ziemskich! Ja myślałem... Ale cóż robić? Biegnę tedy do stewarta po śliwki i po chwili wracam z pełnym talerzem: młodéj lady nie zastaję już jednak na pokładzie.
Tymczasem chiński tam-tam daje znać, że czas na obiad. Karmią nas wspaniale, ale do obiadu nie siada już ani pół tyle osób co do południowego lunchu. Mojego podlotka niéma także. Po prawéj stronie odemnie siedzi zato jakiś kapitan okrętowy, którego statek rozbił się na brzegach Anglii. Jestto człowiek dwa razy grubszy od zwykłego chrześcianina; ale ta bryła łoju mówi nadzwyczaj cienko i jé tyle, że połowa tego wystarczyłaby dla całéj załogi okrętowéj. Rzekłbyś, jestto waliza, służąca jako skład żywności. Apetyt ten jedna mu szczególniejsze poważanie w oczach naszéj staréj mumii, która usługuje mu dwa razy staranniéj, niż mnie.
Obiad trwa w milczeniu i kończy się w milczeniu, przerywaném tylko skrzypieniem filarów podpierających sufit dining-roomu, które służą zarazem za szafy do książek; czasem znów fala z łoskotem zalewa okna, to z prawéj, to z lewéj strony salonu. Wszystkie twarze są smutne i blade. Siedzący naprzeciwko kapitana jakiś dżentleman, uderza szklanką o stół i mówi:
— Pomorek na taką pogodę!
— Pogoda jest piękna — piszczy cienkim głosem waliza — ale w nocy lub jutro rano będzie burza. Poczém napełnia usta połową ogromnego homara, i twarz jéj przybiera wyraz nieopisanego szczęścia.
Uważam, że na dole, w salonie, daleko mi się więcéj w głowie kręci, niż na górnym pokładzie; uważam także, iż umysł mój z każdą godziną tępieje coraz bardziéj; dlatego natychmiast po czarnéj kawie wybiegam znowu na pokład. Ciemno jest już zupełnie. Silny wiatr łopocze w żagle, na całym okręcie słychać żałosne: „Ooo—ho!“ majtków, Ocean zaś szumi złowrogo. Z mroku i z oddalenia dobywają się jakieś, jakby ogromne a smutne jęki i westchnienia. Fala za falą uderza ciężko o wysokie boki statku, który zdaje się stękać, ale płynie naprzód. Jestto widok wspaniały, choć złowrogi. Ta ciemność i nieskończona przestrzeń wodna, ma w sobie coś mistycznego. Umysł przeraża się ogromem, który go otacza i wije w sobie: dusza odczuwa wrażenia, ale niemi nie włada. Chwilami zdaje mi się, że z ciemności ktoś zawołał na mnie po imieniu. Gubię wzrok w przestrzeni i probuję myśleć i wspominać, ale nie klei się: własne moje myślątka wydają mi się rozproszone, błahe, zwietrzałe i tak marne jak nigdy: na stosunki, któremi zajmowałem się jakby wielkiemi sprawami w rodzinném mieście, mimowoli spoglądam niby przez odwrotny koniec lunety. Przychodzi wreszcie zapomnienie i utrata świadomości: zlewam się z otoczeniem i przestaję istniéć odrębnie. Dla zmęczonych ludzi ma to taki urok, jak bardzo głęboki sen, albo jeśli kto nawet woli: śmierć. Żałośne „Ooo—ho!“ majtków rozlega się ciągle: ciągną tam znów jakieś liny, a w pomroku widzę czarne ich sylwetki pochylające się i prostujące jednocześnie. Wielkie kominy zaczynają wyrzucać dészcz czerwonych i złotych iskier; na przednim maszcie wiszą latarnie, które to zniżają się, to podnoszą w takt ze statkiem. Wnętrze okrętu pełne jest światła. O godzinie dziesiątéj schodzę na dół, ale po drodze wstępuję jeszcze do smoking‑room’u, to jest do pokoju przeznaczonego dla palaczy. Kilkunastu dżentlemanów siedzi tu naokoło na kanapkach pod ścianami, z nogami pozakładanemi na stół i kapeluszami ponasuwanemi na tył głowy. Niektórzy grają w karty, inni spluwają nadzwyczaj celnie i daleko w ogromne fajansowe spluwaczki, których pełno stoi na podłodze. Atmosfera zadymiona, cały zaś pokój ma pozory knajpy niemieckiéj, w któréj ludzie dla wygody zdejmują buty. Żal mi się zrobiło mojéj ciszy i samotności na pokładzie, ale wracać tam było już zbyt późno; dlatego zeszedłem do kajuty...
Kajuta nasza jestto mały pokoik, mający nie więcéj jak cztery łokcie kwadratowe przestrzeni, przy jednéj ścianie przymocowane są, jedno nad drugiém, dwa łóżka, a raczéj dwie głębokie szuflady z wysokiemi bokami, które nie pozwalają wypaść śpiącemu w czasie kołysania statku; przy drugiéj ścianie stoi czerwona aksamitna sofka, między sofką a łóżkiem umywalnia, i oto wszystko. Cała kabina schludna, wykwintna nawet, ale mała. Dama, któraby, jak mówi pan Dickens, w skutek skromności niewieściéj spodziewała się znaleźć w kajucie tylko dwie ogromne szafy na suknie, zawiodłaby się srodze. Zaledwo tu można się obrócić, a rozbierać się inaczéj niepodobna jak po kolei. Wiele osób, zwłaszcza pierwszéj nocy na morzu, nie rozbiera się wcale. Istotnie kładąc się spać, doznaje się dziwnego uczucia na myśl, że pod sobą ma się niezmierzoną głębię, naokoło nieprzebyte pustynie wodne; jest się na statku, który mimo swéj wielkości i mocy, jest tylko piłką rzucaną falami olbrzymiego Oceanu. Człowiek mimo woli sobie mówi: jeżeli możnaby postawić dziesięć za tém, że jutro się obudzę, przynajmniéj dziewięć możnaby trzymać za tém, że się jutro nie obudzę.
Cóż jednak robić? Jeżeli przypłynie góra lodowa, jeżeli kocioł pęknie, zdarzy się pożar na statku, tak samo zginę ubrany jak nieubrany. Tymczasem sen skleja powieki; głowa, w której fale wstrząsały mózg przez cały dzień, cięży, idzie się zatem spać rozumując: co jutro będzie, nie wiem; że mi się chce spać, wiem.
Noc jednak przeszła spokojnie, to jest bez żadnego nadzwyczajnego wypadku. Nazajutrz rano jednak, do brekfestu siadło znowu dwa razy mniéj osób, niż wczoraj do obiadu, a twarze były jeszcze więcéj pomartwione. Jedzono tylko śliwki i kaszę jaglaną z mlékiem. Statek się kołysał bardziéj niż wczoraj, a poważna twarz kapitana zdawała się mówić, że będzie raczéj gorzéj niż lepiéj.
Wyszedłem na pokład. Dzień był ponury, szary, wietrzny. Mewy rzucały się w powietrzu, fale zaś były rozigrane. Trudno się było utrzymać na nogach. Naokoło statku piętrzyły się takie bałwany, w jakich istnienie trudno uwierzyć. Zawsze uważałem za przesadę, gdy opowiadano mi dawniéj, że fale morskie dochodzą wielkości domów; teraz przekonałem się, że istotnie jest to przesada, ale in minus. Otaczały nas po prostu góry wodne. Chwilami zdaje ci się, że cały statek wraz z tobą znajduje się w bardzo głębokiéj dolinie, zamkniętéj górami, przewyższającemi o wiele, tak np. o dziesięć razy szczyty masztów. Nagle dolina zaczyna się zmniejszać z przerażającą szybkością, a góry lecą ze wszystkich stron na statek, rycząc jak wściekłe. Przymykasz oczy i mówisz sobie w duchu: jak się macie ryby! przysiągłbyś bowiem, że żadna siła ludzka nie wyrwie już statku z tego przeklętego lejka, na którego dnie zostanie pokryty warstwą wodną, grubą na kilkadziesiąt sążni. Po chwili jednak, cóż się stało? oto otwierasz znów oczy, i widzisz się teraz na wierzchołku góry, przed tobą zaś przepaść, do któréj zlatujesz po linii prawie prostopadłéj. W ten sposób jechaliśmy cały dzień.
— Czy to jest burza? — pytam jednego z majtków, umiałem bowiem ten frazes po angielsku.
— Nie, to nie burza, — odpowiada majtek — czas jest piękny.
Przekleństwo na twoje oczy! jeżeli to jest czas piękny, cóż wy tedy nazywacie burzą? On to nazywa czasem pięknym! Jeżeli nie utoniemy, to chyba dlatego, że ty i twoja załoga będziecie wisieć, co zaś ma wisieć, to nie utonie. Tymczasem fale zalewają nawet górny pokład, tak, że trzeba zejść na dół. Przy samych schodach spotykam doktora z rudemi faworytami, który pochyla się nademną i krzyczy, żeby przekrzyczeć szum morski:
— Comment ça va monsieur!?
Jestem tak pognębiony, że nietylko nie odpowiadam doktorowi, ale nie mogę trafić do schodów. Nie choruję, ale czuję zawrót głowy i ogłupienie posunięte do tego stopnia, że gdyby to był stan normalny mego umysłu, mógłbym odznaczyć się nawet w kółkach ultra-konserwatywnych à tout prix. „Trzymałem się za coś, mówi w podobném położeniu pan Dickens; może to był komin od pieca, może majtek, ale może i krowa.“ Ja wiem, że nie mogłem trafić do schodów.
— Patrz pan — woła doktor — ja się niczego nie trzymam, ja mogę teraz przechadzać się po pokładzie.
— Jakto — jęknąłem — pan nie upadnie?
— Je suis trop vieux marin pour cela! — odpowiedział, i w téj chwili zobaczyłem nagle jego nogi w tém miejscu gdzie była głowa, co mi dowiodło, że nietylko przechadzać się, ale może nawet przewracać koziołki.
Prawdziwa burza rozszalała jednak dopiéro wieczorem, chociaż wiatr wzmagał się przez cały dzień. Kiedy nadeszła chwila lunchu, położono na stołach poręcze, inaczéj bowiem wszystkoby z nich pozlatywało na ziemię. Nic zabawniejszego, jak widzieć gości idących wzdłuż stołów na swoje miejsca i taczających się jak pijani. Wchodzi naprzykład jakiś pastor presbiteryański, a może kwakier. Ale zaledwie ukazał się we drzwiach i puścił się klamki, rzuca się w największym impecie na kominek, jakby tam spostrzegł coś takiego, na co poprzednio czatował; następnie odbija się od kominka, uderza o krzesło, chybia poręcz, którą chciał uchwycić rękoma, odbija się od krzesła, wpada w objęcia jakiejś panny, porywa ją za głowę, poczém siada na podłodze, wywiesza język i poczyna piszczeć konającym głosem: oj! oj!
Lunch, mimo przegródek i poręczy na stołach, mamy tańcujący, gdy bowiem statek położy się na lewym boku, wszystkie półmiski, talerze, szklanki, karafki, noże, widelce, zsuwają się z brzękiem, szczękiem, hałasem i tartasem na lewą stronę, po chwili znów na prawą, i tak ciągle. Stewardowie posługują nam chodząc w ten sposób, że tworzą z podłogą kąt ostry; zupa wylewa się z talerzy, woda ze szklanek, wino z kieliszków; panie poczynają krzyczeć, panowie kląć bez względu na obecność dam; słowem: powstaje nieopisane zamieszanie i połowa osób opuszcza stół przed czasem.
Obiad odbywa się tak samo jak lunch. Co więcéj, przy obiedzie nie ma kapitana, co poczytują za zły znak. Jakoż przy czarnéj kawie, wyraz: „storm! storm!“ (burza! burza!) rozlega się po całym salonie, na korytarzach i w kajutach. Burza istotnie rozpoczyna się. Mimo mego godnego politowania stanu, chcę ją widzieć, i ubrawszy się w gumowy płaszcz z kapturem, wychodzę na pokład, a raczéj wyłażę na czworakach. Wicher jest tak silny, że trzymając się obiema rękoma poręczy, zaledwie mogę ustać na nogach. Chwilami woda oblewa mnie od stóp do głów. Morze zdaje się być pomieszane z chmurami, chmury z morzem. Patrząc na to, nie mogę opędzić się myśli, że Ocean się wściekł. Ale właśnie ta jego wściekłość ślepa i głupia budzi ku niemu rodzaj pogardy. Huczy, ryczy, ciska się, opluwa niebo pianą, miesza się z powietrzem, słowem, szaleje. Nie przystoi to ani jego ogromowi, ani majestatowi, témbardziéj, że złość ta wydaje się nie mieć żadnéj przyczyny. Wściekł się i kwita, tak, jak wpada czasem bez powodu w szaleństwo słoń. To wyuzdanie się ślepych sił, ta przemoc brutalna, skierowana przeciw statkowi, który w porównaniu jest atomem, budzi w tobie chęć oporu i gniew. Chciałbyś zaciąć zęby, chwycić w rękę topór i z iskrzącym wzrokiem czekać na tę olbrzymią hałastrę wiatrów, piany, fal, wściekłości, zaślepienia, ryczącéj orgii i przemocy. Postępek Xerxesa, który kazał wychłostać fale, wydaje się wówczas zrozumiałym. Zwierzę potrzebuje bata. Jeżeli tylko nie jesteś z natury tchórzem ostatniego rzędu, mówisz wówczas Oceanowi: rycz, wyj, wściekaj się: drwię z ciebie! Jest w tém wszystkiém nawet pewna rozkosz, bo wobec podobnych uczuć, największa nawet wściekłość staje się bezsilną.
O północy burza doszła do swego maximum. Statek prawie nie odpłynął naprzód, ale rzucał się tylko od chmur w przepaść i odwrotnie. Nie było już widać nic prócz chaotycznéj i wściekłéj mieszaniny nieba, wody, powietrza, wichru i ciemności. Wiatr uderzył czasem jak młotem, czasem zakręcał jak świdrem, słowem, pastwił się nad falami i statkiem. Tumany kropel wodnych uderzały od czasu do czasu o moją twarz i kręciły się w powietrzu, jakby słupy dymu. Ogromne massy wody wpadały co chwila na pokład lub przelatywały przezeń na drugą stronę. Musiałem się trzymać ze wszystkich sił, aby nie być spłukanym.
Nagle spostrzegłem, że ktoś stoi koło mnie, również w gumowym płaszczu i kapturze. Był to mój towarzysz. Próbowaliśmy mówić, ale niepodobna było ust otworzyć, wiatr bowiem wbijał nam napowrót aż w gardło słowa. Pasażerowie wszyscy pochowali się w kajutach, tak że na pokładzie byli tylko majtkowie.
Cała załoga, prócz palaczy, była na górze. Majtkowie to ciągnęli liny, to czepiali się drabin, to związywali nowemi sznurami żagle, biegając, krzycząc, klnąc, lub powtarzając swoje żałosne: oo-ho! W ciemnościach, wśród wichru i huku fal, rozlegały się ostre głosy świstawek miczmanów, które dla majtków są słowami komendy. Głosy te nie ustawały ani chwili. Walka w takich razach trwa dopóty, dopóki burza nie zmęczy się, nie wydmucha, nie wypluje wszystkiéj piany, nie ochrypnie i nie uzna się za zwyciężoną.
Koło godziny pierwszéj po północy, zeszliśmy wreszcie na dół, zmienili odzież i bieliznę, przemoczoną mimo gumowych płaszczów do nitki, następnie rozebraliśmy się i położyli spać. Ale cała noc była niespokojna. Chwilami trzeba się było trzymać, żeby nie wylecieć z szuflady. Statek kołysał się tak, że leżąc w łóżkach, od czasu do czasu znajdowaliśmy się w pozycyi stojącéj: dobrze gdy na nogach, gorzéj gdy na głowie. Futro wiszące na przeciwległéj ścianie od mojego łóżka, nagle spostrzegłem wiszące wprost nademną. Kuferki nasze i buty latały po całéj podłodze i po ścianach, bijąc z łoskotem w przepierzenia. Torby podróżne zawieszone na hakach, wiły się w powietrzu, jakby je ktoś okręcał.
Około drugiéj w kajutach leżących bliżéj schodów rozległ się krzyk. Sądziłem, że stał się jakiś wypadek, témbardziéj, że w téj saméj chwili usłyszałem wodę płynącą z szelestem w wewnętrznym korytarzu. Rozbudzili się wszyscy; okrzyk: „woda! woda!“ zabrzmiał w całém wnętrzu statku; kobiéty poczęły wrzeszczeć na różne tony lub biegać po korytarzach w kostiumach, których prostoty, najprostszy opis nie byłby w stanie oddać. Wreszcie nadszedł młody miczman, cały mokry, z twarzą zarumienioną walką, i oświadczył damom, że woda nader zwyczajnym sposobem dostała się przez schody na korytarz, i że nie ma żadnego niebezpieczeństwa.
Nazajutrz z rana morze jeszcze było wzburzone, ale wiatr już ustał; koło południa zaś uciszyło się i morze. Mnóstwo osób przyszło na lunch. Żartowano i śmiano się z wczorajszego przestrachu. Opowiadano przytém zabawne dykteryjki o różnych psotach, jakich w czasie nocy narobiła burza. Oto przepierzenia, rozdzielające kajuty, nie dochodzą do saméj podłogi, mnóstwo więc drobniejszych rzeczy przesunęło się skutkiem kołysania się gwałtownego statku, z jednych kajut do drugich. Wyobraźcie więc sobie zdziwienie i wściekłość naszego Otella, gdy wstawszy nazajutrz rano, spostrzega w kabinie Desdemony nie swoje pantofle i... mamże wyznać?... jeszcze inne części męzkiéj garderoby w paski czy w kratki. Oczywiście Otello poczyna ryczéć, Desdemona klnie się na swoją niewinność i blaski srebrnego księżyca, że nie wié o niczém; pastor zaś w sąsiedniéj kajucie nie może iść na lunch, i każe sobie wydobywać kufer z dna okrętu. Stewart odnosi mu wprawdzie po chwili zagubione rzeczy, ale wielebny uważa je za sprofanowane, i woła o kufer z dna okrętu; gdy mu zaś oświadczają, że kufra wydobyć niepodobna, przepowiada za rok koniec świata i ubiera się w swoje dawniejsze.
Oczywiście w anegdocie téj nie ma niezawodnie i słowa prawdy, ale opowiadają ją wszyscy. Pogoda i spokojne morze, dziwnie wpływają na wesoły humor pasażerów. Spostrzegam mnóstwo osób, których nie widziałem dotąd wcale. Ubiory kobiét są staranniejsze niż kiedykolwiek. Po lunchu i czarnéj kawie następuje przechadzka na pokładzie; znajomi robią się łatwo. Małe ploteczki krążą z ust do ust. Chwilami zdaje mi się, że jestem gdzieś na wodach zagranicznych; gdyby zaś nie język angielski, i gdyby nie brak podziału na arystokracyą i demokracyą, sądziłbym, że się przechadzam na szczawnickim deptaku lub pod ciechocińskiemi tężniami.
Ale podziału na arystokracyą i demokracyą nie ma, towarzystwo bowiem jest przeważnie amerykańskie. Jakkolwiek towarzystwo to składa się z ludzi, którzy podróżowali po Europie, zatém bogatszych i ogładzonych, ogłada ich jednak nietylko nie wyrównywa europejskiéj, ale nie odpowiada nader skromnym wymaganiom. Do stołu niektórzy z tych panów siadają w czapkach; pewien dżentleman siedzący naprzeciw konsulowéj francuzkiéj z San-Francisko, codziennie pod koniec obiadu zdejmuje buty, oświadczając z całą dobrą wiarą, że tak mu jest wygodniéj i namawiając innych, aby poszli w jego ślady. Po obiedzie niektórzy z pasażerów zajmują się czytaniem pism illustrowanych i czytają je nigdy inaczéj, jak z nogami pozakładanemi na stół. Amerykanie w ogóle przedstawiają się szorstko, nawet twarze ich o rysach grubych, pospolitych i gminnych, zdradzają odrazu brak tego poloru i wykwintności, która uprzyjemnia życie towarzyskie i czyni miłemi stosunki, nawet między ludźmi nieznanemi sobie nawzajem.
Bardzo niewiele osób mówi po francuzku, te zaś które nawet mówią, gryzą francuzkie wyrazy, jak twarde orzechy, i można powiedzieć, że nie wymawiają ich, ale wypluwają je raczéj, jak coś bardzo niesmacznego. Otello i piękna Desdemona wracają wprost z Paryża, w którym przepędzili miodowe miesiące, dlatego oboje najwięcéj mają dystynkcyi i są najrozmowniejsi. Mamy prócz tego wiele innych ciekawych typów. Prócz doktora z St. Louis, z Missouri, który jest kłamcą pierwszéj wody, i mego sąsiada obiadowego kapitana, który po dawnemu pochłania przy każdem daniu nieprawdopodobne ilości pokarmów, uwagę moją zwróciła pewna para kwakierska. Oboje są chudzi, milczący, posępni, starzy. Jego twarz o zapadłych policzkach i wytrzeszczonych, jakby z powodu solitera oczach, jest typem twarzy hypokryty i łakomcy; ona ma fizyognomią kwaśnéj dewotki, wodzącéj męża za nos i patrzącéj na wszystko, co jest młodością, wiosną, uśmiechem i wesołością, ze stanowiska ogniów czyścowych.
Pod koniec obiadu, kiedy podają słodycze, oczy biednego kwakra przybierają wyraz nieopisanéj pożądliwości, a na twarz występują mu rumieńce. Radby jeść kompot, a nie chciałby iść do piekła, jednakże kręci się; łyżeczka w jego ręku drga niespokojnie i nieszczęśliwy pożądliwym wzrokiem odprowadza każdą śliwkę, którą skazany na potępienie wiekuiste sąsiad jego niesie do ust, słowem: cierpi męki Tantala. Żona pogląda wówczas na niego złośliwie i słodkim głosem mówi se wspaniałą ironią: „Pozwól sobie; dlaczegobyś nie miał sobie pozwolić? Zjédz śliwek, a o resztę nie dbaj!“ Biedaczysko wzdycha i kładzie łyżeczkę na swojém miejscu.
Wśród podobnych spostrzeżeń i dopatrywań śmiesznych stron w moich sąsiadach, upływa mi dzień za dniem. W końcu jednak podróż zaczyna mnie nudzić. Dzień podobny jest do dnia, jak rodzeni bracia: brekfest, przechadzka na pokładzie; lunch, przechadzka na pokładzie; obiad, przechadzka na pokładzie, a potém spać. Zresztą wiecznie tenże sam widok: ogromne, zielonawe bałwany i przestrzeń pusta, na krańcach któréj gubi się wzrok; wiecznie też same kilkanaście mew za okrętem i żałosne „Oooo — ho!“ majtków zwijających lub rozpinających żagle. Nadchodzi niedziela: ale jest jeszcze nudniejsza jak dnie poprzednie. Po śniadaniu stewartowie przynoszą kilkadziesiąt egzemplarzy biblii i kładą je po stołach, amerykanie zaś siadają i czytają ją, myśląc o czém inném i ziewając. Wszyscy są poważni i milczący, ale więcéj w tém jest sztuczności i rutyny, niż prawdziwego nabożeństwa. Po skończonych modlitwach zakładają nogi na stół i siedzą w milczeniu, jak chińskie lalki.
Po południu zdarza się jednak wypadek, który jak iskra elektryczna wstrząsa wszystkich. Oto na widnokręgu pojawia się okręt. Nic to wielkiego napozór, ale wśród nudów i jednostajności, jestto prawdziwa uczta dla instynktów gapiowstwa, drzemiących w każdéj naturze ludzkiéj. Wszyscy cisną się na pokład; patrzą to przez lunety, to przez szkła teatralne, to gołemi oczyma. Wszędzie pytania, odpowiedzi i sprzeczki: „To jeden z Cunarów? — To Alan! — Nie! to Somerya!! — Alan! — Somerya! — Trzeba nie miéć oczu, żeby nie widziéć że to Alan. — Dziwię się jak można za Alana brać Someryę! — Zakład! — Zakład!“ Powstają więc i zakłady. Wytrzeszczam oczy, ale oprócz dwóch słupów dymu nie widzę nic więcéj. Nasz statek wywiesza dwie chorągwie: jednę flagę angielską, drugą: Whitestar, to jest białą gwiazdę na czerwoném polu. Dwa słupy dymu zbliżają się coraz bardziéj, wreszcie dostrzegam potężny biało malowany parowiec, wspinający się dzielnie na grzbiety fal, i znaczący swą drogę srebrnym zapienionym szlakiem. Po chwili jednak statek przechodzi, zmniejsza się: oto wydaje się już jak łódka i wreszcie rozpływa się w sinéj dali.
W nocy z niedzieli na poniedziałek mieliśmy znów burzę, lubo nikt o niéj nie wiedział, wszyscy bowiem spaliśmy doskonale, ani domyślając się, że braknie trzy ćwierci do śmierci. Wicher przygnał z północy dwie góry lodowate, które wziąwszy statek między siebie, płynęły jak dwa piekielne psy, tuż koło niego, grożąc mu każdéj chwili zgnieceniem na miazgę. Kapitan kazał pospuszczać żagle, zgasić ogień w maszynie, i zdał statek na wolę fal i wiatru. To jedno ocaliło nam życie, bo od téj chwili statek miotany temi samemi co i lodowe góry falami, nie zbliżał się już do nich. Świtaniem dopiero, gdy ucichło trochę morze, puścił się całą siłą pary, i potwory piekielne zostawił w tyle.
— Co to było? Co to było? — pytano nazajutrz rano na okręcie.
— To była śmierć — odpowiadał kapitan Kennedy, głaszcząc ręką podobną do wielkiéj warząchwi szpakowaty podbródek.
Niektóre damy chciały mdleć, jak gdyby miały ochotę wynagrodzić sobie dobrą sposobność, która już minęła. Kapitan wyrosł w naszych oczach na prawdziwego bohatéra, i odtąd téż nie traktowano go inaczéj, chociaż poczciwy ten marynarz pełen prostoty, ani rusz nie chciał i nie umiał się zgodzić na tak wysokiego polotu rolę. Trzeba jeszcze oddać sprawiedliwość, tak kapitanowi, jak oficerom i całéj załodze, że są to ludzie dzielni, znający swoję służbę i swoje obowiązki na wylot, a przytém karni, spokojni i dla pasażerów uprzejmi bez granic.
Germanicus jest przytém jednym z najszybszych okrętów, jakie przebiegają drogę między Liverpool a New-Yorkiem. Jesteśmy z tego dumni, a ów patryotyzm White-star staje się coraz między nami wybitniejszym, jakbyśmy należeli do akcyonaryuszów téj linii. Drwić sobie z Cunarów należy do dobrego tonu. O wszelkich innych liniach wyrażamy się z politowaniem. Codzień rano mnóstwo osób ciśnie się do tablicy, na któréj jeden z oficerów oznacza liczbę mil przebytych ubiegłéj doby, i zarazem oznacza ją linią na morskiéj mapie. Nie płyniemy jednak tak szybko, jak to Germanicus umié, bo czas ciągle jest zły i żagle rzadko mogą pomagać parze. Podróż staje się coraz nudniejszą, jednakże mewy lecące za okrętem, których ilość coraz się zwiększa, oznaczają że zbliżamy się do lądu. Istotnie, jesteśmy na wysokości ławy piaszczystéj, otaczającéj New-Foundland, ale brzegów z okrętu nie widać. Po całych dniach wpatruję się z pomostu w morze; mówią bowiem, że w tych okolicach można dostrzedz czasem wieloryby. Fale jednak wydają się puste i niezamieszkane. Raz tylko potworna jakaś głowa wychyla się na chwilę z wody, ale niknie, nim mogę poznać do jakiego stworzenia należy.
Szóstego dnia mamy na okręcie koncert. Pogoda jest śliczna; przez grube soczewki szklane, stanowiące okna okrętu, wnikają czerwone promienie słońca. Koncert rozpoczyna mówka jakiegoś ogromnego gentlemana z twarzą jowialną, który z niezachwianą powagą, staje obok pianina i mówi:
— „Ladies and gentlemen!“ Usłyszycie za chwilę jednę z najznakomitszych artystek na świecie: Miss N. Jeżeli nie słyszeliście o niéj dotąd, to tylko dlatego, że jéj skromność jest równie wielką jak talent. Ameryka jednak chlubi się nią, Europa zgrzyta zębami z zazdrości. Dlatego radzę wam, żebyście cali pozamieniali się w téj chwili w uszy. Miss N. wykona etiudę skomponowaną przez bardzo znakomitego dżentlemana Szopena. Słuchajcie! słuchajcie!
Miss siada do fortepianu i poczyna do tego stopnia fałszować Szopena, że nasze polskie uszy literalnie więdną; potém następuje grzmot oklasków, mówca zaś wstaje i mówi znowu:
— „Ladies and gentlemen!“ Wiadomo wam ile szkody w naszych zapasach żywności i kufrach robią niegodziwe szczury i myszy. Ale nadeszła godzina zemsty: oto jest najznakomitszy w świecie tenor, M. Charli, który nieporównanym głosem swym wnet je tu wszystkie wystraszy. Zapewniam was, że każdy szczur, stokroć razy będzie się wolał rzucić w nurty Oceanu, niż słuchać téj melodyi, którą będziemy się zachwycać za chwilę.
Nowy grzmot oklasków kończy przemówienie naszego oratora. Dają się słyszeć okrzyki: „hip! hip!“ M. Charli staje obok akompaniującéj miss i poczyna śpiewać włoską pieśń: „O fanciulla mia!“ którą gdyby usłyszał jaki włoch, dostałby niezawodnie pomieszania zmysłów. Trudno mi opisać i wypowiedzieć, jak mało zdolności muzycznych posiada anglo-saksońska rassa. Między kilkunastu śpiewakami i śpiewaczkami nie słyszałem ani jednego głosu, któregoby można słuchać bez zgrzytania zębami. Amerykanie byli jednak nadzwyczaj zadowoleni z siebie i z swoich talentów. Pytali nas nawet z pewną dumą: czy słyszeliśmy coś podobnego w Europie? ja zaś odpowiadałem z całą szczerością, że istotnie nic podobnego w Europie nie słyszałem.
Szósty ów dzień był dniem uroczystości na okręcie, po koncercie nastąpił bowiem obiad z najrozmaitszemi toastami. Między innemi mówca koncertowy wniósł bardzo uroczysty toast na cześć kapitana Kennedy. Mówca przypomniał że winniśmy życie nasze i spokój naszych rodzin dzielnemu kapitanowi; gdyby nie on bowiem, góry lodowe pogrążyłyby nas niezawodnie w otchłań morską, poczém porównał Bogu duszę winnego kapitana do rozmaitych bohatérów starożytności, a w końcu wyraził opinię, że zgromadzone lady i dżentlemanowie uznają zapewne za słuszne i sprawiedliwe wykrzyknąć po trzykroć na cześć naszego kapitana: „hip! hip! hourra!“ Zgromadzone lady i gentlemanowie uznali to za słuszne i przyzwoite, poczém nastąpiły okrzyki tak przeraźliwe, jak gdyby na statku zdarzył się pożar!
Poczciwego kapitana toast ten zaskoczył nader niespodziewanie, w téj chwili bowiem właśnie zapychał usta olbrzymim kawałkiem rumsteku; zanim więc przestraszony rozum jego zdołał pojąć wszystkie owe porównania do starożytnych bohatérów i stanąć na wysokości położenia, trzeba było przedewszystkiém skończyć raz z rumstekiem, i połknąć go choćby za jakąkolwiek cenę. Biédny więc bohatér starożytny sponsowiał, oczy wyszły mu z orbit, rumstek utknął w gardle; wreszcie jeszcze z zapełnionemi ustami, oświadczył, że mu jest tak przyjemnie, jak gdyby wypił szklankę groku, że dziękuje wszystkim zgromadzonym, i że przeprasza, jeżeli rumstek był twardy, ale że „kanalije kucharze musieli się upić“ etc. etc.
Po téj wykwintnéj mowie zanucono jeszcze pieśń narodową angielską: „Boże zachowaj królowę!“ — co było dowodem wielkiéj uprzejmości ze strony amerykanów, i obiad się skończył. Nazajutrz z rana dowiedzieliśmy się z tablicy, że tego jeszcze dnia przybijemy do lądu. Na całym okręcie panowała niekłamana radość. Jakoż wszystko zwiastowało blizkość ziemi. Majtkowie przywdzieli nowe kaftany. Okręt cały wymyto starannie, każda jego szrubka błyszczała w słońcu jak złota. Za masztami ulatywały całe stada mew, piszcząc i przewracając w powietrzu koziołki. Spotykamy coraz więcéj okrętów: wielkie parowce, statki żaglowe, łodzie rybackie przesuwają się po cichém i przezroczystém zwierciadle wód, odbijając się w niém z masztami i żaglami. Ostry i zimny wiatr, jaki nieustannie dął na Oceanie, ucichł zupełnie, a twarze nasze całuje teraz słodki i ciepły oddech wiosenny. Woda jest srebrna, powietrze srebrne, spokój i słodycz rozlane wszędzie. Zbliżamy się coraz bardziéj. Nakoniec na zachodnim krańcu widnokręgu, pojawia się wydłużona sinawa chmurka.
— Ląd! ląd! — wołają wszyscy.
Jakoż po małéj chwili, na tle owéj chmurki poczynają się rysować zielone i żółte piaszczyste wybrzeża, lasy masztów, spiętrzone dachy domów, spiczaste wieże kościelne, białe mury: słowem śliczne miasto, jak ongi Wenus, wynurzało się z morskiéj kąpieli coraz dokładniéj i coraz wyraźniéj dla oka. Bywalcy odróżniają już New-York i Hoboken. Wpływamy do portu. Pogoda ciągle równie śliczna; przysiągłbym, że przybyliśmy do kraju wiecznéj wiosny. Na gładkiéj toni czerwone beczki oznaczające mielizny kołyszą się poruszane leciuchnym powiewem. Statek nasz wywiesza znowu potężną flagę angielską i swoję własną, poczém zwalnia bieg i zaledwie sunie się po falach.
Tymczasem od małéj wysepki, obok któréj przepływamy cicho, odrywa się mały, jak łupina orzecha, parowiec, na którym jedzie dwóch dżentlemanów i trzeci może ośmioletni, siedzący tuż obok komina na dachu kajuty. Są to lekarze z kwarantanny. Statek nasz staje. Spuszczają im drabinę, po któréj lekarze wchodzą pomiędzy nas, a tymczasem małoletni dżentleman pokazuje nam z dołu język, i wywiesiwszy go aż po brodę, trzyma tak z pół godziny. Następnie przewraca się na grzbiet, chwyta rękoma za palce u nóg i pozostaje w téj ultra-demokratycznéj pozycyi przez cały czas rewizyi.
Rewizya nie trwa jednak długo, bo na statku niéma nikogo chorego. Lekarze zamieniają parę słów z kapitanem i okrętowym doktorem, potém wykrzykują, „all right“ i odpływają napowrót, my zaś ruszamy daléj. Ale po małéj chwili znowu: stój! Teraz komora. Przybywa nowy parowiec, również z dwoma dżentlemanami, ubranemi po cywilnemu, ale ze srebrnemi blaszkami na piersiach. Są to celnicy. Obaj mają twarze skończonych rzezimieszków; ubrani są przytém w wytarte surduty, brudną bieliznę i pogniecione kapelusze. Młodszy z nich, o popielatéj cerze, kręconych blond włosach, siwych oczach, z których jedno jest szklane i osadzone na skówce sterczącéj mu w kącie oczowym koło nosa, ma minę takiego drapichrusta, że nie powierzyłbym mu dziesięciu centów. Dżentlemani ci schodzą do salonu i rozdają pasażerom kartki, czyli drukowane deklaracye, na których ci ostatni się podpisują. Kto się podpisze, ten tém samém, składa przysięgę że nie wiezie nic zakazanego, rewidują go téż potém w porcie bardzo lekko, ale jeżeli co znajdą, karzą bardzo surowo. Gdy przyszła na nas koléj, drapichrust ze skówką w oku podaje memu towarzyszowi kartkę i pyta go o nazwisko.
— Nazywam się tak, a tak! — odpowiada mój towarzysz.
— Jak? jak? — woła śmiejąc się drapichrust — Tschchapischouschki?
Co to jest? Obecni amerykanie wybuchają grubiańskim śmiechem, co nigdy nie zdarzyłoby się w żadnym ucywilizowanym kraju. Porywa nas obydwóch złość.
— Czego te nieucywilizowane zwierzęta pokazują zęby? — woła do mnie głośno po francuzku mój towarzysz.
Niektórzy amerykanie, którzy zrozumieli powyższe słowa, poczynają się wstydzić i wymyślać swoim współziomkom, towarzysz mój zaś zwraca się do nich i pyta, pokazując palcem na zmieszanego drapichrusta:
— Jakże się nazywa to indywiduum?
— Your name? — wołają na niego — your name? Odpowiada: „Thrysley,“ czy coś podobnego.
— Dobrze więc — mówi mój towarzysz — powiedzcie temu frantowi, że gdyby w Europie kota ktoś tak nazwał, toby trzy dni miauczał.
— All right! all right! wołają uradowani obecni.
Wkrótce potém zbliżył się ku nam jakiś poważny dżentleman o siwiejącéj brodzie i oliwkowéj cerze, i oświadczył nam że jeśli chcemy, to on postara się przez swoje stosunki, aby ów grubiański celnik został wypędzony. Nie żądaliśmy tego wcale, oświadczyliśmy jednak swoje zdziwienie, że w kraju mającym pretensyą do cywilizacyi, mogą się tak ludzie zachowywać.
— Cóż panowie chcecie? — odpowiedział dżentleman. — Pod względem uobyczajenia, nawet wyższe nasze klassy zostają daleko jeszcze za Europą. Zresztą od czasu jak republikanie z naszym kochanym prezydentem utrzymują się przy władzy, wszystkie posady urzędowe obejmują podobne indywidua, które raczéj powinny siedzieć za kratą. Mamy jednak nadzieję, że to się wkrótce zmieni.
Tymczasem wpłynęliśmy do bloku, w który okręt nasz wsunął się, jak w pochwę i wysiedliśmy do wielkiego drewnianego budynku, w którym sprawdzają deklaracye, czyli rewidują rzeczy. Nowy jakiś celnik zbliżył się do nas i chciał otwierać nasze kufry, ale uwolniliśmy się od tego, tak jak widzieliśmy, że uwalniają się wszyscy, to jest za pomocą dwóch dolarów wsuniętych w rękę celnika. Wolny amerykański obywatel nietylko przyjął łapówkę, ale pomógł jeszcze włożyć nasze rzeczy na fiakra; słowem, w tym kraju obywatelska prawość i cnota okazały się zaraz na wstępie dobrą względem dolara koczotką. Ale indykowi wszystko jedno z jakim sosem ma być upieczony, gdy zaś zapytany o to, odpowiedział: że wcale sobie nie życzy być upieczony; odpowiedziano mu kwaśno: „wychodzisz z kwestyi!“ Otóż nie chcę naśladować tego indyka i ażeby nie wychodzić z kwestyi, powiem tylko że zaraz na drugim kroku w New-Yorku obdarł nas woźnica; dalszemi zaś miały się opiekować hotele.
Miasto, które na pierwszy rzut oka z morza zarysowywało się tak majestatycznie i wdzięcznie, widziane z bliska nie zachwyciło mnie wcale. Pobrzeże portu brudne, między drewnianemi budynkami nie masz bruków; wszędzie leżą kupy śmieci; doki drewniane połyskujące brudną wodą, ludność zaś, jak zwykle ludność portowa, wygląda jakby przed chwilą urwała się od szubienicy. Takie było pierwsze moje wrażenie, ale zaledwo zdążyłem rzucić na okół okiem, fiakr potoczył się ulicą. Ściemniało się. Wjechaliśmy na sławną Broadway: wystawy sklepowe biły łuną gazowego światła, czarna i biała ludność tłoczyła się na chodnikach, szeregi latarni ginęły w oddaleniu. Wreszcie fiakr stanął, wysiedliśmy i po chwili znaleźliśmy się w białym marmurowym przedsionku hotelu, ubranym w kwiaty, dywany, jaśniejącym tysiącami świateł. Tu mieliśmy zatrzymać się kilka dni, ażeby odpocząć i nabrać sił do nowéj podróży, któréj kres miał być aż u fal Oceanu Spokojnego.
Marmury, brązy, dywany, zwierciadła: oto hotele amerykańskie. W New-Yorku są to, obok banków i poczty, najpiękniejsze budynki miejskie. Prócz numerów przeznaczonych do najęcia, w każdym hotelu znajduje się mnóstwo ogromnych sal, gdzie goście mogą przyjmować swoich odwiedzających i buduarów urządzonych z książęcym przepychem, przeznaczonych dla kobiet. Central Hotel, w którym zatrzymałem się na parę dni, jestto, pod względem ogromu, prawdziwe małe miasteczko, prócz gości bowiem stałych i nocowych, mnóstwo osób z miasta zbiera się wieczorem w jego wspaniałym przedsionku dla czytania gazet, spotkania się ze znajomymi, palenia lub żucia tytuniu, wreszcie dla pokołysania się na jedném z biegunowych krzeseł, których tu mnóstwo.
Leży on na ulicy Broadway, największéj i najruchliwszéj ulicy New-Yorku, odznaczającéj się szczególniéj swoją długością. Wieczorem, gdym tu przybył, zwiedzać już miasta z powodu spóźnionéj pory nie mogłem, musiałem więc zadowolić się tylko zwiedzeniem hotelu, poczém wraz z towarzyszami udaliśmy się do dining room’u, t. j. do sali jadalnéj.
Jestto istotnie ogromna sala, mogąca pomieścić kilkaset osób, urządzona z przepychem, ale bez smaku. Słupy podpierające sklepienie są marmurowe, ale zbyt grube i nizkie, pułap zaciężki, wejście zaś jak do stodoły. Ogromne drzwi podwójne z okrągłym wierzchem, przypominają zupełnie wierzeje.
Trzy razy dziennie schodzą się tu wszyscy mieszkańcy hotelu. Za jedzenie w hotelach amerykańskich nie płaci się osobno, ale koszta jego wliczone są w cenę numeru. Każdy z gości wynajmujących numera, ma tu prawo przyjść pięć razy dziennie i jeść co mu się podoba bez żadnéj osobnéj dopłaty, większość jednak schodzi się tylko na brekfast, lunch i obiad wieczorny. Przy stole goście rozmawiają ze sobą jak znajomi, co jednak nie pociąga za sobą bliższych stosunków. Po skończonym posiłku wstają i rozchodzą się, gdzie kto chce, nie dziękując sobie wzajemnie za towarzystwo, jak również nie czekając jedni na drugich. Mnóstwo kobiét przychodzi bez mężczyzn, mnóstwo bowiem nawet panien podróżuje bez żadnéj opieki. Wszystkie stroją się tak, jak nigdzie w Europie, wszystkie przychodzą bez kapeluszów; dlatego obiady, zwłaszcza wieczorem, wyglądają jakby obiady proszone i nader ceremonialne. Służbie nie daje się tu nic. Składa się ona we wszystkich prawie hotelach wyłącznie z murzynów. Należy to do mody, a przytem kolorowa posługa zapewne taniéj kosztuje od białéj. Przy każdym stole stoi dwóch lub trzech murzynów, o głowach podobnych do głów czarnych baranów. Są to ludzie bardzo grzeczni, usługują szybko i wprawnie, wyglądają zaś we frakach i białych krawatach, jeżeli nie pięknie, to przynajmniéj nader oryginalnie. Zresztą usługa tu nie jest trudna. Według zwyczajów amerykańskich, przed każdym z gości stawiają tu mnóstwo porcelanowych miseczek ze wszelkiego rodzaju jadłem odrazu. Masz przed sobą odrazu zupę, mięsiwa, ryby, jaja, pudingi, pomidory, kartofle, lody, poziomki, jabłka, migdały, kawę, słowem niezliczoną ilość dań w małych dozach. Zaczynaj zkąd chcesz, jédz co chcesz, nikt tu na to nie patrzy. Murzyn stoi nad tobą jak kat nad dobrą duszą i ustawicznie dolewa ci wody z lodem w szklankę, skoro ją tylko wypijesz, odpowiadając niezmienném: „yes sir!“ na wszystkie twoje żądania. Skutkiem tego systemu w jedzeniu, wszystko tu jada się zimne, skrzepłe, zdębiałe, nawet w najlepszych restauracyach. Kuchnia amerykańska jest najniegodziwszą kuchnią na świecie. Nie chodzi jéj o to wcale, żebyś zjadł zdrowo i dobrze, ale o to, byś zjadł jak najprędzéj i mógł wrócić do business: wszystko więc obliczone jest na łap cap i tylko wieczorne obiady podają ci cokolwiek staranniéj, wieczorem bowiem wszelki businy kończy się wraz z uderzeniem piątéj godziny.
Pierwszego dnia przyjazdu, zamiast siąść w reading roomie i zacząć pisać studya o obyczajach amerykańskich, jak to uczyniła pewna korrespondentka do jednego z pism warszawskich, która odrazu przez cudowną prawdziwie intuicyę, obyczaje te zgłębić potrafiła, wyszedłem na miasto przypatrzéć się choćby przelotnie wszystkiemu. Prawda, że w nocy nie doznałem tak silnych wrażeń, jak rzeczona korrespondentka, któréj wystrzały rewolwerowe strzelających sobie we łby amerykanów, oka zmrużyć nie dały, nietylko pierwszéj, ale i następnych nocy jéj pobytu w Stanach Zjednoczonych. Co do mnie spałem tak spokojnie, że mimowoli przychodzi mi wątpić, aby te ustawiczne nocne odgłosy, które słyszała korrespondentka, miały istotnie tak tragiczne znaczenie; nie przesądzając jednak ostatecznie téj kwestyi, odrazu wyszedłem na Broadway i puściłem się na miasto.
New-York jednak nietylko nie zachwycił mnie, ale rozczarował potężnie. Każde z europejskich miast ma jakąś swoją osobliwość, którą istotnie widziéć warto: Paryż ma ich tysiące, Londyn również, Wiedeń ma swego Stefana, Berlin swego Kaulbacha, Bruksella Wirtza i św. Gudullę, Wenecya swoje kanały, Rzym papieża i Rzym starożytny, Kolonia tum najpierwszy na świecie, Kraków Wawel i Matejkę, Warszawa dobre chęci, którymi jest brukowaną, wielkich ludzi do małych interesów, najdłuższe na świecie języki, Saski ogród i dobro społeczne w kształcie dziurawego orzecha, na którym świszcze kto chce i jak mu się podoba. Wszędzie jest jakaś tradycya, wszędzie z murów patrzy na ciebie, jeśli nie czterdzieści wieków, jak było raz powiedziane na pewnym obiedzie dla jednego z jubilatów warszawskich, to przynajmniéj kilkanaście: wszędzie widzisz historyą zakrzepłą w mur i kamień: wszędzie pewną odrębność narodową, wszędzie jakiś wielki ideał, którego początek w mrokach przeszłości. W New-Yorku niéma tego wszystkiego. Główne ciekawości miasta, to hotele i banki, czyli inaczéj mówiąc, niéma tu żadnych pamiątek historycznych, żadnych ciekawości. Historyi Stanów Zjednoczonych szukaj w Waszyngtonie; w New-Yorku masz tylko kupców. Handel, handel i handel, business i business, oto co widzisz od rana do wieczora, o czém ustawicznie słyszysz i czytasz. Na rzut oka, nie jest to miasto zamieszkane przez taki a taki naród, ale wielki zbiór kupców, przemysłowców, bankierów, urzędników, kosmopolityczny zarwaniec, który imponuje ci ogromem, ruchliwością, przemysłową cywilizacyą, ale nuży cię jednostronnością społecznego życia, nie wytwarzającego nic więcéj prócz pieniędzy. Chcąc opisać to miasto, nie wiedziéć od czego zacząć, gdzie zaczepić myśl i oko; jedna ulica podobna do drugiéj, wszędzie ruch, gwar i ścisk, tłumy powozów i omnibusów, mieszkańcy śpieszą się z gorączką na twarzy i w ruchach, jak gdyby mieli pomieszanie zmysłów. Pośpiech ten widzisz wszędzie: w budowie domów, ulic, chodników. Jedno zrobione i doprowadzone do możliwéj doskonałości, drugie zaledwie poczęte. Oto np. Broadway, domy tu podobne do londyńskich, obok hotelu zbudowanego z białego marmuru od dachu aż do fundamentów, stają czerwone ceglane domy, tam daléj plac pusty ze znakami pogorzeliska; wczoraj tam był pożar, dziś postawią nowy gmach, a jak się ten jutro spali, to pojutrze znów będzie inny. Tam oto kościół, w którym ludzie chwalą Pana Boga, becząc jak cielęta, w innym znów drżą, w innym modlą się po katolicku. Ale kościoły te zamknięte, bo to dzień powszedni, więc business nie pozwala się modlić. Zresztą kościoły nie odznaczają się ani wielkością, ani starożytnością, rzekłbyś także zbudowane naprędce. Koło kościołów małe cmentarzyki, które tu więcéj niż gdzieindziéj są miejscami wypoczynku; daléj sklepy pogrzebowe, businessy w trumnach i nagrobkach, daléj znowu ulica. Wystawy sklepowe nadpodziw świetne i bogate, ale urządzone bez smaku. Na chodnikach przed lustrzanemi szybami sklepów, leżą kupy śmieci. Miasto zabłocone, brudne, źle wybrukowane; miejscami stoją małe kałuże czarnego błota, które nie może spłynąć przez zatkane ścieki ku morzu. Mnóstwo papierków, szczątków z gazet, podeptanych skórek z jabłek i pomarańcz, leży wszędzie, tak na chodnikach jak i na środku ulicy. Między pysznemi powozami, omnibusami, jeżdżą wozy ładowne ogromnemi pakami towarów lub przechadzają się świnie, niewiadomo do kogo należące, z powystrzępianemi przez psy uszami. Świń tu mnóstwo. „Oto jedna z nich, mówi pan Dickens w swym opisie New-Yorku — patrzcie, jak przedziera się między powozami i przechodzącymi. Ma jedno ucho, drugie oberwały psy w zaciętéj walce na placu, gdzie okazała nadzwyczajne męztwo. Szanowna ta świnia postępuje zupełnie tak, jak przystoi na dorzecznego człowieka, z liczby tych, co to żyją tak zwaném traktyerskiém życiem. Co rano w pewnéj godzinie wychodzi z domu, wędruje po mieście, jé co się trafi, a wieczorem akuratnie staje przed bramą swego domu. Jest niedbałą, leniwą, wysoko ceni swą niepodległość, nienawidzi wszelkiego przymusu i jak z równą obchodzi się z każdą inną świnią i t. p.“
Teraz jest zapewne już mniéj tych stworzeń niż było za czasów pana Dickensa, ale i teraz spotkać je można więcéj niż w dziesięciu europejskich miastach, zwłaszcza w dolnych ulicach New-Yorku. Krótko mówiąc, nie widziałem jak żyję miasta nieporządniejszego i z góry zapowiadam, że wszelkie usiłowania w tym kierunku municypalności warszawskiéj nie przyprowadzą do żadnego rezultatu; New-York będzie miał zawsze pierwszeństwo, choćby ze względu na swoje położenie portowe.
A jednak żadne może z miast europejskich nie wydaje tyle na utrzymanie porządku i na potrzeby miasta, ile New-York; ale na nieszczęście jak inne dykasterye urzędowe, tak i municypalność tutejsza składa się z tak biegłych w zawodzie swym złodziejów, że wobec nadużyć ich bledną wszelkie europejskie grynderstwa. Jeżeli np. w jakiém z miast europejskich z oficyalnego ratusza rodzi się prywatne ratusiątko, to tu oficyalna mysz musi urodzić prywatną górę, choćby sama mysz miała niewytrzymać porodu. Grosz publiczny i dobro publiczne są tu niczém więcéj, jak tylko tłustością, którą smarują sobie buty ci, co chcą suchą nogą przejść przez błoto.
Późniéj będę jeszcze miał niejednokrotnie sposobność powrócić do podobnego rodzaju nadużyć, jako téż i do przyczyn, które te nadużycia wywołują, teraz zaś wracam do opisu miasta. Jesteśmy zawsze jeszcze na Broadway. Niedaleko City Hall wznosi się wspaniały gmach pocztowy, urządzony jak nigdzie na świecie. Każdy większy sklep, każda kompania, każdy nawet prywatny zamożniejszy mieszkaniec ma tu swoją osobną skrzynkę oznaczoną pewnym numerem, do któréj zagląda codziennie znajdując listy, przesyłki, a nawet i pieniądze. Podobne urządzenia istnieją tu i w bankach. Za pewną roczną opłatą dostaje się tu wpuszczaną w granit żelazną szufladę, zamykaną na nader skomplikowany zamek, w któréj można przechowywać najbezpieczniéj w świecie papiéry, złoto, kosztowności i tym podobne. Przechowujący przychodzi kiedy chce, wyjmuje ile chce, dokłada ile chce, odcina kupony wtedy, kiedy mu się podoba, słowem trzymając swoje pieniądze w banku, jest ich panem każdéj chwili. Od złodzieja strzegą tu najpierw zamki, potém kraty, a nakoniec i straże. Ognia zaś gmachy te massiw murowane obawiać się nie mają potrzeby.
Niedaleko City Hall, w kamienicach otaczających square, czyli piękny wirydarz, mieszczą się redakcye takich potężnych dzienników jak: Herald, Tribune, Times i Staats-Zeitung. Wszystkie te dzienniki odbijają setki tysięcy egzemplarzy dziennie z pomocą maszyn, które nie mają równych sobie w całéj Europie. Herald, własność rodziny Bennetów, uważa się dotychczas za najpierwszy dziennik amerykański. Przynosi on miliony dolarów rocznie właścicielom, zatrudnia tysiące ludzi. Redaktorowie jego uważani są za najpierwsze potęgi w kraju, z któremi tak rząd, jak i pan prezydent, bardzo rachować się muszą. Niezmiernie liczne linie telegrafów przynoszą tu codziennie wiadomości z całego świata i całych Stanów Zjednoczonych. Częstokroć się zdarza, że o sprawach nawet europejskich nietylko Herald, ale i Tribune i Times, który dawno wyścignął angielskiego, mają wiadomości i wcześniejsze i dokładniejsze od dzienników europejskich.
Całe armie reporterów opłacanych na wagę złota i rozproszonych po całym świecie, czuwają, żeby, nic godnego uwagi w świecie nie uszło ich wiadomości; ale téż nakład tygodniowy piérwszego lepszego z tych dzienników, przenosi nakład roczny wszystkich np. razem wziętych pism warszawskich.
Między reporterami Heralda znajdują się takie znakomitości, jak np. Stanley, który teraz kosztem redakcyi przebiega wnętrze Afryki. Amerykanie z dumą mówią, że wielu nawet ministrów europejskich przesyła w charakterze reporterów wiadomości polityczne do ich dzienników. Oczywiście jestto bajka, dowodząca jednak na jak wielką skalę prowadzą się tu wydawnictwa polityczne.
A jednak pod względem obrobienia literackiego, dzienniki te ustępują europejskim. Talent pisarski nie odgrywa tu dotychczas tak wielkiéj roli, jak w Europie. W całéj prassie peryodycznéj, przeważa charakter informacyjny nad literackim, pośpiech i dokładność w otrzymaniu wiadomości uważa się tu za rzecz najważniejszą; dlatego dzienniki są raczéj agencyami niż ogniskami skupiającemi siły literackie. Osobistości giną tu w ogólnym organizmie dziennika, tak że pisarze mają niejako znaczenie komisantów, których skutki działalności są zbiorowo wzięte ogromne, ale których imiona rzadko pod względem czysto literackim wybić się na wierzch mogą.
Ta przewaga charakteru politycznego i informacyjnego nad literackim, stanowi poniekąd główną różnicę między prassą amerykańską a europejską. Odpowiada ona dokładnie charakterowi i usposobieniom ludu amerykańskiego, który w dzienniku szuka pozytywnych, związanych z interesami politycznemi, przemysłowemi i handlowemi wiadomości, nie zaś stylistycznéj okrasy, dowcipu lub pisarskiego polotu.
Z drugiéj jednak strony, z téj jednostronności tak ludu jak i jego organów wypływa to, że kiedy u nas np. prenumerowanie dziennika odpowiada więcéj potrzebom czysto umysłowym i uważa się poniekąd za zbytek, bez którego większość mieszkańców po bohatérsku obchodzić się umié, w Ameryce dziennik stanowi tak realną potrzebę każdego człowieka, jak np. chleb. Tém się tłumaczą owe miliony czytelników i tysiące pism wychodzących nietylko w większych miastach, ale częstokroć nawet we wczoraj założonych osadach.
Z redakcyi dzienników przejdźmy teraz na Wall-Street (Uol-strit), ulicę niewielką, dość ciasną, ale może jeszcze od Broadway ważniejszą. Jest to ulica bankierów. Od samego rana ludniéj na niéj niż na Broadway. Tu mieszczą się skarby, za które możnaby zakupić całe kraje. Rozmaite domy handlowe robią tu rocznie tranzakcyi na sto siedmdziesiąt miliardów franków, o któréjto summie dopiero wówczas będziemy mieli jakie takie pojęcie, gdy przypomnimy sobie, że pięcioma tylko miliardami, Bismarck miał nadzieję zrujnować nazawsze Francyą. Napozór jednak, nic nie zdradza ważności téj dzielnicy, chyba tysiące ludzi, zgorączkowane ich twarze i pośpiech, z jakim witają się, mówią i żegnają, wskazuje, iż dzieją się tu rzeczy ważne, dla nich zaś najważniejsze na świecie. Tu także mieści się stock exchange czyli giełda albo jeszcze jeżeli kto chce: szpital waryatów cierpiących na febris aurea. Spokojnego widza strach przejmuje na widok tego, co się tu dzieje. Gwar tu, wrzask i wrzawa taka, jakby za chwilę miało przyjść do bitwy. Widzisz zaczerwienione twarze, słyszysz ochrypłe głosy. Ludzie przyskakują do siebie i krzycząc jakby w napadzie maligny, wytrząsają sobie pięściami przed oczyma. Jeden stara się przekrzyczeć drugiego. Sądzisz, że tłumy te ogarnęła naraz niewytłumaczona wściekłość, pod wpływem któréj natychmiast poczną się mordować wzajemnie. I któżby domyślił się, że jest to nic więcéj jak tylko sposób porozumienia się handlowego, a owe krzyki i wywijania pięściami służą tylko do tego, żeby się dać lepiéj zrozumiéć. Gdy wreszcie ozwie się dzwonek prezesa na znak, że obroty się kończą, po niejakim czasie ciż sami ludzie wychodzą spokojnie, trzymając się wzajemnie pod ręce.
Prócz banków, prócz stock-exchange, gold-roomu (izby złotéj) i innych giełd: zbożowych, wełnianych i bawełnianych, na całéj Wall-Street nie masz zresztą nic godnego widzenia. Schodzimy teraz trochę na dół ku ulicom portowym. Ruch tu mniejszy, nieporządek jeszcze większy, błoto częstokroć nie pozwala przejść przez ulicę. Między ludnością spotykamy coraz więcéj murzynów. Są to furmani, wyrobnicy, tragarze towarów i t. p. Ubrani są po największéj części tylko w spodnie i flanelowe koszule. Wełniste głowy ich, nie znające grzebienia ani nożyczek, wyglądają jak kłęby czarnéj wełny. Niektórzy z nich pracują, inni stoją przed domami z rękoma w kieszeniach, nic nie robiąc, paląc krótkie fajki, poruszając szczękami wypchanemi tytuniem i gapiąc się na przechodzących. Wyglądają wszyscy brzydko i niechlujnie. Kobiety jeszcze brzydsze, różnią się zresztą od mężczyzn, nie noszących zarostu, więcéj ubiorem jak twarzą; mają bowiem takież same spłaszczone nosy, takież same krótkie wełniste włosy i czarną skórę. Czarne owe ladies również są brudne, jak i ich gentlemanowie i na głowach nie noszą kapeluszów, a natomiast noszą wszelkiego rodzaju pakunki, towary, naczynia, a nawet i zapasy żywności. Tam gdzie biały człowiek posługuje się plecami i rękoma, czarny najczęściéj używa głowy, która widocznie stanowi najtwardszą część jego organizmu. Widziałem murzynkę, która kupiwszy pomarańczę, natychmiast zamiast nieść w ręku, umieściła ją w czuprynie. Pomarańcza chwiała się wprawdzie cokolwiek na prawo i na lewo, ale otoczona tęgą pokręconą wełną spaść nie mogła. Widząc, że patrzę na jéj głowę, czarna miss zaczęła podskakiwać wraz z pomarańczą, nakoniec wykrzyknąwszy: „all right sir!“ ukazała mi szereg białych wielkich zębów i oddaliła się bardzo zadowolona ze swojéj zręczności.
Obok murzynów, w tych dzielnicach miasta tulą się także w mizernych, brudnych nad wszelki wyraz i ciasnych domach, biédni emigranci, którzy, zwabieni wieścią o łatwym zarobku w Ameryce, przyjechali tu, mając zaledwie czém opłacić przewóz za Ocean. Zarobek w Ameryce istotnie nader jest łatwy, ale w głębi kraju, na dalekim zachodzie; w samym zaś New-Yorku panuje przeludnienie i dlatego najbiedniejsi właśnie z emigrantów, którzy nie mają czém opłacić dalszéj, bardzo kosztownéj kolejami podróży, mrą z głodu, chłodu i wszelkiéj nędzy. Dzielnice te przypomniały mi zaułki londyńskie, z tą różnicą, że tu stokroć jeszcze brudniéj, a ludność, stanowiąca szumowiny proletaryatu wszelkich narodów, gorzéj jeszcze wygląda od londyńskiéj. Wszelakie choroby epidemiczne i nieepidemiczne dziesiątkują ciągle tych nieszczęśliwych, którzy, gdyby dostali się do Stanów zachodnich, mało zaludnionych, albo miejscami wcale nie zaludnionych, wytworzyliby ludność roboczą, również dla państwa jak i dla cywilizacyi pożyteczną.
Jedynym ratunkiem dla tych ludzi jest zaciąganie się do wojska, ale ratunek to bardzo niedostateczny, najprzód dlatego, że cała armia Stanów Zjednoczonych liczy tylko dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy, a powtóre, że do wojska mogą się zaciągać tylko ludzie młodzi, nie obarczeni rodziną. Większość więc żyje bez stałego zarobku, dorywczo, patrząc z zawiścią, a zapewne i nienawiścią na milionerów, którzy już sami nie mogą porachować swych majątków. Taki stan rzeczy liczne wywołuje między tym proletaryatem przestępstwa i zbrodnie, spełniane już to dla chęci chwilowego zysku, już wreszcie, jak mnie zapewniano, z tém tylko wyrachowaniem, żeby się dostać do więzienia, w którém każdy z przestępców ma przynajmniéj życie i pożywienie zapewnione.
Znakomitą większość owych nieszczęśliwych stanowią Irlandczycy, których w całych Stanach ma się do dziesięciu milionów znajdować. Łatwo ich poznać na pierwszy rzut oka, jużto po ubiorach, a raczéj po szczątkach narodowego ubioru, już wreszcie po niebieskich oczach, pięknych blond lub ciemnych włosach, silnéj budowie ciała, żywości czysto-gallijskiéj w mowie i ruchach, któreto cechy tak silnie odróżniają tę rassę od anglo-saksońskiéj, że prawie omylić się nigdy niepodobna. Oddając się pijaństwu, grom i wszelkiéj rozpuście, przy wrodzonych nader żywych namiętnościach, ludzie ci popełnialiby zapewne daleko więcéj jeszcze występków, gdyby nie religijność, która ich nigdy nie opuszcza. Są wszyscy niezmiernie gorliwymi katolikami i dla przyszłych rozkoszy niebieskich znoszą z cierpliwością wszelkie ziemskie niedole i umartwienia.
W Stanach dalszych, zachodnich, jest ich także mnóstwo, ale tam nie cierpią takiéj nędzy, jak w New-Yorku. Niektórzy dorobili się niezawisłego bytu, inni wcale pokaźnych fortun, inni nawet milionów. Są solidarni aż do zbudowania, pomagają jedni drugim, trzymają się zawsze razem, głosują razem, t j. tak jak im księża wskażą; nie zapominają o swéj narodowości i metropolii, kochają Irlandyą w dziesiątém nawet pokoleniu, nienawidzą anglików i stanowią żywioł, z którym Ameryka bardzo się już liczyć musi, a w przyszłości jeszcze bardziéj liczyć się będzie musiała.
Powodem tego jest nadzwyczaj szybki rozrost téj ludności. Irlandczycy płodni są jak króliki, amerykanie zaś rodowici przeciwnie. Podczas kiedy w stadłach amerykańskich dwoje, a najwięcéj troje dzieci, stanowi największe przeciętne maximum, pobożne małżeństwa irlandzkie, uważające dzieci za szczególniejsze błogosławieństwo Boże, wydają ich na świat jak maku: co rok prorok, jak mówi przysłowie, a tych roków zawsze jest bez końca.
Owa nadzwyczajna mnożność pożyteczna jest dotychczas dla Ameryki, któréj obszary w interesie państwa wymagają zaludnienia. W ogóle irlandczycy grają już ważną rolę w Stanach Zjednoczonych, a przytém są Stanom potrzebni i pożyteczni ze względów, o których sami amerykanie może nie wiedzą, a wiedząc nawet — nie cenią. Oto wnoszą pewien pierwiastek idealny w to na wskroś zmateryalizowane społeczeństwo, utrzymując przez to szalę owych pierwiastków idealnych i materyalnych, w jakiéj takiéj pożądanéj równowadze. Widzę jak w téj chwili uśmiechają się koledzy moi pozytywiści, nie przestaję jednak utrzymywać tego co powiedziałem. Zbytnia przewaga usposobień idealnych jest dla danego społeczeństwa szkodliwa: wytwarza ona marzycielstwo, polityczną donkiszoteryą, wyglądanie niebieskiéj interwencyi, wzdychanie w zimie za wiosną, próżniactwo, ubóstwo i słabość. Wszystko to prawda niezaprzeczona, ale również prawdą jest, że wszelka jednostronność jest szkodliwą. Jeżeli chcecie narodu bez wszelkich pierwiastków idealnych, oto macie chińczyków. Tam realizm doszedł do najwyższego rozwoju i wsiąknął tak dalece w usposobienia narodowe, że aż zatamował wszelki postęp i wszelkie wytwarzanie się potężnych idei, za które umieją ginąć i giną narody europejskie. Chińczycy zabiwszy w sobie narodową fantazyę, zabili zarazem wszelką inicyatywę, nietylko już w rzeczach społecznych, ale i w wynalazkach, naukach, sztukach: słowem, zatracili w sobie twórczość wszelką, któréj matką jest wyobraźnia.
Być może wreszcie, że natura ich skłonniejszą była do takiego kierunku, w jakim poszli; niemniéj jednak wrodzone skłonności nie stanowią jeszcze wszystkiego; jak bowiem pierwotne skłonności mogą wpływać na rodzaj cywilizacyi, tak następnie rodzaj téjże cywilizacyi oddziaływa na nie także w sposób dodatni lub ujemny. Owóż, mojém zdaniem, społeczeństwo amerykańskie, mimo wszystkich swych prawdziwie wielkich przymiotów, wytwarza także cywilizacyę nader jednostronną, charakter zaś irlandczyków stanowi w niéj równoważnik, zarówno dla dobra całego tego społeczeństwa konieczny jak i pożyteczny.
Mają jednak i irlandczycy swoje złe strony. Leniwsi są, zwłaszcza w pierwszém pokoleniu, od amerykanów bez porównania, burzliwsi, pochopni do politycznych awantur; stanowią zatém żywioł, zwłaszcza w Rzeczypospolitéj, bardzo niebezpieczny. Pozostając przytém bez żadnego wyjątku w ręku księży, mogą wytworzyć z czasem potężną partyę klerykalną, która już dlatego w każdém państwie jest szkodliwą, że swoje wyłączne cele za najważniejsze uważa; w Stanach Zjednoczonych zaś, może przytém z upływem lat popsuć ową harmonię, w jakiéj żyją dotychczas rozmaite wyznania religijne.
Ale wróćmy jeszcze raz do New-Yorku. Jakkolwiek miasto to, ze względu na brak wszelkich pamiątek historycznych, wspaniałych budowli, kościołów, galeryi, muzeów, wreszcie przez swój nieporządek i brak smaku we wszystkiém, niesympatyczne czyni wrażenie, ma jednak i swe strony dodatnie, z których pierwszą i najgłówniejszą jest olbrzymi rozwój cywilizacyi przemysłowéj, przedsiębiorczość i energia mieszkańców, dowodząca niesłychanéj żywotności tego młodego społeczeństwa.
Ów nadzwyczajny rozrost miasta, zarówno jak i wszech-światowe już dziś jego znaczenie dla handlu, objaśnia się nie samém tylko jego położeniem geograficzném. Rio-Janeiro i Buenos-Ayres równie, jeżeli nie lepiéj jeszcze pod względem handlowym są położone, a jednak ani w dziesiątéj części nie mają tego znaczenia, tylko z tego powodu, że ludność ich, pod względem przedsiębierczości i energii, nie może iść w porównanie z Yankesami. Dziś już New-York wraz z Brooklin i Jersey-City liczy przeszło milion mieszkańców, jeżeli zaś nadzwyczajne jakieś okoliczności nie staną dalszemu jego rozwojowi na przeszkodzie, za pięćdziesiąt lat będzie większy niż Londyn i Paryż razem wzięte.
Dwa dni pobytu nie starczyło mi oczywiście na dokładne zwiedzenie tego olbrzymiego grodu, który sam siebie empire city nazywa. Poznałem jednak jego części najważniejsze, których poznanie témbardziéj wystarczać powinno, że, jak mnie zapewniano, inne nie różnią się od nich niczém więcéj, chyba tylko większém jeszcze zaniedbaniem i większym nieporządkiem, dochodzącym do tego stopnia, że na ulicach leżą częstokroć zdechłe zwierzęta, na wzdętych ciałach których, korzystający ze wszystkiego przemysłowcy, przyklejają kartki z anonsami. Jestto szczegół nader charakterystyczny, którego sam wprawdzie nie widziałem, ale o którym czytałem i słyszałem opowiadania naocznych świadków.
Z zakładów publicznych miejskich zasługuje jeszcze na wzmiankę Central Park, leżący na Broadway, a będący tém dla New-Yorku, czém lasek Buloński dla Paryża. Jestto park ani brzydszy, ani piękniejszy od innych parków miejskich, nie może jednak, mojém zdaniem, iść w porównanie z Hyde-Parkiem londyńskim, ani nawet z Thiergartenem berlińskim. Zresztą mniéj od tych obydwóch jest odwiedzany, albowiem mieszkańcy w dzień powszedni zajęci są businessem, w niedzielę zaś, według amerykańskiego zwyczaju, siedzą po domach.
Pomiędzy kościołami, nie licząc kościołów Brooklinu, który tu miastem kościołów nazywają, nie masz ani jednego, któryby na bliższą zasługiwał uwagę. Najznakomitszy jest Trinity Church, założony jeszcze przez anglików. Jestto dosyć obszerny budynek z wysokiemi śpiczastemi wieżami, w stylu nie czysto gotyckim, ale do gotyckiego zbliżonym. Otacza go mały cmentarz, na którym dziś już ludzi nie chowają, ale na którym znajdują się groby kilku znakomitości amerykańskich.
Teatru narodowego amerykańskiego, w wyższém słowa tego znaczeniu, niéma wcale ani w New-Yorku, ani, o ile wiem, w całéj Ameryce. Teatra istnieją wprawdzie i nawet z wszelkim przepychem urządzone, ale grają w nich i śpiewają po największéj części zagraniczni artyści, europejskie znakomitości opłacone na wagę złota. Oczywiście sztuki przedstawiane są również pióra europejskich pisarzy, a jeżeli czasem trafiają się i oryginalne amerykańskie sztuki, stoją one niżéj wszelkiéj krytyki, i uchodzić mogą zaledwie za niezgrabne początki, które i na przyszłość nie rokują nic wielkiego.
Jeżeli z tego co powiedziałem dotychczas wypada, że New-York, jako miasto, ujemne raczéj niż dodatnie czyni wrażenie, nadmienić teraz wypada, że mieszkańcy jego przedstawiają się jeszcze mniéj sympatycznie. Mają oni wprawdzie wiele niepoślednich przymiotów, ale te dopiéro po bliższém poznaniu ocenić można; na pierwszy rzut oka uderza przedewszystkiém ich brak ogłady, gburowatość i niektóre dzikie przyzwyczajenia, rażące nadzwyczaj każdego świeżego z za Oceanu przybysza. Oczywiście, klassy najwyższe, ludzie bogaci, którzy podróżowali lub znaczną część życia spędzili w Europie, nie różnią się niczém od odpowiednich klass europejskich, ale ogół publiczności, tak jak on się przedstawia odrazu badaczowi, odznacza się takim brakiem ogłady i delikatności w obyczajach, że nawet najzapaleńsi wielbiciele amerykanów zgodzić się muszą, iż naród rzeczony pod tym względem niżéj stoi od każdego innego w Europie. Obyczaje owe i przyzwyczajenia, o których teraz będę pisał, poznałem nie przez owe dwa dni, które spędziłem w New-Yorku, ale po dłuższém z amerykanami pożyciu.
Przedewszystkiém tedy cudzoziemiec przybyły do Stanów, napróżnoby szukał téj uprzejmości i gotowości do wskazówek i objaśnień, z jaką spotyka się np. we Francyi. Mieszkaniec Nowego-Yorku wiecznie się spieszy, i zapytany np. o drogę, odpowiada najczęściéj bez namysłu: O! i domt know (o! nie wiem), nie dlatego, żeby istotnie nie wiedział, ale że nie chce mu się namyślać i odpowiadać. Grzeczność francuzka jest tu rzeczą zgoła nie znaną, jeżeli zaś nawet trafi się cudzoziemcowi spotkać z pewną uprzejmością, jest ona tak szorstką, tak jakoś niesmaczną, tak pełną gburowatéj poufałości, że mimowoli chce się odpowiedziéć, jak ów szlachcic z pod Radomska: „plus de confidence que de znajomance!“ Powszechnie jednak o cudzoziemca nikt się tu nie troszczy. Powody tego można nawet łatwo zrozumieć. Paryż i inne miasta europejskie przyzwyczajone są do podróżników bogatych, podróżujących dla własnéj przyjemności i należących najwięcéj do najwyższych klass społecznych. W Ameryce jest co innego. Niezmiernie liczną klassę podróżnych stanowią emigranci biédni, częstokroć z bardzo ciemną przeszłością, sami nakoniec pozbawieni ogłady, i dopytujący się o wszystko celem dopytania się do amerykańskich kieszeni. Z tego powodu rodowity amerykanin patrzy na przyjezdnych z pewną nieufnością, a z drugiéj strony, jeżeli przyjezdny wypadkiem nie jest emigrantem, a jest człowiekiem zamożnym i urodzonym, albo bardzo urodzonym, wówczas patrzy z wysokości swych europejskich pojęć i swego europejskiego znaczenia na owe szorstkie demokratyczne dzieci Ameryki. Wszystko to nie może dodatnio wpływać na uprzejmość w obustronnych stosunkach i opiniach. Jeżeli teraz dodamy jeszcze istotną wrodzoną gburowatość amerykanów, zrozumiemy łatwo, że zwłaszcza początkowo stosunki z nimi stają się prawie nieznośne.
Wreszcie amerykanie sami wiedzą dobrze o téj gburowatości, niektórzy zwłaszcza oświeceńsi starają się nawet wyleczyć z niéj i siebie i swych braci; większość jednak uważa ją za pewną republikańską i demokratyczną cechę narodową, i skutkiem takiego poglądu, raczéj szczycić się z niéj niż poprawić się jest gotowa.
Jestto równie często spotykany jak i głupowaty objaw miłości własnéj. Tak narody całe jak i pojedyńczy ludzie, przez rozmiłowanie się zbytnie w samych sobie, dochodzą do tego stopnia głupoty, że nawet na wady swoje patrzą przez szkła różowe, jakoby na coś takiego, co szczególniejszy stanowi ich przymiot, którym górują nad innymi. Objaw téj słabości w pojedynczych ludziach, każdemu zaobserwować nader łatwo. Jeżeli pan Jacek może i odważa się wypić odrazu garniec wina, dla ludzi obdarzonych zdrowym rozsądkiem jestto tylko dowód, że pan Jacek jest prosięciem; ale pan Jacek z dumą zawsze wspomina o tych swoich zdolnościach i gotów jest nawet wyzwać na rękę każdego, ktoby mu ich stanowczo zaprzeczał. To uwielbienie nawet ujemnych stron własnych, dochodzi do tego stopnia, że słyszymy często ludzi mówiących: mój paraliż, mój katar żołądka, mój wściekły charakter i t. p. z pewnym odcieniem, nie już pobłażania, ale jak gdyby chluby. Między narodami dzieje się jak wspomniałem podobnie.
Amerykanie pod tym względem nie stanowią wyjątku. Uważają się przytém za najpierwszy naród na świecie; tymczasem większa część wykształceńszych przybyszów skłonna jest raczéj twierdzić, że w Stanach Zjednoczonych istnieje państwo, ale nie ma narodu w ścisłém europejskiém tego słowa znaczeniu. Według powyższéj opinii, jestto wielki zbiór ludzi wszelkich narodowości, handlujących, sprzedających, pracujących w roli lub przemyśle, urządzonych w wielką spółkę zorganizowanych w pewien kształt państwowy pod takiemi a takiemi prawami, ale pozbawionych wszelkich cech, jakiemi zwykle odznacza się każdy jednolity naród.
Do pewnego stopnia jestto nawet prawda, ale o ile ona jest bezwzględna, nie będę teraz rozstrzygał, chcę bowiem mówić o pewnych poszczególnych zwyczajach, które, jak mam nadzieję, więcéj będą zajmować moich czytelników. W czémże tedy objawia się ów brak cywilizacyi obyczajowéj, o któréj wspominałem powyżéj? Mogę odpowiedziéć: we wszystkiém; a zresztą, niech sam czytelnik osądzi. Do godziny czwartéj lub piątéj po południu, każdy prawie z mieszkańców, tak New-Yorku, jak w ogóle i całéj Ameryki, pracuje z gorączkową namiętnością nad zrobieniem fortuny, którato, stanowi główną wartość człowieka, co nawet wyraziło się i w języku; nie mówią tu bowiem: człowiek ma tyle a tyle, ale wart jest tyle a tyle. Wieczorem wszelkie zajęcia kończą się i następuje obiad, po którym z kolei odpoczynek. Każdy należący do średniéj klassy amerykanin (bo powtarzam jeszcze raz, że nie mówię o klassach wyższych), wydobywa wówczas z kieszeni kłak tytuniu, ucina go scyzorykiem, pogrąża w ustach i poczyna żuć ze smakiem. Jednocześnie z tą czynnością, siada na biegunowém krześle, zakłada nogi na stół lub na okno i, niechowając scyzoryka, kraje nim co mu popadnie pod oczy, chociażby poręcz krzesła, ramę okna; jeżeli się rzecz dzieje w ogrodzie, to kratę werendy, nakoniec stół lub wreszcie cokolwiekbądź innego. Owo krajanie scyzorykiem tak dalece wsiąkło w naturę tych ludzi, że wielu z nich nosi umyślnie na ten cel przeznaczone kawałki drzewa. Częstokroć takie zajęcie służy także do pokrycia głupoty lub braku zasobów umysłowych. Jeżeli amerykanin znajduje się wypadkiem w towarzystwie cudzoziemców, z którymi pod żadnym względem nie stoi na równi, wówczas niezawodnie będzie coś krajał scyzorykiem i milczał pogardliwie, niby dla okazania, że jak prawdziwy republikanin i demokrata nic sobie nie robi z owéj wykwintności i ogłady, których w głębi duszy innym zazdrości i których braku się wstydzi.
Ohydny zwyczaj żucia tytuniu zmniejsza się już wprawdzie, zwłaszcza po większych miastach, coraz bardziéj, ale i dziś jeszcze jest dość powszechny. Rzuciwszy okiem na pierwsze lepsze zgromadzenie ludzi dostrzeżesz, że większa część mężczyzn porusza systematycznie szczękami, jakby należała do zwierząt przeżuwających, i spluwa co chwila obrzydliwy sos tytuniowy; przyczém policzki ich wypchane od wewnątrz tytuniem wyglądają jak gdyby napuchłe. W hotelach i restauracyach gdzie tylko są marmury, znajdują się także i drukowane ostrzeżenia, proszące publiczności, aby raczyła spluwać w spluwaczki, nie zaś na marmury, które się od tego plamią i psują. Wreszcie spluwaczki znajdują się w ogromnéj ilości wszędzie, tak w mieszkaniach prywatnych, jak i w miejscach publicznych.
Ale gburostwo amerykańskie nie w tych tylko zwyczajach się uwidocznia. Amerykanie wstają od stołu nie dziękując sobie wzajemnie za towarzystwo; witają się prostém kiwnięciem głowy lub ręki; w rozmowie trzymają się wzajemnie za guziki lub klapy od surdutów, co tak dalece jest rozpowszechnioném, że nawet między służącymi a panami ma miejsce: nakoniec, nie zdejmują kapeluszów nawet w mieszkaniach prywatnych, a surduty zrzucają wszędzie, nawet w obec kobiet lub w miejscach, których sama powaga przyrodzona na podobne postępowanie nie zezwala.
W New-Yorku niebyłem wprawdzie dla braku czasu w żadném z urzędowych miejsc publicznych, ale zdarzyło mi się w parę miesięcy późniéj, być na sądzie przysięgłych w Sacramento w stolicy Kalifornii. Cóż powiécie czytelnicy? Sędzia prezydujący siedział na osobnéj katedrze, męczony przez głośną czkawkę, i poruszając jak wół szczękami wypchanemi tytuniem, wodził omdlałym wzrokiem po zgromadzeniu; sędziowie przysięgli bez surdutów, żując również tytuń, leżeli raczéj niż siedzieli na swych krzesłach z nogami pozakładanemi na pulpity; adwokaci również byli tylko w kamizelkach; i publiczność trzymała nogi wyżéj głów, a kapelusze na głowach; wszyscy chrząkali, pluli, jakby pobierali za to osobne pensye, całość zaś zgromadzenia, na mnie przyzwyczajonym do powagi i uroczystości sądów europejskich, zrobiła wrażenie jakiéjś brudnéj niemieckiéj knajpy, o któréj można powiedzieć, że tém oddycha się swobodniéj im prędzéj się ją opuszcza.
Zapewniano mnie, że w miastach pomniejszych, wszystko jeszcze bez porównania gorzéj wygląda. Możnaby wreszcie darować sądom tym ich republikańską prostotę i nieobyczajność, gdyby również republikańskiemi były ich sumienia i sprawiedliwość w wydawaniu wyroków. Ale sami amerykanie przyznają, że nie masz więcéj złodziejskiego sądownictwa na świecie, jak ich własne. Jeżeli tu chcesz suchą nogą przejść przez błoto, posmaruj sprawiedliwość, jak mówi stary John, a sprawiedliwość posmaruje ci buty. Jestto jedna z większych prawd na świecie. Zresztą odnosi się to nietylko do sądownictwa, ale do całego systemu administracyi w Stanach Zjednoczonych; nigdzie bowiem zapewne sumienie publiczne nie jest tak uśpione jak tutaj. Przyczyny tego, łatwo czytelnicy zrozumieją. Pensye urzędników w ogóle są bardzo niewielkie, emerytur nie ma wcale, a przy tém ustawiczna walka partyi republikańskiéj z demokratyczną i ciągłe przechylanie się zwycięztwa to na jednę, to na drugą stronę, nigdy nie pozwala jednym i tymże samym osobom utrzymać się dłużéj przy urzędach. Każda partya przychodząc do władzy, wypędza natychmiast wszystkich urzędników dawniejszych z zajmowanych posad, a obsadza je swymi stronnikami, którzy uważają to za nagrodę, i widząc przytém, że dłużéj nad rok lub dwa, miejsca nie zagrzeją, starają się wyciągnąć z niego wszelkie możliwe korzyści.
Jestto system do najwyższego stopnia wadliwy, i wszystkie owe ogromne złodziejstwa, o których tyle piszą gazety tutejsze i zagraniczne, są tylko bezpośrednim jego wypływem. Ale swoją drogą system ten tak dalece zrośnięty jest z instytucyami republikańskiemi Stanów, tak dalece stanowi zasadniczą ich istotę, że odmienić go prawie niepodobna.
Gdyby nakoniec system ten i był wreszcie odmieniony, wyrosłoby z tego zło inne. W każdéj republice, jakąkolwiek ona jest, należy aby urzędnicy na wszelkich posadach działali w myśli rządu, to jest narodowéj rządzącéj większości; inaczéj zawsze zrodzi się stan rzeczy podobny do tego, jaki przed niedawnym czasem istniał, a pod pewnym względem i dziś jeszcze istnieje we Francyi, gdzie rząd jest republikański, urzędnicy monarchiczni, a w tém rozdrożu między Sasem a Lasem kręci się oszołomiony naród, nie wiedząc jak wyjść z tego zaczarowanego koła i gdzie iść daléj.
Nie w zmianach tedy systemu, nie w przewrotach instytucyi państwowych leży salus reipublicae, ale w radykalnéj reformie wychowania przyszłych pokoleń obywateli i w oddziaływaniu przeciw rozpowszechnionemu a Ameryce mniemaniu, że pieniądz tylko stanowi wartość człowieka, a korzyści materyalne i użycie, jedyny cel, za którym ubiegać się warto. Zrozumieli to amerykanie, należy oddać im sprawiedliwość, i dlatego wychowanie powierzyli po największéj części w ręce kobiét, które z natury bardziéj idealne, oddziaływają téż w tym duchu i na młodzież.
Jestto ten sam wzgląd, dla którego właśnie nie uważałbym za stosowne powierzać u nas wychowania w ręce kobiét, albowiem nasze społeczeństwo stanowi, pod względem usposobień, można rzec przeciwny biegun społeczeństwu amerykańskiemu. Przenoszenie żywcem i na ślepo obcych instytucyi, dlatego tylko że one gdzieindziéj zbawienne są i dobre, może być bardzo dla nas szkodliwém, i ktoby tak czynił, byłby podobny do owego doktora amerykańskiego, który wszelkie słabości leczył aloesem, twierdząc, że czy pacyent przychodzi do zdrowia, czy umiera, on jako doktór zawsze tylko dopomaga naturze.
Powinni u nas pamiętać o tém ci, którzy, zkądinąd istotnie niosą naprzód chorągiew oświaty krajowéj.
Ale w Ameryce jest rzecz inna. W Ameryce powierzenie wychowania kobiétom ma jeszcze tę nieskończenie dobrą stronę, że wpływa ogromnie na wzrost cywilizacyi obyczajowéj, która tak nizko tu stoi. Nauczyciel mężczyzna nie ma i nie może mieć takiego wpływu obyczajowego na swoich wychowańców, jak kobiéta delikatna i dobrze wychowana, któréj sama obecność każe, tak nawpół dzikim pauprom, jak i ich ojcom, hamować porywy nieokrzesanych namiętności. Łatwiéj to jeszcze zrozumiemy, gdy przypomnimy sobie szacunek, jaki otacza tu kobiéty. Istotnie, pod względem wpływu na obyczaje, powołanie nauczycielek jest w Stanach Zjednoczonych prawdziwą missyą. Ja sam znam pewną szkółkę nad rzeką Cosumnes, albo po indyjsku Makosine, w Kalifornii. Okolica ta jest prawie jeszcze dzika; indyanie, którzy ustąpili z niéj niedawno, tułają się tu i owdzie; mieszkańcy składają się z uboższych farmerów, pastuchów owiec, górników czyli przemywaczy złota i nakoniec z chińczyków, których tu wszędzie jest pełno. Łatwo zrozumieć, jak nieokrzesane i pełne dzikich instynktów jest to niedawno osiadłe i złożone z tak różnorodnych żywiołów społeczeństwo.
Otóż wyobraźcie sobie, że wpośród tych niesfornych żywiołów istnieje szkółka, do któréj mieszkańcy muszą posyłać swe dzieci, a w szkółce jest nauczycielką młoda miss, wątła, drobniutka, delikatna jak mimoza, przyzwyczajona i do innego życia i do innego otoczenia. Ale trzeba widzieć, jak pierwszy lepszy gbur okoliczny czuje się w obec niéj skrępowany, jak obraca kapelusz w ręku; nie wié co robić, jak usiąść i co myśleć o tém zjawisku, którego oczy jego nie nawykły wcale oglądać. W obec niéj nikt tu sobie nie pozwoli ani grubiańskich żartów, ani przekleństw na oczy i duszę bliźniego, bo każdy instynktownie czuje całą niestosowność takiego postępowania; a ktoby wreszcie jéj nie czuł, tego wkrótce nauczyłyby rozumne pięści i rewolwery sąsiadów. Łatwo z tego wyciągnąć wniosek, że nietylko przyszłe pokolenie, ale nawet i teraźniejsze, pod podobnym wpływem mięknie i uczy się łagodniejszych obyczajów.
Przebiegając ze strzelbą brzegi Kosumny i okoliczne góry kilkakrotnie znęcony ciekawością i — mamżeż wyznać? — wdziękami nauczycielki, zaglądałem do owéj stojącéj samotnie szkółki. Jest to niewielki dom, obejmujący jednę tylko salę. W sali stoją ławki, urządzone według najnowszéj metody higienicznéj, na ścianach wiszą mapy Stanów Zjednoczonych, Europy i pozostałych części świata; między mapami zaś wisi napis upleciony z nieśmiertelników przez same dzieci: „Knowledge is power“ (nauledż is pauer); wiedza to siła. Naprzeciw ławek stoi katedra, któréj jednak nauczycielka najczęściéj nie zajmuje, ale chodząc między ławkami, prowadzi swoje wykłady sposobem, można powiedzieć perypatetycznym. Przytém ponieważ dzieci przychodzące znajdują się na rozmaitym stopniu rozwinięcia, każde więc niemal trzeba uczyć osobno. Nauka czytania, pisania, arytmetyki stoi oczywiście na pierwszym planie, ale oprócz tego wykłady obejmują także i zoologią, botanikę, geografią i t. p. System nauczania przyjęty jest doświadczalny i istotnie niezmiernie praktyczny, znany już zresztą wszędzie. Naukę geografii rozpoczyna nauczycielka od domu, w którym stoi szkoła; przyczém dzieci dowiadują się rzeczy arcy pożytecznych, jak się stawia domy, na co izby są potrzebne i t. d. Poznawszy szkołę, poznają country, w któréj szkoła się znajduje, miasteczka, rzeki, następnie całą prowincyą, następnie Stany Zjednoczone; nauczycielka coraz bardziéj rozszerza widnokrąg ich wiedzy, dopóki nie obejmie całéj ziemi. W nauce zoologii i botaniki, dzieci poznają przedewszystkiém faunę i florę własnych okolic, widzą mnóstwo roślin, na które patrzą zresztą codziennie, przechodząc z ferm do szkoły; ale nauczycielka wykłada im szkodliwe lub pożyteczne własności, tak samo obznajmia wychowańców i wychowanki ze zwierzętami, minerałami i t. p.
Jestto system wyborny, dzięki któremu w całych Stanach Zjednoczonych, zwłaszcza w młodém pokoleniu, niéma człowieka, któryby nie umiał czytać, pisać, rachować; nie rozumiał się na polityce: słowem, któryby nie był mniéj więcéj przygotowany do zawodu obywatelskiego. Jest także równie niepłonna, jak uzasadniona faktami nadzieja, że szkoły takie i nauczycielki wpłyną również na rozbudzenie się uczciwości obywatelskiéj i sumienia publicznego którém teraz chyba młode koty tu się bawią.
Szkół podobnych do wyżéj opisanych jest mnóstwo. Gdzie tylko w pustyni powstaje kilka ferm, tam wśród indyan jeszcze, bawołów, niedźwiedzi, gryzli, jaguarów i grzechotników, powstaje natychmiast i szkoła, do któréj dzieci chodzą, czasem o kilka mil odległości, codziennie. Żadne państwo nie wydaje tyle na wychowanie, ile Stany Zjednoczone, ale żadne też nie osiągnie w niedalekiéj przyszłości tak znakomitych z wychowania rezultatów.
Wychowaniem młodzieży, zwłaszcza elementarném zajmują się prawie wyłącznie kobiety. O dobrych stronach tego systemu już mówiłem, teraz wspomnę o złych bo każdy medal na świecie ma swoje dwie strony. Oto każda nauczycielka jestto po największéj części „interesting young lady“, w któréj samotność rozwija do wysokiego stopnia usposobienie romansowe, młodość zaś i krew gwałtu krzyczy na pustyni. Skutkiem tego zdarza się najczęściej, że jaki młody rycerz pustyni, jaki traper lub fermer, ubrany przez panieńską wyobraźnię w tęczowe kolory bohatérstwa, wsiąka w tę wyobraźnię, jak potoki dżdżu w ziemię, a potém następują widywania się pod jaworu drzewem, potém ciche jam twój — ty moja — tyś mój i inne zaimki dzierżawcze, odmieniane przez wszystkie przypadki; potém jeszcze małe: na wieki, ach na wieki!, a nakoniec jak mówi Słowacki:
„......rzeczy złe i zdrożne,
O których książki już mówią nabożne.
Oczywiście skutkiem tych rzeczy, moralność i obowiązki nauczycielskie akurat tyle tracą, ile dyabeł zyskuje. Szczęściem w tym kraju, na mocy interwencyi państwa, takie stosunki są drabiną, z której się albo szyję łamie, albo nieodmiennie idzie przed ołtarz. Dobrze to napisać, choćby na użytek moich ziomków, którzy wszędzie za granicą pod tym względem dziwnie są przedsiębierczy.
A teraz kilka słów o kobietach amerykańskich. Pod wieloma względami kobiety amerykańskie niższe są od europejskich, i owo dobitne rzymskie określenie: domiseda, lanifica, pia! żadną miarą do amerykanek zastosować się nie da. Tu powszechnie taki jest stosunek: mąż pracuje, żona panuje, i używa darów bożych, jak jéj się podoba. Możnaby tu słusznie, na wzór owego starosty austryackiego, który powiesiwszy na drągu kapelusz, kazał się mu kłaniać szwajcarom, powiesić na drągu pantofel. Rozkaz kłaniania mu się jednak byłby zupełnie zbyteczny, bo każdy mąż, jeśliby tylko chciał być szczerym, zdjąłby przed nim kapelusz z własnéj woli. Amerykanki stroją się więcéj jak wszystkie kobiety na świecie. Stojąc przez pół godziny na Broadway w New-Yorku, więcéj widziałem rozmaitych sukien jedwabnych i kaszmirowych, czarnych, żółtych, zielonych, pstrych i czerwonych, niżbym mógł zobaczyć na bulwarach w Paryżu. Nie wiele w tém wszystkiem smaku, ale wiele przepychu. W hotelach, na obiady przychodziły damy postrojone jak na bal, w złotych manelach, zausznicach, naramiennikach i t. p. Są przytém nadzwyczajnie śmiałe, wyzywające i kokietki do tego stopnia, że słusznie można rzec, iż role tu zostały zmienione, i stroną prowokującą jest kobieta. Nie brak tu i niebieskich pończoch, ale w ogóle wieści, jakie krążą o wykształceniu amerykanek w Europie, są do wysokiego stopnia przesadzone. Owszem, przeciętne wykształcenie kobiet w Europie, mojém zdaniem, jest daleko wyższe. Panny tutejsze prowadzą życie nader swobodne, i mało jest takich, których przeszłość nie miałaby pewnéj historyjki, wynikłej już to ze zbyt gorliwego uprawiania związku zwanego flirteszyn (flirtation,) już to i bez flirteszyn. „Ja nie patrzę w przeszłość mego męża, niechże i on w moją niepatrzy:“ oto jest zdanie bardzo utarte między amerykankami, które doprowadziłoby zapewne do większych nadużyć, gdyby temperament ich energiczny ale chłodny i pewna przewaga rozumu nad uczuciem, nie stanowiły bardzo silnego hamulca.
Cudzoziemcy mają tu wiele powodzenia u kobiet, ze względu na swą ogładę i wykwintność, którą nad krajowcami celują; często jednak biorą fałszywą monetę za dobrą, a jeżeli i znajdują istotnie dobrą, to tém gorzej dla nich, bo jak wspomniałem, ołtarz jest tu konsekwencyą lada nie winy nawet, ale lada nieostrożności.
Zresztą kobiety amerykańskie nie są piękne. Brak w ich rysach rassy i dystynkcyi, ale to tém nieznośniejszym czyni ich despotyzm. Despotyzm ten daje się czuć wszędzie: w domach, na kolejach, w wagonach a nawet na ulicach, gdzie powożące się lady, jeżdżą jak szalone, nie dbając że kogoś mogą rozjechać. Prawo nietylko nie kładzie despotyzmowi pewnéj miary, ale bierze go nawet w opiekę. W Kalifornii zapadło niedawno postanowienie, że mąż, któryby bił swą żonę, otrzyma dwadzieścia jeden bizunów ze skóry bawoléj. Dlaczego dwadzieścia jeden a nie dwadzieścia lub dwadzieścia pięć? są to tajemnice amerykańskiéj legislatury. Koniec końcem, kto się nie uwinął zawczasu, temu teraz zamknięta droga na wieki.
Gdyby istotnie surowość mężów przechodziła tu granice, i gdyby prawo takie zapadało wskutek istotnych nadużyć, możnaby je jeszcze wyrozumieć; ale w kraju, gdzie mąż pracuje jak cztery konie, żona zaś kołysze się również cały dzień w biegunowém krześle, po powrocie zaś małżonka przyprawia go z takim sosem z jakim jéj się podoba, jestto tylko dolewanie oliwy do ognia. Rozsądni ludzie śmieją się tedy z tego niewczesnego wyskoku filantropii, niektóre zaś dzienniki twierdziły, że odtąd wszelki małżonek, mający ochotę wybić połowicę, musi wyjechać z Kalifornii do innego Stanu i nie wracać aż po dokonanéj operacyi. Przepowiadają w skutek tego znakomite powiększenie się ruchu na kolejach, wątpię jednak czy urzędnicy kolejowi, zwłaszcza żonaci, wierzą w tę przepowiednię choć trochę.
Szacunek jakim tu otoczona jest kobieta, łatwo wyjaśnia się tém, że mówiąc językiem handlowym, popyt tu na płeć piękną daleko jest większy od podaży. Kobiet w ogóle w Ameryce jest mało, w nowo zaludniających się zaś okolicach tak mało, że zaledwie jedna na dwudziestu lub trzydziestu mężczyzn przypada. Tém się tłumaczy, że nawet bardzo nieokrzesani i pozbawieni wszelkiéj ogłady ludzie, obchodzą się tu z kobietą jak z czém szklanném.
Grzeczności jednak amerykańskich nie należy brać za jedno, naprzykład z francuzką, lub w ogóle z europejską. Amerykanin zdejmuje przy kobietach surdut i t. p., słowem postępuje według swoich zwyczajów, które raczéj za niegrzeczność lub lekceważenie poczytałaby każda europejka. Ale gdy francuzka uprzejmość ma najczęściéj na celu zdradę i chęć skorzystania z dobréj sposobności, tu kobieta jest zupełnie bezpieczna: sto pięści i sto rewolwerów podniesie się każdéj chwili na zuchwalca, któryby śmiał jéj w jakikolwiek sposób ubliżyć. Nic dziwnego, że kobiety wiedzą o tém, i uważają się za jakieś wybrane istoty, którym cześć czysto religijna jak Panu Bogu się należy.
W ogóle europejczycy mają pod wieloma względami fałszywe o amerykanach i Ameryce wyobrażenie. Wspomniałem o religijności; niech mi więc wolno będzie pobieżnie i o téj stronie życia tutejszego wspomnieć. Społeczeństwo amerykańskie uchodzi za najreligijniejsze na świecie. Ludzi wątpiących istotnie niéma tu wcale, przepisy religijne zachowywane są najściślej, w niedzielę i święta głucha martwota upada na wsie i miasta, sklepy są pozamykane, fiakry i omnibusy nie kursują prawie zupełnie; w teatrach nie grają, miejsca publiczne są puste: słowem powaga tu i uroczystość większa niż wszędzie na świecie. Ale wejrzawszy w to bliżéj, widzimy w tém raczéj wpływ zwyczaju, nie wdającego się w żadne rozumowania, niż żywotnéj, gorącéj, świadoméj siebie wiary. Społeczeństwo tutejsze nadzwyczaj jest pozytywne; rzeczami nie mającymi związku z rzeczywistością, z korzyściami materyalnemi: z czémś co się da uchwycić i obrachować, nikt tu nie łamie sobie głowy. Kwestye takie, jak początek wszechrzeczy, istnienie Stwórcy, nieśmiertelność duszy i tym podobne, które odgrywają tak potężną rolę w umysłach młodzieży europejskiéj, uniwersytetów, filozofów i ludzi nauki, a które tak często prowadzą najprzód do filozoficznego bankructwa, a potém do zwątpienia łatwo udzielającego się ogółowi, tu nie mają najmniejszéj wagi. Żaden naród na świecie nie jest mniéj zdolny do wszelkiéj refleksyi filozoficznéj jak amerykanie. Tu każdy więcéj żyje życiem czynów, niż myśli, więc zajęty handlem, przemysłem, rolą i t. p., o racye religijności się nie pyta. Przychodzi niedziela, amerykanin idzie więc do kościoła, bo tak chce zwyczaj; czyta pobożną książkę, bo tak chce zwyczaj; siedzi w domu, bo wszyscy siedzą w domach: kto go tam wié jednak, czy w téj całéj religijności nie masz więcéj rutyny i mechanicznego przyzwyczajenia niż prawdziwego uczucia.
Z drugiéj strony mnóstwo sekt i emulacya między niemi, walka z potężniejącym coraz katolicyzmem, zabarwia cokolwiek owe uczucia religijne polityką, która bądź co bądź, jeżeli jest bodźcem, to jest bodźcem czysto światowym. Wyznawcy danéj sekty starają się ją podtrzymać i rozszerzyć, muszą więc dawać z siebie przykład. Stronnictwo zawsze przywiązuje do siebie, a wskutek poplątania interesów ogólnych z osobistemi, rodzi stronników, którzy tyloma już węzłami są z niém spojeni, że odłączyć się ani chcą, ani mogą, choćby dla głównéj zasady byli chłodni.
Natomiast każdy amerykanin ową wolność religijną uważa za perłę konstytucyi Stanów Zjednoczonych, a chcąc tę wolność zamanifestować, musi spełniać gorliwie wszelkie obrządki sekty, do któréj należy.
Pierwszy jednak przytoczony przezemnie wzgląd jest najważniejszy. Busines nie pozwala rozstrzygać transcendentalnych kwestyi, zatém nikt ich nie rozstrzyga, i sprawy religijne idą tak, jak każe zwyczaj i pamięć ojców.
Na tém zakończę ten pobieżny rys o Ameryce i amerykanach w ogólności, o New-Yorku zaś w szczególności. Do wielu kwestyi w nim poruszonych przyjdzie mi jeszcze nieraz powrócić. Tu tylko nadmienię, że jakkolwiek wytknąłem wiele ujemnych stron tego społeczeństwa, jednakże o przyszłości jego wcale wątpić nie należy. Posiada ono jeden potężny warunek, oto: wszelką możność rozwoju; młode jest przytém, dzielne, energiczne nad wszelki wyraz. Wady swoje rozumie i stara się je poprawić, a ponieważ odważne jest, probuje więc wszelkich środków i sposobów. Wiele z tych środków okaże się zapewne błędnemi, ale przed próbą nikt się tu nie cofnie. Postęp nie czeka tu na zmiłowanie Boże i na to, żeby w innych krajach poszli ludzie o sto mil daléj. Nikt tu nie woła na Francyą, Anglią i Niemcy: hej tam chłopyszku czekaj, sprobuję i ja. Tu probują naprzód wszystkiego. Ślepy i spróchniały konserwatyzm, który na widok lada czego, na widok dajmy na to nowo wynalezionych przez panią Ćwierciakiewicz naleśników, kiwa gdzieindziéj głową i mówi: „Mój Boże, za moich czasów nie jadaliśmy naleśników, a jednak“ i t. p., taki konserwatyzm, powtarzam, miałki i drobnostkowy, nie siedzi w kształcie klina w większości głów amerykańskich, dlatego głowy te myślą i obmyślą zapewne dla siebie to, co im się będzie zdawało najlepszém.
W następnym liście przejdę wprost do skreślenia wrażeń moich z podróży koleją dwóch Oceanów.
Gdym pomyślał, iż będę pierwszym z Polaków, który z naocznych wrażeń opisze wielką koléj dwóch Oceanów, myśl ta tyle nadała energii i pośpiechu moim czynnościom, że już piątego dnia po przybyciu do New-Yorku, znalazłem się wraz z towarzyszem moim, na zachodnim dworcu, z którego koléj wychodzi do Chicago. Załatwiwszy sprawę z rzeczami i wykłóciwszy się z zawiadowcą stacyi, który jako prawdziwy yankee, chciał nam koniecznie sprzedać drogo sznur do obwiązania jednego z pakunków, ruszyliśmy w kierunku Wielkiego Zachodu. Wyjechaliśmy z New-Yorku w nocy; dlatego brzegi Hudson-River widziałem tylko po księżycu. Szczęściem noc była jasna od księżyca i od śniegu, który pokrywał okolicę, mogłem więc dowoli paść oczy przepysznemi widokami rozpościerającemi się po prawéj i lewéj stronie kolei. Ogromna, szeroka rzeka błyszczała jakby taśma srebrna. Na brzegach stały nieruchome, milczące czarne lasy; okolica wydawała się, zwłaszcza po nocy, dość dzika i dziewicza, a fantazya moja zaludniała ją indyanami i bawołami, po których, mówiąc nawiasem, ślady już zatarły się w tych stronach, i o których tu urodzeni i wzrośli mieszkańcy nie wiele więcéj wiedzą od mieszkańców Warszawy albo Lublina.
Jakkolwiek, wskutek stosunków łączących mnie z pewnym młodym tłómaczem geografii Gutego, wiadomości moje geograficzne równają się wiadomościom przeciętnego trzecioklasisty, mającego przeciętną nadzieję promocyi do klassy czwartéj, wyznać jednak muszę, że Amerykę, a przynajmniéj Stany Zjednoczone wyobrażałem sobie jako kraj daleko cieplejszy. W Europie, w Belgii, Francyi, a nawet i Anglii, zostawiłem za sobą wiosnę, wody szeleszczące i zieleniejącą ruń zbożową; tu zaś na szerokości geograficznéj Włoch południowych, śnieg leżał na polach, powietrze było surowe, dojmujące, a drzewa, wśród ciemności nocnych rysowały się w twarde bezlistne kontury. Hudson-River nie była jednak zmarznięta, widziałem bowiem wielkie parowce przerzynające spokojną toń téj szerokiéj rzeki, co, zwłaszcza nocą wspaniały przedstawia widok. Wkrótce jednak rzeka znikła nam z oczu. Pociąg biegł drogą wyżłobioną w skale, któréj wysoko wznoszące się po obu stronach ściany, zakrywały zupełnie krajobraz. Chwilami przelatywaliśmy przez tunele, ale przelatywaliśmy wcale nie z ową osławioną szybkością amerykańską, o któréj tyle poprzednio zdarzało mi się słyszéć i czytać. Przeciwnie nawet, do dzisiejszego dnia tyle już najeździłem się rozmaitemi kolejami amerykańskiemi, iż mogę powiedziéć napewno, że wszelkie opowiadania o szalonéj jeździe są wierutnemi bajkami. Pociągi amerykańskie, nietylko nie chodzą prędzéj, ale chodzą bez porównania wolniéj od zwyczajnych europejskich; z wyjątkiem tylko nadzwyczajnych pociągów, które bądźto dla fanfaronady, bądź dla oryginalności, lub nakoniec interesu, przebiegają takie naprzykład przestrzenie, jak z New-Yorku do San-Francisco w ciągu trzech dni i trzech nocy.
My jechaliśmy siedm dni i siedm nocy, wprawdzie bez przestanków dłuższych, jak godzinę lub dwie, ale tak, jak jeździ np. u nas kolej Terespolska. Nie wliczam jednak w tę rachubę kilkodniowego przymusowego przestanku na jednéj stacyi, na któréj zasypały nas śniegi. Przez owe siedm dni mieszka się w wagonie, sypia w wagonie, jada w wagonie, a z czasem tak się do tego przywyka, że potém już i usnąć przez parę nocy nie można bez zwykłego kolejowego huku, i zwykłego kolejowego drżenia. Kto jeździ tak zwanemi Sleepingcarami, temu podobna podróż przechodzi dość znośnie; sypia się bowiem na łóżku mniéj więcéj takiém, albo nawet i lepszém, jak w domu; ale kto musi przepędzać noce w zwykłym wagonie, ten cierpi prawdziwe męki; w opowiadaniach bowiem o wygodzie i komforcie wagonów amerykańskich, tyle jest prawdy, ile w wieściach o kolejowéj szybkości. Zwyczajny amerykański wagon pierwszéj klassy, jestto ogromna buda, wzdłuż boków któréj stoją dwa szeregi ławeczek, każda na dwie osoby, środkiem zaś znajduje się miejsce dla przechodzących. Ławeczki te obite zwykle wypłowiałym welwetem, albo obdrapaną zieloną ceratą, są tak wązkie, że z trudnością mogą pomieścić dwie średniéj tuszy osoby, stoją zaś tak blizko siebie, że każdy, opatrzony trochę dłuższemi nogami śmiertelnik, rzeczywiście nie wié co z niemi zrobić, jeżeli zwyczajem wielu amerykanów, nie zechce ich oprzéć na poręczy następującéj ławki, chwytając w ten sposób, jakby w szczypce, głowę pierwszego lepszego pasażera.
W każdym z dwóch końców wagonów znajduje się przytém piecyk żelazny, w który posługacz kolejowy nakłada dzień i noc tyle węgli, ile się zmieści. Gorąco oczywiście jest nie do wytrzymania, swąd jeszcze większy od gorąca, pasażerowie spacerują po całym pociągu, konduktor raz poraz przetwiera drzwiami, zimny wiatr wpada z całym zapasem reumatyzmów; sąsiedzi żują tytuń, spluwają, jedzą, śpią: wszędzie największy nieład i nieporządek; na podłodze mnóstwo skórek od rozmaitych owoców, skorupek od orzechów, fajansowych spluwaczek, o które potykasz się co krok; jedni gwiżdżą, inni śpiewają, inni chrapią, dzieci wrzeszczą, mężczyzni zdejmują surduty, kobiéty są jak można do rosołu, słowem: istna zarwańska ulica.
Rankiem szczególniéj, wagon taki wygląda jak prawdziwe pobojowisko. Wśród tego chaosu krąży konduktor, wcale nie taki poczciwina jak w Europie, który klasyfikuje pasażerów na: „porządnych“ i „nieporządnych“ i rozsadza ich wedle téj klasyfikacyi, albo któremu daje się papierosa za to, żeby nikogo więcéj nie puszczał do przedziału; ale wielki konduktor, wielka figura, istny kapitan okrętu, który przełazi się ciągle po całym wagonie, siada w sleeping-carach lub drawing-roomach, zakłada nogi na nieprawdopodobne wysokości, zdejmuje surdut, przysiada się do kobiét, często jest wspaniałym, czasem wyniosłym, czasem majestatycznym: czasem wyniośle poufałym, lub lekko karcącym, a czasem opuchnięty po nieszczęśliwéj zamianie kilkunastu kułaków z jakim traperem, który znowu nie robi sobie nic nawet z osób tak wysoko położonych.
W ogóle na tych kolejach jest tak: jeżeli ty obrazisz konduktora, wyzwie cię na kułaki, popodbija ci oczy i wyrzuci z wagonu: ale jeżeli jesteś silniejszy, to ty możesz zgruchotać mu szczękę i wyrzucić z wagonu. Toż samo ma się rozumiéć i o tych dżentlemanach, którzy palą w piecach lub ścielą łóżka w sleeping-carach, choć zresztą, jak wszędzie tak i w Ameryce, kto się sam szanuje i awantury nie szuka, ten jéj nie znajdzie, owszem, jeżeli jest cudzoziemcem, będą go tu na swój sposób szanować.
W sleeping-carach, to jest w sypialniach wagonowych, albo jeszcze w tak zwanych: silverpalace Pulmana, panuje istotnie pewien komfort i większy porządek. Wieczorem przychodzi murzyn, wyciąga rozmaite szuflady w bokach wagonów i zamienia je w łóżka, które umieszczone są jedne nad drugiemi, w bocznych dłuższych ścianach wagonów, każda zaś jedna para oddzielona od drugiéj adamaszkowemi firankami. Takie dwa łóżka nazywają się sekcyą: łóżko dolne lepsze, górne gorsze; kiedy się podróżuje we dwóch lub we dwoje, zamawia się naprzód taką sekcyę, i ma się na noc jakby własny i to adamaszkowy buduar, podróżujący jednak pojedynczo i nie chcący płacić za całą sekcyę, mają prawo tylko do jednego łóżka, co jest nieprzyjemném i ambarasującém... ponieważ często się zdarza, że jedna i ta sama sekcya wypada nie na dwóch ale na dwoje.
Niéma w tém najmniejszéj przesady. Stary niemiec sprzedający cygara, który jechał razem z nami aż do Omaha, był współwłaścicielem sekcyi, któréj dolną, wygodniejszą połowę zajmowała również wiekowa i chuda jak śmierć miss. Każdego ranka oboje rzucali na siebie nader niezadowolone spojrzenia, co wieczór zaś biedny niemiec musiał gramolić się na górne łóżko, co czyniąc gniótł pościel dolnego i stękał jakby miał zamiar oddać w téj podróży duszę.
Taki zwyczaj w Europie pociągnąłby zapewne za sobą rozmaite mniéj więcéj skandaliczne następstwa. Amerykanie jednak nie znajdują w nim nic dziwnego. Tłómaczy się to łatwo nadzwyczajną czcią i szacunkiem, jakim tu otoczona jest kobiéta. Każda z kobiét, chociażby najmłodsza, jeśli tylko podróżuje sama, jest pod opieką wszystkich mężczyzn, którzy krwawo, bo poprostu pięścią, rewolwerem, lub w Stanach, gdzie panuje prawo lynch, nawet postronkiem mszczą się za wyrządzoną jéj obelgę, choćby to byli prości tylko górnicy, lub farmerowie. Swoją drogą czci téj i uszanowania nie należy brać za jedno z francuzką wykwintnością. Dżentlemanowie, którzy z nami jechali, jakkolwiek należący do wyższych warstw społecznych, bynajmniéj nie uważali za niestosowne chodzić w obec kobiét bez surdutów lub bez butów; a gdyśmy zwracali na to ich uwagę, odpowiadali, że rzecz nie w tém, i że zachowywanie takich czczych pozorów jest tylko blichtrem, poza którym kryje się podstęp i zasadzka. My jednak po staremu, trzymaliśmy się prawideł nie amerykańskiéj, ale naszéj polskiéj i europejskiéj dworności, która przez kobiéty tutejsze za najlepszą jest uważana.
Nazajutrz rano po pierwszéj nocy rozbudziliśmy się dość późno. Większość łóżek w wagonie była już poskładana; niektóre damy ubrane, a nawet wystrojone, piły kawę lub herbatę na małych stoliczkach stojących między kanapkami; dżentlemenowie w surdutach i bez surdutów wchodzili lub wychodzili z małéj ubieralni męzkiéj, umieszczonéj w końcu wagonu; konduktor siedział pod oknem z rękami w kieszeniach i z zaspanemi oczyma, męczony przez głośną czkawkę, i rzucał niezadowolone spojrzenia na obecnych, jakby dziwiąc się, że nikt nie poczuwa się do obowiązku powinszowania mu tak szczęśliwéj ulgi, jaką jest czkawka w sprawach trawienia; ja zaś poszedłem do okna, aby zobaczyć, jak téż wygląda Ameryka po dniu, przy świetle słoneczném.
Pociąg szedł teraz drogą otwartą i nizką na płaszczyznie, któréj krańce zamykały lasy drzew bezlistnych. Okolica była ludna. Po obu stronach widać było farmy z pięknemi domkami w stylu szwajcarskim, krajobraz zresztą dość podobny do polskiego. Gospodarstwa, o ile tę rzecz można ocenić w zimie, ani mogą się porównać z niemieckiemi, belgijskiemi lub francuzkiemi. Liche zabudowania gospodarskie, brak porządnych płotów zupełny, brak rowów: wszystko to przypomina zapadłe strony Podlasia lub Pińszczyznę. Ziemia znać bardzo urodzajna, ale téż dlatego może niedość starannie uprawna, smutno przedstawia się oku przywykłemu do pysznéj kultury w zachodniéj Europie. Wszędzie tu widać jakby jakiś pośpiech w zakładaniu gospodarstw, znać że nie miały jeszcze czasu ustalić się i przyozdobić. Miejscami, jakkolwiek jechaliśmy ciągle Stanem New-York, najludniejszym i najlepiéj zagospodarowanym ze wszystkich, domki farmerskie samotnie stojące wśród rubieży leśnych, widocznie świeżo co były wyszły z pod siekiery. Naokół ani drzew cienistych, ani sadów owocowych, ani znaku ogrodów; las tylko szczery, lub jak okiem dojrzysz, smutne osmolone szeregi pni wyciętych, miejscami stosy gałęzi i wiórów, tu i owdzie zaś wielkie kałuże pełne wody ciemnéj, błotnistéj, ujęte na brzegach w szarawą ramę brudnego śniegu.
Miejsca takie mimowoli przywiodły mi na myśl sceny trzebieży lasów, jakie tyle razy widziałem u nas; tu jednak mają one inne, mniéj złowróżbne znaczenie. Tu lasów, jeszcze dziś, wszędzie taka jest obfitość, że pionierowie, oczyszczający z nich kraj, prawdziwą mu oddają przysługę. Nieraz téż widzieć można samotnie domki stojące wśród lasów, a naokół domków uprawne już pola, które rok temu porastały jeszcze gąszczem leśnym. Dzień i noc słychać w tych okolicach huk siekiery, wystraszony zwierz i ptastwo cofa się coraz bardziéj na zachód, z każdym dniem niemal nowe przestrzenie z mroku leśnego wychylając się na światło dzienne, oczekują tylko rąk i pługów, ażeby zamienić się w łany zbożowe.
Z tém wszystkiém, z tego com się dowiadywał lub na com własnemi patrzył oczyma, mogę śmiało twierdzić, że amerykanie rodowici nie są w ogóle wzorowymi gospodarzami. Zbyt są ruchliwi, zbyt nie lubiący siedziéć na jedném miejscu, zbyt nareszcie pochopni do handlu. Dlatego jeżeli amerykanin kupuje ziemię, kupuje ją najczęściéj nie dlatego, żeby na niéj osiąść i zostawić ją dzieciom i wnukom swoim, ale zwykle na spekulacyą. Spekulant nabywa kawał lasu, lub dziewiczego stepu, co go bardzo mało, a czasem i nic nie kosztuje, ogradza go płotem, buduje dom, pogrzebie trochę ziemię i jako gotową już niby farmę, sprzedaje częstokroć z wielkim zyskiem emigrantom, lub téż miejscowym kapitalistom. Trzeba bowiem wiedzieć, że o ile w Stanach, a przynajmniéj w niektórych Stanach, ziemia rządowa dziewicza, nieuprawna jeszcze, sprzedaje się za niesłychanie nizkie ceny, albo może być i darmo objętą w posiadanie, o tyle znowu grunta już procentujące, położone zwłaszcza około wielkich miast, dochodzą do wartości nigdy w Europie nie spotykanych. Nie jeden szczęśliwiec, który darmo objął tyle gruntu, ile mu się podobało, sprzedawał go potém za pięćset i sześćset aż do tysiąca dolarów akr, jeżeli w pobliżu wyrosło nagle a niespodziewanie, jak się to często zdarza w Ameryce, jakieś wielkie i handlowe miasto. Tak stało się np. z gruntami leżącemi koło Chicago, w Illinois, które niedawno rozdawano jako nic nie warte weteranom przez rząd w nagrodę zasług, dziś idą prawie na wagę złota.
Wielu jednak spekulantów, dzierżących wielkie przestrzenie w pobliżu świeżo powstających miast, potraciło ogromne majątki, z miastami bowiem nie robią sobie wiele ceremonii w Ameryce. Zdarza się, że miasto powstaje gdzieś na pustyni i rośnie przez niejaki czas jak grzyb, potém, bądź to miejsce okaże się niewygodne, bądź klimat niezdrowy, bądź wyczerpią się bogactwa naturalne okolicy, mieszkańcy nie wiele myśląc pakują na wozy żony, dzieci, rupiecie, i ruszają gdzie oczy poniosą, a miasto jeszcze wczoraj kilkotysięczne, schodzi na nędzną osadę, albo i całkiem marnieje.
Kto jednak zajmie ziemię nie na spekulacyą, ale dla uprawy, a ma przytém jakie takie środki, ten rzadko na niéj traci. Często jaki emigrant, który całe życie klepał biédę w Europie, lub jaki rozbitek z burzy życiowéj, pragnący ciszy i samotności, kupuje wóz, trochę inwentarza, maszyn rolniczych i sprzętów, potém zabiera żonę, dzieci i rusza na daleki Zachód w pustynią. Wybrawszy gdzieś miejsce, które mu się najlepiéj podoba, w pobliżu zwykle lasu lub rzeki, buduje dom, ogradza kawał pola i siada. Od téj chwili ziemia, którą objął, jest już niezaprzeczoną jego własnością, i każdego, ktoby się na nią targnął, czeka nie proces przed kratkami, ale kula w łeb z ręki właściciela, lub jeżeli w pobliżu znajdują się na pustyni inne osady, rządzące się prawem lynch, jeszcze straszniejszy wyrok z rąk regulatorów czyli wykonawców tego drakońskiego prawa.
Otóż tacy osadnicy rzadko dorabiają się milionów, ale téż prawie nigdy nie tracą. Jeżeli nawet niéma komu sprzedać zboża lub bydła, to niéma wprawdzie pieniędzy, ale pocóż pieniądze na pustyni? Jest co zjeść, jest się w co odziać, dzieci wyrastają jak dęby; a dorosłszy wylatują z gniazda i osiadają w pobliżu, i tak całość życia składa się dziko trochę, stepowo, ale spokojnie, bez troski niemal o jutro, i ani się człowiek obejrzy, jak przyjdą wieczorne dni i zachód słońca — życia, pogodny jak na stepie.
Często się jednak zdarza, że w pobliżu takiéj osady na pustyni przybłąka się jakiś drugi osadnik, potém trzeci, dziesiąty, setny; ziemia która przyszła każdemu zadarmo, poczyna nabierać ceny, rosnącéj nadzwyczaj szybko, i po kilku lub kilkunastu latach farma, która nic prócz pracy nie kosztowała właściciela, dochodzi do wartości setek tysięcy dolarów.
Owóż zdarza się różnie. Ale w Stanie New-York, przez który w kierunku wielkich jezior przebiegałem koleją, i w ogóle w Stanach wschodnich, nie ma już prawie wcale ziemi niezajętéj lub rządowéj, czekającéj na osadników. Każdy zatyłek jest tu wiadomy i rozmierzony, wszystko jest w rękach prywatnych, a ziemia tak z powodu swéj urodzajności, jak i z powodu niezmiernie ułatwionych stosunków komunikacyjnych, równie droga, albo i droższa jest niż wszędzie w Europie.
Gospodarstwa jednak, jak wspomniałem, dalekie są od europejskich. Może być, że gdybym je był widział w lecie, wydałyby mi się lepiéj i weseléj, równie jak i cały krajobraz, który rozciągał się przed memi oczyma zawsze równie jednostajny, płaski, szary, smutny, aż do saméj Syrakuzy.
W Syrakuzie pociąg zatrzymał się pół godziny dla brekfestu, czyli rannego śniadania, poczém ruszyliśmy daléj do Rochester, miasta leżącego nad samém Ontario. W miarę jak zbliżaliśmy się do Rochester, krajobraz nie zmieniał się wprawdzie, ale stawał się coraz niższy. Wielka obfitość wód na polach i lasach znamionowała blizkość jezior. Lasy miejscami zajmowały ogromne przestrzenie, ale po największéj części zalane były wodą, co sprawiało złudzenie, jak gdyby drzewa wyrastały z jezior. Z okien wagonu widziałem tu i owdzie mniejsze lub większe stada ptastwa wodnego: kaczek dzikich, cyranek i mew, które aż tu zalatują z morza. Czasem las urywał się nagle, a droga biegła nizkiemi łąkami porosłemi grubą trawą, tatarakiem i zwiędłą zeszłoroczną trzciną. Farmy dość gęste, gęstsze nawet niż wsie polskie, ale otoczone kałużami, wyglądały jeszcze smutniéj niż przed Syrakuzą. Miejscami czarna, uprawna ziemia wydobywała się z pod topniejącego śniegu, błyszcząc napełnionemi wodą bruzdami. Wiatr wiał cieplejszy: czuć było jakby pierwszy oddech wiosny w powietrzu, słaby jeszcze, ale już życiodawczy i rozpętujący wody z kajdan zimowych. W Rochester nakoniec zabłysnęła nam błękitna, olbrzymia toń Ontario. Sądziłem, że znów przyjechałem nad morze i że znów oglądam te bezbrzeżne przestrzenie, na których mdleje i gubi się wzrok. Droga idzie ciągle brzegiem; miejscami nawet tak blizko, że woda obmywa stopy kolejowego nasypu. Patrzącemu przez okno wagonu wydaje się wówczas, że pociąg biegnie po jeziorze. Od czasu do czasu, na błękitném tle wody i nieba, bieleje żagiel; czasem zdaleka, zdaleka, ukazuje się szara wstążeczka dymu, wychodząca z paszczy niewidzialnego dla oka parowca. Miejscami brzeg oddala się od grobli i wchodzi płaskim obrębem w jezioro. Na obrębach stoją zwykle tuż nad wodą domki, po brzegach zaś kołyszą się poprzywiązywane do pali łodzie, szarpiąc niecierpliwie za sznury, jakby chciały urwać się i uciec na dalekie tonie. Sieci porozwieszane przed domami lśnią jeszcze wilgocią; pod sieciami leżą kupy zielska wodnego: dochodzi nas zapach łuski rybiéj i tataraku. Stada ptastwa pławią się w powietrzu, to niknąc, to czerniąc się, nakształt krzyżyków pozawieszanych w błękicie.
W ten sposób dojechaliśmy do Suspension-Bridge, gdzie zatrzymaliśmy się dla obejrzenia Niagary i sławnych jéj wodospadów. Pociąg ruszył daléj: rzeczy nasze powędrowały w kierunku Huron, my zaś, wraz z jakimś młodym anglikiem, którego nazwiska nie pamiętam, najęliśmy konie i ruszyli przez most do wodospadów. Most ten oddziela Stany Zjednoczone od Kanady; na jednéj więc jego stronie znajduje się komora amerykańska, na drugiéj angielska; ponieważ zaś wielki wodospad ze strony amerykańskiéj jest nieprzystępny, trzeba więc przejechać w posiadłości królowéj Wiktoryi. Jadąc już przez most, można widzieć całą szerokość obydwóch wodospadów, jednakże, bądźto z powodu mglistego i dżdżystego czasu, bądźto z powodu siły z jaką woda rozbryzguje się spadając z takiéj wysokości, widziałem tylko jakby olbrzymią chmurę mgły, wznoszącą się z przepaści ku niebu. Ale straszliwy huk wydobywający się z poza téj mgły, zwiastował doskonale co się dzieje poza jéj białawą zasłoną.
Przejechawszy most, stanęliśmy wreszcie przed szeregiem domów stojących na wysokim niezmiernie brzegu, tuż koło wodospadu. Wtedy mogłem mu się dobrze przypatrzéć. Rzeczywiście, widok to, na wspomnienie którego mdleje i zwija skrzydła wyobraźnia, a pióro wypada z ręki. Olbrzymia massa wód jeziora Erie, spływając potężną gardzielą ku Ontario, traci nagle grunt pod sobą i spada w dwóch miejscach w otchłań. Na pierwszy rzut oka zdaje się, że ziemia nie wytrzyma tego ciężaru i uderzenia wód rozszalałych i dzikich, które same wydają się być przerażone. Jest w tém wszystkiém jakieś przedpotopowe barbarzyństwo, jakaś niepojęta siła, a zarazem i okropność, niespotykana nigdzie, bijąca w oczy jakby straszliwym gwałtem zadawanym naturze. Mimowoli przychodzi ci na myśl, że stało się tu coś okropnego, że to jakiś kataklizm natury, i nie możesz oswoić się z myślą, że ten kataklizm nie kończy i nie skończy się nigdy. Niebo tu pochmurne i poszarpane. Gnane wichrem obłoki zbiegają się i rozbiegają jak stada dzikich koni. Naokoło czarne, ponure skały, połupane w demoniczne zręby. Huk wody ogłusza cię. Ostry wiatr tnie kroplami wodnemi po twarzy. Czasem mgła wybucha nagle u stóp wodospadu i zasłania oku wszystko; to znów niknie, a wtedy widzisz kłęby piany i cały wodospad jak na dłoni.
Chwile te jednak trwają krótko. Zwykle mgła, piana, woda i powietrze zmieszane ze sobą, tworzą taki chaos, że gubisz w nim wzrok i słuch, a nareszcie i świadomość, co się dzieje z tobą samym. Zdaje ci się, że się tu wszystko wściekło. Po pięciu minutach podróżnik czuje się zmęczony, a na czoło występują mu krople potu, które mrozi lodowaty oddech otchłani. Pragnie zawołać: dosyć już! a tam wodospad huczy i huczy, przepaść całą szerokością gardła wypluwa pianę, słychać jakby jakieś jęki, jakby głosy wołające o zmiłowanie; to znów niby śmiechy, przechodzące nagle w ryk wściekłości: rzekłbyś, że to całe piekło rozpętane gzi się w straszliwéj orgii wśród chaosu.
Takie wrażenie, a raczéj takie przez pół tylko świadome siebie poczucie, wywołuje Niagara. Jest w tém poczuciu pewien ucisk, ale jest i rozkosz, jaką sprawia zawsze zapamiętanie się chwilowe, zapomnienie o życiu i oddanie się całkowite naturze. To téż, przezwyciężywszy pierwszy nieład pognębionych myśli, trudno potém oczu oderwać od tego widoku. Otchłań poczyna nęcić i wabić. Jakaś nieprzezwyciężona siła ciągnie widza nad sam brzeg przepaści: chciałby ją mieć tuż, tuż pod stopami, nie oddzieloną nawet calem stałego gruntu. Chciałby pochylić się i zawisnąć choćby przez chwilę między życiem a śmiercią. A tam na dnie, potworne skręty spienionéj wody zdają się otwierać na przyjęcie topielca, to znów bryzgi wyciągają się nakształt ramion gotowych objąć i porwać. Przepaść mówi: „pójdź!“ ale po chwili instynkt odpowiada jéj: „dobrze, ale z wszelkiemi ostrożnościami!“
Jakoż „z wszelkiemi ostrożnościami“ można zejść na dół pod kaskadę, woda bowiem spada z taką siłą i pędem, że wygina się i tworzy łuk, między stroną wklęsłą którego a skałą, znajduje się miejsce wolne, zawalone tylko pianą i lodami. Żeby jednak tam dostać się, trzeba najprzód przybrać się odpowiednio; dlatego udaliśmy się do domku przewodnika murzyna; który wynajmuje siebie i swoje kostiumy. W chacie murzyna zastaliśmy już jakąś parę angielską, robiącą również wodospadową tualetę. Stara, brzydka i chuda miss, przybrana w obrzydliwy płaszcz i kaptur z pęcherzów rybich, z pod którego widać było jéj koniec nosa i złote okulary, wyglądała jak strach na wróble. My ubraliśmy się w podobneż płaszcze i kaptury, i wreszcie ruszyliśmy całą karawaną. Po chwili murzyn wprowadził nas do małego drewnianego budynku, w którego podłodze czerniał otwór, w otworze zaś schody. Zimno bijące z lodów leżących między skałą i wodospadem i ciemność ogarnęły nas zaraz na wstępie. Brzydkie murzynisko, podobniejsze do gorylla niż do człowieka, szło naprzód, wołając od czasu do czasu; „ho! ho!“ dla wskazania nam drogi w ciemnościach.
Nakoniec, po kilkudziesięciu schodach, blade światło idące z dołu uderzyło o nasze oczy. Weszliśmy do małéj sionki, z któréj wyjście wiodło prosto pod wodospad, ale przewodnik zawołał: stop! i począł przywiązywać do butów naszych podeszwy podbite ostremi żelaznemi gwoździami. Angielska miss zdawała się uznawać to jako cokolwiek shoking, ale nakoniec dała się nakłonić i spuściwszy oczy, czy téż okulary, wyciągnęła skromnie do murzyna nogę, a raczéj szpadę, mającą kilka cali szerokości, ale za to koło jednego łokcia długości. Potem weszliśmy pod wodospad. Nie wiém dlaczego wewnątrz huk wydaje się mniejszy, jak zewnątrz; szarawe światło dzienne wnika przez zasłonę wody, napełniając całą jaskinię ponurym jakimś pół-mrokiem, pół-blaskiem. Skała stanowiąca tylną ścianę, czarna, popękana; grunt złożony z wielkich złamów lodu: wszędzie dziko i pogrzebowo. Wązkie wstążeczki wody oderwane od ogólnego wodospadu, spadają z szelestem na lody; powietrze przesiąknięte jest mgłą i kroplami; wiatr, który nie wiem jak się tu dostaje, dmie jakby w kuźni dyabelskiéj; zimno przenika przez pęcherzowe płaszcze i paletoty. Mimo mniejszego huku, niepodobna się usłyszéć i zrozumiéć. Po ogromnych i ślizkich jak szkło bryłach lodu, zbliżyłem się tuż do wodospadu, albowiem ostre kolce moich butów, usuwały wszelkie niebezpieczeństwo. Przewodnik zaczął coś wołać, ale widziałem tylko jego gesta i poruszenia ust, głos zaś ginął wśród ryku.
Nic piękniejszego, jak wodospad widziany od wewnątrz z dołu. Kiedym spojrzał w górę, zasłona wód wydała mi się nieruchomą, niby jedną ogromną szybą lodową, i gdyby nie wrzenie u dołu, sądziłbym, że istotnie zamarzła. Ale kłęby piany, które od czasu do czasu dostawały się z zewnątrz, rozpraszały wszelkie złudzenie. Potém spojrzałem na dół. Jakążto niezgłębioną przepaść musiały wybić w ziemi te wody spadające od wieków z takim impetem. Wszystko tam na dole wre, kipi, rozbija się, burzy, słowem: istne piekło wodne. Cofnąwszy się z lodowatego krańca, odetchnąłem głęboko jakby po nadmiernéj pracy. Wnętrze jaskini wydało mi się spokojne. Małe wstążeczki przeciekającéj wody rozbijały się w brylantowe krople o lodowiska, z wdziękiem i łagodnością, stanowiącą prawdziwe przeciwstawienie temu sabbatowi ryczącemu o kilkanaście kroków daléj. Oczy me tak dalece już oswoiły się z pół-mrokiem, że widziałem dokładnie każdy złam i każdą szparę czarnéj skały, również jak i kępki mchu, lśniącego wilgocią w szczelinach.
Czas było wracać, bo zimno i wilgoć stawały się coraz dotkliwsze, ale tymczasem nasi anglicy opóźniali powrót, pakując do wszystkich kieszeni ułamki skały. Sądzę, że gdyby mogli, schowaliby do kieszeni całą Niagarę, aby ją przenieść do British Museum, tak jak to zrobili z akropolem greckim. Wyszliśmy wreszcie. Przez drogę towarzysz mój począł się kłócić z młodym anglikiem, który dowodził koniecznie, że wodospad leży w Anglii, ponieważ Kanada jest Anglią; a kiedy wreszcie powiedzieliśmy mu, że Anglia ustępując niedawno prawa rybołóstwa na jeziorach, amerykanom, zrzekła się niejako przez to prawa do jezior — umilkł, zły widocznie czy rozgniewany, nie wiém, czy na Jankesów, czy na nas. Wyszedłszy na zewnątrz jamy na powierzchnię ziemi, nie ujrzeliśmy znów wcale wodospadu, wszystko bowiem zasłaniał białawy tuman mgły, którym było przesiąknięte całe powietrze. Zwiedziliśmy jeszcze domy leżące nad brzegiem. W jednym z nich jest muzeum, zawierające niezbyt osobliwe zresztą osobliwości Niagary, jako to: muszle, skamieniałości, kości zwierząt porwanych przez pęd wody, fotografie okolicznych widoków i tym podobne. W rzeczywistości, domy te są to pułapki na podróżnych, którym sprzedają tu na wagę złota rozmaite, niby pamiątkowe drobiazgi. Na dobitkę, sprzedaje je młoda i tak ładna miss, że prawie niepodobna oprzeć się pokusie; każdy więc kupuje zwykle dziesięć razy więcéj niż zamierzał. Potém prowadzą jeszcze podróżnych na górę muzeum, gdzie jest mała wieżyczka stanowiąca rodzaj obserwatoryum, z którego widać jak na dłoni całą okolicę. Ściany i balustrada wieżyczki pokryte są tysiącami napisów w języku angielskim, francuzkim, włoskim etc. Widziałem także napisy polskie i rossyjskie, każdy bowiem uważa sobie za obowiązek, zostawić tu swoje nazwisko, również jak i datę odwiedzin.
Co do mnie, jako dobry kolega, przekazałem wiekopomnéj nieśmiertelności na ścianie nietylko swoje nazwisko, ale i wszystkich znajomych, jakich na razie mogłem sobie przypomnieć, wszystkich kuzynek, kuzynów, a nawet i ich potomstwa. Młody anglik obok swego imienia Henry, wypisał jeszcze imię Mary, poczem otoczywszy wszystko nader skomplikowanym zakrętasem, oddalił się o kilka kroków, przypatrując się z zadowoleniem swemu dziełu. Potém zeszliśmy na dół, gdzie nas porwano, posadzono na pniu i odfotografowano w ciągu pięciu minut, wraz z naszemi pęcherzowemi kostiumami, za co kazano sobie dobrze zapłacić. Tymczasem ściemniło się. Wodospad objawiał się coraz bardziéj nieprzeniknioną zasłoną mgły; począł zacinać drobny deszczyk. Siedliśmy i pojechaliśmy napowrót do Suspension-Bridge. Na końcu mostu wpadli na nas celnicy amerykańscy, wymagając oclenia wszystkich zakupionych rupieci. Ale dolar wsunięty w rękę naczelnika komory, uspokoił jego republikańską troskliwość o dochody Stanów Zjednoczonych, i ruszyliśmy daléj w spokoju. W Suspension-Bridge rzuciliśmy ostatnie spojrzenia na wodospady, które raczéj już tylko słyszeć niż widzieć się dawały. Pociąg amerykański nadszedł wkrótce i ruszył przez Kanadę w sam kąt zachodni Ontario, do Hamilton, zkąd ciągle Kanadą jechaliśmy na całą noc do Detroit, nad samym brzegiem Erie.
Kraj podnosił się bardzo nieznacznie, ale ciągle; Erie bowiem leży o sto kilkadziesiąt stóp wyżéj nad Ontario. Niagara jest właśnie tylko zlewem wód Erie do Ontario, któryto zlew trafiwszy na skałę uciętą nagle, tworzy wodospad. Od Ontario znów grunt zniża się lekką pochyłością, aż do Oceanu, z którym jeziora łączą się przez wspaniałą, najszerszą może na świecie, rzekę Świętego Wawrzyńca.
Rankiem nazajutrz przybyliśmy do Detroit, miasta leżącego w Michiganie niedaleko Erie, nad rzeką łączącą wody Huronu z Erie. O tém Detroit wiedziałem z geografii tylko że istnieje, więcéj nic. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy wyszedłszy z dworca na ulicę, ujrzałem miasto ogromne, niezmiernie schludne i tak piękne, jakiego dotąd nie widziałem w Ameryce. Godzina była ranna, więc wszystko spało jeszcze. Szliśmy wielką ulicą, pełną kościołów, jak się zdaje katolickich. Po obu stronach ulicy stały, nie zwykłe z czerwonej cegły domy, ale śliczne pałacyki, oddzielone od ulicy złoconemi sztachetami. Za sztachetami widać było klomby zieleniejących się już kwiatów; jodły i ciemnozielone piramidalne świerki, między któremi odbijały wdzięcznie białe ściany, i umalowane różową zorzą wielkie szyby pałacyków. Gdzieniegdzie przed domami murzyni robili porządek śpiewając zcicha i paląc fajki. Wyszliśmy na obszerny plac, stanowiący rynek miejski. Na środku jego wznosił się piękny posąg któregoś z generałów ostatniej wojny z Południem. Na około zwykłe już kamienice, ale wspaniałe i ozdobne z ogromnemi sklepami, których okiennice nie były pozamykane. Rynek wrzał już życiem. Wozy zaprzężone mułami hurgotały po bruku, wioząc warzywo. Wróciliśmy wreszcie na dworzec. Pociąg odchodził za pół godziny; mieliśmy więc jeszcze czas zjeść śniadanie, na które dano nam bardzo dobrą zupę ze ślimaków, gotowanych na mleku. Do śniadania usługiwał nam metys. Pierwszy to raz widziałem człowieka, w którego żyłach płynęła krew indyjska. Byłto dżentleman dobrego wzrostu, o czerwonawéj skórze, grubych prostych włosach, tak czarnych, że przechodziły aż w kolor błękitny, i dobrotliwéj twarzy. Czoło miał wązkie, kości policzkowe trochę wystające, zresztą rysy dość regularne, przypominające twarze naszych druciarzy. Za każdém wydaném mu zleceniem powtarzał z powagą: „yes sir!“ i usługiwał równie zręcznie jak szybko. Kiedy po śniadaniu wsunąłem mu, sprzecznie ze zwyczajami amerykańskiemi, w rękę napiwek, spojrzał nań, potem zawoławszy: „o! yes sir!“ uśmiechnął się uradowany, i z własnéj ochoty zaniósł nam futra i podróżne torby do wagonu.
Ruszyliśmy przez Stan Michigan; ku jezioru tegoż nazwiska, na którego południowo-zachodnim krańcu leży Chicago. Kraj, przez który przejeżdżałem, niezmiernie podobny do Prus polskich. Mnóstwo większych i mniejszych jezior, rzek, strumieni, nadzwyczajna obfitość wód; słowem, wszędzie widać, że jestto jedno wielkie pojeziorze, ponad którém przed wielu laty szumiały fale. Lasy wszędzie dość wielkie. Blizkość wielkich zbiorów wody działa widocznie ocieplająco na klimat, bo śniegu nie widzieliśmy prawie nigdzie, drzewa po lasach wypuszczały pędy wiosenne, a trawa zieleniała się na nizkich łąkach. Od czasu do czasu zapuszczałem wzrok w głąb kraju, ciekawy czy nie ujrzę gdzie czerwonoskórnych, których liczne pokolenia żyły niedawno jeszcze koło jeziora, a jedno z nich zostawiło w nazwie Huron, wieczną po sobie pamiątkę, ale znikły nawet ich ślady. Niema ich nietylko w Michigan, ale w sąsiedniém Ohaio (Ohio), Indyanie i Illinois. Indyanin, dzik, niedźwiedź, kujota i jaguar, ustępują coraz daléj i daléj na zachód przed białemi, lub giną w rozpaczliwéj z nimi walce.
We dwadzieścia cztery godzin po wyjeździe z Detroit, przybyliśmy wreszcie do Chicago. Ogromne to miasto leży na południowo-zachodnim brzegu jeziora Michigan, i stanowi port dla wszystkich statków krążących między Kanadą a Stanami Zjednoczonemi. Przed kilku zaledwie laty zostało prawie zupełnie zniszczone przez pożar, odbudowywa się jednak na nowo z niepojętą szybkością. Wszelako tu i owdzie widać jeszcze ślady pożogi. Gdy przyjechaliśmy, zapadł wieczór; mimo to natychmiast wyszedłem z hotelu na ulicę. Po rozczarowaniu, jakiego doznałem w New-Yorku, po brudach i nieładzie osławionego Empire City, Chicago robi wrażenie i przyjemne i majestatyczne. Miasto imponuje. Ulice nadzwyczaj szerokie, domy wszędzie ogromne, poważne, budowane i urządzone z przepychem: chodniki wysoko wzniesione nad poziom ulicy, zadziwiają szerokością i ogromem płyt kamiennych, z których zostały ułożone. Słowem, wszystko tu ogromne; rzekłbyś: miasto zbudowane przez olbrzymów i dla olbrzymów. Ma ono swoje cechy oryginalne. Znać że jest nowe, budowane według najnowszych wymagań. Czytałem kiedyś opis fantastyczny miast, tak jak one będą wyglądać w wieku XX-stym. Otóż Chicago przypominało mi ten opis. Wszystko tu prawidłowe, prostopadłe, prostokątne, wszystko pod sznur; wszędzie nieznane jeszcze gdzieindziéj ulepszenia. Po wszystkich ulicach krzyżują się szeregi słupów telegraficznych, o ogromnéj ilości drutów. Na sznurach również drucianych, poprzeciąganych między domami wpoprzek ulicy, wiszą szyldy z rozmaitemi napisami. W mroku wieczornym, który nie dozwalał dojrzeć drutów, szyldy owe wydawały się, jak gdyby zawieszone w powietrzu. Spojrzawszy w głąb' ulicy, widzisz ich całe szeregi większych i mniejszych o rozmaitych barwach, rzekłbyś: miasto przystroiło się chorągwiami, jakby na jaką uroczystość.
Na chodnikach ruch ogromny. Tłumy ludzi białych i kolorowych biegną w rozmaite strony, z tym czysto amerykańskim pośpiechem, oznaczającym zacietrzewienie się handlowe; środkiem ulicy ciągnie mnóstwo powozów i fiakrów, słychać dzwonki tramwajów, nawoływania woźniców: wszędzie ścisk i wrzawa, zdradzająca wielką bujność życia tego młodego miasta. Wieczór wreszcie zapadł zupełny, ale widno było jak w dzień, od tysiącznych płomieni gazowych. Wystawy olbrzymich sklepów płonęły jakby istne ogniska. Wybrawszy pierwszą lepszą ulicę, szedłem gdzie mnie oczy poniosą. W niektórych miejscach szeregi domów przerywały się nagle, a natomiast widać było puste place, pokryte okruchami cegły i rumowiskiem, oznakami niedawnego pożaru. Miejscami zdawało się, że tu zakładają nowe jakieś olbrzymie miasto. Jakem okiem mógł dojrzeć rusztowania i rusztowania, nie wykończone domy, spoglądające pustemi jamami okien, wszędzie mury spiętrzone jedne nad drugiemi, stosy cegły i wapna; aż oto daléj znów ulica już wybudowana i wykończona, słychać turkot i wrzawę ludzi, błyszczą płomienie gazowe: słowem, miasto odrodzone jak feniks z popiołów.
Co przedewszystkiem uderza w tych miastach amerykańskich, to ich żywotność, a zarazem nieprawdopodobna niemal energia mieszkańców. Przyszedł pożar, niesłychany w nowszych czasach, miasto spłonęło jak nabój prochu; mieszkańcy rozproszyli się, handel upadł, przemysł również; majątki poszły w ruinę, ludzie zostali bez dachu, chleba; potém upłynęło kilka lat, miasto już stoi na dawném miejscu: czterysta tysięcy mieszkańców znajduje w niém pracę i życie; wznoszą się domy, pałace, kościoły, fabryki, hotele, sklepy; kwitnie zamożność, wre ruch, praca i życie; za kilka jeszcze lat, już i śladów pożogi nie będzie, a spali się miasto jeszcze raz, to i odbudują go jeszcze raz, jeszcze dwa i dziesięć razy, bo energia tych ludzi przezwycięża wszelkie nieszczęścia i wszelkie wypadki.
Nadzwyczajny swój wzrost zawdzięcza jednak Chicago, prócz energii mieszkańców, jeszcze i przepysznemu położeniu handlowemu. Leżąc nad Michiganem, ta królowa jezior panuje nad całym systemem wód łączących Kanadę ze Stanami Zjednoczonemi. Cały handel owych mórz wewnętrznych leży bezpośrednio w jéj ręku. Można rzec, że jestto port położony we wnętrzu lądów, dlatego téż ciągnie jednocześnie korzyści tak z lądowego, jak i z portowego swego pochodzenia. Następnie, jako wielkie miasto, najdaléj wysunięte na Zachód na kolei dwóch Oceanów, łączy New-York z San-Francisco; cywilizacyą z dalekim Zachodem. Wschód wysyła produkta swego przemysłu, Zachód produkta naturalne; Chicago zaś jest wielkiem targowiskiem, gdzie się odbywa zamiana.
Idąc ulicą gdzie mnie oczy poniosą, wszedłem w dzielnice pustsze i cichsze. Potém miasto urwało się, jakby ucięte, a natomiast zobaczyłem toń Michiganu. Osrebrzone światłem księżyca fale łamały się o nizki bulwark, tuż pod memi nogami. Zdala szumiał gwar miasta, a tu spokojniéj było, przestroniéj, powietrzniéj, ciszéj, tylko plusk wody, a od czasu do czasu gwizdanie dalekiego parowca, przerywały uroczystą i bardzo pożyteczną ciszę.
Wróciłem wreszcie do hotelu, tak zwanego Palmerhouse, gmachu zbitego z wielkich płyt marmurowych, z prawdziwie babilońskim przepychem. Wszystko kapie tu od złota, jedwabiów i aksamitu. Oczy moje nawykłe przed chwilą do pustéj i mrocznéj przestrzeni wód, mrużyły się pod nadmiarem światła i owego zbytku, kipiącego jak bukiet piany na kielichu szampana. Ale téż ten hotel, to największa osobliwość Chicago. I tu, jak we wszystkich miastach Ameryki, niemasz pamiątek historycznych, zaklętych w kamień lub marmur zabytków przeszłości: kościołów, muzeów. Wszystko to nowe, dzisiejsze; wszędzie jutro jest wszystkiém, a wczoraj znaczy pustynię, odwieczne lasy i wielką ciszę pustyni.
Następnego dnia oglądaliśmy jeszcze miasto, poprawdzie jednak, do poznania większości amerykańskich miast, parę godzin wystarczą, nie wiele więc widzieliśmy nowego. Ale dzień upłynął znowu: nazajutrz świtaniem puściliśmy się w dalszą drogę.
Illinois, przez którego północny kraniec jechaliśmy cały dzień jest krajem uprawnym, gęsto zaludnionym, którego całą różnicę od poprzednio opisywanych Stanów, stanowi coraz większy brak lasów i w ogóle drzew, co okolicom smutny nadaje pozór. Po obu stronach kolei widać jednak farmy stojące jedną przy drugiéj i uprawne pola.
Tak w Illinois, jak i w leżącym na północ Wisconsin, istnieją dosyć znaczne osady polskie[1], zamieszkane po największéj części przez chłopów, zostających pod wodzą proboszczów. Osady te, mimo iż dosyć ludne, są przecież mniéj więcéj biedne; mieszkańcy zaś tu i owdzie żyją z ograniczeniem wielu potrzeb i tęsknią do kraju. Przyczyną tego jest brak znajomości języka, zwyczajów i wogóle warunków miejscowych, bo zresztą ziemia urodzajna i wielka obfitość komunikacyi, zapewniają osadom wszelkie warunki pomyślności i rozwoju.
Po upływie dwunastu godzin, przybyliśmy na granicę Illinois i Aioda (Jowa), do stacyi, a raczéj osady Clinton, leżącéj tuż nad brzegiem Mississipi.
Był zachód słońca. Wspaniały, lubo niezbyt jeszcze w tém miejscu szeroki „Ojciec wód“ błyszczał w olbrzymich skrętach i rozkrętach, jakby ogromna złota wstęga, niknąca w dali w ciemnych lasach. Brzegi jego zarosłe dziko i malowniczo. Znać nie wiele jeszcze lat upłynęło, jak biały człowiek położył swą żelazną rękę na téj okolicy. W samém Clinton, drewniane domy jeszcze nie zczerniały od słońca i od wiatru. Osada to, jakby wczoraj dopiero założona; nieliczne domy stoją na czarném błocie: tu i owdzie świecą wielkie kałuże. Stosy wiórów leżą jeszcze przed domami. Daléj widać nowo rozpoczęte budynki, kupy desek i pni wyciętych w nadbrzeżnych lasach. W niektórych pniach sterczą krzywe pionierskie siekiery: wszędzie nieład i nieporządek, jako zwyczajnie w osadzie, która się dopiero wznosi. Nieporządek ten powiększa jeszcze kręcące się bydło i trzoda chlewna, uwalana w czarném błocie, podnosząca za zbliżeniem się pociągu chrapliwe nozdrza z kałuży. Pierwsza to osada, w któréj znać życie czysto pionierskie, ale kto wié, czy za lat kilka nie zmieni się w znaczne miasto, czemu położenie na przecięciu się wielkiéj kolei z Mississipi, bardzo sprzyjać się zdaje.
Na wodach „Wielkiego ojca“, wszędzie widać ruch ogromny. Widziałem galary, komiegi i szuhaleje obładowane rozmaitym towarem, spławianym prawdopodobnie do St. Louis, a może i daléj. Flisacy i majtkowie tych statków, przybrani w flanelowe koszule i w obdarte kapelusze, silni, wysocy, przedstawiają doskonały typ amerykanów kresowych, żyjących na pograniczu cywilizacyi i pustyni, o których tyle zdarzyło mi się czytać w powieściach Coopera, Bret Hearta i innych. Ich zarośnięte podgardla, energiczne twarze, rewolwery sterczące w tylnéj kieszeni spodni: wszystko to nadaje im pozór jakiś istotnie powieściowy, romantyczny i nawpół rozbójniczy. Płyną po największéj części z Wisconsin, albo z dorzeczy „Wielkiego ojca“ wód, po brzegach których, życie jest jeszcze dzikie i stepowe. Znać téż po nich to życie: piją dużo i biją się o lada co; namiętności ich niepohamowane wybuchają za lada powodem; ale zresztą są to ludzie uczciwi i sprawiedliwi, lubo sprawiedliwość ich w stosowaniu prawa innych, na okrucieństwo czasem zakrawa.
Jowa jednak należy już do Stanów ucywilizowanych, a Wielki Zachód właściwie rozpoczyna się dopiero za Missouri, od dość dużego miasta Omaha, przez które także przechodzi koléj dwóch Oceanów. Nie chcąc jednak uprzedzać geografii w opowiadaniu, wracam do Clinton. Po półgodzinnym przestanku pociąg wyrusza daléj. Droga idzie teraz krajem zupełnie bezleśnym i podnosi się ciągle, zbliżamy się bowiem do olbrzymiego płaskowzgórza obejmującego cały środek Stanów Zjednoczonych, a stanowiącego stepy, czyli tak zwane tu pererye. Po obu stronach drogi mkną jeszcze farmy, ale już rzadsze niż w Illinois. Miejscami, przy świetle księżyca widzę pola obsiane kukurydzą, któréj wysokie łodygi czarne, zwiędłe i smutne, sterczą jeszcze od przeszłego lata. W miarę jak pędzimy na Zachód, kraj staje się coraz pustszy. Jowa, lubo przecięta już kolejami na wszystkie strony, stanowi niby przedsionek téj olbrzymiéj pustyni, obejmującéj przestrzeń od Missouri aż do Sierra Nevada. Kraj równy wszędzie, płaski, miejscami tylko powyginany w lekkie doliny i wzgórza. Drzewa nigdzie ani śladu. Oko gubi się w oddaleniu, nie znalazłszy przedmiotu, na którymby mogło spocząć. Krańce cywilizacyi znać nawet i po towarzystwie, jakie zapełnia wagony. Zamiast starannie przybranych, mniéj więcéj eleganckich gentlemanów, pociąg napełnia się jakiemiś brodatemi i wąsatemi postaciami, w podartém odzieniu, z brudnemi węzełkami rzeczy przy sobie i z rewolwerami za pasem. Rozmowa wre głośna i burzliwa; czasem słychać klątwy; kłęby dymu unoszą się pod sklepieniem wagonów; drzwi trzaskają otwierane i zamykane silnemi rękami; w rozmowach słychać często powtarzające się nazwiska Sioux i Pawnis, które to nazwy oznaczają Indyan zamieszkujących Nebraskę i Dakota.
Sądziłem, że im daléj na Zachód, tém pociąg będzie stawał się pustszy, tymczasem ze zdziwieniem spostrzegam prawdziwe tłumy, osób czekające na każdéj stacyi. W wagonach, w końcu, zrobiło się tak ciasno, iż nikt nie mógł się poruszyć. Po europejsku rzeczy biorąc, było to towarzystwo jak najgorsze. Zawsze owi brodacze z rewolwerami sterczącemi w tylnéj kieszeni, ale o twarzach coraz dzikszych. Tłum ten i w ogóle cały ów ruch wydał mi się czémś niezwyczajném; dlatego usłyszawszy tuż obok mojéj ławki pasażera mówiącego po francuzku pytałem coby to znaczyło. Odpowiedział mi, że wszyscy ci ludzie ciągną do Omaha, a ztamtąd przez Sioux City do Czarnych gór, gdzie świeżo odkryto kopalnię złota. Byli to więc minerowie, albo raczéj awanturnicy wszelkich stanów, którzy porzucili inne zajęcie dla spodziewanych bajecznych zysków w górach. Pasażer francuz mówił mi, że mnóstwo takich partyi już się udało ku Black Hills, a codzień nadciągają jeszcze nowe. Nie brak w nich nawet kobiet z dziećmi przy piersiach, które czasem jadą same, a czasem towarzyszą mężom. Na bocznych kolejach Jowy panuje ruch podobny, słowem we wszystkich pogranicznych stanach, słyszysz tylko okrzyk: „Black Hills! Black Hills!“
A tymczasem ten raj wymarzony, nie jednemu grobem się stanie, tak bowiem i cały kraj wokoło jak i Czarne góry, są własnością Siouxów, najliczniejszego z plemion indyjskich na północy, mogącego wystawić dziesięć tysięcy wojowników. Własność Czarnych gór została im przyznana i zagwarantowana dawniéj jeszcze przez rząd Stanów Zjednoczonych, dlatego topór wojenny długo leżał pogrzebany między czerwonemi a białemi. Ale teraz rzeczy się zmieniły. Tłumy białych awanturników, nie pytając o układy rządowe, rzuciły się w góry. Rząd wprawdzie w takich razach nie daje im opieki, ani posyła wojsk na ich obronę, ale awanturnicy zbrojni i przywykli do boju z indyanami, mniéj jeszcze dbają o pomoc niż o układy, i zabierają co im się podoba. Taki stan rzeczy, który zresztą w całych Stanach jest ogólny, przyprowadził indyan do rozpaczy.
Napróżno wysyłają poselstwa, które pargaminami, pieczęciami i podpisami dowodzą swéj własności. Rząd niéma siły utrzymać awanturników, co więcéj, gdy kraj jest już zajęty, gdy powznoszą się farmy i miasta, rządowi nie pozostaje nic innego, jak tylko usankcyonować zabór i doliczyć do Stanów jedno więcéj terytoryum. Tak dzieje się w Dakota, w Nebrasce, w Kansas, w Indian Territory: słowem wszędzie. Rząd wyznacza dzikim ziemię, a biali ją zabierają, i wytępiwszy indyan, zakładają nowe Stany. Ale w obec tego, cóż pozostaje czerwonoskórnym? Oto wojna i wojna, bez nadziei zwycięztwa, tylko o śmierć. Dziś czerwoni wojownicy wiedzą już, że nie wytrzymają boju z „Długiemi nożami,“ jak nazywają białych, idzie więc im o to, aby nie zginąć bez zemsty i żeby na tamtym świecie złożyć u nóg Wielkiego Ducha jak najwięcéj krwawych skalpów zdartych z głów najeźdźców. Krótko mówiąc, rassa ta dzielna, choć dzika ginie nieubłaganie na całéj przestrzeni Stanów. Z cywilizacyą, która zresztą pod najgorszą postacią im się przedstawia, pogodzić się nie umieją i nie mogą, więc cywilizacya ta ściera ich z powierzchni ziemi równie nieubłaganie, jak brutalnie.
Teraz przyszła koléj na Siouxów. Wojownicy ich pomalowali się ochrą i stanęli w gotowości do boju, który obecnie już się rozpoczął! Gazety przepełnione są opisami dramatycznych zajść w Czarnych górach, które to opisy częstokroć umyślnie przesadzone podsycają tylko nienawiść białych, i zamiast odstraszać, zachęcają tylko wszystkie niespokojne duchy do odszukania krwawych awantur i do zemsty nad czerwonoskórnymi. Niektóre z tych wieści brzmią jak prawdziwe romanse. Oto naprzykład słyszałem opowiadanie o pewnéj pannie, pięknéj jak lilia i bogatéj, która wyszła za mąż wbrew woli rodziców, za biednego emigranta. Rodzice nie dali nic, małżeństwo żyło więc w biedzie. Piękna Nelly prała białemi rączkami bieliznę, młody małżonek zaś był pedlarem, to jest nosił i sprzedawał po domach towary. Aż przyszły wieści o kopalniach w Black Hills. Nie wiele myśląc, młody małżonek zabrał ukochaną Nelly i puścił się w góry. Raz, ze strzelbą na ramieniu, oddalił się od obozowiska, aby coś upolować na wieczerzę — i więcéj nie wrócił. Nelly pozostała sama, bez opieki i środków ratunku wśród awanturników najgorszego gatunku. Szczęściem w blizkości obozu, co wieczór błyszczało ognisko traperów, to jest stepowych strzelców, którzy całe życie włóczą się po preryach, polując i walcząc z indyanami. Otóż pewnéj nocy przy ognisku traperów zabłysła blada twarzyczka Nelly.
— Jestem sama, biedna i zmęczona — rzekła im. — Kochałam, ale czerwonoskórzy porwali mi tego, któregom kochała. Udaję się do was. Przyjmijcie mnie, bom samotna i ratujcie bom nieszczęśliwa!
Półdzikie serca starych traperów poruszyły się litością. Nietylko przyjęli biedną Nelly, ale pokochali ją jak córkę i strzegli jak źrenicy w oku. Zaraz nazajutrz ruszyli na poszukiwanie zaginionego oblubieńca i znaleźli go w wigwamach Siouxów, schorzałego, zbitego, bliższego śmierci niż życia, a bliższego śmierci témbardziéj, że pal męczarni dla niego stał już przed wigwamem wodza gotowy. Traperowie nocą przyczołgnęli się aż tuż do namiotów i podniosłszy okrzyk wojenny uderzyli na czerwonoskórych. Z pomocą szesnastostrzałowych karabinów, wkrótce ułatwili się z indyanami. Oblubieniec był ocalony, ale bohaterska Nelly otrzymała śmiertelny postrzał w piersi, z ręki uciekającego indyanina. Konającemi ustami pożegnała się z oblubieńcem, ze swemi „ojcami“ i zmarła. Odtąd oblubieniec przestał już złoto kopać, traperowie porzucili myśliwstwo, i całe swe życie poświęcili tylko zemście. Wielu już indyjskich obozowisk popioły wiatr rozwiał, wielu wojowników poszło polować na niebieskie stepy do wielkiego ducha, wiele zginęło skwawów i dzieci, ale mściwi traperowie nie porzucili jeszcze krwawego dzieła, i dotąd nocami krążą nakształt wilków lub złych duchów, koło indyjskich wigwamów.
Taka jest historya Nelly, godna pióra Coopera lub Gabryela Gerry. Niezawodnie prawdy w niéj niewiele, a może i nic wcale; to tylko pewna, że na owe gorączkowe stosunki, wśród których miała wykwitnąć, patrzyłem własnemi oczyma. W wagonach pędzących do Omaha, a ztamtąd przez Sioux City do Czarnych gór, nie brakowało nawet i dobrych myśliwców, o jakich wspomina historya Nelly. Kilku z nich siedziało spokojnie w Smoking-wagonie, kurząc fajki lub drzemiąc. Ubrani byli w futrzane czapki, w pasy ze skóry bawoléj, i w futrzane kaftany. Obok jakiś długowłosy gambuzino wygrywał na gitarze. Chwilami zdawało mi się, że śnię lub czytam powieść. Nagle jednak, jeden z moich zmysłów, podrażniony w okropny sposób, przekonał mnie, że wszystko to jest najregularniejszą rzeczywistością.
Było to jeszcze w Jowa, ale już na zachodnim jéj krańcu i pośród nocy. Wjechaliśmy w okolicę skunksów, i czy to pociąg przejechał jedno z tych zwierzątek, czy téż znajdowało się ich mnóstwo w pobliżu, dość że tak okropny zapach napełnił wagony, iż prawie niepodobna było oddychać. Osłoniwszy nosy chustkami, czuliśmy tę obrzydliwą woń nawet w ustach. Próbowałem otworzyć okno: było to jeszcze gorzéj. Chciałem przynajmniéj wynagrodzić sobie przykrość widokiem zwierzątek, ale przez okno wagonu widziałem tylko step porosły wrzosem i oblany światłem księżyca, zresztą ani żywéj duszy. Francuz mówił mi, że w najbliższéj stacyi zapewne je mają, żywe lub przynajmniéj skóry, że zatem będę je mógł widziéć. Ztąd wpadliśmy na rozmowę o tych zwierzętach. Skunks, a raczéj dość brzydko nazwany po polsku: śmierdziel amerykański, jestto dość duże, mające około jednéj stopy długości, zwierzę drapieżne z rodzaju kun. Żywi się ptakami, jajami, oraz niszczy mnóstwo szczurów, chomików, ziemnych wiewiórek i świstaków czyli stepowych piesków, z któregoto względu jest nawet pożyteczny, zwierzątka te bowiem robią ogromne szkody w polach. Niektóre gatunki, a mianowicie tak zwany czarny skunks, dostarcza dość drogich i pięknych futer, które dobrze są znane w Warszawie. Ale skunksy z Jowy są łaciaste, białe z czarném, lub nakrapiane biało na grzbiecie, pod brzuchem zaś i na piersiach zupełnie białe.
Z przyczyny téj pstrocizny, skóry na nic nieprzydatne, nikt więc na nie nie poluje i dlatego mnożą się jak im się samym podoba. Między zwierzętami nie mają groźnych nieprzyjaciół, a raczéj mają doskonałą broń przeciw najgroźniejszym, w owym okropnym zapachu i w łatwości, z jaką zatruwają nim przy każdém silniejszém wzruszeniu powietrze. Francuz, który dobrze znał zwyczaje indyjskie, spędził bowiem między czerwonymi czas dość długi, zapewniał mnie, że indyanie jednakże jedzą je z wielkim apetytem. Z początku nie chciałem temu wierzyć, teraz jednak przekonałem się, że tak indyanie, jak chińczycy jedzą wszystko, co tylko jest dość miękkie, żeby się dało pogryźć.
Po pół godziny drogi przejechaliśmy wreszcie tę zapowietrzoną okolicę skunksów. Przez okna wagonu wpływało czyste, chłodne, stepowe powietrze. Aż téż i noc poczęła bledniéć. Na wschodnim krańcu nieba pojawił się biały pasek przedświtu. Nie był on jeszcze świetny, ani złoty, ani różowy ale już zdawał się mówić stepom i niebu: „fiat lux!“ Wyszedłem na platformę wagonu. Długa smutna droga kolei, ginąca w oddali z szeregiem słupów telegraficznych w kształcie krzyżów, coraz więcéj i więcéj wychylała się z cienia. Zresztą brzasku nie witały tu ani głosy ptaszków, ani szmer liści błyszczących od rosy porannéj. Okolica tu martwa, głucha, pusta, bez drzew i wody. Ciszę przerywał tylko gorączkowy oddech lokomotywy, która zdawała się pożerać przestrzeń z jakąś zawziętością i gniewem.
Długo jeszcze wpatrywałem się w drogę, którą, wychyliwszy się z wagonu, mogłem widzieć doskonale, aż do krańców horyzontu. Nic smutniejszego jak taka droga na stepie. Do słupów telegraficznych przybijają tu u góry poprzeczne ramię dla dzwonków, co, jak wspomniałem, słupom nadaje kształt krzyżów. Otóż spójrzawszy naprzód, widzisz tylko szarą, nieskończoną równinę, porosłą wrzosem, przytrząśniętą miejscami śniegiem a na równinie krzyże i krzyże, jak okiem dojrzysz, całe szeregi smutne, cmentarne — i nic więcéj prócz tych krzyżów, które zdają się być szlakiem wiodącym w krainie śmierci lub mogilnikami na grobach wędrowców.
Bo téż i są nagrobkami. Stoją one na mogiłach pierwotnych dzieci téj ziemi. Gdzie tylko taki krzyż się pojawi, tam giną ludy, lasy, bizony, ginie dziewiczość ziemi, a wczorajsza wielka cisza zmienia się w gwar handlujących, kupujących, oszukujących i oszukiwanych. Na grobach indyan, uczony professor wykłada prawo narodów; w legowisku lisa zakłada kancelaryą adwokat; tam gdzie wilk mieszkał, duchowny pasie owieczki — i hejże ha! owa ludzka gonitwa za wszystkiém, co wydaje się szczęściem, gonitwa tak skuteczna, jak psa za własnym ogonem.
Ale nim te wszystkie szopenhaurowskie i hartmanowskie myśli przeszły mi przez głowę, zrobił się dzień prawie zupełny. Światło w wagonach stawało się coraz więcéj różowe, aż wreszcie omdlało zupełnie. Zbójeckie twarze awanturników wydawały się blade i pomęczone: tymczasem pociąg stanął: dojechaliśmy do Ketchum, małéj stacyi leżącej na skraju Jowy, niedaleko od Omaha.
I tu czekały nowe tłumy awanturników, tak że musiano przyprzęgać wagony, co zabrało sporo czasu. Była to dla mnie prawdziwa radość połączona z niespodzianką, w Kotchum bowiem ujrzałem po raz pierwszy dzikich indyan.
Wysiadłszy z wagonu, natychmiast dostrzegłem o kilkanaście kroków od stacyi sporą kupkę ludzi, tworzących koło i przypatrujących się czemuś z ciekawością. Spytałem coby to miało znaczyć? Odpowiedziano mi, że jestto poselstwo Siouxów, jadące na wschód do Granta, lub co prawdopodobniéj do gubernatora Jowy, lub nakoniec jakiegoś generała, głównodowodzącego wojskami koło Black-Hills. Inni twierdzili, że są to indyanie wezwani na wystawę do Filadelfii. Wyszukałem mego francuza, który umiał po angielsku, po siouxowsku, słowem: Bóg wié po jakiemu, i obaj pobiegliśmy natychmiast do indyan. Sześciu wojowników, nie młodych już, siedziało w kuczki, koło ogniska, ułożonego z suchych wrzosów. Ubrani byli potrochu w skóry, a potrochu w lichą odzież europejską, lub w derki z literami U. S. (United States), które rozdaje im rząd Stanów. Niektórzy mieli włosy rozpuszczone, równe, proste, czarne i twarde; inni pozatykali w nie pióra i kawałki wstążek lub innych jaskrawych materyi. Po największéj części byli uzbrojeni w kentuckie rajfle, wszyscy zaś mieli małe siekierki, zwane przez nich tomahawkami, i większe lub mniejsze noże. U pasa niektórych wisiały skalpy, to jest włosy zdarte wraz ze skórą z głów nieprzyjaciół; włosami temi były także ozdobione szwy ich ubioru. Siedzieli spokojnie, nieruchomie i milcząco, zupełnie jakby bronzowe posągi. Tłumy otaczające ich były w ogóle usposobione nader nieprzyjaźnie; ciągle można było słyszeć: Goddam you! Peste on you! i inne narodowe przekleństwa. Ale właśnie od téj niesforności białych, dziwnie odbijał spokój czerwonych wojowników. Nie patrzyli się na nikogo, nie dziwili się niczemu; twarze ich były spokojne, jakby pogrążone w zamyśleniu, wyraz zaś oczu do najwyższego stopnia obojętny, powiem nawet: apatyczny.
Jednakże indyanie mają tak gwałtowne namiętności, jak wszystkie dzieci przyrody; ale, wedle wyobrażeń indyjskich, niewiasta tylko lub lichy i niegodny téj nazwy mężczyzna, okazują co się dzieje w ich duszy. Prawdziwy wojownik umié panować nad sobą; podczas gdy w duszy jego wre zwierzęca wściekłość, umié spoglądać na swą ofiarę owym spokojnym nieruchomym wzrokiem, od którego krew krzepnie w żyłach. Nawzajem, gdy nieprzyjaciele schwytawszy go, przywiążą do pala męczarni, wówczas nie wydaje bólu najmniejszém drgnieniem muskułu; przeciwnie: powinien wówczas podniecać ich wściekłość obelgami i wspomnieniem krwawych krzywd, które im w życiu uczynił.
Takie są wyobrażenia indyjskie. Oczywiście, istnieje zapewne bardzo mało wojowników, którzy mają dość siły woli, aby w danym razie odpowiedziéć godnie powyższemu ideałowi. O Siouxach mówią nawet, że nie są tak waleczni, jak Apaches i Comanches, mieszkający na południu[2]. Bądź co bądź jednak, i oni starają się zastosować przynajmniéj pozory owego stoicyzmu, stanowiącego dziwną i przedziwną cechę téj rassy nawpół dzikiéj jeszcze, która jednak wytworzyła pewne pojęcia i wyobrażenia, właściwe tylko ludom bardzo wysoko rozwiniętym umysłowo.
Z tém wszystkiém jednak, wojownicy Siouxów nie odpowiedzieli zupełnie temu ideałowi indyanina, jaki wyrobiłem sobie czytając powieści Coopera, Bellware’a i Sp. Po bliższém przyjrzeniu się im, wyglądali obdarto, nadzwyczaj brudno i niechlujnie. Wydawali przytém zapach mało co lepszy od skunksów, który jednak, szczęściem łagodzony był przez dym palących się wrzosów. Gdyśmy zasiedli wraz z francuzem bez wszelkich powitań i ceremonii przy ognisku, twarze wojowników pozostały równie nieruchome; nie obdarowali nas ani jedném spojrzeniem. Gdy jednakże wydobyłem sporą paczkę cygar i czekolady, i gdy francuz oświadczył (co mi wytłómaczył późniéj), iż: młody wojownik z północy, który należy do innego pokolenia białych, przyjaznego czerwonym, przychodzi zawrzeć znajomość z czerwonymi braćmi i składa im podarki: stoicyzm wojowników zniknął jak mgła. Twarze ich i oczy pozostały wprawdzie równie nieruchome, ale ozwało się przygłuszone chrapliwe: halo! ogromne bronzowe łapy wyciągnęły się łapczywie w kierunku podarków, i tak czekolada jak i cygara znikły natychmiast w paszczach moich nowych sprzymierzeńców. Przez chwilę słychać było tylko chrupotanie nieszczęsnych tabliczek czekolady, ofiarowanych mi przez piękne rączki jeszcze w Warszawie, potém nastała uroczysta cisza.
Teraz już lody były złamane. Mogłem rozmawiać do woli, ale nim zdążyłem spytać o imiona braci moich i skomponować jakieś efektowne dla siebie, lokomotywa zagwizdała i trzeba było wracać. Francuz jednak zdążył dowiedziéć się, że ogromne śniegi spadły na wysokich stepach i że zapewne „wielkie wozy białych“ będą musiały się zatrzymać. Chciałem dowiedziéć się także, jak długo „czerwoni bracia moi“ bawią w Ketchum i dokąd jadą, ale nie było już czasu, bośmy go dużo zmarnowali siedząc z początku przy ognisku, w obowiązkowém milczeniu.
Po drodze do wagonów, awanturnicy poczęli robić wymówki mnie i francuzowi za to, żeśmy jak z ludźmi rozmawiali „z temi łotrami, czerwonymi dyabłami, rozbójnikami“ etc. Odpowiedzieliśmy im, a raczéj odpowiedział francuz, żeby patrzyli swego nosa, i wsiedliśmy do wagonu. W wagonie rozmowa toczyła się wszędzie o czerwonych. Trudno zrozumieć do jakich granic dochodzi nienawiść i pogarda kresowych amerykanów względem indyan. Prawda, że ciągła walka na śmierć i życie, grabieże i rozboje zaostrzają do wysokiego stopnia wzajemne stosunki, ale téż prawda także, że pograniczni biali zupełnie nie uważają indyan za ludzi; wytępianie zaś ich poczytują za zasługę w obec ludzkości. Człowiek biały, według pojęć pogranicznych, ma takież same prawo tępić indyan, jak grzechotniki, szare niedźwiedzie i inne szkodliwe stworzenia. Podczas więc gdy, od czasu do czasu, brukowi filantropowie w New-Yorku wyprawiają filantropijne maskarady, ze sprowadzonemi indyanami, na kresach wre ustawicznie wojna bezlitośna i najokrutniejsza, o jakiéj można pomyśléć. Trzeba bowiem wiedziéć, że kresowscy, lubo względem siebie lojalni a nawet uczciwi, w stosunku do czerwonoskórych nie są niemniéj dzikiemi. Indyanin nie ma litości, to prawda; ofiara, która wpadnie w jego ręce, napróżno używałaby wszelkich ludzkich zaklęć i próśb: czerwony wojownik patrzy na nią nieruchomemi oczyma, błagania przyjemnie tylko łechcą jego uszy; męka ofiary sprawia mu rozkosz, nasyca się nią i przez chwilę jest szczęśliwy. Ale biali również postępują z niemi: indyanin zdziera skórę z głowy jeńca, jako wojenne trofeum, biali przyjęli od czerwonoskórych ten zwyczaj i również skalpują swych jeńców. Z tém wszystkiém, gdyby mnie kto spytał po czyjéj stronie leży słuszność; to sądząc według zasad prostéj, opartéj nie na sofistyce, ale na sercu i sumieniu sprawiedliwości, odpowiedziałbym, że słuszność leży po stronie indyan.
Spojrzyjmy bowiem co to jest i jak się im przedstawia owa cywilizacya, do któréj przyjęcia głoszą ich niezdolnymi. Więc, oto najprzód: rząd Stanów gwarantuje im ziemię, obywatele zaś, z których łona rząd wyszedł, odbierają im ją mimo rządu. Na pierwszym więc kroku spotykają się z kłamstwem i krzywoprzysięztwem; jako zaś proste dzieci natury nie umieją odróżnić rządu od narodu, i z tych wszystkich stosunków wynoszą jedno tylko poczucie: głębokiéj krzywdy. Zresztą indyanin w cywilizacyi widzi tylko stratę tego wszystkiego, co stanowiło sposób do życia jego i jego przodków. Najprzód odejmują mu cały obszar stepów bez końca, a dają kawałek ziemi, któréj on nie umié uprawiać. Dają mu derkę, a zabierają wolność. Piękna zamiana! Dziki wojownik, siedząc na grzbiecie mustanga, przebiega stepy, poluje, walczy, oddycha całym obszarem piersi: jemu to życie dzikie, stepowe, potrzebne, jak ptakowi powietrzne przestrzenie; on bez tego obejść się nie może: schnie i umiera. Pomyślmy zatém co zyskuje, a co traci, przyjmując tak zwaną cywilizacyą. Przedewszystkiém mrze głód, na swoim kawałku roli: ciż sami bracia, którzy prawili mu o cywilizacyi, pogardzają nim teraz, tak jak w Europie cyganem, a w rezultacie nic téż innego nie pozostaje mu, jak cygańskie życie: żebranina i małe złodziejstwa, i wegetowanie z dnia na dzień, wśród którego podleje do ostatka.
Nakoniec, jacyż to są ci apostołowie cywilizacyi, z którymi się spotyka: najprzód kupiec, który go oszukuje; daléj awanturnik, który mu zdziera skórę z głowy; daléj traper, który przed jego wigwamami poluje na bawoły, dostarczające czerwonym pożywienia, i wreszcie amerykański komissarz rządowy z papierem, na którym między liniami napisano: mane, tekiel, fares! dla całego plemienia.
Spotykałem potém na wielu stacyach w stepach Nebraski i Wyomingu, tak zwanych ucywilizowanych indyan. Jestto jeden obraz nędzy i rozpaczy: mężczyzni obdarci, brudni, upodleni; kobiéty wyciągają wychudłe ręce do wagonów. Spytacie, dlaczego jedni i drugie nie pracują? Nie umieją: nikt się nie troszczy zresztą o to, żeby ich nauczyć. Wyrzekli się wojny z białymi, rozbojów, polowań, a dostali za to... derki... i pogardę.
Nakoniec, najpierwszym bezpośrednim produktem, który wszyscy dzicy otrzymali od cywilizacyi, jest: wódka, ospa i syfilis; cóż dziwnego więc, że patrząc na cywilizacyą ze stanowiska tych najpierwszych dobrodziejstw, nie wzdychają do niéj, bronią się i giną.
Przedewszystkiém zaś giną. Całe te plemiona, czy to przyjąwszy cywilizacyą, czy żyjąc w stanie dzikim, znikają z powierzchni ziemi z zastraszającą szybkością. Nie mogą się cywilizacyi ani oprzeć, ani unieść na słabych ramionach jéj ciężaru. Objaw to spotykany u wielu ludów dzikich. Uczony nasz rodak Strzelecki, sprawdziwszy go, zmienił na prawo naukowe, które anglicy: „Strzelecki law“ przezwali, i które stale dziś już jako pewnik przyjęte jest przez antropologią. Co do indyan jednakże, a przynajmniéj co do niektórych ich pokoleń, są bowiem wielkie między niemi różnice, gdyby zamiast spotykać się z mętami cywilizacyi, zetknęli się z lepszą, łagodną i ochraniającą a nie niszczącą jéj stroną, możeby nakoniec przywykli do niéj i ocaleli od zguby. Cywilizacya taka winna jednakże być nader łagodną nauczycielką, i naginać zwolna a nie odrazu łamać. Zmiana sposobu życia, stałe osiedlenie i zajęcie się rolą, które w obec dzisiejszych stosunków, przedstawiają się jako konieczność narzucona gwałtem nie przygotowanym do niéj plemionom, przyszłyby wówczas zwolna, jako naturalne następstwa stopniowego rozwoju.
Zdaje mi się nawet, że owo prawo naukowe o koniecznéj zagubie ludów, spotykających się z cywilizacyą, daje się wyjaśnić, nie absolutną niezdolnością tych ludów, ale tém właśnie, że nie mają czasu cywilizować się tak, jak cywilizowały się ludy europejskie, to jest drogą ciągłego i stopniowego rozwoju. Żyjąc częstokroć w stanie zupełnie pierwotnym, czasem nawet ludy żerujące (Sammel-Völker), dzikie plemiona spotykają się odrazu z cywilizacyą wysoką, rozwiniętą, subtelną — słowem: z cywilizacyą absolutnie dla nich zatrudną; nic więc dziwnego, że zamiast pod jéj wpływem podnosić się i oświecać, tumanieją, głupieją, i w rezultacie rozbijają sobie o tę zbyt twardą na ich zęby cywilizacyą głowy.
Wracając jeszcze raz do indyan: słyszałem od ludzi doświadczonych, a późniéj przekonałem się osobiście, że są to plemiona względnie dość nawet rozwinięte umysłowo. Nie stoją naprzykład wcale o wiele niżéj od kałmuków, baszkirów i innych plemion koczujących na stepach Rossyi i Azyi; mają swoje podania, swoję mitologią, a nawet swoję poezyą, zawierającą się w pieśniach wojennych, pieśniach śmierci i tym podobnie. Podania niektóre są nawet nader zręcznie ułożone i dowodzą pewnego sprytu, umiejącego korzystać z zewnętrznego materyału, jakiego dostarczają ludzie i przyroda. Gdy wielki Maniku (mówi jedno z podań) postanowił stworzyć człowieka, wziął glinę, wyrobił kształt ludzki i postanowił go wypalić w ogniu. Ale pierwszym razem przepalił na węgiel, twór jednak zostawił przy życiu, i odtąd powstał czarny murzyn; drugim razem nie dopiekł, i powstał biały człowiek; trzeci raz dopiéro, nauczony doświadczeniem, umiał zachować miarę: nic nie dopiekł, nie przepalił, i ztąd powstał twór doskonały, prawdziwie piękny: czerwonoskóry.
Jest w tém podaniu pewna trafność, polegająca na umiejętném skorzystaniu z koloru trzech rass ludzkich. Daléj, sam sposób wyrażania się indyan, w najzwyklejszéj nawet mowie, pełen porównań i metafor, do wysokiego stopnia jest poetyczny i dowodzący pewnego wyrobienia się myśli. W niektórych indywiduach wrodzona inteligencya poprostu jest zadziwiającą, ale w ogóle wszyscy są nader przenikliwi, umiejący odróżnić prawdę od kłamstwa, choćby najbardziéj cukrowego. Cechy te mieszają się wprawdzie z drugiéj strony z naiwnością prawie dziecięcą.
Nakoniec plemiona te, bądź co bądź, wyrobiły już pewną cywilizacyą, mogłyby więc postępować i daléj, mogłyby stanąć przy mądréj pomocy, i na wysokości naszéj cywilizacyi — gdyby nie to, że ta nasza wynalazła postępowanie o wiele krótsze: zamiast słabszych popierać i wzmacniać — zabija.
Wśród takich myśli przybyłem do Omaha, na granicę Jowy i Nebraski, to jest mniéj więcéj na połowę drogi łączącéj dwa Oceany; dalszy opis podróży, to jest z Omaha do San-Francisco odkładam do następującego listu.
Nieraz zdarzyło mi się czytać opis rozmaitych wypadków i niebezpieczeństw, na jakie narażeni są podróżni, jadący koleją dwóch Oceanów z New-Yorku do San-Francisco. Może przed dwoma laty gazety doniosły, że indyanie zapalili dziewiczy las, przez który przechodził pociąg, co widząc maszynista, nietylko jakoby pociągu nie wstrzymał, ale wpadł całą siłą pary w owo morze płomieni, które rozstąpiło się przed prądem powietrza. Pociąg przeszedł szczęśliwie, podróżni lubo poparzeni trochę, zostali uratowani.
Co więcéj, w illustracyach francuzkich i niemieckich widziałem nawet ryciny, dopełniające tego efektownego opisu. Obecnie, kiedy już przejechałem całą długość téj kolei, tak opis sam jak i ryciny, służą mi tylko za dowód, do jakiego stopnia dochodzą humbugi i kłamstwa, przedostające się z gazet amerykańskich do naszych, albo powstające z opowiadań podróżników, którzy przyjechawszy do jakiegoś portu nad Atlantykiem, opisują z taką pewnością Stany Zjednoczone, jakby ich całą długość i szerokość z piérwszej lepszéj wieży kościelnéj gołém okiem objąć można.
Na zbicie naprzykład powyższéj wieści o pożarze dziewiczego lasu, dość mi będzie przytoczyć małą rzecz: oto, w Stanach wschodnich, bliższych New-Yorku, w których są lasy, nie dziewicze wprawdzie, ale dość znaczne niéma wcale indyan, w zachodnich zaś, poczynając od Jowy, podróżnik literalnie nie widzi ani jednego drzewa, aż do lesistéj granicy Kalifornii i Nevady, czyli na długości mniéj więcéj takiéj, jaka oddziela Warszawę od Madrytu. Jowa, Nebraska, Wyoming, Utah i Nevada w środkowych swych częściach, jestto jedna olbrzymia i bezdrzewna prerya, porosła tylko trawą, wrzosem i gdzieniegdzie w jarach stanowiących koryta strumieni, nędznemi krzakami wierzbiny.
Przedewszystkiem jednak, najczystszy typ stepu przedstawia Nebraska. Podróżnik, któremu sprzykrzyły się zaludnione, upstrzone farbami okolice Stanów wschodnich, i który pragnął widzieć pustynię, znajduje tu czego szukał. Czasem tylko, przy saméj linii kolei tuli się mały domek jakiego zabłąkanego aż tu osadnika; zresztą pustka i pustka, jedna, bezbrzeżna, milcząca równina, na któréj wzrok niéma na czém spocząć i pada wreszcie jak ptak, który słabemi skrzydłami chciał przelecieć przestrzenie Oceanu.
Chwilami, kiedy pociąg zatrzymywał się na czas dłuższy, opuszczałem stacye i biegłem na step, który zaczyna się tuż za sztachetami mizernego, zwykle drewnianego domu, zastępującego tu miejsce banhofu. Śnieg chrzęścił pod nogami, wiatr pochylał wierzchołki wrzosów i szyszki ostów wystające po nad śniegiem; zresztą milczenie panowało głębokie: nigdzie ani ptaka, ani zwierzęcia, ani żadnéj żywéj istoty. Cisza ta jednak i pustosz ma swój głęboki urok. Rzekłbyś, nietylko wzrok, ale i dusza i myśl gubi się w tych stepach, porzuca drogi, któremi chodzić zwykła, zapomina o swojém ja, zlewa się z otoczeniem, i przez chwilę zdaje się żyć nie własném życiem, ale całą potęgą stepów, w któréj tak roztapia się jak kropla wody w morzu.
Z takich to uczuć i wrażeń, z téj łatwości, z jaką człowiek zlewa się z naturą, powstały wszystkie panteistyczne systemy. Człowiek na łonie natury i w obec natury, nie może oprzeć się poczuciu, że stanowi z nią jedno i toż samo, że w nim i w całém otoczeniu jest tylko jedna wielka dusza, a życie odrębne, ludzkie, to stan przejściowy, po którym nastąpi zlanie się z ogółem i nie byt osobisty a wiekuisty byt ogólny.
Jestto powtarzam, pierwsze i niejako wrodzone poczucie; dlatego téż i wszystkie bez wyjątku pierwotne religie, są tylko różnemi formami panteizmu. Późniéj dopiero, gdy wyrobione już sztucznie życie odejdzie daleko od natury, pochłonie swemi sprawami uwagę człowieka i przysłoni mu prawdę pierwotną, wówczas i bogi stają się ludźmi, i dusza odrębną, samoistną jednostką; ale początkowo, czy to weźmiem mitologią Greków, czy słowiańską, czy buddaizm indyjski, dostrzeżem w nich czysty tylko panteizm, który ani bogów nie zwie istotami, ani nie obiecuje życia odrębnego po śmierci.
Co więcéj, w każdéj naturze ludzkiéj leży tęsknota do zlania się z naturą i osobistego niebytu. Życie jednostkowe, bądź co bądź męczące jest i pokutnicze, dlatego oto buddysta nirwanę niebem swojém nazywa. Nie jest ona dla niego absolutną nicością, przeciwnie nirwana to tylko wszech-życie i wypoczynek wielki, i jakoby sen wieczny, nigdy nieprześniony, a nicość i niebyt tylko dla jednostek.
Ale to, co stanowi istotę buddaizmu, téj w pierwotnéj zasadzie najnaturalniejszéj ze wszystkich religii, leży jako mniéj więcéj jasne poczucie w każdym człowieku. Tém tylko poczuciem i tą tęsknotą za wszechżyciem, w przeciwieństwie do życia jednostkowego, można wytłómaczyć i ów niepojęty urok, jaki wywierają na nas te zjawiska natury, które mniéj więcéj przypominają nieskończoność.
Lubimy naprzykład morza, stepy, a jednak według zwyczajnych prawideł estetyki, kładących spokojną harmonię jako pierwszą zasadę piękności, nie masz w nich nic estetycznego. Cóż bowiem jest w téj bezbrzeżnéj równinie stepowéj? — Nic. Pustka tylko. Szara dal zlewa się z niebem na krańcu widnokręgu — milczenie w około: głusza, śmierć prawie. A jednak step nęci i wabi. Chciałbyś siąść na koń i puścić się nim, i gonić i gonić; — chciałbyś ot wykąpać się w nieskończoności, i rozłożyć ręce na koniu i krzyczeć: hej! hej stepy! i zapamiętać się w nich i obłąkać i żyć.
Czémże wytłómaczyć ten niepojęty urok? Oto właśnie dlatego, że tam tak pusto i bezbrzeżnie i nieskończenie, że tam wszystko jest tylko wszystkiém, że tam jednostkowe odrębne objawy życia nikną, że tam tylko jedna wielka dusza: dlatego step tak nęci i pociąga. Jestto niby odbrzask nirwany i wszech-życia a tęsknota za niém leży w ludzkiéj duszy.
Dlatego step tak nęci i pociąga.
Wracając na stepy Nebraski, a raczéj: stepy środkowe Stanów, sprawiają one niezmiernie potężne wrażenie z powodu swéj dzikości i ogromu. Rozległe są na całe tysiące mil na północ, południe, wschód i zachód; prócz bowiem wyżéj wymienionych Stanów, obejmują prawie wszystkie na zachód od Mississipi, z wyjątkiem Kalifornii. Jestto, jak powiedziałem już, olbrzymie płaskowzgórze, wznoszące się z obu stron coraz bardziéj ku własnemu środkowi, któryto środek, a zarazem i kość pacierzową, stanowią tak zwane Rocky Mountains (Góry skaliste). Góry te biegnąc z północy na południe, dochodzą najwyższéj wysokości we Wyoming, potém przebiegłszy jeszcze Colorado i New-Mexico, zniżają się coraz bardziéj, przechodząc stopniowo w pagórki, tworzące kilka pasm w samym Mexyku.
Prócz tego systemu gór, na zachód od nich biegnie inne pasmo, tak zwane Sierra Nevada. Są to góry, których odrośla pokrywają całą Kalifornię, w któréj jak również i na północy, w Oregonie, pojedyńczo brane, rozmaite noszą nazwy. Na północy (Oregon, Washington, Idaho) i na południe (New-Mexico, Arizona), Sierra Nevada styka się prawie ze Skalistemi, w środku zaś Skaliste wyginają się półkolem na wschód ku Mississipi, Sierra Nevada zaś na zachód ku Oceanowi Spokojnemu. Między temi dwoma półkolami leżą Stany lub terytorya: Idaho, część Oregonu, część Wyomingu, Nevada, Utah, cała Arizona i część Nowego-Mexyku. Szczupłe wody Sierra Nevady staczają się wszystkie do Oceanu Spokojnego, wody zaś gór Skalistych, płynąc na wschód ku Atlantykowi, tworzą owe wielkie rzeki amerykańskie (Missouri, Mississipi) albo téż ich dopływy. Skutkiem tego, kraj zawarty między dwoma półkolistemi pasmami gór stosunkowo jest bezwodny. Niewielkie rzeki, albo giną w stepach, albo wpadają do środkowych jezior, nie mając nigdzie przystępu do brzegów morskich. Step, tu i owdzie, przechodzi w pustynię zupełnie nieurodzajną; miejscami sól występuje na powierzchnię gruntu. W Stanie Utach znajdują się wielkie zbiorniki słonéj wody (Salt L. i Utah L.). Również często napotykamy je i w Nevadzie, jak np. Tahoe, Pyramid i Humbold L. L.
Mianowicie południe Utach i Nevady, prawie zupełnie jest bezwodne; dopiéro w Arizonie i New-Mexyco znajdujemy mniéj więcéj, liczne dopływy Colorado River i Green River. Step téż tu piękniejszy, obfitszy w trawę, miejscami w drzewa, chociaż w ogóle ustępuje jednak stepom położonym na wschód Rocky Mountains i ciągnącym się aż do Missouri i Mississipi, t. j. stepom Nebraski, Kanzas, indian Territory i Texasu.
Obecność dwóch wyżéj wymienionych rzek, i stosunkowo wielka ilość ich dopływów, sprawiają że wschodnie te stepy, jakkolwiek i one nie mają dostatecznéj ilości wody, są jednak wilgotniejsze od zachodnich i w ogóle nadzwyczaj urodzajne. Cuda opowiadają o żyzności ziemi w Nebrasce, Kanzas, Indian Territory i Texasie. Z tém wszystkiém są to ziemie prawie jeszcze puste, zamieszkałe tylko przez rozmaite pokolenia indyan i wszelkiego rodzaju dzikie zwierzęta.
Miejscami w międzyrzeczach mają się na nich znajdować olbrzymie lasy, na całéj jednak długości linii kolei żelaznéj tak w stepach wschodnich, to jest z téj strony gór, jak w zachodnich, z tamtéj strony gór leżących, nie widziałem literalnie ani jednego drzewa, prócz zasadzonych w małéj zresztą ilości koło stacyj kolejowych.
Wszędzie step i step, porosły tylko rodzajem wrzosów, burzanami i jakąś szyszkowatą rośliną, któréj szyszki do naszego szaleju podobne. Widok w ogóle uroczysty, ale nadzwyczaj smutny. Prawda że pierwszy raz widziałem owe stepy w połowie marca, to jest w czasie, kiedy wszystko na nich jeszcze zdrętwiałe jest snem zimowym. Stepy Jowy, Nebraski, Wyomingu, Utah i Nevady, jakkolwiek położone pod 42° szerokości północnéj, t. j. mniéj więcéj na równoleżniku Portugalii, Hiszpanii i południowych Włoch, zimę jednak mają długą i ostrą. Czytelnikom zapewne wiadomo jest, że pod tąż samą szerokością w Europie ciepléj jest niż gdziekolwiek indziéj; ale istnieje i inna ważniejsza jeszcze przyczyna, dla któréj wymienione stepy mają klimat tak ostry: oto wysokość ich położenia nad poziom morza. Wspomniałem już, że poczynając od systemu wielkich jezior, a ściśle biorąc od Mississipi, płaskowzgórze wznosi się ciągle tak że w Wyomingu i Utah dochodzi kilkunastu tysięcy stóp nad poziom morza, to jest do linii wiecznych śniegów. Z tém wszystkiém, wznoszenie się owo tak jest nieznaczne i łagodne, że podróżnik znalazłszy się na wysokości Mont-Blanc lub Gotarda, nie spostrzegł nawet, że jechał pod górę. Pozornie pociąg pędzi ciągle po równinie, i dopiero zaspy śniegowe i tak zwane śnieżne domy, to jest ogromne drewniane galerye, wśród których idzie kolej, ukazują na rzeczywisty stan rzeczy.
Nebraska położona jest wprawdzie znacznie niżéj, ale i w niéj, a szczególniéj na zachodnim jéj krańcu, zima trwa do połowy kwietnia. Latem za to upały dochodzą tu do stu kilkunastu stopni Fahrenheita. Promienie słoneczne, padając prawie prostopadle na step niepokryty cieniem drzew, rozpalają go jak piec hutniczy. Trawy, osty, burzany i bodziaki schną jak pieprz, i opadłszy na ziemię, wikłają się ze sobą w jedno zbite, wyżółkłe podścielisko. Mniejsze rzeki, czyli tak zwane kryki, a nawet i większe (river) wysychają zupełnie, liście wierzbiny czernieją, skręcają się koło własnych grzbietów i dają się pokruszyć w ręku. Najmniejszy wiatr nie ochładza rozpalonego powietrza; niebo bezchmurne, siwe jakieś, zdaje się oddychać płomienistym oddechem na ziemię; grunt stepowy pęka. Wówczasto stepy stają tak puste i milczące, jak sama śmierć. W żółtém podścielisku nie dostrzeżesz ani motyla, ani żadnego owadu; na wytężonéj kopule nieba nie waży się na skrzydłach ptastwo, dziki zwierz zaś cały dzień spoczywa w legowisku.
Nawet jaguar i puma, czyli płowy lew stepów, rzadko odważają się krążyć w godzinach południowych, w których upał dochodzi największéj siły. Wielkie szare niedźwiedzie, najstraszniejsze rozbójniki stepowe, udają się w góry, gdzie śnieg nigdy nie topnieje, lub wloką się leniwo za śladami bizonów, szukających schronienia w korytach rzek, których upał nie zdołał wysuszyć zupełnie. Męczący wpływ upału znać i na bizonach. Ogromne łby ich, z kudłami nabitemi na kilka cali grubo kurzem, gliną i poplątanemi roślinami stepów, schylają się co chwila, bodąc rogami twardy grunt stepowy, jakby w poszukiwaniu wody; wielkie stare samce, przewodniki stad, ryją z niecierpliwością racicami ziemię, lub podnosząc chrapliwe nozdrza, wietrzą na wszystkie strony, czy czasem w rozpalonym powietrzu nie poczują chłodnego powiewu wilgoci, idącego z rzek i jezior. Oczy ich błędne i zaszłe krwią, oraz powywieszane języki, znamionują wściekłość i pragnienie.
Wieczorem dopiéro, gdy wielki czerwony krąg słoneczny stacza się za krańce widnokręgu, rozpoczyna się na stepach życie nocne. Tu i owdzie słychać złowrogie gardłowe wrzaski kaguarów, czasem ozwie się ryk szarego niedźwiedzia, po którym na chwilę milknie wszystko; a potém znów powiew wiatru przyniesie lękliwe skomlenia kujotów czyli małych wilków stepowych, idących w ślad za wielkiemi rozbójnikami, i żyjących z resztek ich biesiad.
Największy jednak ruch panuje koło rzeki i jezior, których woda mimo upałów nie wysycha. Ukrywszy się w pobrzeżnéj trzcinie lub sitowiu, można jak na dłoni widzieć całe menażerye wszelkiego rodzaju zwierząt. W czerwonych promieniach zachodzącego słońca rysują się z dziwną dokładnością ogromne czarne sylwety bizonów, biegnących truchtem po wysokim stepie ku wodzie, i nurzających się w niéj z lubością razem ze łbami; tu i owdzie, w lekkich i wdzięcznych podskokach zbliżają się stada malowniczych antylop, za niemi chyłkiem ciągną drapieżcy; czasem zaś rozchyla się trawa i krzaki, i wśród zarośli ukażą się na chwilę zdobne w pióra głowy indyan. Siedząc prawie w kuczki na koniach, zbrojni w dziryty, czerwoni wojownicy obejmują pałającemi oczyma ów świat zwierzęcy, który za chwilę ma stać się ich łupem.
W godzinach jednak upału, kiedy wszystko na stepie milczy i zasypia, i gdy nawet indyanin chroni się pod cień wigwamu, jedna tylko istota odważa się narazić głowę na promienie słoneczne, a tą istotą jest biały człowiek. Nieraz w porze największego żaru, wśród atmosfery przepełnionéj subtelnym pyłem, zobaczysz wielkie wozy, zwane tu okrętami preryi, zaprzężone w trzy, cztery, a nawet i w sześć par mułów. Karawana taka dzwoni i brzęczy zdaleka, nad każdém bowiem chomontem zawieszają po cztery dzwonki, których odgłos zachęca pociągowe zwierzęta i dodaje im siły. Wierzchy wozów pokryte pasiastém płótném, w wozach zaś siedzą kobiety, dzieci, leżą sprzęty domowe; za karawaną skwaterowie, często murzyni lub metysi, dopędzają stadka krów i owiec, trzaskając z długich biczów, wykrzykując: „ho! ho!“ lub przeklinając upał i siebie wzajemnie. Obok każdego zaprzęgu idzie zwolna, ze sztućcem przez plecy „traweller,“ ubrany we flanelową koszulę i obszerne, zasłaniające go od słońca „sombrero.“
Co to za ludzie? to osadnicy ciągnący na „Daleki Zachód“ wraz z żonami, dziećmi i całym dobytkiem. Sami często nie wiedzą dokąd jadą. Czasem umieją wskazać Stan lub okolicę. „Jedziemy do Kanzas, Kolorado, lub Nebraski (mówią), albo téż w głuchy step. Jak znajdziemy ziemię, trochę drzewa i wodę to i osiądziem.
Nie potrzebuję mówić, jak dalece niebezpieczna jest taka podróż. Wprawdzie kilkunastu ludzi dobrze uzbrojonych i odważnych, niepotrzebuje się obawiać całych setek Siouxów, Pawnisów lub Uronów, jeżeli tylko pilnuje się dobrze i nie da uchwycić się w zasadzkę. Indyanin nie napada nigdy, jeżeli wie, że małe stosunkowo łupy i małą ilość skalpów przyszłoby mu wielką stratą opłacić. Zresztą w obec dzisiejszego stanu rzeczy i wobec solidarności, z jaką jedni biali mszczą się za drugich, czerwoni wojownicy, jeżeli nie bronią swych siedzib, nie bardzo śmią nastawać na życie nawet pojedyńczych podróżników, ale natomiast kradną i łupią ich jak mogą.
Szczególniéj konie i muły stanowią łatwą dla nich zdobycz, kradną je z taką zręcznością, że wędrowcy stepowi dzień i noc czuwać muszą nad swoim dobytkiem; jeżeli zaś osiądą w pustyni w pobliżu wigwamów, czuwanie owo nie kończy się nigdy. Nowy osadnik zapowiada wprawdzie zwykle, że każdego indyanina, którego ujrzy w takim a takim promieniu od swéj fermy, zastrzeli jak psa, niepytając czy winien, czy nie winien; ale i to nie pomaga wiele, i trzeba ustawicznie strzedz się od napadów, od kradzieży, a nawet i od pożarów; indyanie bowiem częstokroć palą zboża białych, przez prostą chęć szkodzenia. Takie stosunki istnieją szczególniéj w Indyan-Terrytory, która to ziemia, oddana czerwonym, zaludnia się teraz, mimo zakazów rządowych, coraz obficiéj białymi osadnikami.
Największém jednak niebezpieczeństwem takiéj podróży wozami przez stepy są zdarzające się częstokroć w lecie pożary stepów. Czasami indyanie wzniecają je umyślnie, często zaś wynikają one z zaniedbanych ognisk podróżnych, albo wprost powstają ze zbytecznego żaru słońca. Nic bardziéj nieprawdopodobnego do wiary, jak szybkość z jaką płomień biegnie, gnany powiewem wiatru po preryi. Suche podścielisko trawy zwanéj: blue grass, pali się jak siarka. Płomień zaledwo zrodzony z iskry w jedném miejscu, chwyta łakomie szyszki ostów, potrząsa liściami burzanów, pożera żywiczne dziewanny, przeskakuje puste przestrzenie, rozrzuca złote iskry na wszystkie strony, huczy i pędzi jak gdyby ze wściekłością, szaleje i dogania uciekające napróżno zwierzęta, które nawpół zduszone dymem i żarem, padają z wywieszonemi językami jeszcze przedtém, nim płomień zdołał je objąć i pójść daléj po ich zwęglonych trupach. Biada podróżnikowi, który nocą dostrzegłszy na krańcu horyzontu czerwony pasek światła, niby świtanie zorzy, nie zapali natychmiast stepu przed sobą i nie schroni się na świeżo wypalone gorące jeszcze przestrzenie. Jeśli spostrzeże się zapóźno, nim skrzesze ognia, hucząca czerwona fala przyleci niby na skrzydłach i niemasz już wtedy dlań ratunku, bo choćby płomień go nie spalił, udusi go dym, żar i brak powietrza.
Ten jednak łatwy sposób ratunku, polegający na zapaleniu stepu przed sobą, ma swoją złą stronę: oto wznieca nowy pożar, a raczéj rozszerza go do nieskończoności, skutkiem tego płomień obejmuje niezmierzone przestrzenie. Nic smutniejszego nad widok takiéj spalonéj preryi. Step zmienia się jakby w jeden pokład popiołu i węgla, martwota pada na niego absolutna, a gorące i tak promienie słońca, operując na czarny grunt, wzniecają taki żar, że poprostu niepodobna w nim oddychać.
Z drugiéj jednak strony, pożary użyzniają stepy do wysokiego stopnia. Wiosną, po deszczach zimowych, gdy wilgotna ziemia zieleni się pierwszą runią, na przestrzeniach spalonych porasta najbujniéj i najobficiéj. Nieraz pokazywano mi już późniéj takie całe pasy, któremi poprzedzającego lata przeszedł ogień, i istotnie odróżnić je łatwo po zieloności ciemniejszéj i trawach, w których człowiekowi siedzącemu na koniu, widać tylko głowę i ramiona.
Nie sposób wypowiedzieć, ani opisać całego uroku, jaki stepy mają na wiosnę, gdy słońce potopi śniegi, ziemia przesiąknie nadmiarem wilgoci, wszystkie strumienie (kryki) wystąpią ze swoich łożysk i zalawszy, płytko ale szeroko, ogromne przestrzenie, przeświecają rzeźwą wiosenną wodą wśród traw i zarośli. Wszystko wówczas wzrasta prawie w oczach, strzela pękami i rozkwita. Step wydaje się, jak jeden stubarwny dywan. Więc najprzód wszystkie szlaki, któremi przechodziły wozy, porastają ślicznym kwiatem barwy złotawo-żółtéj, który tam tylko wyrasta, gdzie ziemia była stratowana kopytami i gdzie padł na nią nawóz zwierzęcy. Szlaki te, niby złote wstęgi, wiją się po całym stepie: to rozchodzą się, to kołują, to znowu krzyżują ze sobą, i wreszcie nikną w oddali. Gdzieniegdzie step porasta jakby bylicą wysoką, cienką, o kwiatkach srebrnych i drobnych jak perełki, które to podobieństwo powiększają jeszcze kropelki przezroczystéj żywicy, zwieszające się na nich ku ziemi; w inném miejscu tuż obok białych barw, błękitnieją wielkie dzwonki stepowe, koloru naszego habru; daléj gatunki rozchodników i rosiczek, mienią się i pstrzą, to żółto, to czerwono; miejscami całe przestrzenie zajmują dzikie tulipany. Tam znów szczególne kwiatki, podobne do dzbanuszków i zawierające świeżą wodę, a raczéj rosę nocną, pochylają gościnnie ku podróżnikowi pełne naczyńka. Nakoniec, mnóstwo kwiatów, o barwie jednakiéj lub nakrapianych, mnóstwo powoi mieni się i plącze wśród traw, wikła się ze sobą, tłoczy się, wyrasta, jedno na drugiém kwitnie, cieszy się, kocha, szaleje, słowem: prawdziwy potop roślinności znanéj i nieznanéj, tysiącznych nazw i gatunków. Wszystko to dochodzi do takiéj wysokości, że w téj zielonéj i pstréj fali z głową schować się można. Tysiączne wonie, to miodowe, to upajające, jakby lilii i heliotropów, to znów mocne i korzenne, uderzają o powonienie. Dzielny orzeźwiający zapach trawy, to góruje nad innemi, to znów ustępuje pola oddechom kwiatów.
W kwiatach i nad kwiatami, w trawie i nad trawą porusza się i roi cały odrębny świat zwierzęcy. Czasem ujrzysz, jak trawa poczyna poruszać się szybko wązkim szlakiem, aż nagle ukaże się groźny łeb bizuna lub śliczna główka antylopy o wielkich smutnych oczach i promiennych rogach, a ukazawszy się na chwilę zniknie znowu, jakoby w topieli. Pod nogami smyrgają ustawicznie pieski ziemne, i małe szkódne skrzeczki, zwane tu goframi. Czasem gdzie trawa mniejsza, siądzie na tylnych łapach młody zajączek, wytrzeszczy oczy, nastawi uszy, i poruszywszy groźnie wąsami, chowa się, jak gdyby przekonany, że już dostatecznie przeraził wędrowca; nakoniec, od chwili do chwili usłyszysz złowrogie, suche kołatanie dzwonków grzechotnika, który wijąc groźnie ogonem, ucieka jednak coprędzéj, wiedząc, że gdziekolwiek człowiek go ujrzy, tam zabija go bez miłosierdzia.
Znajdują się miejsca na stepie, które można nawet widzieć i z pociągu, gdzie owe pieski ziemne pozakładały sobie całe obozowiska. Są to szeregi kopców, tuż przy sobie stojących, z otworami wiodącemi do dość obszernych jam pod ziemią. Między kopcami kręcą się ustawicznie mali ich mieszkańcy, to gryząc się, to swawoląc, to znosząc trawę lub korzonki. Niektóre siedzą na tylnych łapkach w samych otworach, i poważnie przypatrują się wszystkiemu, co dzieje się w obozie, zupełnie jak wiejskie gosposie stojące we drzwiach chaty. Trochę zdala od obozu stoją straże baczące „ne puid respublica detrimenti capiat,“ słowem: wszystko jak gdyby w porządném i uorganizowaném społeczeństwie ludzkiém.
Obozów takich widziałem już bardzo wiele, ale dlatego właśnie nie radzę zbliżać się do nich niebacznie podróżnemu. Już o kilkadziesiąt kroków, można dostrzedz leżące na słońcu jakieś ciemne, wydłużone ciała, poruszające się od czasu do czasu leniwo. Ni mniéj ni więcéj, jak tylko są to grzechotniki, których w każdém obozowisku jest nieprzebrane mnóstwo. Napozór, groźni ci sąsiedzi zdają się żyć w najlepszéj zgodzie z małymi republikanami; niektórzy jednak ludzie bywalcy w stepach mówili mi, iż węże jedzą małych republikanów, ci zaś nie umiejąc sobie poradzić, muszą ich cierpieć, uważając zapewne przytém za swych kapłanów lub bogów.
Wiosną stepy zaludniają się także wielką ilością ptastwa, które przylatuje tu z okolic lesistych, trzyma się jednak głównie w pobliżu rzek zarośniętych wierzbiną. Na szczerym stepie jednak, raz wraz spotkać można małe, szare sowy, siedzące z zamkniętemi pod nadmiarem światła oczyma, i jakoby ogłupiałe pośród dziennego blasku. Żywią się one myszami, szczurami i owemi goframi; dla tego szczególnie w miejscach już zamieszkałych są bardzo szanowane. Prócz sów, w powietrzu pławią się na rozpostartych skrzydłach wielkie orły i mniejsze jastrzębie, kobusy i sokoły. Z głową zwieszoną na dół i oczyma utkwionemi w step, wiszą one czasem po całych kwadransach nieruchomo nad trawą, a ponieważ słońce rzuca ich cień na ziemię, zdaje się więc, jakby się we własny cień wpatrywały.
Nieraz także, i w Kalifornii, już widywałem z daleka wielkie czarne i świecące się ptaki z głową czerwoną, zupełnie, zwłaszcza z pewnéj odległości, podobne do naszych indyczek. Z początku brałem je nawet za dzikie indyki, i dopiéro postrzeliwszy jednego, przekonałem się, że są to sępy, tak zwane scierwniki. Głowa ich goła, wydaje się z daleka jakby zdobna w indycze korale. Żywią się padliną i oczyszczają tak stepy, jak i okolice już zaludnione od wyziewów zgnilizny.
Jednakże, daleko jeszcze liczniejszy od drapieżnych, jest ród śpiewaków. W godzinach rannych, cały step grzmi gwizdaniem, śpiewem, świegotem, słowem: jednym ogromnym koncertem tych samouczków-artystów. W ogóle jednak ptaki tutejsze inaczej śpiewają od naszych. Wielki np. skowronek kalifornijski, dochodzący rozmiarów naszéj przepiórki, zdobny wydłużonym dziobem i złotą piersią, nie śpiewa tak jak nasz długo i melodyjnie, ale siadłszy gdziekolwiek, gwizdnie raz i drugi, jakby na psa, i już kontent. Inne śpiewają i czyrykają dość wdzięcznie, najpiękniéj jednak ze wszystkich, tak zwany podrzeźniacz, albo jeszcze inaczéj drozd żartowniś.
Jestto szczególny ptaszek! Trzymają go wszędzie w klatkach, dlatego mogłem mu się dowoli i zblizka przypatrzeć. Wzrostu naszego skowronka, nie odznacza się wcale świetném upierzeniem; cały jest szary, z małemi tylko białemi lusterkami na szkrzydłach. Ma on jednak inne talenta, które zastępują znikomą piękność zewnętrzną. Oto, nietylko śpiewa nadzwyczaj wdzięcznie, ale naśladuje wszystkie głosy, jakie gdziekolwiek usłyszy.
Słysząc miauczenie kota, natychmiast poczyna miauczeć jak kot; słysząc szczekanie psa, zaczyna szczekać jak pies. Co więcéj chowany w domu, nawet kaszle i chrząka naśladując w tém ludzi.
Raz bawiąc już w Kalifornii, zaszedłem do jednego znajomego farmera, i spostrzegłszy klatkę z przedrzeźniaczem, wiszącą nadedrzwiami, stanąłem przed nią i począłem mruczeć. Ptaszek natychmiast spuścił się z wyższego prętka na niższe, wychylił główkę przez pręty przekrzywił ją trochę, przymknął jedno czarne jak paciorek oko i zdawał się słuchać uważnie. Po chwili jakby już pojął o co chodzi, wskoczył na wyższy pręt, nadął się, i usłyszałem najdokładniejsze w świecie mruczenie, które trwało dopóty, dopóki ptak idąc moim przykładem, nie zaczął się śmiać z kolei tak serdecznie, jak gdyby usłyszał coś najdowcipniejszego.
Zwykły śpiew jego, dość do słowiczego podobny, nie tak jednak donośny, dźwięczny i słodki. Na stepach przelatuje ustawicznie z jednéj rośliny na drugą, kołysze się na ostach i śpiewa, albo téż draźni się po swojemu ze zwierzętami i z innemi ptakami, naśladując ich głosy.
Ale całe to życie stepowe, barwne i gwarne trwa dosyć krótko: z chwilą gdy następują upały, wszystko odlatuje lub chowa się w pobrzeżu zarośla i milknie aż do następnéj wiosny; potém przychodzi jeszcze jesień, równie prawie piękna choć równie krótka jak wiosna, a po jesieni znowu milczenie śmierci obejmuje całą krainę; w powietrzu roją się płatki śniegowe; step drętwieje i obumiera, i chyba tylko suche osty zaszeleszczą czasem pod tchnieniem wiatru lub lokomotywa pędząca na zachód, gwałtownym i zziajanym oddechem przerwie na chwilą panującą ciszę.
Wyjątek od powyższego prawidła stanowią oczywiście, stepy Stanów południowych, które, jak np. w Indyan-Territory, mają wieczystą wiosnę, albo prawie ciągłe upały, jak w dolnym Texasie. Natomiast w Stanach posuniętych bardziéj na północ, na szczytach Rocky-Mauntains, panuje wieczna zima i śniegi leżą nawet w lato. Nebraska ma klimat pośredni, pory roku nader wybitne, zimę ostrą, w lecie zaś wielkie upały.
Kraina ta, jakkolwiek jeszcze zupełnie pusta, ma jednak wielką przyszłość przed sobą. Przedsiębiercy amerykanie dziś już myślą o zakładaniu w niéj ogromnych gospodarstw hodowlanych, nakształt takich, jakie istnieją w stepach południowéj Ameryki, w Argentynie, w Paragwaju i Uragwaju. Dziś koléj rozdaje ziemię leżącą tuż nawet koło stacyi za bezcen i na dziesięcioletnią wypłatę, daléj zaś od linii, można osiadać nie pytając się nikogo, ani téż nie płacąc nikomu.
Dnia 11 marca przybyłem wreszcie do Sydney, wielkiéj stacyi leżącéj jeszcze w Nebrasce, ale już na zachodnim jéj krańcu. Dworzec kolejowy przybrany jest w Sydney głowami bizunów zastrzelonych z pociągu; stacya bowiem leży na szlaku, którym te zwierzęta w pewnych miesiącach roku ciągną całemi dziesiątkami tysięcy na południe. Niedaleko Sydney pociąg przechodzi przez okolicę antylop, których istotnie takie jest mnóstwo że łatwo dostrzedz je z okien wagonów. Prócz antylop, mieszkają tu także indyanie Pawnis, którzy przyjeżdżają czasem na stacye kolejowe dla wymiany skór i kupna rozmaitych drobiazgów.
Step podnosi się ciągle. Jesteśmy już na kilka tysiący stóp nad poziomem morza, jakkolwiek prawie nigdzie nie można dostrzedz, żeby pociąg szedł pod górę. Na stepie śnieg i mróz. W wagonach palą znowu na gwałt w piecach; wszystko zdradza blizkość Rocky-Mountains.
Tegoż samego dnia, wieczorem przybywszy do Pine-Bluffs. Jest to granica Nebraski i Wyominga. Charakter krajobrazu zmienia się zupełnie, i ze stepowego przechodzi w górzysty. Pociąg biegnie zawsze jeszcze równiną, ale po obu stronach widać góry z wierzchołkami pokrytemi śniegiem, lub skały, spiętrzone nieraz w nader fantastyczne kształty przypominające ruiny zamków nad Renem. Okolica dzika i ponura. Z wagonów widzimy znowu antylopy i obozowiska piesków ziemnych. Zbliżamy się do Cheyenne, stacyi we Wyomingu, ale przed przybyciem do niéj przejeżdżamy przez pierwszy „śnieżny dom,“ ciągnący się na kilka wiorst długości. Owe „śnieżne domy“ są to niezmiernie długie galerye pokryte dachem i strzegące linii kolejowéj od zasp śniegowych. Tyle słyszałem o nich opowiadań i podziwiań, że doznaję zupełnego rozczarowania. Prawda, że galerye owe są bardzo długie, ale za to zbite w najprostszy sposób z desek i z belek: belki pospajane bretnalami, w dachu mnóstwo dziur: słowem, całość budowana tak, jak u nas budowano przed kilkudziesięciu laty chałupy. Budowa taka może być zresztą zupełnie wystarczającą, ale w żadnym razie nie zasługuje na to, ażeby ją za ósmy cud świata uważać.
Wyjechawszy ze śnieżnego domu, mamy przed sobą wspaniały widok. Na prawo od pociągu widać jak na dłoni Czarne góry (Black Hills), do których przez Omaha i Sioux-City pojechało tylu ludzi. Jestto osobna grupa, stojąca na równinie oddzielnie od innych pasm, tak jak nasze Tatry. Wśród krajobrazu przypruszonego śniegiem, i na tle ołowianego nieba góry te istotnie wydają się czarne jak noc, a przytém mroczne jakieś, tajemnicze i groźne. Tylko wierzchołki najwyższych szczytów pokryte są śniegiem, zresztą czarna ich barwa nie ma nawet śladu tego błękitnego odcienia, który miewają zwykle góry. W téj chwili są one świadkami strasznych dramatów rozegrywanych między czerwonoskórymi a białymi[3].
Przybywamy wreszcie do Cheyenne. Cała ludność stacyi jest zgorączkowana i wzburzona. Jedni przez drugich opowiadają nam, że wczoraj miała miejsce bitwa górników ze Siouxami, w któréj górnicy ponieśli porażkę; stracili ośmiu zabitych i kilkunastu rannych a prócz tego wszystkie konie, woły i zapasy żywności. Prawdopodobném jest, że nim przez Omaha i Sioux-City dostawią nowe zapasy, zapanuje między nimi głód i nędza, przez Cheyenne bowiem zapasy iść nie mogą, bo jakkolwiek ztąd do Czarnych gór najbliżéj, ale droga niedostępna.
W Cheyenne pociąg zatrzymuje się kwadrans. Przez kilka minut słuchałem opowiadań o walce, potém zaś podziwiałem wielkiego szarego niedźwiedzia gryzzli, który, zaawanturowawszy się zbyt blizko stacyi, został zabity przez jéj mieszkańców, a raczéj rozstrzelany ze wszystkich rajfli, jakie tylko się znalazły. Jestto potwór mający przeszło stopę szerokości we łbie, tak zaś ogromny, że gdy postawiono go na zadnie łapy, ludzie zwykłego wzrostu dochodzili mu do ramion. W ogóle, w pobliżu Cheyenne, ma się znajdować ich bardzo wiele.
Cheyenne leży już bezpośrednio w systemie Rocky Mountains; wysokość jéj wynosi 6,041 stóp nad poziom morza, czyli prawie tyleż ile naszéj Łomnicy. Daléj, poza stacyą śnieżne domy ciągną się prawie bez przerwy, śniegi wszędzie ogromne. Małe przystanki: Hazard, Otto, Granite-Canon i Bufor, leżą coraz wyżéj. Nakoniec dojeżdżamy do stacyi Cherman najwyższego wzniesienia na całéj linii, leżącego na 9,000 stóp nad poziom morza.
Nic smutniejszego nad widok téj stacyi. Na łyséj, niewielkiéj płaszczyznie stoi dom z dachem grubo pokrytym zaspami; powietrze rzadkie i tak przenikające, że mimo futer drżymy od zimna. Śnieg pada tu prawie ciągle, wicher wyje i kręci tumanami śniegowych płatków; w niektórych miejscach sterczą nagie czarne skały, z których dziś wiatr zwiał śniegi, a jutro nowych naniesie. Nie rozumiem jak ludzie mogą żyć i mieszkać stale w tych miejscach, w których piersiom poprostu braknie oddechu, w uszach dzwoni, a osobom słabszym krew pokazuje się ustami.
Dnia 11 marca poczynamy zwolna spuszczać się na dół, ale i z téj strony gór, spadek nadzwyczaj jest nieznaczny. Zawsze jeszcze znajdujemy się na kilka tysięcy stóp nad poziomem morza. Jestto już koniec Wyomingu. W południe tegoż dnia przybywamy do Green-River, która niedaleko ztąd w górach bierze początek. Okolica wszędzie skalista, skały zaś przybierają tak fantastyczne kształty, że jestto najciekawsza niemal część drogi. Niektóre podobne są do obelisków, inne do piramid; tam znów stoi zamek: przysiągłbyś, że wzniesiony ręką ludzką, bo nie brak mu ani wież, blanków strzelniczych, ani nawet obwodowego muru. Ale oto znów zmiana, i skały zniżają się i jak okiem dojrzysz, tworzą mury, długie, proste, a tak regularne, jak gdyby budowane pod linię i cyrkiel.
W Utah, niedaleko od stacyi Echo, znajdują się jednak najosobliwsze formacye. Jest tu tak zwana Dyabla Brama i Dyabla Ścieżka. Obie zresztą podobne do siebie zupełnie, a różniące się tylko wielkością. Są to skały, idące pod górę dwoma grzbietami, zupełnie równoległe, i tworzące przez to głębokie korytarze, tak dzikie i demoniczne, że istotnie dyabeł nie mógłby sobie nigdzie na świecie znaleźć odpowiedniejszego pomieszkania.
Nakoniec, przejechawszy jeszcze jedno ramię rzeki, a może tylko dopływ Green-River, przybyliśmy do Ogden, stacyi a zarazem i miasta w Utah. Niedaleko od Ogden, ale w bok od wielkiéj linii, leży Słone jezioro i Salt-Lake-City, stolica Mormonów. Na nieszczęście, na parę godzin przed nami przyszedł telegram, że droga jest zasypana śniegiem, i że na drugi dzień dopiéro będzie wolna. Niezrażony tém, chciałem doczekać owego drugiego dnia aby koniecznie zwiedzić to osobliwsze miasto, gdy tymczasem nadeszły nowe telegramy, grożące, że za parę dni, i na wielkiéj linii komunikacya może być na długo przecięta, ponieważ niepamiętne śniegi spadają ciągle w górach. Nie było więc rady. Śpiesząc się do San-Francisco musiałem wyrzec się odwiedzin u Mormonów, obiecawszy sobie tylko, że z powrotem zatrzymam się między niemi, choćby kilka dni.
Tymczasem pokazało się, że byłbym lepiéj zrobił, zatrzymawszy się odrazu w Ogden, zaledwie bowiem posunęliśmy się o jeden dzień drogi, do małéj i nędznéj stacyi Tuano, na któréj zwykle pociąg zatrzymuje się trzy minuty, przyszła wiadomość, że dalsza droga nie jest do przebycia, śniegi bowiem na przestrzeni kilku mil zasypały ją na kilkanaście łokci grubo.
— Co będziem robić? — pytali mnie moi towarzysze.
— Krótka rada. Wróćmy do Ogden, a ztamtąd do Salt-Lake-City.
Uradowani tym pomysłem, idziemy do kassy i pytamy: kiedy pociąg odchodzi do Ogden.
— Ztąd pociąg nie odchodzi. Do Ogden idzie tylko wielki pociąg wychodzący z San-Francisco do New-Yorku — odpowiada kassyer.
— A kiedyż przyjdzie pociąg z San-Francisco?
— Gdy droga będzie wolna.
Pospuszczaliśmy głowy. Trzeba było zostać i czekać zmiłowania Bożego w Tuano. Trudno sobie wyobrazić coś nudniejszego jak owo Tuano! Jestto pięć czy sześć chałup skleconych z desek i stojących na śniegu. Siedzieć tam, kiedy ma się przed sobą uroczą Kalifornię, równało się śmierci. A tymczasem nikt nam nie mógł powiedzieć jak długo musimy pokutować. Może tydzień, może dwa dni, może dziesięć. Oto była odpowiedź.
Słyszeliśmy wprawdzie, że sześć lokomotyw przyszło od strony San-Francisco, cztery przybyłe z Ogden sami widzieliśmy przechodzące przez Tuano. Wszystkie one uzbrojone w ogromne pługi, poszły rozbijać zaspy śniegowe, ale mogło się i to także zdarzyć, że co maszyny oczyszczą, to śnieg zasypie na nowo.
Z nudów pierwszego dnia strzelaliśmy ze cztery godziny z rewolwerów; nad wieczorem pożyczywszy rajfli od mieszkańców stacyi, udaliśmy się na polowanie, powiedziano nam bowiem, że w poblizkich górach są niedźwiedzie. Z owego polowania wróciliśmy późną nocą, niewidziawszy ani śladu niedźwiedzia, zmęczeni natomiast i przeziębli, bo nieraz przyszło nam zapadać w śnieg po szyję.
W ten sposób upłynął dzień, porobiliśmy znajomości w naszym sleeping-karze, w którym jechało arcydystyngowane jakieś towarzystwo. Trudnoż-bo i nie zrobić znajomości, żyjąc z kim, mieszkając i sypiając w jednym wagonie. Ale znajomości te nie były zbyt ponętne, najmłodsza bowiem z „ladies,“ mogła liczyć mniéj więcéj czterdziestkę, nie biorąc w rachunek podlotków.
Amerykanie poczęli się urządzać, jak gdybyśmy mieli już na zawsze tu pozostać. Jakoż zanosiło się na wcale niekrótką kwarantannę. Dzień upływał za dniem, a każdego wieczora kładliśmy się z myślą: jutro może już obudzimy się w Nevadzie.
I budziliśmy się... w Tuano.
Wkrótce wielka zażyłość zapanowała między mieszkańcami naszego wagonu. Razem chodziliśmy na obiad, wieczorem pijali herbatę w wagonie, i potém do godziny zwykle jedenastéj, śpiewaliśmy chórem narodowy amerykański „Georgia-marsh,“ potém murzyn Charles urządzał łóżka i szliśmy spać.
We dnie program również był postanowiony. Rano: strzelanie z rewolwerów; nagroda dam: pomarańcza. Udało mi się pozyskać ją zaraz drugiego dnia. Po strzelaniu spacer koło wagonów i turniéj damski, polegający na chodzeniu po szynach. Dama, która najdłużéj utrzyma się na szynie i przejdzie największy kawał drogi, otrzymuje nagrodę gentlemanów: pomarańczę.
Trzeba było widziéć nasze ladies, jak podkasawszy sukienki, szły ze sobą o lepsze i obsuwały się co kilka kroków na ziemię.
Nakoniec czwartego dnia, ktoś puścił wieczorem wieść, że w nocy pojedziemy. Z radości zaimprowizowaliśmy pick-nick, który odbył się bardzo uroczyście u piekarza; potém, pełni najlepszéj nadziei, położyliśmy się spać i nazajutrz rankiem rozbudzili się... w Tuano.
Tym razem upadliśmy już na duchu, bo groziło nam jeszcze i inne niebezpieczeństwo. Oto w Tuano kończyły się zapasy żywności. Był jeszcze dostatek sucharów, cukru, kawy, herbaty i kalifornijskich jabłek, ale mięsa poczęło już brakować, przyjść zaś z Ogden nie mogło, bo i od Ogden droga była zasypana.
Na szczęście, tegoż dnia wieczorem przyszła już pewna, bo telegraficzna wiadomość, że lokomotywy z pługami rozbiły nakoniec śniegi, i że za chwilę będą w Tuano.
Nigdy nie zapomnę téj chwili, gdy nadeszły. Był już wieczór, i wieczór ciemny bardzo, tylko odblask od śniegów rozpraszał ciemność. Nagle usłyszeliśmy zdala lokomotywy, a wkrótce ujrzeliśmy je w pomroce. Byłto raczéj cały pociąg, złożony tylko z maszyn. Pierwsza z nich uzbrojona olbrzymim pługiem, cała obsypana śniegiem, nosiła na sobie wyraźne znamiona ciężkiéj pracy. Zbliżały się, bijąc we dzwony, hucząc, gwiżdżąc, sypiąc snopami iskier z kominów i buchając kłębami dymu. Ten gwar, bicie we dzwony, szum pary i odgłos gwizdania, dziwnie majestatyczne sprawiały wrażenie. Zdawało się, że czarne te potwory święcą w ten sposób tryumf, że są to głosy radości po trudnéj walce i zwycięztwie; zdawało się, że lokomotywy zmęczone są i zziajane, wściekłe jeszcze po walce, ale pijane własną siłą i radosne. Sądziłbyś, że żyją i czują, a owe odgłosy tryumfu powiększały jeszcze złudzenie. Jakaś nieopisana potęga biła od tego czarnego korowodu maszyn i kominów, który przesunąwszy się koło nas nakształt szeregu olbrzymich, powracających jak gdyby z ruji zwierząt, nikł i topniał zwolna w ciemnościach, jak nocne olbrzymie widziadło.
Gwar tylko, huk i bicie we dzwony, dochodziły długo jeszcze naszych uszu z ciemnéj oddali, potém wagony nasze zadrgały, potém uderzyły o siebie i posunęły się zwolna naprzód.
Wkrótce byliśmy już w Nevadzie, którą jechaliśmy jeszcze cały dzień i noc następną.
Gdyby Gustaw Doré urodził się w Ameryce, powiedziałbym, że wzory do swych krajobrazów piekła brał z okolic, które przebywaliśmy teraz. Nic tak nie przygniata duszy ciężarem, nic tak nie przejmuje zwątpieniem i zniechęceniem, jak te szeregi nagich czarnych skał, otaczających równinę, przez którą przechodzi pociąg. Wyobrażam sobie, że tak muszą wyglądać umarłe pola księżyca. Bo téż istotnie, wszystko tu jest umarłe. Roślinności ani znaku, ani jednego nigdzie żywego stworzenia, skały zdają się trupami skał, płaszczyzna jednym wielkim cmentarzem. Chwilami nawet przychodzi na myśl, że cała ta kraina śpi jakimś martwym letargicznym snem, że to kraina zaklęta i przeklęta przez złego ducha. Jedziesz i jedziesz cały dzień, a krajobraz nie zmienia się wcale; wiecznie ta płaszczyzna, chłodna, zdrętwiała, otwiera się przed tobą w nieskończoność, a po bokach ciągle takież same uśpione albo martwe góry. Do zniechęcenia przybywa jeszcze uczucie nudy, i zdaje ci się, że i ciebie sen ogarnie także, że uśnie wszystko, i czekać będzie przebudzenia wieki całe, w głębokiéj i nieprzerwanéj ciszy.
Nawet nazwy w téj dziwnéj krainie smutne są jakieś i złowrogie. Oto na prawo od pociągu, te posępne góry nazywają się Batle Mountains, czyli Górami bitwy. A i ta cała płaszczyzna, to ciągłe pole walk, które niedawno jeszcze toczyły się między białymi a indyanami. Do wszystkich miejsc przywiązane jakieś smutne wspomnienia. „Tu wyrżnęli całą karawanę pionierów“ — mówi ci świadomy miejscowości podróżnik. Tam znów zginęło odrazu do dwustu indyan, tam zaduszono ich dymem w pieczarach. A to co znowu? mogiła, naokół grobu czarne sztachety i krzyż z napisem: „Jenny.“
Kto to była ta Jenny? Jakaś biedna dziewczyna! Nazwisko jéj stoi wypisane także na krzyżu, ale uleciało mi już z pamięci. Zdarzyło się przed kilkunastu laty, kiedy jeszcze nie istniała koléj, że śnieg zasypał w tém miejscu karawanę podróżnych. Wszyscy upadli na duchu; dzieci i kobiety pochorowały się na tyfus: głód doszedł do najwyższego stopnia: wówczasto Jenny, chodząc od namiotu do namiotu, pielęgnowała chorych i krzepiła upadłych. W nocy rozpalała ogniska, we dnie wygrzebywała mech z pod śniegu i gotowała go na pokarm; słowem: była aniołem opiekuńczym obozu. Ale potém upadła pod brzemieniem: rozchorowała się sama i umarła — inni ocaleli, bo ratunek nadszedł tego samego dnia jeszcze, w którym skonała Jenny. Wdzięczni pionierowie usypali jéj mogiłę i postawili na niéj krzyż. Dziś stoi on koło samego nasypu kolei, tak że z wagonu można przeczytać na nim napis.
Oto jest historya Jenny. Przejeżdżaliśmy koło jéj grobu w południe, wieczorem zaś przybyliśmy do wielkich słonawych jezior, leżących już na zachodnim krańcu Nevady. Jedno z nich nosi nazwę Humbold-Lake, drugie Pyramid, trzecie Tahoe, czwarte Walker. W blizkości ich brzegów, grunt pokryty jest wszędzie solą i prawie zupełnie pozbawiony roślinności. Krajobraz nie różni się wiele od poprzedniego, wody te bowiem szare, nieruchome, mało przezroczyste, wydają się również jak gdyby ujęte snem zaklętym.
Zima widocznie tu także długa i ostra: miejscami śnieg leżał na płaszczyznie; wierzchołki gór całkowicie były nim ubielone; ustawicznie przytém dął ostry i przenikliwy wicher, który wnikał nawet do wagonów, migotając płomieniami lamp. Wyszedłszy na chwilę na platformę, wróciłem zziębnięty i zniechęcony do najwyższego stopnia. Jeżeli i Kalifornia podobna jest do Nevady, myślałem sobie, po cóż do niéj pędzę przez całe dnie i noce, czyż po to, aby ujrzawszy ją jutro, marznąć, zniechęcić się i rozczarować, tak jak dzisiaj?
Z tą myślą strudzony na ciele i umyśle, udałem się na spoczynek. W nocy marzyło mi się, że jeszcze stoimy w Tuano, dlatego budziłem się co chwila: nakoniec gdy pierwsze promienie słońca zajrzały przez zielone firanki sleeping-karu, ubrałem się i wyszedłem przed wagon.
Z początku zdawało mi się, że śnię jeszcze. Nevada wraz ze swemi dantejskiemi widokami, z zimą i mroźnym wichrem znikła; byłem w lasach, w ślicznych rozrosłych na górach sosnowych lasach, wesołych, wonnych i jak gdyby uśmiechniętych w różanych promieniach poranku. Ciepły wiosenny oddech oblewał łagodnie moją twarz. Nademną rozpościerało się błękitne niebo; tysiące strumieni szemrało po górach; w lasach brzmiał świergot ptastwa; boki czerwonéj skały, wśród któréj szedł pociąg, pokryte były kwieciem, połyskującem rosą nocną: słowem wszędzie wiosna, i przebudzenie, i życie, i wesele.
Byliśmy w Kalifornii.
Pociąg spuszczał się szybko po zachodnich stromych stokach Sierra-Nevada. Wkrótce, co żyło wyległo na platformy wagonów, na wszystkich twarzach znać było radość i zachwyt. Ludzie uśmiechali się naturze, natura ludziom. Okolica stawała się coraz wdzięczniejszą. Nigdzie nie widziałem dotąd takiego bogactwa barw i takiéj zarazem ich harmonii. Niebo błękitne jak we Włoszech, ciemno-zielone lasy, jaśniejsze doliny porosłe trawą, czerwone skały — wszystko to mieni się i gra w słonecznych blaskach jak tęcza. W głębokich przepaścistych wąwozach, nad samym brzegiem których przechodzi linia kolei, szumiały obfite wody wiosenne. Tu i owdzie widać było długie, drewniane śluzy, ciągnące się całemi milami, w których przemywają złoto. Grupy chińczyków o czarnych długich warkoczach, uwijały się koło śluz, sypiąc w nie złotodajny piasek i ziemię. W dolinach, na ciemném tle lasów, bielały białe domki farmerów, stada krów i owiec malowniczo rozrzucone po pochyłościach gór, pasły się wśród trawy i kwiatów; czasem mignął jeździec siedzący na wysokiém siodle z lassem okręconém w około kuli, i znikał w skrętach lesistéj drogi.
W miarę jak spuszczaliśmy się na dół, kraj stawał się coraz piękniejszy i coraz widoczniéj południowy; przed domkami, stojącemi tuż przy linii, widać było ogromne kaktusy i inne rozwinięte już i okryte powodzią kwiatów drzewa; mnóstwo nieznanych mi wielkich roślin wiło się naokoło drogi, lub czepiało się śluz, pokrywając je miejscami prawie zupełnie. Nakoniec góry znikły, a natomiast wjechaliśmy w łąki, porosłe tu i owdzie ogromnemi dębami. Niektóre z tych łąk stały pod wodą, inne tak były okryte przez tulipany, że prawie nie widać było trawy. Nad wodami unosiło się tysiące dzikich kaczek, cyranek i nurków. Na polach ogrodzonych wszędzie płotami, widziałem całe stada zajęcy, które uciekały w podskokach za zbliżeniem się pociągu lub téż chowały się w trawę, wystawiwszy z niéj tylko uszy i wąsy; różnobarwne ptastwo przelatywało z drzewa na drzewo, napełniając radosnym gwarem powietrze.
O godzinie jedenastéj w południe przybyliśmy do Sacramento, stolicy Kalifornii. Na dworcu czekały całe tłumy ludzi, pragnące widzieć pociąg, który niedawno wydostał się z niewoli śniegowéj. W tłumie tym kręciło się mnóstwo chińczyków o przypłaszczonych nosach i długich sięgających ziemi warkoczach, zakończonych splotami czarnego jedwabiu. Wyszedłszy z wagonu przypatrywałem im się z ciekawością, która zdawała się ich bawić, uśmiechali się bowiem, poznając zapewne we mnie cudzoziemca, który ich poraz pierwszy w życiu widział.
Po kwadransie przestanku, ruszyliśmy daléj. Droga szła przez parę minut, tuż prawie nad brzegiem złotodajnéj Sacramento-River, która z wiosną bogata w wodę, toczyła poważnie swe czerwone fale, zalewając brzegi, a nawet i domki stojące niedaleko brzegów. Po chwili jednak rzeka znikła nam z oczu, a natomiast po obu stronach drogi, ukazały się niewielkie wzgórza, pokryte kwiatami i zielonością. Kraj stawał się coraz ludniejszy, fermy coraz gęstsze, a kultura coraz staranniejszą. Chwilami zdawało mi się że jestem w Saksonii lub Belgii, ale gorące promienie słoneczne, widok roślin, które w tamtych krajach za egzotyczne uchodzą, wywodził mnie natychmiast z błędu.
Nakoniec po kilku lub więcéj godzinach drogi, na krańcu widnokręgu błysnęły błękitne fale morskie. Sądziłem, że to już Ocean Spokojny, była to jednak tylko jedna odnoga, nad którą leży San-Francisco i jego przedmieście Oacland, które minęliśmy nie zatrzymując się wcale. Pociąg pędził daléj jak szalony, i łatwo wystawić sobie moje zdziwienie, gdy wyjrzawszy oknem, ujrzałem po obu stronach wagonów fale morskie, dzikie kaczki i mewy, słowem, gdy ujrzałem się wraz z pociągiem poprostu na morzu, a raczéj na długim z półtoréj lub dwie mile drewnianym moście, którego końca nie mogłem nawet dojrzeć z platformy. Wyznaję, że ten sposób podróży wydał mi się cokolwiek zanadto amerykański, zwłaszcza, że nie wiedziałem jak długo przyjdzie nam tak podróżować. Nakoniec jednak w połowie zatoki, most skończył się i pociąg stanął: podróż nasza również była skończona. Pozostawało tylko wsiąść na parowiec i przebyć drugą połowę zatoki, na przeciwległym brzegu któréj, we mgle morskiéj szarzało widne już dla oka San-Francisco.
Opis tego miasta, jak również i opis całéj Kalifornii, odkładam do następnych listów.
W obecnym liście powiem znów kilka słów o społeczeństwie amerykańskiém i o różnicach tego społeczeństwa od europejskiego. Różnice te tak są wielkie i tak zasadnicze, że skutkiem nich, nietylko budowa społeczna Stanów Zjednoczonych, ale i w ogóle życie i obyczaje mieszkańców tego państwa, dla świeżo przybyłego europejczyka, są niezrozumiałe. Weźmy naprzykład demokracyą tutejszą i europejską. Pierwsza od drugiéj różni się przynajmniéj o tyle, o ile praktyka od teoryi. W Europie, każde państwo, w którém prawo wyborcze jest dla wszystkich jednakowe, a procent od dochodu stanowi podstawę opodatkowania[4], nazywa się demokratyczném. Z tego określenia wypada, że w Europie, zwłaszcza na Zachodzie, istnieje większość państw demokratycznych. Nie na różnicach jednak wyłącznie instytucyi oparta jest odrębność demokracyi amerykańskiéj od europejskiéj, i aby tę odrębność we właściwém świetle okazać, zauważę przedewszystkiém że demokratyczne państwo nie jest jeszcze bynajmniéj demokratycznem społeczeństwem, i że o ile pierwsze napotykamy w Europie często, o tyle drugie nie istnieje prawie wcale.
Jako przykład przytoczę Francyą. Nikt nie zaprzeczy, że od czasów wielkiéj rewolucyi, budowa tego państwa jest demokratyczną, a jednak każdy zgodzi się ze mną, że mimo napisów na wszystkich kościołach: „égalité, fraternité etc.,“ pierwszy z tych wyrazów w sensie nie państwowym, ale obyczajowym, jest tylko bajką Lafontaine’a. Czyż bowiem doktor, kupiec, urzędnik, robotnik prosty wieśniak, żołnierz, nauczyciel, bankier są w życiu towarzyskiém i w praktyce tegoż życia sobie równi? Czyż we Francyi, jak zresztą i wszędzie, nie istnieją obok siebie dwa światy, odrębne i tak zamknięte jeden dla drugiego, jak kasty indyjskie: świat ludzi prostych, świat bluz i sukman — i świat ludzi wykształconych: wykwintny, estetyczny, pański? Czyż nakoniec ludzie należący do tego drugiego świata, nie uważają się istotnie za coś lepszego od należących do pierwszego? Niepodobna temu zaprzeczyć, tak jak każdéj oczywistości. Co więcéj, takie stosunki rozwinęły się, bo musiały rozwinąć się na mocy historycznéj i ekonomicznéj konieczności. Są one naturalne, bo odpowiadają rzeczywiście istniejącym różnicom społecznym.
W Ameryce jest inaczéj. Demokracya tu nietylko jest państwowa, ale i obyczajowa: nietylko istnieje jako instytucya i teorya, ale jako praktyka. Tu ludzie, rozmaitych wymienionych przezemnie stanów, są istotnie i najprawdziwiéj sobie równi: mogą ze sobą żyć, mogą się ze sobą przyjaźnić, należą do jednego towarzystwa, siadają przy jednym stole; słowem: nie stoją na różnych szczeblach drabiny społecznéj, poprostu dlatego że tu drabiny i szczebli nie ma wcale a jest tylko jeden poziom, na którym stojąc, nikt nikogo głową nie przenosi. Ów podział na świat ludzi prostych i nieprostych nie istnieje w Stanach Zjednoczonych, i istnieć nie może dla wielu rozmaitych powodów, o których pokrótce nadmienię.
Jest jedna główna zasada demokracyi obyczajowéj to jest poszanowanie pracy. Tam, gdzie każda praca jest jednakowo szanowaną i jednakowo świętą, tam niéma racyi dzielić przedstawicieli prac na niższych i wyższych społecznie. Otóż my europejczycy nie mamy i nie możemy mieć najmniejszego pojęcia, do jakiego stopnia wszelka praca szanowaną jest w Ameryce. Pod tym względem amerykanie mają niezaprzeczoną wyższość nad każdem społeczeństwem europejskiém. Powiedzmy prawdę, że u nas owe teorye o równości pracy są czczemi frazesami, nie budzącemi żadnego echa w praktyce. U nas człowiek należący do owego świata wyższego, jeśli okoliczności narzucą mu jako jedyny sposób życia pracę ręczną, mimo wszystkiego co się mówi i pisze, zniża się i w opinii własnéj i ludzkiéj; poprostu traci swoją kastę, zrywa wszelkie węzły łączące go z warstwą, do któréj poprzednio należał, i przechodzi do tak zwanych niższych klass społeczeństwa. W Ameryce niéma to miejsca. Tu, prawdę rzekłszy, klassy społeczne w sensie europejskim nie istnieją; istnieje tylko rozmaity: „business,“ ale gentleman, który zajmuje się wyrabianiem obuwia jest równie szanowany, jak gentleman trudniący się adwokaturą, dla téj prostéj i niezachwianéj przyczyny że opinia nie robi najmniejszéj różnicy w poszanowaniu szewctwa i adwokatury. Nauczcie się w Europie szanować tak pracę, a porównacie ludzi, nietylko państwowo, ale i obyczajowo lepiéj jak wszelkie instytucye.
Owo niesłychane poszanowanie pracy, to pierwszy powód, dla którego nie istnieje tu podział na dwa światy, a zarazem klucz do zrozumienia demokracyi amerykańskiéj, która początkowo wydaje się poprostu niepojętą. Da się wytłumaczyć ów szacunek i historycznie i ekonomicznie. Przyczyna historyczna leży w tém, że tutejsze społeczeństwo wytwarzało się z wychodźców, należących do niższych, po największéj części rzemieślniczych klass narodu, które zawsze utrzymywały się jedynie z pracy ręcznéj; przyzwyczajone więc były w niéj widzieć główną wartość człowieka i najdzielniejszą swą broń i największą zasługę. Co się tyczy przyczyny ekonomicznéj, równie ona jasna i naturalna. Mała liczba ludzi, w stosunku do niezmiernych obszarów kraju, i wielka ilość potrzeb, których z powodu braku rąk zaspokoić było niepodobna, wyrobiły niesłychaną cenność każdéj pracy, a ztąd otoczyły ją nie istniejącém nigdzie uznaniem, które przeszło i na jéj przedstawicieli. Mówiąc językiem handlowym: popyt na pracę przenosił tu dziesięciokrotnie jéj podaż, bezpośrednim skutkiem czego była wysoka jéj cena nietylko materyalna, ale i moralna. To objaśnia wszystko. Ten nierówny stosunek pomiędzy żądaniem pracy, a ofiarowaniem jéj, istnieje do dziś dnia w większości stanów, a zatém do dziś dnia nie zmienia się i jéj uznanie, które prócz tego, ze świadomością jest podtrzymywane przez opinią publiczną i wychowanie, jako główny i szczególniejszy przymiot narodowy.
Z drugiéj strony, przy samorządzie, który pozwala na to, aby dane usposobienie ogółu odbijało się natychmiast i w instytucyach, możliwem było zaprowadzenie urządzeń państwowych w duchu tego poszanowania pracy, a zatém w duchu czysto i wyłącznie demokratycznym. Do takich instytucyj publicznych należą przedewszystkiem szkoły. W Europie, mimo iż zrozumiano oddawna potrzebę oświecenia klass niższych, główna uwaga jednak zwrócona jest nie na szkoły elementarne, mające na celu oświatę, ale na zakłady naukowe wyższe, poświęcone naukom ściśle wziętym. Ależ nie potrzeba dowodzić, że owe wyższe zakłady nieprzystępne są prawie zupełnie dla większości klass społecznych, stanowiących tak zwany świat prosty, czyli że wychowanie państwowe ma na celu przeważnie nie cały naród, ale tylko świat wyższy, intelligentniejszy, pański. Wytwarza to istotnie takie różnice w rozwinięciu umysłowém ludzi, że w obec nich, równość towarzyska i obyczajowa jest niemożliwa.
W Ameryce znowuż jest inaczéj. Szkoły mają na celu nie tyle naukę, ile ogólną oświatę. Istnieją wprawdzie wyższe specyalne zakłady naukowe, ale uwaga społeczna zwrócona jest głównie na szkoły elementarne, w których uczy się cały naród. Dlatego téż można powiedzieć, że nauka stoi, na ogół wziąwszy niżéj w Stanach Zjednoczonych niż w Europie — oświata bez porównania wyżéj. Rozlewa się tu ona niezmiernie szeroko i obejmuje wszystkich bez żadnego wyjątku. Dodać należy, że i zakres nauczania elementarnego jest tu nierównie szerszy niż w Europie. Szkoła elementarna nietylko uczy czytać i pisać. Każdy amerykanin wynosi z niéj, prócz sztuki czytania i pisania pewne wiadomości z dziedziny matematyki, geografii, nauk przyrodzonych i wreszcie nauk państwowych. Dalszém kształceniem jego zajmują się gazety i praktyka społeczna. Łatwo zrozumieć, że obywatel, który jest wyborcą, który należy do pewnéj partyi, i którego interesa najbezpośredniéj z losami tejże partyi, są związane, przez samo ocieranie się o życie polityczne i przez bezpośredni w niém udział, wyrabia w sobie nietylko już pewne specyalne wiadomości i poglądy ale zgoła wyższą intelligencyą i wyższe rozumienie wszystkiego co go otacza.
Skutkiem tego, człowieka tak ciemnego, jak każdy „prosty człowiek“ w Europie, jak np. nasz chłop, albo francuzki, trzebaby tu szukać chyba między wyzwolonymi niedawno murzynami. Tu z pierwszym lepszym z brzegu farmerem, rzemieślnikiem, furmanem lub majtkiem, możesz pogadać choćby i o rozmaitych formach rządu, o polityce zagranicznéj, o monecie papierowéj i brzęczącéj[5], słowem, o czém chcesz, byle nie o literaturze i sztukach pięknych. O wszystkiem tém słyszał w szkołach, czytał w gazetach, nad wszystkiém musiał się zastanawiać jako wyborca; słyszał wreszcie tysiące mów politycznych „spiczów“ republikańskich i demokratycznych, w których mu każdą rzecz pokazywano ze wszystkich stron i kładziono jak łopatą w głowę. Poglądy jego nie zawsze będą głębokie, czasem mogą nawet zdradzać przyrodzoną głupotę, nigdy jednakże nie zdradzą absolutnéj ciemnoty. Nie ma w tém co mówię najmniejszéj przesady. Każdy przeciętny amerykanin jest człowiekiem nie uczonym, ale rozwiniętym, i takiego odskoku między umysłami, na jaki co krok trafiamy w Europie, tu nie spotykamy nigdzie.
Krótko mówiąc, oświata rozlana tu szerzéj, a wydział jéj bez porównania więcéj równomierny. Ludzie tu są bliżsi siebie umysłowo, porozumienie się więc między niemi jest łatwiejsze. Specyalność osadzona na takim gruncie, nie może już być powodem do wynoszenia się jednych nad drugimi, bo jeżeli np. doktor ma rozmaite wiadomości, których nie posiada szewc, to za to doktor nie umié robić obuwia; obaj jednak są ludźmi rozwiniętymi, w obec czego specyalności ich schodzą do znaczenia odrębnych tylko „businessów,“ nie mogących wpływać na wzajemne stosunki.
Oto drugi powód umożliwiający towarzyską i obyczajową równość między ludźmi.
A teraz przejdźmy do trzeciego.
W Europie świat wyższy różni się od świata niższego nietylko zajmowaniem się pracą więcéj umysłową, nietylko zamożnością, nietylko wykształceniem, ale także i uobyczajeniem. Wypływa to koniecznie jedno z drugiego. Istotnie obyczaj wykwintny, estetyczny, jakby dawniéj powiedziano: trefny, może zaszczepić się i przyjąć tylko na gruncie przygotowanym odpowiednio. Ta delikatna roślina potrzebuje niezmiernie starannéj uprawy umysłowéj, umożliwiającéj subtelne poczucie wszystkiego co jest estetyczném, przyzwoitém i wykwintném, a co grubém i nieokrzesaném.
W Europie téż, w świecie wyższym, w którym istnieją odpowiednie warunki, uobyczajenie towarzyskie doszło do tego stopnia wysokości, o jakiéj Ameryka marzyć jeszcze nie może. Oto dlaczego świeżo przybyłemu europejczykowi, amerykanie wraz ze swemi przyzwyczajeniami, ze swojém żuciem tytuniu i zakładaniem nóg na okna, wydają się narodem barbarzyńskim.
Cywilizacya obyczajowa, jeśli będziem brać pod uwagę tylko kulminacyjne jéj punkta, albo mówiąc czysto po polsku: szczyty, wyżéj stoi w Europie. Ale téż za to, jakaż przepaść oddziela w naszym starym świecie uobyczajenie wyższych klass narodu od niższych. Weźmy dwornego kawalera i postawmy go obok chłopa, a będzie nam się zdawać, że ci ludzie z dwóch różnych planet pochodzą: różnica będzie tak silna, że znowu, gdybyśmy za miarę cywilizacyi obyczajowéj chcieli brać obyczaje niższych warstw narodu, moglibyśmy powiedzieć, że cywilizacya obyczajowa niżéj stoi w Europie niż w Ameryce. Stoi więc niżéj i wyżéj, czyli zważywszy wszystko dochodzimy do téj saméj wypadkowéj, do któréj doszliśmy mówiąc o świecie, to jest że w Europie udział w uobyczajeniu rozmaitych warstw narodu, jest do wyższego stopnia nierównomierny: na dolę jednych przypadło wszystko — na dolę drugich nic. W Ameryce tak samo jak nie ma zbyt wielkich różnic w oświacie, tak nie ma ich i w obyczajach. Taż sama logika, która w Europie wytwarza te różnice, tu je znosi. Obyczaj nigdzie nie jest tak wykwintnym, jak w wyższym świecie europejskim; nigdzie zaś tak pierwotnym i nie rozwiniętym, jak w niższym. Jest to trzeci powód równości obyczajowéj i towarzyskiéj między ludźmi.
Rozumiejąc te trzy powody, to jest: 1) poszanowanie pracy, 2) brak zbyt wybitnych różnic w wykształceniu, 3) brak zbyt wybitnych różnic w obyczajach, można dopiéro zrozumieć demokracyą amerykańską i w ogóle amerykańskie życie. Pamiętam, że kiedy przed kilkoma miesiącami wynajęty furman, który miał nas zawieźć do jednego z milionowych farmerów, po przybyciu na miejsce, zamiast zostać przy koniach, wszedł z nami razem do salonu, i siadłszy na kanapie począł bawić córkę gospodarza domu; w mojéj europejskiéj głowie fakt ten nie chciał się żadną miarą pomieścić, témbardziéj, że nie umiejąc jeszcze po angielsku, nie mogłem ocenić jego rozmowy. A jednak miejscowym wydało się to zupełnie naturalnie, bo dla nich furman, jako furman, był tylko gentlemenem mającym swój „business“ w utrzymywaniu koni, zresztą równym zupełnie każdemu innemu obywatelowi Stanów Zjednoczonych. Dziś już i mnie nie zdziwiłby fakt podobny; wiem bowiem, że jeżeli milioner amerykański stoi niżéj w wykwintności obyczajów, od milionera europejskiego, za to furman amerykański stoi dziesięciokrotnie wyżéj od furmana europejskiego.
Tąż samą zasadą, mniéj więcéj posuniętéj równości intellektualnéj i obyczajowéj, tłómaczą się tu tysiączne inne fakta codziennego życia, na które świeżo przybyli podróżnicy europejscy wytrzeszczają zdziwione oczy. Służący zasiadają tu wszędzie do stołu razem ze swymi pracodawcami, i nie tworzą bynajmniéj innego towarzystwa: na balach publicznych wiejskich, postrojone córki farmerów, tańczą z parobkami swych ojców, jako z „gentlemenami“ zupełnie na równi stojącymi ze sobą towarzysko; konduktorowie na kolejach żelaznych, w chwilach wolnych od służby, bawią wykwintne podróżujące damy; garsonowie w restauracyach gawędzą na stopie zupełnéj równości z gośćmi: słowem, nigdzie prawie różnicy, wszędzie jeden ogół, jedno wielkie towarzystwo, do którego cały naród należy, i wszędzie stosunki tego rodzaju, iż początkowo zdaje się, że tu ludzie uwzięli się, żeby we wszystkiém postępować odwrotnie, jak w Europie.
Daléj owo poszanowanie pracy, o którém poprzednio wspomniałem, pozwala aby ludzie zajmowali się wszelką pracą, bez ubliżenia sobie, ani swojéj godności, ani nakoniec swojéj pozycyi socyalnéj. Bardzo wielu wysokich nawet urzędników, obok swych urzędów, trudni się to handlem, to przemysłem, to nakoniec rzemiosłem, o tyle oczywiście, o ile czas im na to pozwala. Po wyjściu z urzędu, każdy bez wyjątku chwyta się za jakiś „business,“ w wyborze którego, nie zważa wcale czém był poprzednio. Sam znam w San-Francisco, byłego pełnego generała dywizyi, i byłego wojennego gubernatora Stanu Georgia, który obecnie ma wielki szynk piwa, wódek etc., i własnoręcznie podaje nieraz kufle i kieliszki swoim gościom. Przyznacie, że według europejskich pojęć jestto coś niepodobnego prawie do wiary; ale tu jeśliby dziwili się czemu, to chyba zdziwieniu europejskiemu nad rzeczą tak prostą i naturalną. Takich generałów, gubernatorów etc., naliczyćby tu można bardzo wielu, témbardziéj, że urzędowanie w Ameryce nie trwa zwyczajnie dłużéj nad lat kilka, zatem jest i wielka liczba dymissyonowanych.
Przytaczam te fakta jeszcze i dlatego, aby zwrócić uwagę czytelników, jak takie chwytanie się wszelkich ludzi za wszelką pracę, dzielnie przyczynia się także do podtrzymania równości w obywatelskiém i prywatném życiu. Rzeczywiście, jakże ktoś może wynosić się tu nad szynkarza, korzennika, rzemieślnika wreszcie, skoro ten ostatni wczoraj był gubernatorem, lub zasiadał w senacie, a jutro, jeśli partya do któréj należy stanie się większością i obejmie rząd kraju, znowu będzie piastował jaki równie znakomity lub znakomitszy jeszcze urząd. Tak więc wszędzie i we wszelkich stosunkach szacunek pracy rodzi równość, równość podtrzymuje z kolei ten szacunek: równość obyczajowa i intellektualna znosi różnice w życiu, słowem przerobiwszy łacińskie przysłowie: „abyssus abyssum provocat,“ można z zupełną słusznością powiedzieć o Stanach Zjednoczonych i ich demokracyi, że tu „aequalitas aequalitatem provocat.“
Doprawdy, w obec tego, gdyby mnie kto zapytał — które społeczeństwo wyrobiło doskonalszą cywilizacyą? — wyższość bez wahania przyznałbym amerykanom. W Europie obejmuje cywilizacya tylko niektóre klassy społeczne, a raczéj jednę, która zagarnie i chłonie w sobie wszystko. Cały świat istnieje tylko w niéj i dla niéj, nauka i wiedza jest wyłącznie jéj udziałem: poezya, sztuki, ruch umysłowy, słowem, wszystko co życie czyni prawdziwie piękném, wzniosłém i duchowém, co stanowi prawdziwie ludzką, estetyczną i intellektualną stronę tego życia, istnieje tylko w niéj i dla niéj, a spełnia się tylko przez nią. Poza nią nikt nic nie wié, nikt nic nie umié. Ów świat wyższy pisze, sądzi, mówi, wytwarza opinię społeczną, wydaje dzienniki, napełnia galerye obrazów, biblioteki, teatra: słowem, jest całą cywilizacyą, poza którą istnieje ogromna mętna fala ludzi, żyjąca życiem mniéj więcéj fizyczném, nieuobyczajona, ciemna, gruba.
Gdybyż, przynajmniéj, do owego świata wyższego, w każdém społeczeństwie europejskiém należały całe miliony ludzi: połowa, czwarta, ósma, dziesiąta wreszcie część ogólnéj liczby, możnaby przynajmniéj powiedzieć, że zakres jego nie jest zbyt szczupły. Ale zobaczmy, że tak nie jest. Wprawdzie obliczyć dokładnie, kto należy do świata wyższego a kto do „prostego,“ trudno, można jednak postawić cyfry przybliżone, wziąwszy za podstawę większą lub mniejszą zamożność pojedyńczych jednostek. Podstawa taka będzie racyonalną, gdyż łatwo zrozumieć, że kształcić się tak naukowo jak i estetycznie, mogą ci tylko, którym pozwalają na to środki. Otóż mam w téj chwili pod ręką niezmiernie ciekawą książkę, w któréj przytoczony jest urzędowy pruski wykaz z roku 1851, uczyniony przy wprowadzeniu podatków od dochodu. Z wykazu tego okazuje się, że w całych Prusach, mających naówczas siedemnaście milionów mieszkańców, tylko 44,408 osób miało więcéj jak tysiąc talarów rocznego dochodu[6]. Przyjmując dla okrągłości cyfrę 50,000, czy wiecie czytelnicy co ta cyfra znaczy? oto, że naukę, literaturę, sztuki piękne, opinię publiczną, uobyczajenie, słowem całą tę kwint-essencyą wysokiéj cywilizacji, z któréj Prusy tak są dumne, i która za cywilizacyą całego narodu się uważa, w roku 1851 przedstawia ją w tych Prusach 200,000 rodzin, co przy powszechnym upadku zamożności, pomimo wzrostu ludności, będzie zapewne cyfrą przesadzoną, to znaczy, że reszta, to jest miliony, przedstawiają ów świat ludzi prostych, których przy całym rozwoju nauczania elementarnego w Prusach, przepaść oddziela od świata wyższego i jego cywilizacyi. W demokratycznych Stanach Zjednoczonych zupełnie jest inaczéj.
Tu, tak wiedza w ogóle, jak i uobyczajenie, nie dochodzi może w pojedyńczych indywiduach ani klassach do takiéj wysokości, za to jednak, tak pierwsze jak i drugie, rozlewa się, jak już mówiłem, bez porównania szerzéj i powszechniéj. Oto co nazywa się demokracyą amerykańską. A teraz powiem tylko tyle: jeśli wysoka cywilizacya nie zapewnia szczęścia, tedy należy ją odrzucić, i wrócić do czasów, w których ludzie chodzili na czworakach: jeśli zaś, jak powszechném jest mniemaniem, zapewnia — to musimy przyznać, że i dola społecznego szczęścia, na ogół wziąwszy, w Ameryce bez porównania jest większą, niż gdziekolwiek w Europie, czyli że demokracya amerykańska najbliżéj jest owego społecznego ideału, za którym uganiamy się od wieków.
Tyle o demokracyi amerykańskiéj. Jestto aż nadto dosyć, jak na list, który ma być feljetonem, nie zaś wyczerpującém studyum społeczném. W obec tego, co powiedziałem, można zrozumieć dokładnie życie amerykańskie, w jego różnicach od europejskiego; czytelnik mógł wyrobić sobie pewne pojęcie, nietylko o saméj demokracyi amerykańskiéj, ale zarazem o przyczynach umożliwiających jéj rozwój. Teraz pomówimy trochę o moralności tego społeczeństwa.
O wielkich złodziejstwach w tutejszéj administracyi, mówiłem już w poprzednich listach, jak również nadmieniłem i o ich przyczynach, które leżą w tém, że każdy urzędnik, póty tu zajmuje swój urząd, póki jego partya przedstawia większość rządzącą. Zmienia się partya, zmieniają się natychmiast i urzędnicy; tak więc urzędnik, który dla obowiązków urzędu porzuca swój „business,“ to jest swój sposób życia: wié że po kilku latach urząd ten straci. W obec tego ludziom tym pozostaje tylko jedno: kraść; kradną téż tak gorliwie, jak tylko umieją.
Jestto wada machiny rządowéj, ale właśnie dlatego za wskazówkę moralności całego narodu brać tych nadużyć niepodobna, témbardziéj jeszcze, że urzędnicy tu, ani nie mają tego znaczenia, ani nie przedstawiają stosunkowo tak wielkiéj cyfry, jak gdziekolwiek przy innych formach rządu w Europie.
Co do przeciętnéj moralności narodu, dla oceny jéj, innéj należy szukać podstawy. Ze wszystkich prawd społecznych najmniéj podpada wątpliwości ta jedna, że rozwój oświaty prowadzi za sobą rozwój i moralności. Kto nie wierzy, niech weźmie statystykę przestępstw pierwszego lepszego społeczeństwa, i niech zobaczy, ile ich spełnia się przez ludzi pozbawionych wielkiéj oświaty, ile przez umiejących czytać i pisać, ile przez wyżéj wykształconych. Ale jeśli tak się rzeczy mają, to ponieważ ogólna oświata stoi najwyżéj w Ameryce, najwyżéj więc stoi i moralność. Tak téż jest w istocie. Zastrzegam tylko, że nie mówię o miastach portowych, w których wielką ilość wykroczeń popełniają emigranci świeżo przybyli z Europy i popychani do tego nędzą. Jasném jest, że wykroczeń tych na karb społeczeństwa amerykańskiego brać nie podobna. Nie mówię także o stosunkach na pograniczach indyjskich, czyli na kresach. Na kresach bowiem nie istnieje żadna organizacya społeczna; niéma miast, instytucyi, praw: słowem są to krainy dzikie, i których jednostka zostawiona saméj sobie i swemu karabinowi, nie żyje społecznie. Żadne zatém dobro ogólne, ani porządek publiczny, nie ograniczają jéj samowoli i jéj namiętności. Ciągła wojna ciągłe niebezpieczeństwo, napady, odwety, i całe otoczenie dzikie a surowe, zaostrzają jeszcze indywidualne namiętności, które téż wyrastają do olbrzymich rozmiarów. Ale téż nie może być inaczéj. Przypomnijmy sobie tylko dawnych naszych kresowców, osiadłych na pograniczach i szlakach tatarskich, a będziemy mieli podobny obraz. Mimo usposobienia ludzkiego, przeważającego w dawném społeczeństwie, kresowcy byli to mężowie waleczni, ale téż kochający wojnę i rozlew krwi, srodzy, burzliwi i pochopni do awantur. Tu w Ameryce dzieje się toż samo, a nawet w większym stopniu, témbardziéj, że ludność kresowa składa się z piany społecznéj, z ludzi, którzy albo pod prawem wyżyć nie mogli, albo téż musieli przed niém uchodzić w pustynią, gdzie żadne oczy, prócz gwiazd niebieskich na nich nie patrzą. Stanowią oni tam nie społeczeństwo, ale zaczyn społeczny, który fermentuje, bo musi fermentować.
Ileż razy zdarzy się czytać w historyi, że pierwotną zasadą bytu w tworzeniu się społeczeństwa, był rozbój. Tak Livius pisze o początkach Rzymu, że pierwotna jego ludność była to „pastorum, convenarumque plebs transfuga ex suis populis“[7]; daléj: narody germańskie, klany gallijskie, były tylko bandami, których sposób do życia stanowiła łupież. Toż samo można powiedzieć o Normanach. Otóż i ci kresowscy amerykańscy, owi „rycerze pustyni,“ „wakerosi,“ etc. stanowią takiż sam nawóz pod uprawę niwy społecznéj. Jak tylko kraina odjęta jest dzikim ludom i dzikiéj naturze; jak tylko ludność się zwiększa, mnożą się stosunki: natychmiast występuje i panowanie porządku społecznego. Początkowo porządek ów znajduje swój wyraz i urzeczywistnienie w strasznych sądach regulatorów i w prawie „lynch.“ Zwolna jednak, przy ciągle mnożącéj się ludności, i sądy regulatorów i prawo „lynch“ stają się bezprawiem; namiętności cichną, jak wzburzone fale; stosunki układają się coraz spokojniéj, coraz prawidłowiéj, coraz zgodniéj z wymaganiami wysokiéj cywilizacyi, a w końcu pamięć o dawnych burzliwych czasach zostaje tylko w jakiéjś nazwie, jak np. Krwawy Arkansas, w przykominkowych opowiadaniach starców, lub w jakimś sensacyjnym romansie, w którym indyanie i biali odbierają sobie, przez całe setki stronnic, idealną dziewicę, umiejącą, mimo długich dni i nocy niewoli, zachować swą niewinność dla szczęśliwego bohatera.
W taki to sposób tworzyły się prawie wszystkie Stany, czyli tutejsze państwa. Dziwnie nauczający to widok, mili czytelnicy, jestto bowiem ten sam proces tworzenia się społeczeństw, przez który przechodziły państwa europejskie; tylko, że w Europie trwał on całe tysiące lat, tu zaś odbywa się prawie w oczach. Widok to, daléj, pocieszający, dowodzi on bowiem, że, bądź co bądź, postęp leżąc w naturze ludzkiéj, ma w sobie siłę niepokonaną, która musi obalić i zniszczyć wszystkie przeszkody, a zaprowadzić wszędzie spokój, poszanowanie praw ludzkich i taki porządek, w którym przyznano jest, lub będzie każdemu to, co mu się należy. Wobec téj prawdy, wszystkie nielegalne stosunki ogólne, wszystkie przewagi siły fizycznéj, mogą być uważane tylko za epoki przejściowe, za wielkie kołysanie się szali politycznéj i społecznéj, szukającéj równowagi, na mocy odwiecznych praw natury.
Ale wracam do rzeczy. Mówiąc o moralności publicznéj, nie mogę tedy brać w rachunek tych krain Stanów Zjednoczonych, w których ustrój społeczny jeszcze nie istnieje; będę więc tylko mówił o Stanach już ukonstytuowanych, t. j. znajdujących się w warunkach normalnych. Otóż powiem wam, że nie znam społeczeństwa bardziéj lojalnego, jak amerykańskie. Bezpieczeństwo publiczne większe tu jest niż gdziekolwiek indziéj. Kiedym początkowo, na wiarę wieści krążących w Europie o Stanach, jeździł tu i chodził z rewolwerem za pasem, z żelaznym kułakiem w kieszeni, i ze szpadą ukrytą w lasce, słowem uzbrojony jak jaki rozbójnik w operze; ludzie świadomi tutejszych stosunków, śmieli się ze mnie, pytając: czy i w towarzystwa kobiece będę chodził również z palcem na cynglu. Obecnie bawię w Stanach przeszło pół roku, byłem w rozmaitych stronach; ocierałem się o rozmaitych ludzi; zdarzało mi się sypiać w samotnych farmach, odległych o dziesiątki mil od stron zamieszkałych, w szałasach pasterzy, w chatach rybackich: nigdzie zaś z nikim nie miałem najmniejszego zajścia, nigdy bezpieczeństwo mojéj osoby i kieszeni nie było zagrożone, przynajmniéj ze strony amerykanów.
Nie mogę np. tego powiedzieć o meksykanach, zamieszkujących południowe okolice Kalifornii i o ucywilizowanych napół-indyanach; jak jedni bowiem tak i drudzy, dość skłonni są do skręcenia komuś szyi w kącie i zagrabienia jego worka. W granicach jednak Stanów Zjednoczonych to zdarza się rzadko, albowiem, nietylko czujność saméj policyi, ale i energia wszystkich wogóle mieszkańców, umiejących być dla siebie samych policyą, stoi temu na przeszkodzie. O rozbojach téż, o uorganizowanych bandach złoczyńców, zupełnie tu nie słychać. Rozbijają indyanie i meksykanie na pograniczach, ale w Stanach urządzonych panuje spokój. Weźmy u nas np. pierwszy lepszy numer Kuryera Warszawskiego, a znajdziemy w nim niezawodnie mniéj więcéj efektowne opisy o włamaniach się lub kradzieżach, dokonywanych w mieście. Tak samo dzieje się w Paryżu, w Berlinie: słowem, we wszystkich znaczniejszych miastach europejskich. Tu zdarza się to daleko rzadziéj, tak nawet rzadko, że podobne wyjątkowe zdarzenia uchodzą za wielkie wypadki, które opisują gazety, które illustrują dzienniki tygodniowe, nie szczędząc przytem gorzkich słów policyi, rządowi, ba samemu nawet prezydentowi, na którym zresztą, wedle owéj bajki: „Kogut winien, więc na niego,“ skupia się tu prawie wszystko.
Z drugiéj strony, spytajcie się tylko naszych obywateli wiejskich, co się dzieje u nas po wsiach, a usłyszycie niezawodnie całe historye o kradzieżach żyta, pszenicy, o wypasaniu nocami łąk i koniczyny; o łamaniu płotów, drzew przy drogach, o nocnych napadach na sady owocowe i t. d. Tu własność szanowana jest do najwyższego stopnia. Nikt tu, np. w Kalifornii, z powodu ciepłego klimatu nie zamyka koni, owiec, bydła, drobiu; nikt nie otacza ostrokołami ogrodów; nie ma prawie wcale stodół i śpichrzów: nie słyszałem jednak nigdy nikogo skarżącego się, żeby mu coś zginęło. Własność prywatna jest tu rzeczą tak świętą, że możesz ją prawie, choćby na publicznéj drodze złożyć, a nikt jéj jeszcze nie ruszy.
Otóż strona wysoce moralna społeczeństwa.
Oświata to wyższa, oświata nie pojedynczych eleganckich klass, ale demokratyczna oświata rozciągająca się na cały naród, wyłącza podobne nadużycia. Ale prócz oświaty jest jeszcze jeden czynnik, i podtrzymujący ją i wypływający z niéj jednocześnie, to jest: zamożność.
Znowu nie mówię o miastach portowych, gdzie przybyli emigranci, póki nie znajdą roboty, biédę klepią: ale o całym kraju w ogóle. Że tu zamożność większa jest, niż gdziekolwiek w Europie, objaśnia ta prosta okoliczność, że tu na jednego człowieka przypada przynajmniej sto razy więcéj ziemi, niż w Europie, i że każdy może jéj jeszcze dostać 160 akrów, prawie darmo, bo na dziesięcioletnią spłatę, licząc po 1½, dolara za akr. Przytem, jak wspomniałem, tenże sam stosunek ludzi do ziemi, wywołuje wysoką cenę pracy przy stosunkowéj taniości pierwszych potrzeb życia; zatém o biédzie, w znaczeniu europejskiém, która jest synonimem głodu, tu nawet mowy być nie może. Mówią mi, np. w Anaheim, że m. Brown lub Harrison, lub Down, jest człowiek bardzo biédny. Cóż to się znaczy? Pójdźmyż zobaczyć tego biédaka. Idziemy i oto przed nami porządny dom otoczony tamaryndami, drzewem pieprzowem, winogradem, brzoskwiniami; w korallu przy domu krowa, koń jeden lub dwa; daléj widać stogi kukurydzy, jęczmienia i t. d. Wreszcie drzwi się otwierają i amerykański biédak wychodzi na nasze spotkanie. Prawda, ma na sobie tylko spodnie, buty i koszulę, ale tu nikt nie chodzi inaczéj. „Halo! gentlemen!“ mówi gospodarz i zaprasza nas do środka. Halo! odpowiadamy i wchodzimy. W domu izb kilka. W jednéj dostrzegam, że cała podłoga, według obyczaju amerykańskiego, okryta jest dywanem; stoi stół, krzesła na biegunach i inne jakie takie sprzęty; w następnych statki gospodarskie, łóżko zajmujące pół izby, na którem cała rodzina pomieścić się może: biéda jakoś nie kole w oczy. Czy ten człowiek nie ma co jeść? Ale gdzie tam, jada trzy razy na dzień mięso i pija przytém wino, bo to najtańszy tu napitek. Dlaczegóż więc mówicie, że biedny? Bo nie ma ani stu dolarów leżących pieniędzy. Mój Boże! iluż ja znam w Warszawie literatów, adwokatów, doktorów, iluż wreszcie po wsiach obywateli wiejskich, którzy nie mają stu talarów gotówki. Ale u nas nie to nazywa się biédą, a przynajmniéj nie to nędzą. Nędza mieszka w suterynach: jada raz na dzień lub dwa, nie widuje mięsa, chyba przez szybę w wystawach rzeźniczych; nędza u nas kłapie zębami z zimna, puchnie z głodu, żebrze, kradnie, rozbija: pokażcie mi taką nędzę!
O! cóż znowu! takiéj u nas nie ma. Pan Brown, Harrison lub Down jest biédny, ale nie jest nędzarzem. Biédnym jednak słusznie go nazywają, bo nie ma gotówki, a może ma i długi, za które zabiorą mu wszystko.
Owo „wszystko“ rozumiane jest także po amerykańsku; dłużnicy nie mogą mu zabrać narzędzi gospodarskich, naczyń domowych, pościeli i t. p.; nie mogą mu także zabronić, żeby w wigilią licytacyi sprzedał krowę, konie, owce, kury i pieniądze schował do kieszeni. W rezultacie więc, mogą mu zabrać ziemię, i to tylko w takim razie, jeżeli nie ubezpiecza ją prawo tak zwane: „homestead“[8]. Przypuśćmy jednak, że mogą mu zabrać ziemię całkowicie, to i cóż? O piętnaście, dwadzieścia lub pięćdziesiąt mil, znajdują się całe tysiące akrów oczekujących na kolonistów, kwestya więc tylko w tém, by zabrać rodzinę, udać się tam, wyrąbać las, zbudować dom, ot i gotowe nowe schronienie. Nie potrzebuję dodawać, że dawne długi nie mogą być przeniesione na świeżo założoną hipotekę.
Ale nawet, nie zajmując nowéj ziemi, zbankrutowany farmer ma przed sobą tysiące zajęć do wyboru. Może się nająć jako robotnik, czy to w polu, czy w mieście; wszędzie nie on potrzebuje szukać, ale jego szukać będą, przyczém zapłata jaką mu zaofiarują, wystarczy z pewnością na opędzenie potrzeb jego i jego rodziny.
Zapewne że Stany zachodnie, a między niemi i Kalifornia, w szczególnie szczęśliwych pod tym względem znajdują się warunkach. Na wschodzie, bieda może bardziéj zbliża się do europejskiéj; nigdzie jednak nie dochodzi do tego stopnia, dla téjże saméj wiecznie przyczyny, to jest małéj liczby ludzi w stosunku do obszarów ziemi.
A teraz, jakże chcecie, żeby człowiek oświecony i stosunkowo rozwinięty, który ma prawa obywatelskie, który czuje się bezpiecznym i równym każdemu innemu który ma przytém co jeść, pić i w co się ubrać, porzucał dobrowolnie tę dogodną ze wszech miar pozycyą, a wchodził na ciernistą i niepewną jutra drogę występku? Musiałby to być chyba czarny charakter „par principe,“ taki, jaki widujemy na deskach teatralnych. Ale takich wszędzie jest niewiele. Nie mówię, że zbrodnie i przestępstwa nie zdarzają się w Stanach Zjednoczonych! Owszem, zdarzają się tu, jak i gdzieindziéj, ale podczas gdy w Europie są one po największéj części wypływem nieszczęsnego położenia socyalnego, tu prawie wyłącznie rodzą się z indywidualnych namiętności, nie zaś z ciemnoty, albo nędzy; nie potrzebuję zaś dowodzić, że ta ostatnia kategorya przestępstw, wszędzie o sto procent od pierwszéj jest większą.
Na mocy tego, z krédką w ręku i cyframi na papierze, można przekonać siebie i drugich, że społeczeństwo amerykańskie moralniejsze jest, niż jakiekolwiek europejskie.
Nakoniec, słówko jeszcze, co do czystości obyczajów. W miastach, moralność pod tym względem, przecięciowo wzięta, zapewne niewiele wyżéj stoi niż w Europie, a w tych gdzie przewagę ma napływowa ludność chińska, może nawet i niżéj. W ogóle jednak, chłodny przyrodzony temperament narodu, nie dopuszcza zbytnich nadużyć, życie zaś młodzieży, przepełnione ruchem, pracą fizyczną i gimnastyką, dzielnym jest przeciw rozpuście hamulcem.
Takie są cechy i przymioty tego społeczeństwa, które z początku raziło mnie, a które teraz, im więcéj i głębiéj poznaję, tém więcéj uczę się je szanować. W wywodach moich starałem się być objektywnym i o ile możności ścisłym; nie są więc one wynikiem ani optymizmu, bo o to nikt mnie jeszcze dotąd nie posądzał, ani wreszcie z góry powziętéj sympatyi do instytucyi tutejszych. Rozumiem jasno, że niemasz instytucyj bezwzględnie i jednakowo wszędzie dobrych. Wszelkie urządzenia społeczne wtedy są dobre, kiedy są najodpowiedniejsze usposobieniu narodu, jego obyczajom, tradycyom; wreszcie kiedy zapewniają największy rozwój społeczny; złe zaś wówczas, kiedy ten rozwój hamują, i kiedy chcą pozostać formą niewzruszoną i wieczną; wtedy nawet, kiedy już treść wewnętrzna innych zewnętrznych kształtów wymaga.
Oto jest moje rozumienie rzeczy. Z drugiéj strony jednak sądzę, że przypatrując się instytucyom amerykańskim, i widząc je w prawdziwém świetle, można wiele skorzystać, wiele się nauczyć, wiele przesądów i nędznych pretensyjek zapomnieć; nakoniec zyskać umiejętność szerszego na świat spoglądania i otworzyć na oścież duszę uczuciom humanitarnym, godnym XIX wieku i postępowéj filantropii.
Oprócz tego zauważyłem, że korrespondencye pisane ztąd do naszych dzienników, jakkolwiek pisane nieraz z wielkim talentem, z natury rzeczy, jako czasowe, muszą się czepiać raczéj zdarzeń i wypadków przemijających, faktów zewnętrznych, chwilowych położeń politycznych, to jest owéj „silvae rerum,“ która jest raczéj objawem i wykwitem życia, nie zaś jego zasadą. Ja, nie krępowany terminami w przesyłaniu moich listów, mogę wolniéj robić spostrzeżenia, pomijać okoliczności zewnętrzne, a dopytywać się do ich przyczyn: słowem, mogę badać istotę rzeczy, „das ding in sich,“ jakby powiedział stary Kant, i spostrzeżeniami dzielić się od czasu do czasu z czytelnikami, choćby tylko w sposób fejletonowy, niewyczerpujący i ulotny.
O literaturze i sztukach pięknych w Ameryce, późniéj pomówię z czytelnikami, ponieważ przedmiot wart, aby mu osobny list poświęcić. Nawiasowo jednak powiem, że rozwój, tak literatury[9], jak i sztuk pięknych w Stanach Zjednoczonych, nie doszedł jeszcze do tych wyżyn, na których stoi w Europie. Henryk Tomasz Buckle, w swojéj Historyi cywilizacyi w Anglii, robi uwagę, że literatura i sztuki piękne poczynają istnieć i kwitnąć w daném społeczeństwie wtedy dopiéro, kiedy toż społeczeństwo poczyna gromadzić bogactwa[10]. Zdanie to możnaby wyrazić jeszcze inaczéj, a mianowicie tak, że rozkwit ów zaczyna się dopiéro wówczas, gdy, po pierwsze: cywilizacya ukończy walkę z naturą i ujarzmi ją, a powtóre, gdy poczyna czuć pewien przesyt życiem i światem realnym. W Ameryce nie ma jeszcze miejsca ani jedno, ani drugie, zapotrzebowania więc estetyczne na ogół wzięte, są niewielkie; takie zaś, jakie istnieją, zaspakaja przytém, prócz miejscowéj, i pobratymcza literatura angielska. Zresztą o tém późniéj, teraz zaś przejdziemy do kwestyi, która o tyle z literaturą i piśmiennictwem stoi w związku, że robi w nich od kilku lat niezmiernie wiele gwaru i hałasu, to jest do kwestyi emancypacyi kobiét w Ameryce.
W Europie powszechne jest mniemanie, jakoby emancypacya kobiét nigdzie nie znajdowała takiego urzeczywistnienia w praktyce, jak w Stanach Zjednoczonych. Ja sam byłem pewny, że znajdę tu mnóstwo kobiét, doktorów, adwokatów, urzędników, nawet duchownych; że przynajmniéj spotkam ich wiele poświęcających się poważnym naukowym badaniom; niechby wreszcie, bawiących się tylko w pozory emancypacyi, które, mimo swych śmiesznych i ekscentrycznych form, zdradzają zawsze jakiś prąd ogólny. Tymczasem rzeczy mają się inaczéj. Nauczanie elementarne jest tu istotnie przeważnie w rękach niewiast, które na tém polu oddają nieobliczone usługi społeczeństwu, ale jeśli przez emancypacyą będziem rozumieć wyższe specyalne kształcenie się kobiét, i udział w obowiązkach publicznych, spełnianych gdzieindziéj przez mężczyzn, to można powiedzieć, że mniéj tu zrobiono pod tym względem niż w Europie.
Istnieje tu możność emancypacyi. Amerykanie mają jeden nieoszacowany przymiot, to jest: odwagę próbowania wszystkiego, co tylko przedstawia się, jako teorya dążąca do ulepszeń życia ludzkości i postępu. Jeśli tylko taka teorya nie jest oczywistém, bijącém w oczy głupstwem, jeśli znajduje swoich stronników, wyradza naukowe spory, ma za sobą jakiekolwiek dane: wówczas otwierają jéj nareszcie wrota do praktyki.
U nas, gdzie opinię publiczną wytwarzają kanapy, ile razy pojawi się jakaś nowa myśl z zagranicy, natychmiast podnosi się taki wrzask, takie larum, że trzeba mieć chyba odwagę graniczącą z zuchwałością, by jakąś reformę lub w ogóle coś niebywałego chcieć wprowadzić. Ale w Ameryce, na rumaku wyobrażającym postęp, nie jeżdżą bez siodła dewotki: chcesz próbować to próbuj: tak było i z emancypacyą.
Opinia dała jéj z góry sankcyą, a sankcyi państwowéj nie potrzebuje tu nikt i nic. Państwo może zabronić jakiéjś praktyki, jeśli ona sprzeciwia się moralności, publicznemu bezpieczeństwu i t. d., ale pozwoleń nie udziela.
Ruch więc rozpoczął się swobodnie i ogarnął umysły. Poczęły zbierać fale, góra jęczeć, i urodziła się... mysz.
Jednem słowem, emancypacya w takiém znaczeniu w jakiém ją określiłem, nie weszła w życie.
W New-Yorku, panna, jeśli się nie mylę, MacCleftan jest pułkownikiem; w Stanie Wyoming kobiéta jest duchownym; zapewne znajdzie się także kilku adwokatów; w uniwersytetach tu i owdzie trafi się rodzaju żeńskiego student; ale już sam ten rozgłos owych osobistości, który dochodzi aż do Europy, wskazuje że są to wyjątki, po największéj części indywidua obdarzone przytem chorobliwą fantazyą, za któremi ogół kobiét wcale nie idzie, a które opinia, przy całéj swojéj tolerancyi, wyśmiewa.
Proszę bowiem: cobyście powiedzieli o kobiécie-duchownym, któraby spowiadała swego męża? albo jeszcze więcéj: o żeńskim pułkowniku? A gdyby tak w razie wojny takiemu pułkownikowi przyszło nagle prosić nieprzyjaciół o zawieszenie broni, z powodu spodziewanego powiększenia się o jednę niewinną istotę sztabu? Takie kłopotliwe położenia wodzów wpłynęłyby może skuteczniéj na złagodzenie okropności wojny, niż konferencye brukselskie. Chociaż nie! Świadomi rzeczy mówią, że widok tego wydającego sopranem rozkazy pułkownika, i jego plastyczne kształty, równie plastycznie rysujące się w obcisłym ubiorze żołnierskim, dziwnie dodatnio wpływają na zapał żołnierzy.
Ale dosyć żartów. Chcę mówić, że emancypacya nie weszła w życie w Ameryce, i że w ogóle w pracach i obowiązkach społecznych, kobiéta niewielki tu bierze udział. Powiedzą mi na to, że w Stanach wschodnich, np. w Nowéj Anglii, kobiéty pracują w fabrykach. Prawda, ale ileż kobiét, a nawet i dzieci, pracuje w fabrykach w Europie. W Wielkiéj Brytanii, np. rząd musiał ograniczać liczbę godzin pracy dla kobiét i dzieci w zakładach rękodzielniczych; toż samo działo się i gdzieindziéj, o czém czytelnik może znaleźć wiadomość u pierwszego lepszego ekonomisty. Wypada z tego, że i pod tym względem w Ameryce nie istnieje żadne wyjątkowe położenie, i że przeciwnie, nawet w przemyśle, kobiéta tu bierze mniejszy udział niż w starym świecie. Daléj kobiéty obesłały tu wystawę dziełami rąk swoich, które to dzieła pomieszczone są w tak zwanym oddziele kobiécym. Na wystawach europejskich nie było osobnych oddziałów kobiécych, ale nie wypada z tego, aby tysiące nadesłanych przedmiotów nie pochodziły z rąk kobiecych. Czyjémże dziełem są wszystkie koronki, tak podziwiane przez cały świat? mnóstwo przedmiotów galanteryjnych, hafty częściowe i gobeliny, wyroby porcelanowe, jedwabne, tkackie, stroje kobiece i t. d. We wszystkiem tém albo wyłącznie, albo pół na pół widzimy rękę kobiécą. Trudno zaprzeczyć, że stan robotniczy ma bez porównania więcéj przedstawicielek w pierwszém lepszém fabryczném społeczeństwie w Europie, niż w Ameryce. Ale zresztą udział ten w przemyśle nie może być policzony na karb emancypacyi. W Europie jednakże znajdujemy kobiéty służące po biurach telegraficznych i pocztowych, w kassach rządowych i prywatnych: tu tego niéma prawie nigdzie. Liczba kobiét zecerek w Europie także jest większą. Słowem, nigdzie nie spotykam tu takiego udziału kobiét w obowiązkach męzkich, któryby zasługiwał na ów rozgłos i na owe pojęcie o emancypacyi w Ameryce, jakie co krok napotykamy u nas w książkach poświęconych sprawie kobiecéj i w ulotnych artykulikach dziennikarskich i broszurowych zatytułowanych: „Słówko w sprawie kobiecéj,“ „Kilka słów,“ „Jeszcze słówko,“ albo w rozmaitych „Ziarnkach społecznych,“ których, mówiąc nawiasem, nikt dziobać nie chce.
Pozostaje więc nauczycielstwo, nauczycielstwo, i nic więcéj. Udział to wprawdzie co się nazywa: wielmożny, ale nie wypłynął on z ruchu emancypacyjnego i prawie za emancypacyą tak określoną, jak określiłem ją wyżej, uważany być nie może. Zresztą, gdybyśmy nawet i poczytali go za objaw emancypacyi, jest to dopiéro jeden zawód, jeden kierunek, pierwszy krok, od którego do powszechnego wzięcia udziału w pracach i obowiązkach jeszcze daleko.
Tymczasem w Europie sądzą, że ów powszechny udział jest faktem już spełnionym.
Nakoniec co do specyalnego kształcenia się kobiet.
Istnieje możność takiego kształcenia się: zakłady naukowe są otwarte; nic nie stoi na przeszkodzie przyjmowaniu kobiét na fakultety prawne, medyczne; ale swoją drogą bardzo ich mała ilość z tych praw korzysta. Wieści krążące w Europie o zakładach tutejszych naukowych, wyłącznie żeńskich, są do wysokiego stopnia przesadzone. Takie instytucye, jak np. tak zwana akademia Vassara, daléj rozmaite kolegia w New-Yorku, Washingtonie, Bostonie, Filadelfii, uważane są powszechnie u nas za jakieś uniwersytety, równe przynajmniéj wszechnicom niemieckim. Jestto, jak amerykanie mówią: „humbug.“ Skoro tylko zbiorę dostateczną ilość materyałów, poświęcę tym żeńskim akademiom osobny list; tymczasem zaś powiem, że o ile dotąd mogłem rzecz zbadać, są to tylko wyższe pensyonaty, których program zresztą naukowy daleko jest obszerniejszy na papierze niż w rzeczywistości.
Kobiéta powszechnie kształci się tu razem z mężczyzną, temu zaprzeczyć nie można; ale kształci się tylko w zakładach naukowych niższych, które dają rozwinięcie umysłowe ogólne, nie zaś specyalne przygotowanie do jakiegoś zawodu. Większość mężczyzn z zawodami temi obznajmia się późniéj, bądź w zakładach specyalnych, bądź, co najczęściéj przez samą praktykę: ogół kobiét zaś nie idzie daléj, i zwolna zapomina tego, czego się uczył w szkołach.
Rzecz to według mego rozumienia zupełnie naturalna. Udział kobiét w nauce i obowiązkach społecznych, nie wszedł w życie w Ameryce, bo wéjść nie mógł. Wszelka teorya może się zmienić w rzeczywistość, nie tam jedynie gdzie nie znajduje przeszkód państwowych, ale tam gdzie odpowiada prawidłowéj i tak niezbędnéj jak chléb potrzebie. Tam gdzie kobiét jest więcéj niż mężczyzn, gdzie tysiące ich nie wychodzi za mąż, a nie wyszedłszy nie może na chleb zarobić: tam nacisk kobiét szukających nowych sposobów do życia, będzie tak silny, że tego parcia nie wytrzymają żadne tamy i emancypacya musi przejść w życie, jako konieczność. Ale w Ameryce istnieją zgoła inne warunki. Kraj jest jeszcze mało zaludniony, a powtóre bogaty. Wspomniałem już o wielkiej przecięciowo wziętéj zamożności tego narodu. Ziemia i pierwsze potrzeby życia są tanie, a praca droga; każdy więc mężczyzna pracując sześć godzin dziennie[11], zarabia z łatwością nietylko na utrzymanie własne, ale i rodziny. Co więcéj: dzieci jak ongi u izraelitów, są tu prawdziwie błogosławieństwem Bożem, doszedłszy bowiem do pewnych lat, przedstawiają cenną siłę roboczą.
Z drugiéj strony, ten kraj bogaty we wszystko, jest ubogi tylko w kobiéty. Nie mam pod ręką statystyki ludności Stanów, jestem jednak pewny, że z wyjątkiem może kilku Stanów wschodnich, liczba mężczyzn, na ogół wziąwszy, w całych Stanach przewyższa kilkakrotnie liczbę kobiét, w niektórych zaś południowych i zachodnich, stosunek ten ma się tak, jak 5 do 1. Skutkiem tego każda kobiéta ma tu przynajmniéj 5 na 1-ną daną, że wyjdzie za mąż, i że znajdzie w pracy męża zaspokojenie potrzeb nietylko koniecznych, ale nawet i do pewnego stopnia zbytkowych.
Zdarzało się, że rodziny polskie, rossyjskie, czeskie, dość licznie osiadłe w Kalifornii, nie mogąc przywyknąć do powszechnéj tu zupełnéj równości w stosunkach ze służącemi, sprowadzały proste wiejskie dziewczyny z ojczyzny. Radość z takiéj służącéj bywała początkowo wielka, ale cóż gdy nietrwała, po kilku bowiem miesiącach zjawił się jaki gentleman, rzemieślnik, robotnik, farmer, oświadczał się miss Kaśce, Maryśce lub Jagnie, i zaślubiał ją, a zaślubiwszy, stroił potem w jedwabie i aksamity. Lady Kaśka, która przywykła była w domu cebrem na powyrku wodę nosić, tu huśtając się na biegunowém krześle, szybko oswajała się z pozycyą i w krótce nie różniła się niczém od innych „ladych.“ Sam poznałem kilka takich dam: niektóre zapomniały już rodowitego języka, w ogóle jednak z rozczuleniem słuchały swojskiéj mowy, odpowiadając mi co chwila: „jest kochany panie!“ co miało znaczyć: „tak (yes!) kochany panie!“
Owóż wypada z tego, że kobieta wié tu, iż nie pracując, nie tylko z głodu nie umrze, ale będzie miała z czego żyć, nawet pod pewnym względem wykwitnie. Taki stan rzeczy objaśnia wszystko.
Tak do nauki, i do chwytania się za rozmaitą pracę, skłaniają ogół ludzi nie jakieś powody idealne, ale głównie potrzeba; tu zaś potrzeba ta nie istnieje. Bądź co bądź, bujać się na krześle z biegunami a inaczéj mówiąc: żyć wesoło i bez troski, przyjemniéj jest niż wytężać umysł lub muskuły. Cóż więc dziwnego, że tu kobiéty wybierają to pierwsze.
Mówiąc wyłącznie o Kalifornii, muszę wyznać, że tu kobiéty usuwają się od takich zajęć, które gdzieindziéj wyłącznie w ręku kobiecém pozostają. Po wsiach np., mężczyzna doi krowy, w wielu farmach widziałem mężczyzn zamiatających izby; tam zaś gdzie dom jest zamożny aby utrzymać chińczyka, całe gospodarstwo kobiece spoczywa na jego barkach. Poczciwy i nie wyczerpanéj poczciwości „John“ jest niańką, kucharką, ogrodnikiem, pani zaś domu kołysze się na krześle, przyjmuje gości, ubiera się, pieści swoje rozpuszczone jak dziadowski bicz „baby“ (bebe), i oto całe jéj zajęcie.
Ogólnie kończę te kilka słów o emancypacyi tém: istnieje jéj możność a nie istnieje potrzeba, zatem niéma i praktyki. Ale w Europie biorą możność za praktykę, i dla tego w pojęciu o amerykańskiéj kobiécie powszechnie się mylą.
Jeszcze kilka słów dla dopełnienia obrazu.
Nigdzie może na świecie nie jest tak wygodnie kobiecie jak w Ameryce. Prawodawstwo ją kokietuje, obyczaj daje jéj wolność, opinia osłania ją nawet wtedy, kiedy broi, mężczyzna ją rozpieszcza. Jest to ogólna cecha rassy anglo-saksońskiéj, ów szacunek dla kobiét, ale w Ameryce dochodzi on jeszcze wyżéj niż w Anglii. Może dlatego kobiéta jest tu potrochu zepsutém dzieckiem. Gdyby mi jednak kazał ktoś porównać ją pod względem intelligencyi, rozwinięcia umysłowego i uobyczajenia z kobiétą europejską, znowu spytałbym przedewszystkiem, z jaką kobiétą europejską mam ją porównać? bo tu takich różnic jak w Europie niemasz wcale. Weźmy np. nasze stosunki. U nas dama i chłopka, salonowa panna i wiejska dziewczyna, to dwa światy, a przynajmniéj dwa bieguny.
Może ktoś spytać, dla czego biorę takie ostateczności? — odpowiem na to: bo mi się tak podoba; bo nie ja wynalazłem te ostateczności, ale one istnieją w społeczeństwie. Otóż u nas salonowa panna mówi z wyjątkiem polskiego, Bóg wié wieloma językami, bo miała od dzieciństwa guwernantkę „z językami;“ grywa na fortepianie, umie rozmawiać o literaturze i sztukach pięknych z nieopisanym urokiem, o który téż głównie chodzi. Umysł jéj giętki i rozwinięty; jeśli jéj się podoba pozować na wyjątkową naturę, potrafi przysłonić tajemniczą chmurką swą uperfumowaną duszę. Umié także nizać znaczące półsłówka na nitkę rozmowy o niczém, jak paciorki. W gęstym lesie subtelnych odcieni słów i uczuć porusza się tak swobodnie jak w domu. Na pierwszy rzut oka ocenia naturę, siłę i zręczność przeciwnika bez zakładania lewą ręką na nos okularów, jak to uczynił w Panu Tadeuszu Maciek stary; nie napróżno przecież dla wprawy rozkochiwała w sobie wszystkich kuzynków i wszystkich guwernerów swoich młodszych braci. Wogóle: jest sprytna, wyostrzona na towarzyskim pasku życia jak brzytwa, wprawdzie nieuczona, ale psychologicznie i estetycznie do najwyższego stopnia rozwinięta.
Może być przytém zła lub dobra, szlachetna lub nieszlachetna, to już rzecz jéj wychowania i sumienia, w każdym razie jest istotą wysoce inteligentną. Kreśląc ten obraz kłaniam się tém samém wielu moim dawniéjszym i nowszym znajomościom. Czy im to: tém samém zrobi przyjemność, czy przykrość, nie mam czasu się zastanawiać, przechodzę bowiem do drugiéj ostateczności, to jest do wiejskiéj dziewczyny. Ta Chloe z czerwonemi nogami, chodzi boso po rżysku i dlatego ma różę w kostce; pija wódkę zasłoniwszy się kilimkiem, i na wszelkie pytania odpowiada wiecznie jedno: „kaj się wstydom!“ Sielankowa ta wstydliwość nie stoi zresztą na przeszkodzie pewnym również sielankowym zajściom na świeżém sianie. To tyczy się uobyczajenia. Chloe nie umie przytém czytać, pisać; nie rozumie absolutnie co się koło niéj dzieje, a świat w jéj oczach odbija się tylko zewnętrznie, tak jak niebo w wodzie. Do jéj mózgu nie dochodzi nic. Teraz tedy z jakąż kobiétą mam porównać amerykankę? Powiecie z przeciętną: to się znaczy nie istniejącą w rzeczywistości; wreszcie bądźcie łaskawi to przecięcie uczynić, bo ja go zrobić nie umiem. Jeśli chodzi o przeciętną amerykankę, to inna rzecz. Wyłączywszy sawantki i kilkaset indywiduów, które podróżując po Europie wyrobiły się na kobiety europejskie, wezmę pierwszą lepszą i powiem: oto typ. Otóż powtarza się toż samo, o czém mówiłem pisząc o oświacie w Ameryce. Brak tu tak wybitnych różnic jak u nas. Rozwinięcie umysłowe i uobyczajenie nie są tu arendą jednéj tylko klassy. Każda kobiéta umie tu czytać, pisać, czytuje gazety, ma jako tako rozwiniętą głowę, wszystkie ubierają się jednakowo, t. j. przynajmniéj jednym krojem i jedną modą: wszystkie nie różnią się zbytecznie obyczajami, t. j. tak pod względem intellektualnym, jak i estetyczno obyczajowym stoją niżéj od niewielu naszych kobiét, a wyżéj od całéj massy.
Ale na podróżnikach, którzy, jak się to najczęściéj zdarza porównywają tutejsze kobiety wyłącznie z jedną tylko klassą kobiét w Europie, robią one powszechnie ujemne wrażenie. Oto dlaczego np. panna Krystyna Narbutt malowała tak sadzami tutejszy świat kobiecy. Zupełnie pojmuje, że świat ten musiał jéj się wydawać dość sobie ciemny, prostacki i wogóle: mauvais genre. Horainowi, gdyby również baczył w porównaniach tylko na nasze kobiéty świata wyższego, amerykanki także nie przypadłyby do smaku; ale Horain nic złego o nich nie napisze, bo to niestrudzony wyznawca i czciciel płci pięknéj.
Co do mnie, oddawszy wszelką sprawiedliwość lepszéj proporcyi w oświeceniu kobiet w Stanach Zjednoczonych, daleki jestem od tego, abym je miał stawiać za wzór kobiétom europejskim oświeconym. Powiem nawet, że amerykanki mają wiele ich wad, ale nie mają wielu ich przymiotów. Więc naprzód, na ogół wziąwszy, mniéj są pracowite, mniéj zajmują się domem, gospodarstwem domowém i kuchnią, skutkiem czego kuchnia amerykańska znajduje się w stanie dość opłakanym. Powtóre, zamiłowanie strojów dochodzi tu do jeszcze wyższego chyba stopnia. Dlatego téż nawet na bulwarach paryzkich nie można zobaczyć tylu wspaniałych tualet damskich, ile się ich widzi na Nowojorskim Brodway, lub na Kerney w San-Francisco. Moda, jak już wspomniałem jest tu jednakowa dla wszystkich, i ubranie służącéj lub wieśniaczki różni się od ubrania milionowéj kupcowéj lub żony wysokiego urzędnika, tylko ceną i gatunkiem materyału, nie zaś krojem.
Tak wystrojone kobiéty, dziwnie wyglądają obok mężczyzn, nie przywiązujących do ubioru żadnego znaczenia. Można powiedzieć, że rękawiczki i frak są rzeczą prawie w Ameryce nieznaną. Wiadomo wam zapewne, iż prezydent Grant występował na uroczystości otwarcia wystawy w surducie i bez rękawiczek. Podczas gdym bawił w Anaheim, w południowéj Kalifornii, przyjechał do tego miasteczka cyrk francuzki. Oczywiście, cała okolica zjechała się na tę uroczystość. Otóż trzeba było widzieć miejskie i wiéjskie „ladies“ wystrojone według żurnalów, uczesane w koki i loki dekoltowane, upudrowane, urękawiczone, idące na wieczorne przedstawienia, pod rękę z mężami o ogorzałych twarzach, ubranymi, tylko w buty, spodnie i bawełniane koszule, bez kamizelek i surdutów.
Ale tak dzieje się tu wszędzie. Mężczyzna estetyczne swe instynkta zaspakaja tu strojąc żonę. Zadawalnia go to zupełnie.
Znajomość francuzczyzny uchodzi między amerykańskiemi kobiétami również jak i u nas za szczególniejsze znamię dystynkcyi i dobrego tonu, nie jest jednakże rozpowszechnioną. Każda kobiéta gdy mowa jest o języku francuzkim, wypowie niezawodnie stereotypowy frazes: „it is very sweet language“ (it is very swit lingwicz: to jest bardzo słodki język); co więcéj, każda prawie idąc za popędem mody, poczyna się uczyć po francuzku; ale napotkawszy pierwsze trudności, traci chęć i energią. Swoją drogą, między nie umiejącemi wcale tego języka, uchodzi za bardzo w nim biegłą, dopóki nie zjawi się jaki cudzoziemiec, i dopóki w rozmowie z nim nie pokaże się, że panna umie „very little“ (bardzo mało) po francuzku, które to „very little“ zwykle w rzeczywistości równa się zeru.
O literaturze, poezyi i sztukach pięknych, kobiéty tutejsze nie wiele mają pojęcia; przyczém poznanie literatur zagranicznych utrudnia nieznajomość obcych języków. Na talenta w edukacyi kobiét mniéj tu zwracają niż w Europie. Nie spotkałem kobiéty któraby znała rysunek lub malarstwo. Znajomość muzyki, na nieszczęście, więcéj jest rozpowszechniona, ale za to do najwyższego stopnia powierzchowna. Brak amerykankom i pracy, i muzycznych zdolności, i wreszcie estetycznego poczucia. Przeglądając nuty w różnych domach tutejszych, nie spotkałem się ani razu z Haendlem, Mozartem, Bethowenem, Szopenem, Lisztem, z mistrzami francuzkimi lub włoskimi. Wszędzie znajdowałem tylko jakieś walce, polki, marsz Georgia i... quousque tandem Catilina! „La priere d’une vierge“ Bądarzewskiej. Tutejsze dziewice grywają ową „la priére,“ jeżdżąc wraz z krzesłem wzdłuż klawiatury, wzdychając, podnosząc oczy; słowem zupełnie jak u nas, co ma oznaczać niewinność, idealność, panieńskie tęsknoty, fałszywy apetyt i tym podobne.
W obyczaju towarzyskim i rozmowach dziwnie się tu mięsza surowość purytańska ze swobodą, o jakiéj niemożemy nawet mieć pojęcia. Pod tym względem niéma na świecie bardziéj różnych towarzystw, jak amerykańskie i hiszpańskie (meksykańskie), którychto ostatnich poznałem wiele w połudnowéj Kalifornii. W towarzystwie hiszpańskiem, pierwszém prawie pytaniem i zupełnie poważném, jakie po zabraniu znajomości mężczyzna zadaje kobiécie, jest: Esta Usted enamorada?“ Czy jesteś pani zakochana? Jeśli kobiéta odpowiada: „Sicaballero“ wówczas grzeczność nakazuje wykrzyknąć: „jestem zgubiony!“ Ta poetyczna rassa, również jak wszystkie narody romańskie, miłość uważa jakby za dobrego geniusza, bez którego życie niewartoby było jednego reala, za pierwszą, najgłówniejszą, i tak niezbędną jak chleb powszedni potrzebę. Cóż więc dziwnego, że i mówi téż przeważnie o miłości.
W towarzystwie amerykańskiém rozmawiać tak nie uchodzi; ale natomiast częstokroć młoda panna pozwala tu sobie powiedzieć, skutkiem nieświadoméj siebie śmiałości, coś takiego, co mężczyzna biorąc rzeczy po europejsku, mógłby najopaczniéj rozumieć! Na pewnéj np. wycieczce poznałem dwie damy, nader, jak mi mówiono, dystyngowane: ciotkę, podobno autorkę jakichś poezyi, i siostrzenicę, piękną pannę, białą jak śnieg, z niebieskiemi oczyma i czerwonemi włosami. Rozmawiałem z panną przez tłómacza, nie umiałem bowiem jeszcze prawie nic po angielsku. Po chwili więc powiadam:
— Żałuję bardzo, że nie umiejąc języka pani, nie mogę z nią bezpośrednio rozmawiać.
— Nic nie szkodzi — odpowiada miss — jeśli pan chce, będę pańską nauczycielką.
— Pani, wdzięczność moja.... i t. d.
— Jednakże będę pana uczyć pod jednym warunkiem.
— Z góry przystaję na wszystkie; ale pod jakimże?
— Oto, jeżeli pozwolisz przy lekcyi uścisnąć od czasu do czasu twoją rękę.
Wyznaję, że obstupui! Gdyby to było w rozmowie we dwoje tylko, doprawdy, moja wrodzona zarozumiałość znalazłaby obszerne pole do przypuszczeń. Ależ było to powiedziane za pośrednictwem osoby trzeciéj, wspólnéj naszéj znajoméj, i głośno, w obec całego towarzystwa, jako zwykła uprzejmość: „sans consequence.“ Gdybym miał lat sześćdziesiąt, usłyszałbym toż samo. Tu obyczaj towarzyski na to pozwala.
Również przez taką tylko swobodę obyczajów, panującą obok purytańskiéj powagi, można wytłómaczyć istnienie tu tak zwanego stosunku: „flirtation“ (flirteszyn). Wyraz ten na polski język da się przełożyć przez umizgi, albo koperczaki.
Młody człowiek i panna stojąca ze sobą w takim, zresztą bynajmniéj nie sekretnym stosunku, widują się ze sobą sam na sam, ile razy im się podoba, chodzą we dwoje na spacery, podróżują nawet; słowem: są ciągle ze sobą i poznawają się wzajemnie. Jeżeli charaktery ich przystają do siebie, wówczas „flirtation“ zmienia się w związek małżeński; jeśli zaś nie, każde odchodzi w swoją stronę.
W Europie stosunek taki wywołałby niezawodnie mnóstwo skandalicznych następstw. Tu ich nie wywołuje. Z jednéj strony stoi temu na przeszkodzie chłodny temperament kobiét, w którym rozwaga przeważa nad uczuciem; z drugiéj opinia, która w danym razie całą odpowiedzialność zwala na mężczyznę i wyłącznie jego tylko podaje na ohydę publiczną; a nakoniec i prawodawstwo, które pod karą ogromnych summ pieniężnych, każe mu się żenić natychmiast, i słuszność przyznaje kobiecie nawet wówczas, gdy widocznie rzeczy się mają inaczéj.
Na tém zakończę szkic obecny. Z powodu swych rozmiarów, musi, on zapewne być niedokładny i niewyczerpujący; starałem się jednak unikać w nim rysów fałszywych, a przytém być o ile można objektywnym. Sądy moje może czytelnik uważać za premissy, z których niechaj wyprowadza takie wnioski, jakie mu się podoba. Co do mnie, powtarzam tylko, że nie zamykając oczu na ciemne strony tutejszego społeczeństwa im bardziéj i pilniéj mu się przypatruję, tém więcéj dostrzegam stron jasnych.
Nie chcę być niczém krępowany w przesyłaniu wam moich listów, ani czasem, ani porządkiem wrażeń. Pozwólcie mi być swobodnym, pozwólcie pisać mi o tém, o czém mi się podoba; przeskakiwać wypadki i zdarzenia, odłożyć np. opis mego pobytu w San-Francisco, Sacramento lub nad rzeką Kosumnes, a skokiem prawdziwie fejletonowym zaprowadzić was o całe setki mil daléj, w miejsca, które zamieszkuję i zwiedzam obecnie.
Przedewszystkiém jednak muszę was uprzedzić, że mam trochę cygańską duszę i nigdzie nie mogę zagrzać długo miejsca. Nie uwierzycie, jak mi było dobrze w dolinie Anaheimskiéj, w tym prawdziwym raju na ziemi, o którym śmiało można powiedzieć:
„Czy znasz ten kraj,
Gdzie cytryna dojrzewa?
Istotnie cytryna tu dojrzewa, a oprócz cytryn, jak u nas lipy, tak tam każdy dom tuli się pod zielone warkocze drzew pieprzowych, tamarynd, palm, ricinusów, oleandrów, winogradu, fig i drzew gumowych. Ciemne bluszcze o liściach wielkich, podobnych do klonowych, i inne pnące się rośliny, których nazw nie znam nawet, czepiają się tu każdego pnia, każdéj gałęzi, każdéj kraty w werandzie lub ścianie, tworząc nieprzebite festony i kopuły zieloności, pod któremi nawet w czasie godzin południowych panuje rzeźwy chłód. Nic milszego, jak siadłszy pod taką kopułą na biegunowem krześle, patrzeć z cienia na oświecone słońcem przestrzenie. Powietrze przesycone zapachem heliotropów, lilii, róż, kwiatów pomarańczowych i różnych innych, które tylko w tym klimacie wzrastają i mnożą się, upaja prawie. Na kwiatach kołyszą się motyle; od czasu do czasu zalatują kolibry, podobne do konika polnego o świetnych barwach, i zawisnąwszy koło kwiatu na drżących skrzydełkach, zanurzają kilkakrotnie w jego kielich swój długi, nakształt, igły dziobek. Ptaszek ten ma wszystkie ruchy owadu: kręci się jak motyl, nie siada prawie nigdy, a skrzydełka jego skutkiem niezmiernie szybkich drgań, wydają szmer podobny do skrzydeł szarańczy. Jestto „baby“ (bebe), czyli Beniaminek wszystkich ptaków, dlatego żaden z nich nie robi mu krzywdy; czychają na niego tylko brzydkie pająki, ale bebe walczy z niemi mężnie i bardzo często je pokonywa. Ludzi nie więcéj boi się niż każdy motyl, i kręci się często tuż nad ich głowami. Zresztą prowadzi sobie życie wesołe: na liściu pomarańczowym ma swoje gniazdko, ma co jeść, pić; nie płaci żadnych podatków: jest bogaty, niezależny, rozpieszczony i szczęśliwy.
Prócz kolibrów, widzisz tu mnóstwo innych ptaków. Szary z żółtą piersią pszczołojad, i wielki przytém zawadyaka, patrzy tylko, czy niema blizko jakiego drozda lub błękitnika, żeby zaraz z nim zrobić awanturę. Ale oto mądry drozd, czyli tak zwany przedrzeźniacz schował się dobrze w liście ricinusu, i z téj kryjówki drażni wszystkie stworzenia, naśladując ich głosy. Czasem zamiauczy jak kot, zaszczeka jak pies, czasem zakwacze jak żaba, to znów przyjdzie mu do głowy kaszlać, kichnąć lub rozśmiać się, jakby miał pomieszanie zmysłów. Sam umié śpiewać, ladaco, prawie tak ładnie jak słowik, ale śpiewa tylko w nocy, w dzień zaś woli przedrzeźniać innych. Indyanie nazywają go za to: ptak-małpa, ale lubią go także wszyscy, ma bowiem niewyczerpany humor. Jestto sobie Gavroche ptaków.
Czarne małe szpaki o szkarłatnych ramionach, napełniają powietrze zupełnie jakby dźwiękiem srebrnych dzwoneczków. W winogradzie smyrgają pstre przepiórki, między któremi samce mają rogi na głowie. Proszę zauważyć: samce tylko. Możnaby z tego wyprowadzić rozmaite złe wnioski o „konduicie“ samiczek, które téż wydają się płoche, zalotne i lekkomyślne. Jestto tém większą ich winą, że małżonkowie są o nie bardzo staranni. Gdy panie jedzą winogrona, panowie czuwają na straży: w razie zaś jeśli zbliża się jakiś kot, albo jaki literat warszawski, sławny zresztą pudlarz, zabłąkany aż w te strony, wykrzykują: „kot! kot“ i całe towarzystwo zmyka co sił na piechotę w pole między kaktusy, które jadowitemi swemi kolcami potrafią zatrzymać wszelką pogoń.
Ludzie tutejsi, z wyjątkiem owego literata, nie robią krzywdy ptakom, nawet bardzo smacznym; owszem kochają je i uważają za pożyteczne, ptaki te bowiem tępią wszelkiego rodzaju owady, których tu mnóstwo. Co się zaś tyczy literata, i ten rzadko bywa sprawcą jakiego nieszczęścia, ale za to napędzi częstokroć takiego strachu, że niech Bóg broni, témbardziéj, że nie wiedzieć, jak się go ustrzedz, i gdzie jest, a gdzie go niéma; — włóczy się bowiem po całych dniach po polach, winnicach, krzakach, słowem, gdzie go nie posiał tam wzrasta.
Na około Anaheim ciągną się przez całą dolinę, od gór aż do pasu stepowego pola nieuprawne, bo jeszcze nie zajęte przez nikogo, porosłe tylko kaktusami. Kaktusy te tworzą ogromne kępy, wyspy i jak gdyby całe lasy. Dochodzą czasem do kilkunastu stóp wysokości, bo liść jeden wyrasta z drugiego dopóty, dopóki roślina nie ugnie się pod własnym ciężarem. Latem kwitnie to wszystko śliczném purpurowém kwieciem, jesienią zaś wydaje owoce barwy sinéj, pokryte drobnemi kolcami, parzącemi jak pokrzywa, słodkie i tak kształtem jak smakiem do fig podobne. Owóż w tych kaktusowych lasach żyją całe tysiące zajęcy, ziemnych wiewiórek, kujotów, i borsuków. Cała ziemia tam podziurawiona jest jamami, w które co krok zapada noga wędrowca. Wszystkich tych zwierząt jest nieprzebrane mnóstwo, zajęcza jednak ludność jest najliczniejsza. Żadne prawo nie ogranicza wolności tępienia tych długo-uchów; szkody bowiem, jakie robią w polach są ogromne. Niszczą plantacye wszelkiego zboża i kukurydzy, psują drzewka ogryzając korę; pustoszą winnice, zjadając liście młodych szczepów: słowem są plagą, która mimo wszelkich środków zaradczych, ciągle równie dotkliwie czuć się daje.
Dlatego téż w Anaheim, w Santa-Ana, w Orenge i innych osadach, co wieczór słychać nieustającą kanonadę. Wszyscy mężczyzni, wszystkie chłopaki od lat czternastu, wychodzą dzień w dzień na zające i zabijają je bez liku. W Santa-Ana, za mojéj tam bytności, uczyniono na nie obławę i zabito ich w ciągu sześciu godzin, przeszło siedmset; jednakże następnego dnia, gdym wyszedł na polowanie, nie wydawało mi się aby ich było mniéj. Wszedłszy o zachodzie słońca między kaktusy, wszędzie naokół można spostrzedz sterczące uszy, wytrzeszczone oczy i groźnie poruszające się wąsy. Zdarza się, że gdy strzelisz do jednego, z pod liści i kęp wypada naraz ze wszystkich stron kilkunastu, a wtedy już strzelaj, ile dusza raczy, témbardziéj, że po pięciu lub sześciu skokach, nie uciekają daléj, ale siadłszy na tylnych łapkach, strzygą uszyma i rozglądają się w około. Nie potrzebuję dodawać, że strzelający po łacinie myśliwiec, otwiera wówczas szeroko usta, i sam nie wié co mu robić wypada.
Drugą takąż samą plagę stanowią wiewiórki ziemne i tak zwane gofry. Pominąwszy, że wiercąc dziury w polach, utrudniają uprawę, niszczą przytém mnóstwo zboża. Raz zadałem sobie pracę rozkopania jamy gofra, która ciągnęła się kilkanaście łokci pod ziemią. Cóż tam za korytarze, składy żywności, piwnice! Odkopawszy tylko niektóre, znalazłem kilkanaście funtów rozmaitego zboża i korzonków; nie dokopałem się zaś ani do piętr dolnych, ani do końca podziemi. Zdawałoby się, że ród tych szkodników powinien wyginąć. Ludzie mordują ich bez miłosierdzia; żywią się niemi borsuki i kujoty, czyli wilczki stepowe, polują na nie orły i jastrzębie, pożerają je węże: jednakże wszędzie są ich nieprzeliczone massy.
Zapuszczając się w wycieczkach na kilkanaście mil angielskich od Anaheim, spotykałem dość często, zwłaszcza za nadejściem nocy, kujoty. Są to zwierzęta zupełnie do naszych wilków podobne, tylko bez porównania mniejsze. Na ludzi nie rzucają się nigdy; są przytém bardzo lękliwe, tak, że w dzień nie pokazują się wcale. Nocą przebiegają między kaktusami, skomląc żałośnie i polując na zające. Zbliżają się także do mieszkań ludzkich, czychając na owce, gęsi, kury i t. p. Oczywiście, jeśli uda im się napaść na owcę, którą pasterze zapomnieli zagnać do koralla, jestto bal dla nich wielki, ale mordują ją zawsze w kilku, jeden bowiem nie dałby sobie rady.
Koza jest dla nich zbyt waleczna. Potrząsnąwszy groźnie brodą i zniżywszy głowę, rusza śmiało z rogami, choćby na trzech i czterech kujotów, którzy téż wkrótce sromotnie tył podają. W okolicach bardziéj zamieszkałych, gdzie mniéj jest zajęcy, główne utrzymanie kujotów stanowi kradzież. Kradną co się zdarzy, jedzą bowiem wszystko. Jeden z naszych rodaków, stary miner i traper, osiadły w Kalifornii od lat przeszło trzydziestu, opowiadał mi, że raz w nocy w górach Sierra-Nevada, wyciągnęły mu worek z sucharami z pod głowy, skutkiem czego zaalarmował cały obóz, myślał bowiem, że to indyanie zakradli się nocą do namiotów.
Postrzelony lub złapany we wnik kujota, daje tak dotkliwe dowody tchórzostwa, że nie podobna się prawie do niego zbliżyć; naciśnięty jednak przez psa, broni się rozpaczliwie tak, że tylko chart umié rozciągnąć go na miejscu. Oswajać nie próbował ich nikt, może z powodu przykrego zapachu, jaki wydają, a może, że i z natury zbyt są dzikie.
Borsuk za to oswaja się z łatwością. Mówię to z doświadczenia, mam bowiem sam jednego, który ani pod względem oswojenia, ani pod względem pojętności niczém się od psa nie różni. Przechodząc raz szarą godziną przez zarośla, spostrzegłem go o kilkanaście kroków od jamy, i zastąpiłem mu drogę. Zabawne to pękate stworzenie, samo nie wiedziało co zrobić; uciekać bowiem, z powodu nadzwyczaj krótkich nóg, nie może, w pobliżu nie było nigdzie drugiéj jamy, grunt zaś latem zbyt jest zeschnięty, aby się mogło zaraz zakopać. Otóż, z pomocą sznurka i zdjętego surduta, udało mi się po długiéj i walecznéj ze strony biédaka obronie, schwytać go wreszcie i zaciągnąć do domu. Był to młody, roczny może samiec, pokryty piękném futrem koloru szopów, z białym łyskiem na głowie i czarniawym pyszczkiem. Przez parę dni siedział zwinięty w kłębek w moim pokoju, mrucząc groźnie, gdym się do niego zbliżał, jadł jednak co mu było dać, gdy nikt na niego nie patrzył. W nocy robił wiele hałasu, biegając po pokoju i stukając olbrzymiemi pazurami o podłogę, jakby obcasami. W kilka dni potém stracił już dzikość, a w tydzień może, gdym się do niego zbliżył, przewrócił się nagle na grzbiet, a machając nogami i warcząc, począł okazywać swoję radość. Zacząłem się z nim bawić: dałem mu rękę, on zaś udawał że ją gryzie, zupełnie jak młody psiak.
Jestto stworzenie bardzo pojętne i łagodne, a przytém, jakkolwiek niecierpi wody, bardzo czyste. Porządku i obyczajności uczy się tak łatwo jak pies. Sypia zwinięty zupełnie w kłąb, tak, że nie widać mu głowy, a śpi tak mocno, iż mogę go taczać po pokoju. Skoro się rozbudzi, zwykłym sobie kołyszącym się chodem, kłusuje zaraz do kąta i zwija się nanowo. Z powodu swéj pękatości i swego niedołężnego chodu, ruchy ma ociężałe i śmieszne. Jestto skończony safanduła. Kiedy dostrzeże obcego psa, włazi natychmiast pod piérwszy lepszy sprzęt, ale wówczas biada psu, któryby chciał wleźć do jego kryjówki. Niezawodnie cofnie się z niéj pokaleczony i podrapany. W stanie dzikim, gdy psy opadną go z dala od jamy, przewraca się podobno na grzbiet, aby mieć wolne do obrony wszystkie cztery łapy, uzbrojone w straszliwe pazury. Ja jednak tego nie widziałem.
Ale borsuk ma jeszcze jednę szczególniejszą własność, która w tutejszych stronach zmienia się w nieoszacowany przymiot: oto nie szkodzi mu ukąszenie wężów, choćby najjadowitszych. Podczas gdy pies ukąszony przez grzechotnika, kona w męczarniach po upływie kwadransa, borsuk, gdzie spotka grzechotnika, natychmiast chrusta go z apetytem, nie dbając o ukąszenie.
Zresztą jak przekonałem się na miejscu, opowiadania o jadowitości grzechotników, nader są przesadzone. Myślę, że wschodnio-indyjski okularnik daleko jest jadowitszy. Najprzód grzechotnik, zwykle za obejrzeniem się człowieka, ucieka pośpiesznie, a powtóre słychać go z daleka — łatwo się więc uchronić. Widziałem kilku ludzi ukąszonych przez grzechotniki, którzy wyleczyli się dość łatwo. Doskonałym środkiem przeciwko jadowi jest amoniak; rana zalana i wytarta natychmiast amoniakiem goi się dość łatwo; amerykanie jednak mają jeszcze inne lekarstwo, polegające na tém, że ukąszony wypija natychmiast tyle wódki, ile się w niego zmieści. Ma to być niezawodny sposób.... żeby wyleczywszy się z ukąszenia, dostać zapalenia kiszek i umrzeć. Jednakże, wszyscy ukąszeni, których znałem, leczyli się wódką i żyją do téj pory.
Zresztą grzechotników wszędzie tu coraz mniéj: którego dojrzy ludzkie oko, ginie jak amen w pacierzu. Pręt lub bat najlepszą jest na nie bronią, wąż bowiem uderzony przedmiotém giętkim, rozpada się w kawałki. Prócz ludzi, tępią je także borsuki i inne stworzenia. Polując w zaroślach między kaktusami, koło Anaheim, częstokroć widywałem ptaki, wielkości małéj kury, upierzone naprzemian srebrno i błękitnie, które za zbliżeniem się do nich, uciekały nadzwyczaj szybko piechotą. O ile moje wiadomości zoologiczne pozwalają mi wnioskować, są to poprostu srebrne bażanty, ale amerykanie mówią, że te ptaki nie dobre są do jedzenia — przypisują im natomiast bardzo szacowne własności. Opowiadają, że ptak taki spotkawszy uśpionego węża, odłamuje kolczaste liście kaktusów i otacza go dokoła nieprzebytém kołem, wśród którego, wąż nie mogąc się z powodu kolców wydostać, umiera z głodu. Co do mnie, nie widziałem tego nigdy, i całe to opowiadanie uważam za wierutną bajkę, którą wymyśliły chyba same ptaki, dla uchronienia się od strzałów. Jakoż amerykanie nie strzelają do nich nigdy, i gniewali się na mnie, gdym jednego z nich postrzelił.
Ptaszyska te mają głos podobny trochę do naszych pawi i krzyczą po całych dniach w zaroślach i między kaktusami; jedzą zaś, jak sam to widziałem, nie żadne węże, ale owoce kaktusów.
Ale w błogosławionéj Anaheimskiéj dolinie niéma już grzechotników: jedynemi gadami są tu piękne rogate jaszczórki, należące do rodziny salamander, które nic nikomu złego nie robią, i które nieraz brałem w rękę. Niéma tu również ani niedźwiedzi, ani pum, ani jaguarów, ani wielkich i niebezpiecznych kotów dzikich; ani wreszcie nawet muskitów, téj plagi stron południowych. Są tu tylko palmy, migdały, pomarańcze i barwiste ptaki, i powietrzne kwiaty: motyle — i wieczna wiosna: uśmiechnięte bezchmurne dni i księżycowe noce, podczas których śpiewa jak słowik przedrzeźniacz, kołysząc się na gałązkach tamaryndy.
Najniebezpieczniejszemi istotami, dla młodych myśliwców, są tam chyba sinoritas hiszpańskie, odbijające się biało na ciemnem tle palm, jak zaziemskie zjawiska. Ale to jest niebezpieczeństwo, od którego się nie ucieka, ale na które idzie się na oślep, coś niby jak ćma na świécę. Owóż widzicie, że mi tam mogło być dobrze i było dobrze. Dla ludzi pozytywnych dodam, że tam brzoskwinie dochodzą takiéj wielkości, iż jednéj dwoma dłońmi nie obejmiesz; winogrona jak w ziemi chananejskiéj; a kto chce ich kupić mniéj jak sto funtów, temu powiedzą, żeby sobie poszedł do winnicy i zjadł darmo tyle ile mu się podoba. Jakże bo tu i sprzedawać, kiedy w czasie winobrania, sto funtów za dwadzieścia pięć centów się sprzedaje. Wobec mnóstwa dziczyzny — życie tanie: słowem: zestarzeć się tu można, jak mówił ktoś o południowéj Francyi, ale umrzeć niepodobna.
A jednak znudziła mnie sielanka, znudziły senority, znudził brak cieniów w obrazie, i pewnego pięknego poranku zabrałem mego psa, borsuka, młodego orła z przestrzelonem skrzydłem, słowem: całą moję menażeryą i pojechałem do Anaheim-Landing nad brzeg Spokojnego Oceanu.
Anaheim i Anaheim-Landing to jak niebo i ziemia. Piętnaście mil oddziela te dwa miejsca, a jednak, gdym przybył do Landing, zdawało mi się, że zwiedzam te krainy, na których przedsionku Dant wyczytał: „Lasciate ogni speranza.“ Grunt uroczéj doliny Anaheimskiéj, biegnąc ku morzu zniża się coraz bardziéj i staje się zapadłym. Roślinność ginie stopniowo. Miejscami przeświecają żółte piaski, miejscami słone bagna, nad któremi unoszą się roje muskitów: gdzieindziéj znów ujrzysz preryę, na któréj latem niema ani źdźbła trawki, ziemia zaś wygląda jak popękane klepisko. Nigdy ani jednego drzewa, a widok téj pustoszy témbardziéj ściska za serce, że w rozpaloném powietrzu, fata morgana łudzi ustawicznie wzrok najcudowniejszemi obrazami, które za zbliżeniem się nikną jak sen.
Dojeżdżając do Landing, widziałem niby Neapol: ogromne cudne miasto zatoczone półkolem nad szmaragdową zatoką, marmurowe pałace, wieże kościelne, grupy palm — w zatoce maszty i barwiste flagi, a wszystko to osnute błękitną, leciuchną mgłą, jak marzeniem. Lecz gdym dojechał na miejsce zjawiska, ujrzałem tylko wydmy piaszczyste. Zjawiska takie, jedne piękniejsze od drugich, ciągle majaczą przed wędrowcem: jestto gra rozpalonego powietrza i promieni słonecznych, padających na grunt pokryty solą jak śniegiem. W rzeczywistości, całe pobrzeże jest pustynią i jedną z najposępniejszych pustyń, jakie kiedykolwiek w życiu widziałem. Spytacie się może, dlaczego więc pojechałem do Landing? — oto Landing ma kąpiele morskie.
Nie myślcie jednak, żeby to była np. Ostenda z jéj wspaniałemi hotelami, z Kursalem, z Casino z dygą, z plażą, z orkiestrą Pana Singelé, z parkiem ostryg, z siedmnastoma tysiącami cudzoziemców, z pięknemi kobiétami, ze strojami, modą, przepychem i tém życiem gwarném, pyszném, a wyzłoconém — wcale nie. Anaheim-Landing jestto osada rybacka, gdzie znajduje się sześć chat, jeden bar, jak tu mówią, czyli po naszemu szynk, i oto wszystko.
Mieszkałem u właściciela tego szynku, Imć pana Neblunga, a sypiałem z nim razem w jednej izbie, do szynku przyległéj. W szynku po całych dniach rybacy grali w karty, a do uszu moich, podczas gdym pisał, dochodziły ciągle gniewliwe ich głosy: „Goddam you! goddam!“ i nic więcéj nie słyszałem jak tylko te: „Goddam“, oznaczające zły humor gracza, któremu nie idzie karta. Na drugi dzień pokazało się, że w Landing nie bardzo jest co jeść. Rano pijaliśmy czarną kawę, bo nie było mléka i jedliśmy morskie ryby, na obiad ryby i na wieczerzę ryby. Wykwintna to zapewne potrawa owe „turbot,“ flondry i t. p., ale gdy się to jada trzy razy na dzień przez parę tygodni, w końcu człowiek dochodzi do tego, że wolałby kawałek wołowiny. Brakło mi także towarzystwa, bo owi rybacy, jakkolwiek każdy z nich, pojedyńczo wzięty, tytułuje się „kaptem,“ byli to najprostsi ludzie, jakich widziałem w Ameryce. Co mi to za kapitan, który na ręku i na piersiach jest, według zwyczaju amerykańskich majtków, tatuowany błękitną i czerwoną farbą, w kotwicę i w rozmaite napisy. Jedynym nie tatuowanym człowiekiem z mężczyzn w Landing był mój gospodarz Max Neblung, osobistość ciekawa ze wszech miar i warta opisu. Jestto niemiec, który przez całe życie włóczył się po całym świecie. Ma dosyć wykształcenia, jest wielki frant i mówi mieszaniną wszystkich europejskich języków. Niéma kąta na świecie, gdzieby nie był. W Pekinie spędził cztery lata: utrzymuje, że należał do poselstwa; zdaje mi się jednak, że należał jako kucharz, posiada bowiem doskonale sztukę kulinarną. Potem był w Australii, gdzie kopał złoto. W Brazylii polował na jaguary; w Gwinei w Afryce na gorylle; — kłamie, jakby za to pobierał honorarya od wiersza. Jest zawołany próżniak; po całych dniach leży na sienniku i czytuje romanse, a rybacy tymczasem piją ile chcą jego piwa, i płacą mu także ile chcą. Rozmaite jego wiadomości z dziedziny historyi, a nawet literatury są istotnie zadziwiające. Raz rzekł do mnie:
— Sir! ja nazywam się Neblung, zatém pochodzę od Nibelungów.
Innym razem zdradził się ze znajomością Iliady. Ustępy Szyllera i Goethego deklamuje napamięć, a jednak czasem znów nie wié rzeczy najprostszych. Jest niezmiernie bezinteresowny, bardzo lekkomyślny i stale zakochany. Pierwszego dnia zaraz wyznał mi, że serce jego rozdarte jest na dwoje: między dwie siostry hiszpanki, z których jedna nazywa się Ameryka, a druga Słońce (Sol). Siostry te przyjechały w tydzień późniéj kąpać się do Landing, skutkiem czego Max stracił głowę zupełnie, wydał wszystkie pieniądze, jakie miał, na krawaty i pomadę, a potem piwo brał na kredyt z Anaheim.
Tacy ludzie tylko w Ameryce mogą się zdarzyć. Max, jak ów Laufen w komedyi Lubowskiego, nie potrafi ani jednego zdarzenia sklecić w jednym języku, ale prawie zawsze pomiesza niemiecki, francuzki, angielski, hiszpański, a czasem nawet i chiński. W Anaheim wszyscy lubią go bardzo, kredytują mu chętnie, chociaż nie jest zbyt wypłatny, i zapraszają na wszystkie strony, skoro się tylko pokaże.
Mnie jednak nudził swoją gadatliwością i przeszkadzał mi często pisać, zadając ustawicznie, jak dziecko, rozmaite pytania. Gdym go prosił, żeby siedział cicho, kręcił się jakby uwiązany. Wówczas brałem strzelbę i wychodziłem nad brzegi.
Zwierzyny w Landing niéma prawie żadnéj. Nocami tylko, po księżycu, skomlą kujoty, ale w dzień siedzą pochowane. Ptastwa za to morskiego miliardy, wszystko to jednak nie zdało się na pokarm, trąci bowiem tranem i rybą. Mogę powiedzieć, że główne moje towarzystwo stanowiły pelikany. Potężne te ptaki nietylko nie boją się ludzi, ale lubią i chętnie do nich się garną. Jestto wprawdzie miłość bez wzajemności, bo ludzie brzegowi w przeciwieństwie z farmerami tłuką je gdzie mogą: strzelają do nich z rewolwerów, zabijają wiosłami i tym podobnie. Pierwszego zaraz dnia, gdy wyszedłem na brzeg, zobaczyłem kilkanaście pelikanów ważących się na ogromnych skrzydłach o kilkadziesiąt stóp nad moją głową. Mając przy sobie broń, strzeliłem: jeden ptak okręcił się natychmiast w powietrzu i spadł ciężko na piasek. Gdym się zbliżył do niego, już gasnął, ale podnosił jeszcze głowę uzbrojoną potężnym dziobem i torbą, spoglądając na mnie jakby z wyrzutem.
— Przechodzisz do Nirwany, miły ptaku — rzekłem do niego — i niepotrzebnie życia żałujesz: wszyscy się tam znajdziemy.
Ale mimo téj filozoficznéj uwagi, było mi przykro i doznawałem darwinistycznych wyrzutów sumienia, po zamordowaniu tego dziobiastego bliźniego. Odtąd téż dałem pelikanom pokój, i kupiłem nawet moim kapitanom piwa, za obietnicę, że nie będą ich mordować.
Czasem siadałem w małą łódź, i płynąłem do pobliskich ławic piaszczystych, odległych zaledwie o kilkaset stóp od brzegu. Tam siadłszy na piasku, wsłuchiwałem się w to życie ptasie, gwarne, wesołe i swobodne. Tysiące mew siedziało na jajach, inne kwiląc krążyły nad wodami; pelikany siadały tuż koło mnie i pozakładawszy głowy na grzbiety, przypatrywały się filozoficznie wszystkiemu, jakby zastanawiając się nad porządkiem świata; wielkie kulony morskie brodziły po brzegach, i zmykając kłusem przed nadchodzącą falą, zdawały się znów ją gonić, gdy ustępowała na głębiny: wszystko jednak przedewszystkiém szukało żeru: jeść, podtrzymać życie; jeść i jeść: oto jedyna praca i jedyna troska bezwiedna tego świata. Gdy się w to wpatrzysz, a wsłuchasz, wydaje ci się, że ta walka o istnienie, że ta staranność w podtrzymywaniu życia, ta dziwna energia, niéma w sobie nic indywidualnego: że to objaw jakiejś ogólnéj zasady, świadoméj siebie, czy nieświadoméj, ale stanowiącéj istotę wszech-życia.
I znowu popadałem w ów panteizm, który, tysiące lat temu, śnił się już ludziom nad brzegami Gangesu, na górach Iranu i nad błękitnemi falami Archipelagu. Zdawało mi się, że ten świat ptaków, i moje żółte wyspy piaszczyste i fale płynące z gwarem i łkaniem z niezmiernych przestrzeni, i wiatr, który porusza głupie tłuste roślinki, rosnące na słonym gruncie: że to wszystko ma tylko jednę wielką duszę, że to jeden wielki Zeus grecki, któremu podobało się wziąć na się szatę, zwaną przez nas światem zjawisk.
Z marzeń podobnych budziłem się dopiéro, gdy słońce kryło się już pod wodą, a na mroczném wybrzeżu w Landing, zapalano latarnię morską. Wsiadałem wówczas w łódź i łagodny przypływ w cieśninie unosił mnie do drugiego brzegu. Potém, pogawędziwszy jeszcze z Maxem, szedłem spać, a raczéj oddawałem się na pokarm muskitom. Nieraz zbudziwszy się w nocy, myślałem sobie: być może, że w mądrym wszechświecie mają i muskity swoje prawa bytu, gdybym ja jednakże był je stworzył, stworzyłbym je tak, żeby zjadały wyłącznie Maxa nie mnie.
Świtaniem wstawałem do kąpieli. Nie myślcie, żeby tu kąpiel była równie spokojna i bezpieczna, jak nad brzegiem Bałtyku, albo morza Niemieckiego. Rekinów na całém pobrzeżu kalifornijskiém jest mnóstwo. Nieraz popłynąwszy z rybakami na pełne morze, widziałem podnoszącą się z toni potężną, ostro zakończoną płetwę i czarniawy grzbiet jednego z tych potworów, które, zwłaszcza pod wieczór, lubią igrać na fali, to pokazując się, to niknąc naprzemian. Pierwszego dnia kąpałem się z nożem w ręku, ale byłto zbytek ostrożności, rekiny bowiem nigdy nie zbliżają się do brzegu z obawy, aby fale nie wyrzuciły ich na piasek. Dla kąpiących się, bez porównania niebezpieczniejsze są inne stworzenia, zwane po angielsku: „steengris“ (nie wiem jak się pisze), a po polsku, zdaje mi się: raja. Jestto ryba płaska, okrągła, z wydłużonym ogonem, podobnym do ogona prosięcia. Owóż ogon ten opatrzony jest w kolec w kształcie szpady, po obu ostrych brzegach ząbkowany i nadzwyczaj śpiczasty. Ryba siedzi w piasku niedaleko brzegu, i gdy kąpiący się nastąpi na nią nogą, raja wbija mu kolec w piętę lub podeszwę. Rany takie goją się tak trudno i tak strasznie się jątrzą, że nadbrzeżni mieszkańcy więcéj obawiają się ukłucia rai, niż ukąszenia grzechotnika, i poczytują ją za jadowitszą od wszystkich wężów. Nie jest to prawda. Raja nie jest jadowita, rany zaś zadane przez nią, dlatego są niebezpieczne, że tak w podeszwie nogi, jak i w pięcie, schodzą się liczne sploty żył i nerwów. Gdyby przecie nie pięta, Achilles nie umarłby w kwiecie wieku.
Można się łatwo jednak od rai uchronić, robiąc hałas przy wejściu do wody. Co do mnie, widziałem ich kilka, ale nie ukłuła mnie żadna. Widziałem jednę schwytaną przez rybaków, która ważyła przeszło ośmdziesiąt funtów. Kolec jéj długi blizko na dwa cale, zachowałem na pamiątkę.
Przy brzegach owych ław piaszczystych, o których wspomniałem, znajduje się także wiele strasznych polipów, zwanych w zoologii: cefalopedy. Jestto galaretowaty potwór z dziobem papugi i długiemi wąsami, z pomocą których chwyta i wysysa ryby, kraby, młode foki, a nawet jak mówią i ludzi. Wiktor Hugo opisał go w swoich „Pracownikach Morza.“ Najczęściéj jednak spotykaném wielkiém stworzeniem wodném na pobrzeżach Kalifornijskich, jest lew morski: zwierzę istotnie wspaniałe i ze wszech miar na nazwę lwa zasługujące. W San-Francisco jest dom stojący tuż nad zatoką w północnéj stronie miasta, zwany Clife-House, w pobliżu którego sterczy z morza kilka skał granitowych. Owóż na tych skałach można widzieć zawsze całe setki olbrzymich lwów wygrzewających się na słońcu. Na galeryach domu, umyślnie na ten cel urządzonych znajdziesz zawsze mnóstwo podróżników, przypatrujących się przez szkła teatralne tym potworom, których ponury ryk napełnia powietrze. Stare samce z pomocą płetw, wspinają się z szybkością na skały; częstokroć walczą ze sobą, spychając się karkami z miejsc najlepiéj słońcem ogrzanych; czasem znów rzucają się nagle do wody, która rozpryskuje się w tysiące kropli pod ciężarem ich cielsk olbrzymich. Samice są barwy ciemnéj i o połowę mniejsze od samców; nie ryczą przytém, ale szczekają zupełnie jak psy; ryku zaś samców nie powstydziłby się nawet żaden lew afrykański.
Zwierzę to jednak, mimo groźnych pozorów, mimo paszczy uzbrojonéj w straszliwe kły, jest bardzo łagodne; nie napada nigdy na ludzi, i broni się chyba przywiedzione do ostateczności. Jest przytém bardzo pojętne i oswaja się z łatwością, czego dowodem lew morski znajdujący się w Wood-wards-Garden w San-Francisco, który na głos swego dozorcy, wynurza się z wody, włazi na skałę i chwyta w lot ryby, które dozorca mu rzuca. W Clifehouse strzelanie do tych zwierząt jest zabronione, ale i gdzieindziéj ludzie nie robią im krzywdy, ani bowiem mięso ich, ani skóra, nie na wiele są przydatne. Rekin rzuca się tylko na młode i na samice, gdyż stary samiec poszarpałby go swemi kłami na kawałki.
W Landing widziałem ich tylko kilku, ale strzelać nie mogłem, nie miałem bowiem ani kul, ani gwintowanéj broni, z gładkiéj zaś strzelby, szrótem lub loftkami, nic im zrobić nie można. Zresztą, mając nawet broń, nie chciałbym zawodzić ufności, z jaką zbliżają się do ludzi, ani zakłócać spokoju w jakim żyją. Wolałem chodzić po brzegach i zbierać muszle lub piękne gwiazdy morskie, których tysiące każdy odpływ osadza na piasku.
Czasem po całych godzinach przypatrywałem się roślinom morskim, również przez fale wyrzucanym. Niektóre z nich mają tak dziwne kształty, że i opisać ich niepodobna. Często, naprzykład znajdowałem roślinę mającą kształt bomby, z któréj przeciwległych końców wychodzą dwa ramiona podobne do kiszek kauczukowych. Jedno z tych ramion krótsze i grubsze dzieli się na kilka odnóg; drugie mające kilkanaście stóp długości, zwęża się stopniowo i kończy się cienkiemi wąsami, obejmującemi zawsze kamień. Jeden egzemplarz téj ciekawéj rośliny zachowałem, ale zczerniał mi na słońcu, wysechł i zmienił się nie do poznania.
Lubiłem także przypatrywać się w czasie połowów, rybom morskim. Nieraz zdawało mi się, że ktoś wysilał fantazyą, aby je tworzyć najdziwaczniéj. Niektóre z nich mają oba oczy z jednéj strony; niektóre kształt kuli pokrytéj kolcami; inne znowu mają usta prawie w środku ciała. Majtkowie przybywający z Południa pokazywali mi zasuszone małe rybki, mające głowę i kark konia. Nazywają je téż konikami morskiemi. W cieśninach, między ławami piaszczystemi i przy ujściach rzek, żyje znów dziwna istota, zwana Bernard-Pustelnik[12]. Jestto rak, mający całe ciało pokryte skorupą, z wyjątkiem ogona, który jako nagi i miękki, narażony jest na wszelkie wypadki i wszelkie zmienności losu. Ale mądry pan Bernard umié na to poradzić. Oto spotkawszy muszlę, wyjada ze środka ślimaka, w próżną zaś skorupę wsadza swoję słabą stronę, czyli ogon, który od téj pory ubezpieczony jest doskonale. Bernard nigdy już nie rozstaje się ze swoją skorupą, i wlecze ją wszędzie za sobą, chociaż w ogóle mało się porusza, ufny w to, że fale same przyniosą mu wszystko, czego do życia i pożywienia potrzebuje.
Mając wiele wolnego czasu, po całych dniach dopełniałem moje zoologiczne i botaniczne zbiory. Mam już tego pełny kufer, żałuję tylko, że niedostateczna znajomość nauk przyrodzonych nie pozwala mi ich uporządkować i pooznaczać odpowiedniemi nazwami. Ale cóż zrobić, kiedy nie umiem nic! Kto inny na mojém miejscu zebrałby tu prawdziwe skarby.
Po upływie tygodnia od chwili mego przyjazdu do Landing, przybyły wreszcie gorąco oczekiwane przez Maxa: senorita Ameryka i senorita Słońce. Max wynajął im domek rybacki, sam zaś pomadował się tak, że nie mogłem z nim wysiedzieć w jednym pokoju. Utrzymywał, że piękniejszych kobiét niéma na świecie. Istotnie, tak regularnych rysów nie widziałem nigdy, ale téż i takich piegów nie widziałem nigdy, Max zaręczał wprawdzie, słowem honoru, że w czasie pory dżdżystéj, to zejdzie, ale gdzie mnie tam było czekać pory dżdżystéj. Zacząłem więc z coraz większą tęsknotą spoglądać na dalekie błękitne góry, rysujące się na wschodnim krańcu widnokręgu, i zamykające ze wszystkich stron Anaheimską dolinę. Santa-Lucia, San-Bernardino, San-Jacinto! — same te nazwy miały dla mnie jakiś dziwny, pociągający urok; postanowiłem tedy skorzystać z pierwszéj lepszéj okazyi, aby się tam dostać. Czasem, późnym wieczorem, na górach tych połyskiwało coś, jakby łuna pożaru.
— Co to jest? — pytałem Maxa — czy to wschód księżyca?
— Nie — odpowiedział w niemiecko-francuzko-angielsko-hiszpańskim języku: — to indyanie musieli zapalić lasy.
— A więc tam są indyanie?
— O tak, pół-oswojeni indyanie, a przytém lwy górskie, niedźwiedzie, jelenie i Bóg wié nie co!
Wówczas w księdze zamiarów zaginałem kartę, na któréj było napisane słowo: pojadę.
Odtąd Anaheim-Landing nudził mnie już coraz bardziéj, ale zabijałem czas pisząc, i obmyślając plany rozmaitych utworów literackich. Wtedyto ukazał mi się w pierwszych zarysach i ów utwór[13], który wam już przesłałem, a który może obudzić w swoim czasie choć słabe echo. Wieczorami pisywałem także dalszy ciąg: „Z życia i natury“ — Hanię i Selima, ale to nie kleiło się bardzo. Wiecie jak to czasem bywa: „Krzycz, wrzeszcz, jak czajka: nie przyjdzie bajka!“ mawiał nasz Jachowicz. Tak było i zemną. Tamten pierwszy utwór pochłonął mnie tak dalece, że pisząc Selima, myślałem o czém inném. Nie posądzajcie mnie jednak o próżniactwo. Listów moich macie dosyć, a przytém i z Selimem może niedługo dopłynę do końca[14].
Zabiera mi także nie mało czasu uczenie się rozmaitych języków. Po angielsku umiem już nieźle się rozmówić! W Landing uprawiałem bardzo gorliwie hiszpański. W południowéj Kalifornii, bez hiszpańskiego ani rusz; zresztą skłoniły mnie do studyów nad nim znajomości z rozmaitemi sinoritami, z któremi chciałbym rozmawiać w ich ojczystym języku. Sinorita Ameryka i sinorita Słońce pomagały mi, ku wielkiéj niespokojności Maxa, bardzo gorliwie, i dzięki im, robiłem rzeczywiście zadziwiające postępy; przytém Horain przysłał mi z San-Francisco doskonałe książki i francuzko-hiszpański słownik: nie brakło mi więc niczego.
Nie brakło mi nawet ochoty, bo polubiłem ten najpiękniejszy ze wszystkich na świecie język, w którym każde słowo dźwięczy jak srebro, każda litera drga własnem melodyjném drganiem, tę męzką, szlachetną a śpiewną mowę, która tak łatwo czepia się pamięci, jak magnes żelaza. Kto przeszedł i złamał wszystkie trudności angielszczyzny, nauczył się wykręcać językiem jak wrzecionem, wymawiać dźwięki pozbawione wszelkiéj wyrazistości, temu, gdy weźmie się do hiszpańskiego, wydaje się, że z pośród cierni i głogów wszedł nagle do ogrodu pełnego kwiatów! Nie znam łatwiejszego języka pod względem wymawiania, jak hiszpański. Pamiętam, gdy pierwszy raz wziąłem książkę do ręki i otworzywszy ją, trafiłem na frazes: „Examina, o mortal tu corazon, ahi veras los motivos de tus aciones!“ co po francuzku będzie: „Examine, o mortel ton coeur, tu y verras les motifs de tes actions!“ wykrzyknąłem z radością: ależ ja umiem po hiszpańsku! — prawie tak jak u Mollier’a: „ależ ja piszę prozę!“ Rzeczywiście, kto zna łacinę i francuzczyznę, dla tego nauczenie się mowy Cervantesa jest kwestyą, nie lat i miesięcy, ale paru tygodni.
Potrzeba mieć jednak do pomocy jaką sinoritę Amerykę, lub sinoritę Słońce. Zwracam uwagę pedagogów, na tę nowę metodę uczenia języków, dodając przytém nawiasowo od siebie, że im sinorita będzie mniéj piegowata, tém postępy wszelakiego ucznia będą szybsze i większe.
Prócz pisania i uczenia się po hiszpańsku, czytywałem także poważne książki angielskie: wpadł mi naprzykład w rękę przekład Lassala, z którego nauczyłem się wiele. Od czasu do czasu, Horain z San-Francisco, przesyłał mi naszą gazetę i Tygodnik Illustrowany. Była to dla mnie zawsze prawdziwa uroczystość, ale czytując zwykle zbyt łapczywie, kończyłem zaprędko, i potém sam sobie czyniłem gorzkie wyrzuty. Jak stary rumak bojowy, przywykły zamłodu do trąbki, późniéj, ilekroć dźwięki jéj usłyszy, rozdyma nozdrza, jeży grzywę i oczyma iskrzy; tak i ja rozczytując się, to w polemikach, to w poruszanych kwestyach literackich, całą duszą wyrywałem się nieraz do Warszawy, między te stosunki literackie, walki prądów, myśli i osobistości nawet, słowém: w cały ów świat gorączkowy trochę, ale żywy, żywotny, ateński i streszczający w sobie życie duchowe całego ogółu. Bywały chwile, w których myślałem że mi to wszystko obrzydło, w których czułem się zmęczony i utęskniony za naturą, a oto jednak teraz znów dawny nałóg odzywał się z niepojętą siłą.
Chciałbym nieraz zabrać głos w téj lub owéj kwestyi, rzucić swój grosz wdowi do téj lub owéj skarbonki, skrzyżować szpady z tym lub owym przeciwnikiem, skrzesać ognia na rogach jakiegoś „pauvre diable boiteux“ poruszyć żółć temu lub owemu; szepnąć w ucho jakiemu śpiącemu komitetowi: „zbudź się i chodź do piekła!“ Ot! tęsknię czasem do téj smutnéj roli Chochlika — feljetonisty, którą odgrywałem jakem umiał, przez parę lat, a którą tak się zmęczyłem, że ażem przyjechał tu odetchnąć — między kuguary, grzechotniki i niedźwiedzie.
Ale cóż gdy pomyślę sobie, że nim głos mój was doleci, kwestye zestarzeją się, jak panny czekające próżno na mężów, i ludzie o nich zapomną; pióro wypada mi z ręki.
Z gazety i Tygodnika widzę jednak, że wydawnictwo postępuje u nas coraz bardziéj. Nie wiém, czy to dlatego, że zgłodniałemu i chleb razowy smakuje, ale wszystkie artykuły wydają mi się staranne, a żywotne, a wszechstronne; nasze zaś dzienniki o wiele wyższe od amerykańskich, które, niepozostawiając nic do życzenia pod względem informacyi, pozostawiają wiele do życzenia pod względem literackim. Jak pięknie napisane jest np. w gazecie sprawozdanie komissyi konkursowéj! U nas prassa nie zerwała jeszcze nici, łączącéj ją z literaturą i artyzmem — tu jest tylko kunsztowném rzemiosłem i „businessem,“ potężnym i żywotnym wprawdzie, jak żaden inny, ale tak odległym od wszelkiego artyzmu, jak San-Francisco od Warszawy.
Co to za śliczny wiersz w Nr. 29 Tygodnika, zatytułowany: „W Górach“ — zacząłem go czytać z lekceważeniem, jak wszystkie takie ulotne poezyjki, a skończyłem zachwycony:
„Otoczyły mnie wkoło moje równie senne,
Pasmem jednakiem,
Ale ja sobie lecę w krainy odmienne:
Umiem być ptakiem.“
Cały ten tak poczynający się wstęp sam się śpiewa, jak jaki mazurek Szopena: ma własną dziwną nutę, w któréj słychać szmer świerków górskich, kosodrzewu — i odgłosy ligawek pastuszych. Jest tam echo zupełnie takie, jak w górach. Czytelnikowi chce się po przeczytaniu zawołać: hop! hooop! i czekać baczném uchem na echową ze skał odpowiedź. Dwa następne ustępy również piękne, ale nie stoją w związku ani z pierwszym, ani ze sobą. Trzeba je było zatytułować osobno. Pod wierszem znalazłem napis: „Marya Konopnicka.“ Nie znam téj poetki. Czy to czasem nie będzie ta panna, za którą sędziwy nasz Odyniec przyprawiał, zresztą niezasłużenie w Bibliotece Warszawskiéj z kwaśnym sosem Prusa?[15]. W każdym razie ta pani lub panna ma prawdziwy talent, który prześwieca przez wiersze, jak promienie świtu przez mgłę. Przypominam sobie, że mam trochę na sumieniu młodocianą muzę Eismonta. Kulała zawsze biedaczka na jedną nogę, a ja nielitościwie starałem się jéj przekręcić drugą aby osiadła na murawie. Ale pomimo tego dosyć mi lekko na duszy. Niech to spadnie na mnie i na potomstwo moje, aż do dziesiątego pokolenia. Jednakże myślę teraz, że sumienie me nie czułoby się równie spokojném, gdybym podciął skrzydełka i tego górskiego słowika; dlatego też chwalę go otwarcie, wiem bowiém, że o ile nic tak nie szkodzi miernościom jak pochwała, o tyle nic tak nie zachęca, nie podnieca i nie zagrzewa prawdziwego talentu, jak szczere pochwalne uznanie.
Wiém, że piszę o stu przedmiotach naraz, ale to już przyzwyczajenie feljetonisty. Nie wyrzucajcie więc powyższego ustępu — o mężowie redakcyjni! Przecie nasza miła opinia nie posądzi was, żeście posunęli w koperczaki do nieznanéj poetki, témbardziéj, że podpisuję pod listem moje nazwisko. A propos opinii publicznéj: jakże się tam miewa w Warszawie ta stara wyróżowana zalotnica? Czy zawsze zamiast stać na straży czci i interesów ogółu, żyje tém, co ząb jéj uchwyci na pięcie osobistości? czy zawsze ma tak długi język, że chcąc dostać się do jego końca, trzeba brać dorożkę? czy zawsze bawi się, bijąc po głowach strychulcem tych, którzy w jakikolwiek sposób wychylają je z filisterskiego korca? Toujours comme cela? W takim razie nic się nie zmieniło od mego wyjazdu. Ale dziękujmy bogom, że nie jest jeszcze gorzéj. U nas przynajmniéj prassa jeszcze czysta, a oto mam przed sobą dotykalne dowody, że o ścianę nad Pełtwią zalotnica rozsiadła się już i w pewnym organie, w którym przez licytacyą „in plus“ ofiaruje swe zwiędłe wdzięki więcéj dającemu. Dowodzi to jednak, że handel nie wyłącznie w rękach żydowskich znajduje się w tamtych stronach. O! byle handel szedł, wszystko im tam łatwo sprzedać. Ale żyć w takiéj handlowéj krainie nie łatwo.
Dość o tém. Wracam do mojéj podróży.
Owóż upłynęło mi jeszcze w Landing dni z dziesięć. Co wieczór na Santa-Lucia połyskiwały z daleka pożary lasów; codzień dym unosił się w powietrzu, nadając promieniom słonecznym przykrą rdzawą barwę, a ja z żalem myślałem, że nim tam pojadę, spłoną chyba wszystkie lasy i zostaną nagie tylko szczyty i skały.
Aż raz, pewnego poranku, rozbudził mnie jakiś szmer. Na świecie było jeszcze szaro i w tém bladawém pół-świetle, pół-cieniu, ujrzałem Maxa stojącego na krześle ze sznurem w ręku i majstrującego coś koło wielkich gwoździ wbitych w ścianę, na których wisiały meksykańskie kulbaki.
Myślałem, że może, nie zdoławszy się zdecydować, którą sinoritę więcéj kocha: Amerykę czy Słońce — Max umyślił się powiesić, więc nawpół przestraszony podniosłem się na łóżku i spytałem go co robi?
— Jadę, sir, do Harrysona — odpowiedział. — Będzie już z rok, jak pożyczyłem mu sto talarów: jadę teraz odebrać.
— Gdzież mieszka ten Harryson? — spytałem niedbale.
— O! daleko: w górach.
— W górach?
Zerwałem się na równe nogi. Chwila oczekiwana nadeszła.
Max i tak musiał wziąć parę koni, bo miał przywieźć z gór klepek do beczek i kilka baryłek miodu; kulbak miał także kilka: wszystko więc składało się jak najlepiéj.
Zapaliłem świecę i począłem się pakować.
W pół godziny byłem gotów, a w godzinę późniéj, kołysałem się już w lekkim galopie, na wysokiém meksykańskiém siodle. Obok nas biegły psy: mój i Maxa. Byliśmy obaj z Maxem uzbrojeni doskonale: rewolwery sterczały nam za pasem, a oprócz tego każdy z nas miał nawinięte na kulę kulbaki lasso, ową najgroźniejszą broń meksykańską, z którą kalifornijczycy ruszają śmiało nawet na niedźwiedzia, a którą mówiąc nawiasem, nie umiem władać. Gładka moja strzelba nie na wieleby się wprawdzie, w razie wypadku w górach, przydała, ale Max obiecał się wystarać dla mnie w Anaheim o gwintowany karabin, sam zaś miał kentucki rajtel, ważący z jakie czterdzieści funtów i niosący na pięćset kroków stożkową kulę.
Do Anaheim przybyliśmy jeszcze bardzo rano, ale przegalopowawszy piętnaście mil, byłem tak zmęczony, że żadną miarą nie mogłem jechać jeszcze dwadzieścia pięć mil daléj. Bolała mnie każda kość, jakby obita. Max śmiał się — z tém wszystkiém zgodził się jednak nocować w Anaheim, témbardziéj, że miał tam także kilka interesów załatwić.
Wieczorem poszliśmy obaj na dziwne widowisko, jakie tylko w Ameryce może się trafić. Oto, przyjechał do Anaheim aktor, który ogłosił, że będzie uczył deklamacyi, wymowy, a przedewszystkiém pięknych giestów i to po trzy talary miesięcznie. Zapisało się téż zaraz kilkunastu amatorów. Wykłady odbywały się w szkole miejscowéj przy świetle świéc. Trafiliśmy na pierwszą lekcyą a raczéj na mówkę wstępną, którą mistrz rozpoczął mniéj więcéj w ten sposób:
„Dżentlemeni! Ameryka słynie z wymowy, niestety jednak, arystokratyczna Anglia słusznie częstokroć wyśmiewa się z tego, że naszym świetnym mówcom brak téj pięknéj giestykulacyi, tych posągowych poruszeń, które saméj wymowie dodają jędrności, siły i są dla niéj tém, czém takt w muzyce. W imię zatém patryotyzmu, w imię prawdziwéj potrzeby, która w kraju parlamentarnym jest równie nieodbitą, jak każdą inna — chcę was nauczyć, czego nie umiecie dotąd, chcę słowom waszym nadać moc piorunów, a giestom majestat posągów etc.“
Po takiéj mowie, zresztą daleko dłuższéj, rozpoczęła się właściwa nauka. Mówca przedewszystkiém oddeklamował kilka patetycznych ustępów z Szekspira; powiedział kilka wyjątków z mów, zdaje mi się, Blain’a, przyczém wyrzucał głową jak dziki koń, zawracał oczy, machał rękami i wrzeszczał tak, że aż w uszach pękało. Oczywiście słuchacze byli zachwyceni i oczarowani. Potém przyszła na nich koléj. Pokazawszy im kilka pozycyi nóg, od nauki których zaczynają u nas uczyć tańca i kilka ruchów rąk, mówca ustawił ich pod ścianą, kazał patrzeć na siebie i rzekł:
— Teraz dżentlemeni, pozamykajcie przedewszystkiem gęby, a następnie powtarzajcie moje słowa i giesta!
I tu znowu wszyscy zaczęli wyginać się wspaniale w tył, wymachiwać rękoma, potrząsać czuprynami zrobił się wrzask i rwetes, jak na zarwanicy. Patrząc na maryonetkowe ruchy tych ludzi, pomyślałby kto, że dostali pomieszania zmysłów. Ale była to amerykańska nauka pięknych giestów. I któż się tego uczył: jak wam się zdaje? Oto: woźnica omnibusu z Planters-hotelu, zamiatacz numerów z tegoż zakładu; kilku starych i młodych rzemieślników, kilku właścicieli szynków — słowem taka publiczność, z jakiéj składa się prawie cała ludność Anaheimu. Im się to jednak może przydać. Kto wié: może dzisiejszy woźnica omnibusu, będzie jeszcze prezydentem Stanów? Każdy tu nosi prezydenta w kieszeni, tak jak we Francyi, każdy żołnierz marszałka.
Po skończoném widowisku, poszliśmy zaraz z Maxem spać, nazajutrz bowiem, świtaniem mieliśmy wyruszyć daléj. Na szczęście jednak dla moich kości, zeszło nam jeszcze nazajutrz do południa, tak, że ruszyliśmy dopiéro po drugiéj. Droga szła kilkanaście mil równiną, ale okolica stawała się coraz pustsza: — kaktusy tylko piętrzyły się po obu stronach drogi, dochodząc czasem wysokości dziesięciu stóp. Następnie, zaledwie co parę godzin, spotykaliśmy jaką odludną fermę. Czasem trafialiśmy na mniejsze i większe oddziały pół-cywilizowanych indyan, dążących do Anaheimu na winobranie, przy którém znajdują obfity zarobek. Przywitawszy ich krótkiem: halo! galopowaliśmy w milczeniu daléj. Gdyśmy przybyli do podgórzy, wieczór zapadł już zupełny, ale na niebie świecił wielki złoty księżyc. Okolica poczynała się stawać lesistsza i coraz dziksza. Tu już wcale prawie niéma ludzi — a cisza panuje, jak pierwszego dnia po stworzeniu. Wielkie dęby tylko rozrzucone w malowniczych grupach po pochyłościach szumiały nad naszemi głowami: czasem zachrapały konie — czasem pies zawarczał i rzucił się nagle w bok drogi, a wówczas ściągaliśmy lejce, i kładąc ręce na rewolwery, oczekiwali co to będzie. W téj księżycowéj nocy, w téj ciszy i wobec potężnéj natury, czułem się szczęśliwy jakbym miał skrzydła u ramion. Czar okolicy oddziałał i na Maxa. Zaczął jakąś piosenkę, ale urwał ją wkrótce i ucichł. Jechaliśmy w milczeniu, jakby rozmarzeni. Wkrótce podgórza zmieniły się w góry: naokoło nas ciągnęły się olbrzymie rozłogi kamienne. Złamy granitów, spiętrzone jedne na drugich, wydawały się przy świetle księżyca, jakby zamki, wieże i baszty. Woda licznych strumieni, spadając z wysokości na kamień, dzwoniła metalicznym dźwiękiem.
Jestto niby kapela tych stron. To znów zmieniał się krajobraz: rozłogi zwężały się nagle w gardziele, zarosłe i na dnie i po brzegach dębami. Tam trzeba było jechać ostrożnie i czuj duch! w takich wąwozach bowiem lubią przesiadywać kuguary i wielkie koty dzikie, których chrapliwe głosy dochodziły od czasu do czasu naszych uszu. Psy nasze wolały się trzymać bliżéj koni; ale nie spotkawszy żadnego niebezpiecznego stworzenia, wyjechaliśmy szczęśliwie z wąwozów na płoniny, zrzadka tylko zarosłe dębami, na których zatém i widniéj jest i bezpieczniéj.
Około pierwszéj po północy, ujrzeliśmy wreszcie bielejący w ciemnościach namiot drwala, a zarazem i pasiecznika, u którego mieliśmy się zatrzymać. Gdyśmy zajechali, psy miejscowe podniosły taki harmider jakby je kto ze skóry obdzierał; gospodarz zaś wyszedł do nas, mając rewolwer za pasem.
— Halo! — odezwał się z ciemności mój towarzysz.
— A to ty Max? — odparł gospodarz.
— Tak! to ja i drugi jeszcze dżentlemen.
— To dobrze: napalę zaraz ognia.
Od owéj chwili, aż do dziś dnia, żyję w téj górskiéj pustyni, która zamiast mnie nudzić, coraz bardziéj przykuwa i zachwyca. Siedemdziesiąt mil aż do San-Diego, niéma tu żywéj duszy, a jednak nie brakło mi ani wypadków, ani wrażeń, które w następnym liście opiszę.
Góry Santa-Ana, z których przesyłam list obecny, stanowią południową część ogromnego pasma ciągnącego się w rozproszonych rzutach i pod rozmaitemi nazwami, od Oregonu aż do południowéj Kalifornii i meksykańskiéj Sonory. Przybyłem tam z Anaheim-Landing, wraz z gospodarzem moim Maxem Neblungiem. Przybyliśmy późną już nocą, ale noc ta pierwsza, spędzona w okolicy dzikiéj i zupełnie bezludnéj, zostawiła mi niezatarte wrażenie. W poprzednim liście wspomniałem już, że zatrzymaliśmy się u pewnego skwatera, którego odtąd stale będę nazywał Robinsonem, żyje bowiem zupełnie samotny, mieszkając pod namiotem, a za całe towarzystwo mając tylko psa i karabin. Nowy mój Robinson jestto gentlemen już nie młody, lat koło pięćdziesięciu, wyglądający zupełnie tak, że gdybym go spotkał w któréj z moich wycieczek, bez wahania chwyciłbym za rewolwer. Ubrany był we flanelową koszulę, w spodnie ze skóry daniela, i w podarty meksykański kapelusz, którego wystrzępione kolisko zakrywało twarz zarosłą i groźną. Skoro Max poznajomił nas wzajemnie, skwater uścisnął silnie moją rękę i wyrzekłszy zwykłe: „Halo!“ odszedł zaraz do wąwozu rozniecić ognisko i przygotować dla nas wieczerzę, my zaś z Maxem zajęliśmy się rozsiodłaniem naszych mustangów, które przywiązaliśmy na długich lasso do drzewa. Konie poczęły chrupać koniczynę, obficie rosnącą pod dębami; my zaś, zapaliwszy fajki, siedliśmy pod namiotem, czekając na wieczerzę.
Począłem przyglądać się okolicy. Czarne, spiętrzone massy gór otaczały naokół kotlinę, z któréj jedyne wyjście na północ i na południe stanowiło łożysko głębokiego górskiego strumienia. Okolica wydała mi się nad wszelki wyraz dzika i ponura. Urwiska skalne zwieszały się nad kotliną w ogromnych tytanicznych złamach, narzuconych jakoby z bezładną wściekłością jedne na drugie. Zdawało się, że lada chwila wszystko to dorwie się i spadnie na dno doliny. Noc jasna powiększała jeszcze dziką fantastyczność wszystkich kształtów. Promienie księżyca obrzucały srebrnym szlakiem brzegi skał, których czarne, nieruchome sylwety rysowały się na rozświetloném tle z dziwnie twardą wyrazistością. Głosy nocne powiększały jeszcze posępny urok otoczenia. W rozpadlinach skał pokrytych drzewami, beczały złowrogo i chrapliwie dzikie koty; czasem ozwał się puchacz, czasem zachrapały konie. Pies mój nie przywykły do podobnych wzruszeń, podniósł pysk na księżyc i zaczął wyć; oswojony borsuk wdrapywał się gwałtem, jakoby ze strachu, na moje kolana, ja zaś byłem upojony i prawie zupełnie szczęśliwy. Mimo iż przegalopowałem około trzydziestu mil angielskich na niegodziwie noszącym mustangu, mimo iż nie czułem w sobie żadnéj kości, za nic nie poszedłbym za przykładem Maxa, który rozciągnąwszy przed namiotem kołdrę, położył się na niéj i usnął. Odechciało mi się i spać, i jeść, a natomiast rozmyślałem tylko, że najdawniejsze marzenia moje z lat dziecinnych zmieniły się w rzeczywistość.
Zawsze marzyłem o tém, abym kiedykolwiek w życiu mógł ujrzeć owe kraje bezludne jeszcze, w których potężne siły natury, niepohamowane ręką ludzką i rozbujałe, żyją jak chcą, tworzą co chcą, i panują absolutnie. Spojrzeć twarzą w twarz oczyma w oczy naturze zupełnie pierwotnéj, wedrzeć się w głębie dziewiczych lasów i stepów opisywanych przez Coopera, byłto ideał szczęścia, do którego wzdychałem w ukryciu oddawna. Teraz miałem to wszystko przed oczyma. Pierwotna natura otaczała mnie zewsząd, ogarnęła całego, pochłonęła moje zmysły i umysł. Mogłem się w niéj rozpuścić i zginąć jak kropla marna deszczu w oceanie.
Dziś zdaje mi się, że podróż moja rozpoczęła się naprawdę dopiéro od chwili, w któréj przybyłem w te góry; czyż bowiem można nazwać podróżą przebieganie mórz w pysznych okrętach, lub stepów w wygodnych wagonach Pulmana... — daléj zatrzymywanie się po hotelach, zwiedzanie miast i tym podobnie? Jakaż to rola takiego, ucywilizowanych stron, badacza-podróżnika? Wiozą go jak pierwszy lepszy kufer — ot i wszystko. Jedyną czynną rolą, jaka mu pozostaje, jest wydawanie pieniędzy. Ale w tych górach prawie bezludnych, a przynajmniéj leżących poza cywilizacyą, rola podróżnego odmienna i bezwarunkowo czynna. Jedynym paszportem i biletem na podróż, jest tu twój własny karabin; jedynym sposobem przenoszenia się z miejsca na miejsce, twoje własne nogi, lub nawpół dziki mustang, którego ile razy chcesz dosiąść, tyle razy musisz najprzód nawpół udusić w skrętach lasso; który nie zaniedbuje żadnéj okoliczności, aby cię wierzgnąć, chwycić zębami, i który toczy przerażoném krwawém okiem, skoro tylko do niego się zbliżysz.
Tu przytém za przewodnika służy ci twój własny instynkt, sypiasz pod gwiazdami w rozpadlinie skalnéj, którą własnemi rękoma musisz poprzednio oczyścić z skorpionów i węży; grzejesz się jeśli sam napalisz ogień, jesz co sam upolujesz; jedném okiem śpisz, drugie gubisz w ciemnościach, badając niebezpieczne ich głębie; zrywasz się na lada szelest: chwytasz za karabin, gdy pies zawarczy i zjeży sierć na karku.
Krótko mówiąc podróżujesz, jak prawdziwy mężczyzna; wszystkie pierwiastki twéj dzielności, niezmarnowane życiem miejskiém, wchodzą w grę z niebezpieczeństwem. Wszystko co się staje, staje się przez ciebie, dzięki twemu męztwu, energii i przezorności. Ani na chwilę nie możesz być biernym. A przytém jeszcze jedno: nietylko przypatrujesz się, ale odkrywasz. Przyznacie mi; że jedynie taką podróż można nazwać podróżą prawdziwą, czynną i twórczą.
Całe dni i miesiące takich podróżniczych warunków miałem teraz przed sobą, ponieważ owe góry: Tamiscal, Santa - Ana i San - Bernardino, w które przedostałem się po wielu usiłowaniach, leżą poza ucywilizowanym kalifornijskim pasem. Ów pas ciągnie się z północy na południe, brzegiem morskim od Oregonu, aż do miasta San-Diego, leżącego prawie już na granicy między właściwą Kalifornią a tak zwaną Lower-Kalifornią, półwyspową i należącą do Meksyku. Na północy, zwłaszcza koło San-Francisco, ów szlak cywilizowany szeroki jest i obejmujący cały kraj od Oceanu Spokojnego aż do grzbietów Sierra-Nevada, stanowiących granicę od złotodajnéj, ale posępnéj i pustynnéj Nevady. Kraj w tém miejscu dobrze jest zaludniony, nie gorzéj nawet niż Królestwo Polskie. Śliczne doliny, leżące między pasmami gór środkowych, jakotéż i same góry, pokryte są siedliskami ludzkiemi. Gdym kilka miesięcy temu patrzył o wschodzie słońca ze szczytu Mount-Diablo, na okolicę leżącą u nóg moich — z różowéj mgły porannéj wynurzyła się z jednéj strony szmaragdowa toń morska zatoki, z mnóstwem masztów, żagli i różnobarwnych chorągiewek; z drugiéj cały kraj budzący się ze snu, ale tak wdzięczny, że chyba i szatan nie kusił piękniejszym ze szczytu urwiska Chrystusa. W zielonych dolinach błyszczały złote i srebrne taśmy wijących się strumieni; na dolinach, miasta pełne wież, których iglice i gałki całował pierwszy promień wschodu: więc ogromne San-Francisco, mniejszy Oakland, Heywards, Benicia, kalifornijski New-York, Brooklyn, San Leandro, Sant-Mateo, Valleio, Martinez, San Pablo, z drugiéj zaś strony stołeczne Sacramento, oblane czerwonemi falami rzeki tegoż nazwiska.
Z saméj już ilości wymienionych miast, leżących w promieniu oka naokoło Mount-Diablo, możecie miarkować, jak kraj obficie w tych miejscach jest zaludniony. Gdyby nie niebo dziwnie błękitne nad moją głową, gdyby nie zbyt ciepły oddech porannego wiatru; gdyby nie kolibry i wielkie złote motyle wijące mi się nad głową: gdyby nakoniec nie Feb zbyt palący i promienny, co wszystko już wpół - zwrotnikową krainę zdradzało, mógłbym sądzić, że spoglądam np. z wieży Św. Guduli na okolice Brukselli, tak kraj był uprawny, tak podobny do jednego ogromnego ogrodu i tak gęsto zasiedlony. Między miastami farma bielała przy farmie; to znów młyny wodne, to wietrzne studnie, podobne do naszych wiatraków; to płuczkarnie złote, długie po kilka mil angielskich, a wszystko to utulone w zieleń mirtów, cyprysów i drzew gumowych; zatopione w zwojach bluszczów, ljanów, dzikiego wina, lub zdobne palmami rozpościerającemi nad ludzkiém siedliskiem, nakształt opiekuńczych ramion, swoje szerokie liście.
Ale zstępując od San-Francisco ku południowi, aż do San-Diego, ten ucywilizowany, zaludniony i uprawny szlak zwęża się coraz bardziéj. Przyczyną tego nie jest mniejsza urodzajność gleby, bo przeciwnie, brzeg morski zamieszkały, mniéj jest żyzny od pustych jeszcze canionów górskich; nie żyzności więc ziemi szuka ludność tutejsza, ale przedewszystkiem blizkości miast, zwłaszcza portowych, w których mogłaby znaleźć łatwy zbyt owoców swojéj pracy, i dlatego téż kupi się głównie koło brzegów. Najważniejszą jednak przyczyną jest mała, na ogół wziąwszy, ludność Kalifornii. Na sześć tysięcy mil kwadratowych jest tylko siedmset tysięcy mieszkańców, wobec czego nie jest rzeczą ani nienaturalną, ani dziwną, że odleglejsze ziemie, choćby nad wszelki wyraz hojne i bujne, nie są jeszcze zajęte.
Gdy, posuwając się od Anaheim na wschód, w kierunku gór, koń twój przebiegnie szerokie i piaszczyste koryto rzeki Santa-Ana, wiedz o tém, że wyjechałeś już ze stron ucywilizowanych, w których ziemia jest rozdzielona i stanowiąca prywatną własność; w których społeczeństwo żyje pod prawem Stanów Zjednoczonych, stosunki są uregulowane, a własność ziemska oznaczona. Po prawéj stronie téj rzeki zaczynają się ziemie rządowe, zrzadka zamieszkałe przez skwaterów, lub indyan, po większéj części jeszcze nie zajęte i oczekujące pionierów. Jedyném prawem, zresztą z powodu uczciwości i oświaty skwaterów nigdy nie stosowaném, jest tu straszliwe prawo lynch, dające się chyba wyrazić w słowach: nie ząb za ząb, nie oko za oko, ale za wszelki zamach, tak przeciw osobie, jak przeciw własności, jedna tylko kara: powróz.
Ziemie te podzielone są na tak zwane klemy, czyli kwadratowe cząstki, zawierające po 160 akrów. Właściwie jednak podział ten nie jest pomiarem, bo w oddalonych płoninach górskich nigdy jeszcze nie postała noga inżyniera, ale raczéj prawem dozwalającém każdemu amerykaninowi, lub kandydatowi na obywatela Stanów Zjednoczonych, brać wymienioną ilość ziemi na pożytkowanie, pod warunkiem zapłacenia rządowi w ciągu lat dziesięciu po półtora dolara za akr. Po upływie tego czasu, pożytkowanie, czyli tak zwany usus zmienia się już w bezwarunkową własność, którą można sprzedać, darować, wydzierżawić, słowem robić z nią co się podoba. Konieczność płacenia rządowi istnieje zresztą na papierze, w rzeczywistości bowiem, skwatera, który ziemię wolną zajął, obrobił i zabudował, choćby grosza za nią nie zapłacił, żadne prawo wyrugować nie jest zdolne.
Wobec tak dogodnych warunków, wobec łatwości zajmowania ziemi, przy którém nie masz żadnych prawnych kłopotów; wobec wreszcie tego, że doliny owe i hale pokryte po największéj części odwiecznemi lasami dębów, platanów i laurów, bajecznéj są prawie urodzajności: zdawałoby się że ludność skwaterska powinna się roić i mrowić, a jednak tak nie jest. Mówiłem już o głównéj przyczynie: ludzi niéma! Zbiegłaby się zapewne liczna i goła, a nie mająca nic do stracenia gawiedź emigrancka, ale na przeszkodzie temu stoją niezmierne odległości, dzielące Kalifornię od Stanów zachodnich, i przedewszystkiém to, że podróż nad brzegi Oceanu Spokojnego, już nie z Europy, ale z New-Yorku, Filadelfii, Waszyngtonu lub Bostonu, kosztuje więcéj niż dwa klemy, za które, jak wspomniałem, płaci się przez lat dziesięć.
Co zaś do amerykanów osiadłych w miastach, są to bez wyjątku tak zwani businessmeni, czyli ludzie trudniący się przemysłowemi lub handlowemi sprawami, którzy w osiedlaniu się w górach i na pustkowiach, żadnéj nie widzą korzyści materyalnéj; względy zaś poetyczne, jakoto: malowniczość położeń, samotność, niezmącony spokój i życie na łonie natury, są to rzeczy, za które prawdziwy yankes nie da i pięciu centymów.
A przytém w te śliczne doliny górskie dróg niéma. Nazwa hiszpańska canion oznacza, ściśle mówiąc, wąwóz. Gdy taki wąwóz rozszerza się nagle lub stopniowo w ten sposób, że tworzy obszerną kotlinę, otoczoną naokoło amfiteatrem gór, wówczas daje dość miejsca pod gospodarstwo pastewne, pszczelnicze, a nawet rolne. Ale najczęściéj takie polany leżą w głębi pasm, wejście zaś do nich stanowi jedynie koryto potoku. Jestto poprostu ogromna szpara, czyli jak nazywają na Ukrainie: „jar,” na dnie którego szumi po kamieniach woda, boki zaś utworzone są ze skał wznoszących się czasem na dwieście i trzysta stóp prostopadle w górę. Nic posępniejszego, jak takie gardła potoków. Na dnie panuje wieczny mrok, szczyty bowiem skał, posiadające warstwę rodzajną, pokryte są drzewami, których konary częstokroć stykając się z sobą nad potokiem, przysłaniają oku wędrowca niebo. Miejscami dziki chmiel, dzikie wino, lub liany przerzucają się z brzegu na brzeg, łączą się, plączą, duszą wzajemnie w ramionach, tworząc festony zieloności tak grube, że światło dzienne zaledwie przez nie na dół dochodzi.
Podróżnemu często zdaje się, że posuwa się naprzód jakimś podziemnym korytarzem. Tam, gdzie przez szczelinę w górze można dojrzeć błękit niebieski, tam rozweselający ten widok zmącony jest łopataniem skrzydeł sępów, kruków, orłów i posępném ich krakaniem przejmującém smutkiem i trwogą.
Z takichto rozpadlin wreszcie dolatują, po zachodzie słońca owe złowrogie beczenia i ryki, których nieprzywykłe nerwy, prawie wytrzymać nie mogą. Gdy słońce gaśnie na szczytach, wszelka dzicz górska schodzi pić wodę do potoku: więc najprzód jelenie, antylopy, daléj koziorożce z sierpiastemi, prawie końca grzbietu sięgającemi rogami, i małe, biało nakrapiane kózki górskie. Za niemi dopiéro ciągną drapieżcy tych gór: srebrny i czerwony kuguar przesuwa się cicho w mroku, niby jakiś szarawy wąż; z rozpadliny skalnéj podnosi głowę ryś-ostrowidz i toczy ognistemi oczyma. Po drzewach skrada się plebs szarawych żbików; czasem znów zdala dojdzie odgłos spadających ze zrębu skalnego kamieni: — to posępny despota tych gór — szary niedźwiedź, wlokąc ociężałe kroki, idzie zanurzyć w strumieniu uznojone żarem dziennym cielsko.
Miejscami łożyska tak są zawalone większemi i mniejszemi bryłami kamieni, że nietylko już wozem, ale i konno niepodobna przez nie przejechać, témbardziéj, że kamienie wiecznie pokryte są wilgotnym i oślizłym mchem.
Zimą, w czasie pory dżdżystéj i na wiosnę, podczas ogólnego wezbrania wód, strumienie owe zmieniają się w rwące potoki, i wówczas mieszkańcy canionów są zupełnie od reszty świata odcięci. Skutkiem tego w canionach trzeba żyć dziko; o wygodach ucywilizowanego życia i marzyć nawet nie wolno.
Prócz tego, prawda: rozszerzenia się canionów czyli doliny, śliczne są i urodzajne; łatwo je zająć, łatwo przyjść, wynaleźć kąt, w którym jeszcze człowieka może nigdy nie było, i powiedzieć sobie: to moje! Własności, jakby na bezludnéj wyspie, nikt tu nie zaprzeczy; łatwo więc wziąć ziemię, ale żyć na niéj nie łatwo. Skwater jest zwykle człowiek ubogi; pozbawiony żony, dzieci, więc samotny. Taki człowiek przychodzi w góry, wybiera canion, który mu się najlepiéj podoba, i mówi sobie: „tu osiądę.” Ale żeby osiąść, potrzeba wybudować dom; skwater prócz siekiery, piły i świdra, nie posiada zwykle innych narzędzi. Drzewa wprawdzie nie brak na chatę, ale jak tu się i wziąć do niego, gdy canion szumi jedną puszczą stuletnich drzew, o pniach na kilka stóp średnicy, i o szczytach zagubionych gdzieś w chmurach. Czarny ogromny dąb wznosi się obok białokorego platanu, daléj dąb siwy, to znowu hicoro o słojach tak twardych, że siekiera odskakuje od nich, jak od kamienia; daléj laur: wszystko to zaś tak owinięte w wężowe sploty lianów, tak powiązane ze sobą, natłoczone, że puszcza zdaje się być jedną zbitą massą, w którą możesz niemal uderzać obuchem, jak w ścianę. Wyobraźmy sobie teraz, jakie trudy musi ponosić osadnik, ażeby oczyścić jakie takie miejsce na chatę i dziedziniec; pościnać ogromne drzewa, uprzątnąć ich zawały. Daléj przy stawianiu chaty, co za olbrzymich sił potrzeba, aby, nie mając z nikąd pomocy, zaciągać jednemu człowiekowi belkę na belkę, krokiew’ na krokiew’; po cieńsze drzewa należy czasem chodzić milę lub dwie drogi, i ciągnąć je następnie po niegodziwém łożysku strumienia, dźwigając przytém na plecach ciężki karabin, bez którego ruszyć się niepodobna, raz dla obrony, a powtóre dla upolowania czegoś do pożywienia. Widzimy z tego, że samo postawienie chaty przechodzi już prawie siły ludzkie; nikomu więc nie może się wydawać dziwném, że skwaterów bardzo jest niewielu, i że na życie takowe puszczają się albo tułacze cudzoziemcy, którzy przybywszy bez znajomości języka i środków pieniężnych, a nie chcąc zgodzić się na jakąkolwiek zależność, nie mają nic innego do roboty; albo rozbitkowie z życia, ścigani prawem; albo nieszczęśliwi szukający samotności; albo nakoniec natury wyjątkowo awanturnicze, które taką dziką niezawisłość cenią nad wszystkie skarby świata.
Ale jak pasterz brakuje owce i słabsze oddala ze stada, tak życie w podobnych warunkach brakuje skwaterów. Słabsze osobistości padają w nierównéj walce: pospolicie téż skwaterowie bywają ludźmi ogromnéj siły i niepospolitego hartu ducha. Możnaby rzec, że cywilizacya wysyła swoich atletów, aby jéj torowali drogę w puszczy. Powyższe jednak przymioty skwaterów w terytoryach zamieszkałych przez dzikich indyan, przeciwważone są przez wady, które czynią z tych przodowników postępu ludzi arcy niebezpiecznych. Krwawe zajścia z czerwonoskórymi i potrzeba używania co chwila noża lub rewolweru, rozwijają w nich dzikie namiętności i okrucieństwo, a przytém szorstkość posuniętą do grubijaństwa, z niepewności zaś jutra, wyradza się lekkomyślność. Właściwie nawet mówiąc: skwater w New-Meksyku, Aryzony, Indyan-Terytoryum nie jest osadnikiem, ale trzebicielem lasów. Zebrani w oddziały po kilkudziesięciu ludzi wynoszące, skwaterowie tamtejsi wyszukują nietkniętych siekierą puszcz, i niedbając zresztą czy takowe należą do indyan, czy do rządu, czy nakoniec do prywatnych kompanii, wyrąbują je, ładują w postaci tratew i galarów na fale Red-River, Rio-Colorado, Rio-Grande i spławiają do miast najbliższych. Po sprzedaniu drzewa, skwater, czując kieszenie wyładowane złotemi dwudziestodolarówkami, oddaje się pijaństwu i absolutnemu próżniactwu w mieście lub najbliższéj wencie, dopóty, dopóki nie straci ostatniego centa, a potém dopiero, goły już jak mysz kościelna udaje się znów na pustynię.
Nie potrzebuję dodawać, że życie takie pełne jest często bardzo krwawych wypadków.
Pustynia nie jest tak bezludna, jak się na pierwszy rzut oka wydaje. Prócz skwaterów włóczą się po niéj traperowie, to jest ludzie robiący sobie rzemiosło z polowania i awantur; wakerosi, to jest strażnicy stad lub karawan kupieckich; prości drapichrustowie, czasém górnicy, a nakoniec, w peryodzie wędrówek bawołów, większe i mniejsze oddziały indyan polujących na te zwierzęta, a gdzie się da, i na skalpy.
Skwaterowie stykają się ustawicznie z tymi ludźmi. Czasem przyjaźnią się z nimi i piją w wentach leżących na szlakach; czasem zasię, przy sangwinicznym temperamencie i pochopności do bójki stron obu, przychodzi do formalnych bitew, staczanych z indyjską przebiegłością, a z zawziętością średniowieczną. Przytém wogóle skwater, czując się silnym, wolnym jak ptak, słowem: królem pustyni, pogardza wszystkimi innymi ludźmi, i w zetknięciu się z nimi jest zawadyaką i brutalem, z którym niepodobna się nie pobić. Wyzywa wszystkich; nie boi się nikogo i niczego, drży tylko przed jedną na świecie istotą, przed tak zwanym: „uncle lynch,” wujaszkiem lynch, jak powszechnie nazywają na pustyni straszne to prawo.
Sama nazwa: „uncle,“ wujaszek, dowodzi, że skwaterowie uosobili owo pojęcie, z humorem, ale niemal w tenże sam sposób, jak hindusowie siłę niszczącą w postaci Sziwy. Skwater choćby najzuchwalszy, czuje że „lynch,“ jakby bóg jaki, jest bezwzględnie od niego silniejszy. Jakoż najstraszliwszy ten ze wszystkich wujaszków wujaszek, jest zarazem i pobłażliwym i nieubłaganym. Pozwala on zabić skwaterowi każdego indyanina na „polu wojenném;“ pozwala zabić bezkarnie każdego w kłótni, przechodzącéj w bitwę; pozwala zabić przez zemstę za brata, swata lub pobratymca czyli brata ślubnego; pozwala uważać wszelki bezwzględnie las, za dar Boży, z którego każdy równe ma prawo korzystać; pozwala wreszcie na osobistą swawolę: ale za wszelkie zdradliwe targnięcie się tak na osobę, jak i na własność, w widokach osobistéj korzyści, karze bezwzględnie śmiercią, często zbyt nawet okrutną.
Ale jakiekolwiek ono jest to dzikie prawo, w każdym razie wypłynęło ono z poczucia solidarności między białymi ludźmi i z poczucia potrzeby sprawiedliwości, dwóch podstawowych warunków, na mocy których wszelkie społeczeństwo przechodzi ze stanu dzikiego do cywilizacyi. Wspominałem już, że gdy ziemia pusta się zaludnia, a bardziéj złożone stosunki wymagają bardziéj złożonych praw, tak karnych jak i cywilnych, lynch wnet ustępuje ogólnym kodeksom Stanów Zjednoczonych. Jednakże zdolność do samopomocy, tak jest niejako amerykańskiemu ludowi wrodzona i tak wielka, że nawet w zupełnie już urządzonych państwach, rząd i policya z trudnością wstrzymuje ludność od wymierzania w ważniejszych wypadkach saméj sobie sprawiedliwości. Każdy obywatel tak jest tu przejęty zamiłowaniem dobra publicznego, że każdy osobiście za jego stróża, a zatem za sędziego, policyanta i wykonawcę sprawiedliwości się uważa. Przykładów na to mógłbym przytoczyć mnóstwo. Gdy przed kilkunastu laty rozbójnik Joachim, meksykanin, na czele kilkunastu ludzi grasował na całéj długości Kalifornii, to nie policya, która wówczas nie była ani dość liczną, ani dość sprawną, ale ludność cała, siadłszy na koń, ścigała go z taką zaciętością po stepach, w niedostępnych puszczach, w dzikich wąwozach górskich, że mimo tych naturalnych kryjówek, któreby tysiącom ludzi mogły dać schronienie, Joachim został schwytany i powieszony, opryszkowie zaś wybici po lasach, jak wilki. Częstokroć wprawdzie czytamy o wojnach z małemi pokoleniami indyjskiemi prowadzonych tak niedołężnie, że trwają całe lata, ale wojny te prowadzą i umyślnie przewłóczą generałowie w widokach osobistych korzyści; gdy jednak zniecierpliwiona ludność chwyci za broń, wówczas biada czerwonym hajdamakom: kryjówki ich są odkryte, wigwamy zburzone, ludność wycięta, i wojna w parę dni skończona.
Słyszałem o bardzo niedawnych wypadkach, w których ludność tutejsza, bez żadnéj pomocy ze strony rządu, dawała sobie rady. Przed dwoma laty zdarzyło się, że w samém Anaheim dwóch indyan zaciągnęło do winnicy i zamordowało młodą żonę jednego z obywateli. Nazajutrz dzień, całe miasto było już na koniu w polu. Tradycya lynchu zbudziła się jak drzemiący lew, i zaszumiała nad indyjskiemi głowami, jak burza. Prawda, że kilkunastu ich zostało niewinnie zabitych, ale na resztę padł taki postrach, że sami wyszukali winowajców i oddali ich pospolitemu ruszeniu. Ale pocóż szukać takich przykładów, kiedy lada kradzież, lada krowa, owca lub koń porwany pojedyńczemu farmerowi przez meksykanów, wystarcza, aby wszyscy jego sąsiedzi porzucili najpilniejsze roboty, najpilniejsze sprawy; narazili się na stratę czasu, pieniędzy i nie wypuścili z rąk rewolwerów, póki strata nie zostanie odbitą i zwróconą.
Wobec podobnéj energii amerykanów, przy zajmowaniu naprzykład nowych terytoryów, zamieszkałych poprzednio przez warcholską ludność meksykańsko-indyjską, zawierucha trwa zwykle parę lat, to jest póty, póki się owa ludność raz i drugi dobrze nie sparzy na swych złodziejsko-rozbójniczych przedsięwzięciach. Późniéj następuje spokój taki, jakiego próżnoby szukać gdziekolwiek w Europie, i w czasie którego możesz podróżować wszędzie, nietylko bez rewolweru, ale z workiem pieniędzy na plecach. Nie wyłącza to jednak burd, które owa przyrodzona krewkość i energia czyni częstszemi jeszcze niż gdzieindziéj. Ale to inna rzecz. Gdy dwóch obywateli uzna za stosowne popodbijać sobie wzajemnie oczy kułakami, lub wyzwawszy się na pojedynek, zapolować na siebie z karabinami, ogół obywateli nie wdaje się w to wcale, mówiąc, że to ich tylko business. Daléj, w niektórych Stanach, dzikość sekt religijnych wywołuje nadużycia; w innych znowu, które przez długi czas były przez białych i czerwonych wydzierane sobie wzajemnie, zaprawiona na krwi ludność nie łatwo wyrzeka się lynchu, i nie łatwo poddaje się prawu; nakoniec namiętności polityczne występują tu ostrzéj niż gdzieindziéj, ale są to rzeczy przechodnie: taż sama energia, która je wywołuje, późniéj uśmierza je, i wezbrany potok do naturalnego koryta sprowadza.
W każdym jednak razie, gdy sobie pomyślę, jak np., prowadzone przez merów na pasku, prowincye francuzkie straciły głowę, gdy w czasie wojny od Paryża je odcięto, gdy wchodząc do naszych stosunków, przypomnę sobie, ileżto razy tworzą się u nas całkiem uorganizowane szajki złodziei, kradnących konie, a ślamazarna i niezdolna do żadnéj inicyatywy ludność, nie przedsiębierze nic i czeka zmiłowania się Bożego, ogarnia mnie smutek prawdziwy, i wolę tę yankesowską republikańską energię, razem z wszelkiemi jéj nadużyciami. Nie chodzi mi w tém rozważaniu naszéj niezaradności o pojedyńcze uczynki i szkody, ale o wnioski, które ztąd można wyciągnąć: że bujność wewnętrznego życia i samodzielność, bardzo już w staréj Europie zamarła, i że trudno tam stawiać kroki, bez jakiegokolwiek paska. W Ameryce przeciwnie: samodzielność i energia rozkwita i potężnieje coraz bardziéj. Nie można przytém powiedzieć, aby przyczyną tego rozkwitu była wolność i decentralizacya, na których urządzenie Stanów Zjednoczonych jest oparte, bo tak wolność, jak i decentralizacya, jeżeli niezawodnie do rozwoju powyższych przymiotów dzielnie się przykładają, to znowu i same tylko wobec nich są możliwe. Też same urządzenia, gdzieindziéj, może zgoła inne wydałyby owoce, ostateczna przyczyna jest więc inna, a jest nią zajmowanie ustawiczne krain dzikich, lub przez dzikie ludy tylko zamieszkałych. Oczywiście, do krain tych ludność nie przychodzi z urządzeniami społecznemi, ale musi być sama dla siebie rządem, sądem, policyą, musi być sama dla siebie wszystkiem, a przytém walczyć jeszcze z siłami natury, z krwiożerczemi plemionami, w którychto heraklesowych walkach zdolność do samorządu, wolności i decentralizacyi, jak najsilniéj się wyrabia.
Ów więc straszny „uncle lynch,“ nietylko jest fantastyczno-rozbójniczym wytworem i nietylko dla tego o nim wspominam, aby moje mniéj i więcéj wiekowe czytelniczki mogły wykrzykiwać: ach! na kanapie, okazując przytém delikatność swych nerwów i czułość serca: przedmiot to nietylko dobry, jako motyw do powieści, ale fakt godny bliższéj uwagi filozofa i historyka. Jestto Drakon, który idzie przed Solonem; jestto dyktator, który po kilku leciech rządu musi złożyć władzę, z nią pęki rózg i siekiery, i zdać nieraz ciężki rachunek ze swych rządów: nakoniec, jestto twarda szkoła, z któréj młody naród wychodzi dziwnie zahartowany, czujący swą siłę jak lew, kipiący jak puhar wina i zdolny do tych czynów męzkich a ogromnych, przed któremi.... skłonić nam głowy.
Co rzekłszy, ściągam cugle własnym myślom, i wracam do skwaterów. Owóż skwaterowie New-Meksyku, Arizony, Indyan-Terrytory, są tacy, jak „lynch” — ludzie twardzi, hartowni, burzliwi, ale dotrzymujący zawsze słowa, solidarni i brzydzący się wszelką zdradą. Skwater kalifornijski ma ich przymioty, nie mając ich wad. Tamci są trzebicielami lasów i koczownikami: on jest osadnikiem; tamci żyć muszą ustawicznie, jak gdyby na stopie wojny: w Kalifornii panuje spokój. Wszystko to daje mu pewne cechy, po których łatwo go odróżnić, nietylko od skwatera żyjącego z tamtéj strony Sierra-Nevada, ale wogóle od każdego amerykańskiego obywatela. Jestto dżentlemen zwykle potężnego wzrostu i potężnych ramion, posępny, groźny, małomówny, ale spokojny, skłonny do rozmyślań, i po największéj części religijny. Samotność, olbrzymie spiętrzone skały, potężna a dzika natura, mimowiednie wpajają mu pojęcie o majestacie i wielkości Bożéj. A przytém serce ludzkie musi coś kochać, skwater więc, nie widując często po całych miesiącach twarzy ludzkiéj, kocha kornie a głęboko, tę niewidomą a dobrą rękę, która rankiem rozciąga zorzę różaną na niebie, każe wschodzić i zachodzić słońcu, wiosną rzuca potop kwiatów na stoki górskie, a dębom i całéj puszczy każe śpiewać, jakoby nasze: Święty Boże, Święty Mocny!
W stosunkach z ludźmi skwater bywa zimny, ale do wysokiego stopnia prawy, jak zwykle bywa człowiek, który nic od nikogo nie potrzebuje i który zwykł sam sobie wystarczać. Ludzie bywają złymi z potrzeby, skwater niéma potrzeby kłamać, oszukiwać, podchodzić; jeżeli bowiem nie umie się zadowolić swojém życiem leśném, porzuca je, wraca do miasta i zakłada business; jeżeli zaś umie, to rozmaite dobra światowe, w pogoni za któremi ludzie porzucają drogę uczciwą, nie mają dla niego wartości. Nakoniec praca, ciężka nad wszelki wyraz, z toporem w puszczy, usypia w nim lub zabija te wszelkie namiętności i popędy, które w życiu miejskiém nieraz prowadzą ludzi na rozdroża.
Oczywiście są to cechy dodatnie, zebrane ogólnie. W pojedyńczych indywiduach dochodzą one do mniejszéj lub większéj potęgi, bywają często równoważone przez rozmaite nałogi i wady, albo i zgoła przez nie zabite. Skwaterowie np. meksykańscy, trudniący się, w zapadłych kątach górskich, hodowlą świń, która to hodowla nie wymaga żadnéj pracy, przejmują wiele z natury tych zwierząt; skwaterowie irlandczycy bywają zawadyakami, opojami i pieniaczami, wyszukującymi umyślnie po pustkowiach sąsiadów, aby było się z kim procesować: jednakże między amerykanami czystymi, znalazłem ludzi tak pod każdym względem wzorowych, że wyglądali mi prawie na postacie wyjęte z powieści.
Wszystkich ich razem wziętych, jest jednak bardzo mało. We dwa miesiące po przybyciu w góry, poznałem ich wraz z indyanami i meksykanami kilkudziesięciu, ale osiadłych na takiéj przestrzeni, na któréj połowa ludności gubernii Warszawskiéj, wygodnie pomieścićby się mogła. Nie mając nic lepszego do roboty, a posiadając mustanga, który wychowany w górach, umiał po nich chodzić jak koza, włóczyłem się od osady do osady; często jednak zdarzało mi się nocować przy ognisku pod gołém niebem, w jeden dzień bowiem niepodobna mi było odbyć drogi. Indyanie, którzy zresztą trzymają się po kilku, i meksykanie, zajmują się głównie hodowlą, amerykanie pszczołami. Pszczół nie trzymają w barciach, jakto u nas na Litwie, ale w ulach ramkowych, zbudowanych i urządzonych według najnowszych systemów. Gospodarstwo to pszczelne, gdyby nie trudność przewozu, przynosiłoby znaczne korzyści; jakoż i przynosi je, ale tylko w osadach, naokół których ludność jest gęstsza, drogi lepsze, i które, właściwie mówiąc, niegdyś były osadami skwaterskiemi, obecnie zaś są fermami urządzonemi na podobieństwo wszystkich innych w Ameryce.
Odleglejsi skwaterowie, lubo częstokroć w miód bogaci, z trudnością go sprzedają. Z niektórych miejsc można go przewozić we wjukach na koniach, lub mułach, z innych jednak potrzeba nosić na rękach. Swoją drogą, same tylko wschodnie stoki gór Santa-Ana, a raczéj caniony: Sant-Jago, San-Joachin, Alissa, Trabuco, Madera, lubo w przeogromnych częściach jeszcze puste, wydają setki tysięcy funtów miodu i wosku rocznie. Niéma bo téż może nigdzie na świecie stron, w którychby pszczelnictwo mogło się tak rozwijać i kwitnąć, jak owe góry. Same caniony, obszerne a zamknięte ze wszystkich stron szczytami, stanowią jakby naturalne pastwiska pszczelne, z których pracownice nie mogą rozlatywać się po świecie, rozpraszać i ginąć. Środkiem doliny płynie zwykle potok, albo jak tu nazywają „creek,” zacieniony, chłodny, kryształowy, a nie grożący topielą. Prócz głównego potoku, w pomniejszych wchodzących do canionu wąwozach i gardzielach, wije się mnóstwo strumyków, których srebrne wstążeczki brzęczą po kamieniach i skałach, tworząc to jakby maluchne w miejscach szerszych jeziorka, to znowu kaskady, tak wdzięczne, jak owe gry wodne, ręką artystów pourządzane w Wersalu. Lekki powiew wiatru, wiejący zawsze w południe, rozwiewa w mgłę te wodne warkocze, chłodząc niby deszczem upał i znój dzienny. W miesiącu lipcu, gdy żar niebieski dochodzi do stu dwudziestu i więcéj stopni Farenheita, woda w strumieniach jest tak zimna, jak gdyby płynęła z jaskiń lodowych, a dzieje się to tém, że zwykle łożysko nakryte jest zieloną kopułą utkaną z dzikiego chmielu, lianów, powojów tak gęsto, że promień słoneczny prawie wcale przez oną zasłonę nie przenika.
Są téż tam całe zielone jaskinie, tak wielkiego uroku, iż nieraz, gdym się w nie chronił przed upałem, zdawało mi się, że lada chwila zobaczę chorowód nagich nimf lub dryad, bo w głowie nie mogło mi się pomieścić, ażeby te miejsca, tak cudne, miały być puste i milczące.
Chociaż nie były jednak zupełnie milczące, bo kapela pszczelna grała mi nad uszami bez przestanku. Widziałem małe żółtawe pszczółki i większe, tak zwane włoskie, czarno-prążkowane, jak siadając na kwiatach, to powojów, to wreszcie na żółtych kwiatkach bluszczów, zamiatały nogami słodki pył i obładowane odlatywały do ulów. Czasem zalatywał kolibr mający kształt i ruchy owadu, i zwisnąwszy na skrzydłach nad pochylonym kielichem, zanurzał weń swój długi nakształt igły dziobek. Za pszczołami ciągnęły pszczołojady, spore i złe ptaki, z szarym grzbietem i zielonawą piersią; przedrzeźniacze kołysały się na prętach lianów, naśladując głosy ptaków i zwierząt: wreszcie cudne błękitne płaszcze i całe tysiące górskich kuropatw przychodziły pić wodę w strumieniu i zadzierać przytém głowy do góry, na wzór pijaków, którym napój bardzo smakuje.
Owóż więc pszczoły znajdują tu i wodę i dosyć pokarmu wszędzie, a to témbardziéj, że przytém stoki gór pokryte są w ciągu całego roku mnóstwem najpyszniejszych kwiatów. Od upału zabezpieczają skwaterowie dobytek swój, stawiając ule pod cieniem czarnych dębów. W tych wszystkich doskonałych warunkach mnoży się téż i rozrasta miododajna trzoda z niesłychaną szybkością. Zakupiwszy pięć lub sześć ulów, można dojść w ciągu kilku lat do ogromnéj pasieki. Jakoż, nietylko sprzedaż miodu i wosku, ale głównie sprzedaż ulów, stanowi źródło dochodów skwaterskich. Kupują je farmerowie zamieszkali na całéj długości między górami i oceanem. Prawda, że trzeba te ule nieraz przenosić po jednemu na plecach, ale skwater nie lęka się żadnéj pracy.
Wogóle jednak odleglejsi skwaterowie, zamieszkali po niedostępnych canionach, mają daleko więcéj miodu niż pieniędzy, to jest mają go czasem dziesięć razy tyle, ile mogą sprzedać; ale téż z drugiéj strony, potrzeby skwatera tak są ograniczone i tak mało odległe od potrzeb człowieka żyjącego dziko, że pieniądze wyłącznie prawie tylko na zakupno prochu i ołowiu przydać mu się mogą.
Wracam do opowiadania osobistych moich wypadków.
Siedziałem tedy przed namiotem, owéj pierwszéj nocy przyjazdu, podziwiając w milczeniu ogromną przyrodę, gdy nagle z zadumy wyrwał mnie głos gospodarza dochodzący z głębi parowu. Oba z Neblungiem podnieśliśmy się i zeszli na dół. W parowie połyskiwało ognisko z drzew laurowych, Robinson zaś zajęty był pieczeniem, a raczéj wygrzebywaniem z popiołu udźca jeleniowego, który upiekł na nasze przyjęcie, i którego pyszna woń napełniała powietrze. Reszta jelenia, a raczéj cały jeleń, pozbawiony tylko uda, wisiał opodal na drzewie, a płomień ogniska odbijał się w jego szklannych otwartych oczach. Prócz tego na węglach gotowała się w blaszaném naczyniu woda na „japan thee” (dżapan thi), czyli japońską herbatę, jakiéj powszechnie używają ubożsi ludzie w Kalifornii. Gdy pieczeń była wyjęta z popiołu i z pod odkrojonéj nożem spalonéj powierzchni wyjrzało różowe dymiące wnętrze, zasiedliśmy do uczty. Była to prawdziwie homeryczna uczta; okrwawione bowiem płaty mięsa braliśmy rękoma, rozkrawając je tylko z pomocą myśliwskich nożów, czyli tak zwanych: „bowie-knifes” (boi najf), od których indyanie przezwali białych: „długie noże.” Przytém i otoczenie mogło przypominać przedhomerowe wąwozy Pindu lub Aety. Niedaleko nóg naszych płynął z szelestem po kamieniach potok; naokół ogromne złamy kamieni, o które poopieraliśmy się plecami; w środku ognisko rzucające krwawy blask na poblizkie dęby rosnące w rozpadlinach skalnych, a daléj złowroga mroczna głąb’ puszczy.
Skwater, od czasu do czasu dorzucał suchych gałęzi laurowych, a wtedy w ognisku powstawał trzask, iskry sypały się złotym deszczem i biegły gasnąć w ciemnościach, a podsycony płomień buchał do góry i oświecał nasze twarze, nasze karabiny i nasze psy siedzące opodal i odprowadzające łakomemi oczyma każdy kawałek mięsa, który nieśliśmy do ust.
Chwilami zdawało mi się że jestem na jakiéj romantycznéj operze, w któréj sam śpiewam barytonową rolę alpejskiego rozbójnika. Zaczynało się téż istotnie dla mnie życie nowe, w którém z czasem rozmiłowałem się do tego stopnia, że jeśli przyjdzie mi późniéj zamienić je na inne, uczynię to ze smutkiem i z niechęcią.
Księżyc świecił nad naszemi głowami tak, jakby chciał z własnéj powieki wyskoczyć; promienie jego łamały się na szczytach drzew z odblaskiem ogniska; opodal szumiała puszcza; strumienie jęczały po kamieniach; z ciemności dochodziły głosy zwierząt: wszystko to było tak piękne, romantyczne i malownicze, że mimowoli czuło się skrzydła przy ramionach, i żal robiło się młodych lat marnowanych na bruku miejskim, w małém kółku zajęć, spraw, a często wśród małych ludzi.
Z początku siedzieliśmy w milczeniu. Skwater z natury był małomówny; ja nie umiałem sobie dać rady z własnemi wrażeniami, gadatliwe zaś usta Neblunga, tak były zapchane jeleniną, że niecierpliwe słowa nie miały się którędy przedostać.
Uważałem jednak, że skwater spoglądał na nas z nietajoną radością. Jakoż zrozumiałem to, gdy skończywszy jeść, rzekł:
— Dwa miesiące nie widziałem już twarzy ludzkiéj.
— Mówiłem ci, Dżak — odparł wskazując na mnie Neblung — że dżentlemen pragnie zabawić tu parę tygodni. Dżentlemen jest podróżnikiem: jeździ po świecie, a co widzi, zaraz opisuje w „Polish News-Papers” (Gazecie Polskiéj). Dżak! słyszysz? ja już jestem opisany w News-Papers. Dżak! raduje mnie to! Pilnuj dżentlemena, ażeby nie zaginął w tych górach, a i ty będziesz opisany. Dżak! będą o nas wiedzieć na drugiéj półkuli.
Skwater mniéj zdawał się być czułym na tak rozgłośną sławę, ale wyciągnął do mnie rękę, w któréj, nawiasem mówiąc, dłoń moja skryła się jak mysz w pułapce, i począł dziękować mi, że wybrałem jego sadybę, jako środkowy punkt wycieczek. Odpowiedziałem na to, aż zbyt po europejsku, że i ja również cieszę się z poznania tak dzielnego dżentlemena, ale obawiam się, abym bytnością moją nie przyczynił mu kłopotów i ciężarów.
— Kłopotów i ciężarów! — zawołał śmiejąc się Neblung. — Dżak! słyszałeś o kłopotach i ciężarach?
Mówiliśmy z dżentlemenem o tém jeszcze w Landing. Mówiłem dżentlemenowi wyraźnie: ja znam Dżaka; Dżakowi zapłaty nawet proponować nie można, bo on raczéj będzie to uważał za dobrodziejstwo.
— Zapłaty nie wziąłbym od nikogo — odparł na to skwater — a co do przybycia twego, sir, nie mogę inaczéj patrzeć na nie, jak na szczęśliwy dla mnie traf. Zaraz powiem dlaczego. Oto sprzykrzyło mi się już w namiocie. Zimą, w czasie deszczów, niezbyt to wygodnie, więc postanowiłem sobie wybudować dom. Wzniosłem już ściany prawie pod dach, ale robota to niemała. Nad każdą deską przychodzi mi po parę dni pracować. A przytém tu blizko niema innych drzew, jak po parę stóp średnicy, muszę więc dość daleko wyszukiwać pni cienkich. Pracuję po kilkanaście godzin dziennie, obok tego muszę jeszcze palić ogień, gotować dla siebie i dla psa, obrządzić moje kozy i konia, a co najgorsza chodzić na polowanie. Poprostu czasu mi brak, a jak nie idę na polowanie, nie mam co jeść. Mogę, nieruszając się z namiotu, strzelać kwels (kuropatwy), ale kwels wkrótce się przykrzą. Mam także zapasy suszonéj jeleniny, ale i to nie lepsze. Jeśli więc sir zechcesz, jak to czynią wszyscy podróżnicy, polować, to nietylko czasu mi oszczędzisz, ale będziesz mnie jeszcze karmił świeżém mięsem.
— Zresztą, inna rzecz gościnność w mieście — przerwał Neblung — a inna w canionach. W mieście daję gościowi stancyę, za którą mógłbym wziąć pieniądze, daję mu brekfest, lunch i obiad; to wszystko kosztuje, a tu? gość to dwie ręce, i jeden karabin więcéj, a przytém towarzystwo ludzkie coś warte. Dżak, jabym się tu wściekł, żyjąc tak samotnie. Jakim się to sposobem dzieje, Dżak, że ty się nie wściekniesz także?
— Przyzwyczaiłem się — odparł skwater — ale przecież czasem bywa ciężko, zwłaszcza jak przyjdzie pora dżdżysta i niéma co robić. Wszakże, sir, zabawisz w górach aż do deszczów? — spytał zwracając się do mnie.
Odpowiedziałem że nie wiem, istotnie bowiem i wówczas nie wiedziałem, i teraz nie wiem, gdzie się będę za parę miesięcy obracał. Za rok będę może w Warszawie, a może w San-Pablo. Podróżomania jest jak wszystkie inne nałogi. Pierwszy krok najtrudniejszy, a potém popycha już jakaś dziwna siła, jakby Żyda Tułacza, coraz daléj i daléj.
Ale tymczasem ugoda ze skwaterem stanęła. Potwierdziliśmy ją jeszcze kilkakrotném uściśnieniem sobie ręki, przyczem za każdym uściskiem syknąłem, a następnie wzięliśmy się do picia owéj „japan thee,” naturalnie z miodem nie z cukrem. Przypomniałem sobie, że we wjukach mego konia, obok rozmaitych innych gratów, znajdują się dwie małe baryłki, jedna z brandy, druga z winem. Przyniósłszy je do ogniska, zaprosiłem obu towarzyszów. Poobwijaliśmy się w koce, zapalili fajki i, to pykając z cybuszków, to popijając herbatę z brandy, leżeliśmy przy ognisku i gawędzili coraz weseléj. Skwater wreszcie rzekł:
— Jutro świtaniem zaprowadzę was na jelenie.
— All right! — odpowiedzieliśmy oba.
Wówczas zaczął nas uczyć, jak należy się zachowywać. Lubo ludzi w canionach jest nadzwyczaj mało, zwierz zatém nie często bywa płoszony; przecież jelenie, antylopy i t. p. rogata czereda niezmiernie jest ostrożna. Tłómaczy się to tém, że prócz ludzi, polują na nią kuguary, rysie i źbiki. Napady takie zwykle odbywają się nad wodą: trzeba bowiem wiedzieć, że jeleń, wybrawszy raz sobie drogę wiodącą do źródła, schodzi już nią zawsze. Ścieżynkę taką łatwo poznać, ponieważ nietylko zarośla, mianowicie „czaporal” i „czamizal,” bywają na całéj jéj długości porozrywane, ale nawet i w miejscach gdzie te krzaki nie rosną, poobsuwany żwir, i poobsuwane większe kamienie, odznaczają ją doskonale. Otóż, polując, trzeba upatrzyć ścieżkę, potém siąść świtaniem w zaroślach po drugiéj stronie strumienia i czekać póki zwierz nie zbliży się na strzał. Polowania takie bywają nawet niebezpieczne, często bowiem dwunożny myśliwiec spotyka czworonożnego myśliwca, nader o swoje prawa zazdrosnego.
Skwater opowiadał kilka takich niebezpiecznych spotkań, w których nie wiedział czy sam polował, czy téż na niego polowano. I trudno było nie dawać tym opowiadaniom wiary, gdy rozmaite głosy dochodzące z lasu stanowiły niezaprzeczone ich prawdziwości dowody; raz zaś taki złowrogi ryk rozległ się w ciemnościach, że umilkł cały las, a i my z nim razem.
Skwater dorzucił wiązkę suchych laurów na ognisko.
— Przekleństwo na twój grzbiet i niech Bóg potępi twoją głowę! — rzekł po chwili.
— Blizko? — spytałem go, ukrywając z trudnością wrażenie i mimowoli sięgając ręką po karabin.
— Nie! Ze dwa lub trzy tysiące jardów — odparł — ale głos rozchodzi się nocą po skałach, jak gdyby to było blizko. Znam cię piekielna!
— Cóżto za bydlę ryczy?
— Silver lion (puma). Biédny mój Ren!
Nalałem po raz trzeci „brandy“ do herbaty Dżakowi, sobie i Neblungowi. Potém wypytywałem o dzieje pumy i Rena.
— Do you see, Jack? (Czy widzisz, Dżak?) — przerwał Neblung — jacy ci podróżnicy ciekawi. Wszystko to będzie opisane, Dżak! i twój Ren będzie opisany w News-Papers!
— You are a mocking-bird (ty jesteś przedrzeźniacz) Maks — odrzekł skwater — czyniąc tém przezwiskiem przytyk do gadatliwości Neblunga. Mówię: biédny mój Ren, i nie pocieszyłbym się, chociażby „Herald” umieścił o nim artykuł. Pies ten, sir — rzekł zwracając się do mnie — przyszedł ze mną tu aż z Luizyany, zkąd jestem rodem. Byłto zacny pies: odważny i silny! Dwa tygodnie temu, ta piekielna, która dopiero co ryczała, sprzykrzywszy sobie jelenie mięso, podeszła nocą do koralla, w którym trzymam moje kozy. Ten hudlum (łobuz, nicpoń), (mówił ukazując na wielkiego brytana, siedzącego przy ogniu), zwietrzywszy ją, schował się w mech pod namiot, Ren zaś choć mniejszy, rzucił się ku niéj jak szalony. Porwałem zaraz za karabin, ale nim wybiegłem z namiotu, usłyszałem jéj ryk i krótkie skowyczenie Rena. Strzeliłem w powietrze na strach, potém biegłem mu na ratunek z rewolwerem i z „bowie-knife,” ale już było zapóźno. Puma zemknęła. Ren zaś miał wydarte wnętrzności i zgruchotany grzbiet: nogi mu tylko jeszcze drgały....
I nie wiem, czy herbata z wódką zaostrzyła żal skwatera za Renem, czy téż kochał nieboszczyka tak głęboko, ale nagle urwał opowiadanie, zacisnął pięście i jął powtarzać szybko, jakoby w napadzie szalonego gniewu:
— Goddam you! goddam you, goddam!...
— Uspokój się, Dżak! — rzekł Neblung.
Jakoż Dżak uspokoił się wkrótce; ale ten milczący i poważny zwykle człowiek, rozgadawszy się raz, rozpłynął się w oceanie różnorodnych opowiadań. Bądź, że trochę wypił, bądź, że tak dawno nie widząc ludzi, milczał poprzednio przez całe miesiące, dziwił teraz nawet Maxa ową powodzią słów, tak rzadko trafiającą się u skwatera. Opowiadał, że rozmiłował się w tém swojém życiu skwaterskiém, i że nie porzuciłby go za nic na świecie, pomimo wszystkich jego kłopotów. Do największych kłopotów zaliczał szkody, jakie dzikie zwierzęta czyniły mu w jego dobytku. Niedźwiadki czerwone zachodziły nieraz nocą do jego ulów, ale prawdziwe spustoszenie czyniły mu małe zwierzątka, które nazywał: „racoons,” co, zdaje mi się, że po polsku znaczy szopy; daléj, chciał trzymać kury, ale te pierwszéj zaraz nocy padły ofiarą skunksów, gatunku kun-tchórzów, których futra znane są zresztą dobrze u nas; miał parę świń, podusiły mu je rysie ostrowidze: nakoniec kuguary i kujoty zachodziły nocami do korallu, w którym trzymał kozy angorskie. „W dzień, mówił, wszystko to, tak się pochowa, że ani śladu tego w górach, ale nocą dopiero, każde zaczyna swój „business.“ Czasem dwa i trzy razy na noc przychodzi mi brać za karabin, dlatego téż sypiam w dzień po parę godzin.
Pytałem się czy téż osobiste jego bezpieczeństwo często bywało zagrożone.
— Puma i szary niedźwiedź — opowiadał — nigdy prawie nie rzucają się na człowieka, chyba postrzelone, lub zaskoczone z nienacka; kuguar rzuca się w takim razie, ze strachu. Ale na polowaniach z zasadzki, przy których trzeba sprawiać się cicho, często się zdarzy spotkać nagle, a niespodzianie jedną z tych bestyi; wówczas przytomność, silna ręka i dobry „bowie-knife,” bywa jedynym ratunkiem.
— A karabin? — spytałem.
— Często niéma czasu strzelać.
— Jednakże z „bowie-knife” tylko, trudno wyjść bez szwanku.
— Trudno! — odrzekł krótko, i odwinąwszy rękaw od koszuli, pokazał mi niżéj łokcia mnóstwo chropowatych białawych piętn i szwów. Znać było, że w swoim czasie, muskuły w tém miejscu były potargane w straszny sposób.
— To już tu, w Kalifornii? — spytałem.
— Nie — odpowiedział — to jeszcze z Texas; to jaguar, który jest niebezpieczniejszy i od pumy i od czerwonego niedźwiedzia.
Wzmianka ta o Texasie, naprowadziła go na wspomnienia odległéj przeszłości.
Był on rodem z Luizyany, w swoim czasie był farmerem dość zamożnym; ale gdy wybuchła wojna, porzucił gospodarkę i wraz z szesnastoletnim synem zaciągnął się do armii południowéj. Następnie zaczęły go trapić nieszczęścia: syn poległ, on zaś sam dostał się w ręce północnym. Po czasie niewoli wrócił do domu, ale żona tymczasem, zbankrutowawszy na farmie, musiała ją opuścić i osiadła w małém miasteczku Berwick, nad jeziorem Chestr-Machee, w południowéj Luizyanie. Berwick, położone w okolicy błotnistéj i wilgotnéj, klimat ma prawie jeszcze niezdrowszy niż New-Orleans; wkrótce zatém tak on, jak i żona zapadli na żółtą febrę. Wówczasto, skupiwszy za resztki fortuny trochę wozów i bydła, udał się do suchego Texas, ale po drodze żona mu zmarła; karawanę napadli meksykanie i zabrali wszystko: on zaś został na stepie, prawie bez ratunku.
Nie mając co lepszego do roboty, przyłączył się do skwaterów, którzy trzebią lasy na Brazos, Colorado i Red-River. Kilka lat żył tém życiem; zebrawszy jednak trochę pieniędzy, postanowił je porzucić i udał się do Kalifornii. Przybył tam znowu prawie bez grosza, bo po drodze wydał wszystkie pieniądze; ale na szczęście w Landing, a raczéj w Anaheim spotkał takiego „good boy,” jak Neblung, który pożyczył mu trochę pieniędzy, i pomógł do założenia skwaterskiego gospodarstwa w górach. „Odtąd żyję tu, kończył, i muszę przyznać, że ani Texas, ani Luizyana nie mogą się porównać z Kalifornią.”
Przechodził więc i ten człowiek burze w życiu. Wiatr pomiatał nim jak liściem, aż nakoniec rzucił go w to leśne zacisze, w którém nie wiem już, czy praca była większa, czy spokój. Czasem samotnik ten po parę miesięcy nie widywał twarzy ludzkiéj, tak zresztą jak i inni skwaterowie. W czytaniu nie szukał rozrywki, bo jakkolwiek wykształcony na wzór innych amerykanów, nie był jednakże z książkami obyty. Było to może dla niego i lepiéj, rozwinięte bowiem życie wewnętrzne, a z niém rozpamiętywania i myśl, skłonna do zagłębiania się w zagadki wszechbytu, doprowadziłyby go zapewne do drugiego bankructwa, stokroć dotkliwszego niż poprzednie. Filozof, na jego miejscu, byłby sobie powtarzał: oto zamknąłem rachunki z życiem; zawinąłem po burzy do portu: jestem spokojny. I byłby sobie powtarzał to dopóty, dopókiby nie zmierził sobie téj myśli, nie doszedł do nudy, zniechęcenia i przekonania, że wszystko jest czczém i marném i niewartém zachodu. A już wtedy o pracy nie byłoby co i mówić. Ale ten prosty człowiek nie zapładniał sam siebie filozoficzną czczością: nie rozumował! Rankiem brał siekierę i szedł w puszczę, potém z karabinem czołgał się w górzystych gardzielach, potém gotował strawę, opatrywał dobytek; nie miał może samowiedzy swego spokoju, ale owe codzienne sprawy jego żywota, wydawały mu się dość ważnemi, aby warto było dla nich żyć. W ten sposób płynął mu dzień za dniem.
Byłto człowiek trzeźwy, jak wszyscy amerykanie, jak wreszcie wszyscy ludzie, należący do rass nieprzeżytych. Samo życie mu wystarczało, refleksye życiowe w głowie mu nie powstały. On nawet tego życia samotniczego sam nie wybrał, ale rzucił się w nie z musu, a pokochał je dopiero późniéj. Pod jednym tylko względem samotność wycisnęła nań filozoficzną pieczątkę: oto niewiele sobie cenił pieniądze.
Ale cecha to wspólna wszystkim skwaterom. Istotnie w górach, na stepach i wogóle w pustyni, gdy sięgniesz ręką do kieszeni i wyciągniesz z niéj parę białych lub żółtych krążków, nie możesz powstrzymać uśmiechu i pewnego uczucia pogardy dla téj rzeczy, którą mimowoli nauczyłeś się prawie czcić w miastach, a która tam na razie nie warta naboju prochu lub kawałka suszonego mięsa.
Drugą cechą skwatera, wspólną samotnikom, była jego pobożność. Gdy wreszcie ognisko poczęło dogasać, a sen ołowiem spadał nam na powieki, on poszedł mówić pacierz, a następnie postanowiliśmy udać się na spoczynek. Skwater chciał koniecznie ustąpić mi swój namiot, który poprostu był kawałkiem płótna rozwieszonego na gałęziach i pod którym było jedno tylko miejsce; ale ja wolałem nocować razem z Neblungem w zaczętym domku. Gospodarz przyniósł nam kilka wiązek mchu, ja zapaliłem latarkę, znajdującą się miedzy memi rzeczami, i poszliśmy słać sobie łóżka. Na podłodze domku pełno było heblowin, trocin i rozmaitych kawałków drzewa. Powiedziałem Maxowi, żeby odgarnął to wszysko na jedną stronę i zostawiwszy mu latarkę, poszedłem do juków po drugi koc, noce bowiem nad rankiem bywają chłodne. Z juków zabrałem wszystkie zapasy, które w nocy mogły być zjedzone przez kujoty lub szopy; następnie spojrzałem jeszcze na konie, czy się nie uplątały w lasso, gwizdnąłem na psa i wróciłem do domku.
Przyszedłszy zastałem Maxa powtarzającego: „goddam! goddam!” i tłukącego kolbą od karabina, skorpiona. W heblowinach znalazł ich kilka i wyrzucił przezedrzwi, ale ostatni zgniewał go swoją wielkością. Wkrótce nadszedł i skwater, a ujrzawszy co się dzieje, rzekł spokojnie:
— O, u mnie pod namiotem są także!
— A mnie aż mrowie przeszło: a może i w tym mchu są? — pytam pokazując na wiązki.
— A może! — odpowiada skwater.
— A jak który ugryzie?
— E, nie! nie ugryzie!
Jakoż istotnie nie wiem, czy to robactwo mniéj tu jest złośliwe niż gdzieindziéj, czy téż mniéj jadowite, ale wiem, że tu nie robią sobie z niém zachodów.
Ja jednak wyrzuciłem resztę heblowin i przetrząsnąłem starannie mech.
— Zachodzą tu i grzechotniki — rzekł nam na dobranoc skwater — i dlatego położyłbym naokół domu lasso, ale ponieważ macie ze sobą borsuka, więc niéma niebezpieczeństwa.
Jakoż tak i było. Skwaterowie, gdy przyjdzie nocować im pod gołém niebem, w miejscach gdzie jest dużo wężów, rozciągają na ziemi w krąg włosiane lasso, przez które grzechotnik nie może się przeczołgnąć. Ale obecność mego borsuka czyniła zbyteczną tę ostrożność, zwierzętom tym bowiem, ukąszenie wężów, choćby najjadowitszych nic nie szkodzi. Zresztą nieszczęśliwe te płazy prześladowane są przez wszystko co żyje, z niesłychaną zaciętością.
Nakoniec skwater odszedł, a my położyliśmy się spać. Max usnął odrazu, ja zaś nie mogłem. Leżąc na wznak, patrzyłem w gwiazdy, dachu bowiem na domu jeszcze nie było, i wsłuchiwałem się z niejaką obawą w głosy w puszczy. Nie jestem większym tchórzem od każdego przeciętnego mieszkańca brzegów Wisły lub Niemna, ale ta noc, dzika okolica i beczenia dochodzące z lasu, rozstroiły mi nerwy. Ktoby się chciał ironicznie uśmiechać na to szczere wyznanie, niech tu przyjedzie. Nie bałem się wreszcie wielkich zwierząt, ale co chwila zdawało mi się np. że to mech porusza się podemną: zapewne skorpion; to znów, że resztki heblowin jakoś podejrzanie wyglądają po kątach: zapewne grzechotnik. Ciągle coś podobnego! A przytém co do samych głosów nocnych: noc i cisza zbliżają je. Zdaje ci się, że te beki, miauczenia i t. p., brzmią nie daléj, jak o jakie dwadzieścia kroków; czasem słyszysz je zaraz za ścianą, czasem tuż nad uszami, a wtedy mimowoli sięgasz po karabin. Wreszcie przychodzą nerwowe rozumowania. „Dlaczegóż, (zadawałem sobie pytanie, wpatrując się w czarny skraj ściany), dlaczegóż nie miałbym za chwilę ujrzeć na tym zrębie, dwojga świecących w ciemności oczu, należących np. do pumy? Może się to przez tysiąc nocy nie zdarzyć, a jednéj może się zdarzyć. Kto mi zaręcza, czy to nie ta jedna?
Ale potém przypomniałem sobie, że puma, pierwsza nigdy nie zaczepia. „A więc i ja jéj nie będę zaczepiał, niech sobie żyje!” Rozmyślając w ten sposób, czułem się tak pokojowo usposobiony do całego rodzaju pum, że chwilami zdało mi się, iż jestem ich serdecznym sprzymierzeńcem.
Przytém pocieszało mnie to, że Max śpi zaraz przy mnie, i że niéma powodów, dla których pierwsze lepsze drapieżne stworzenie miałoby zjeść mnie, nie jego. Ten brak egoizmu unosił mnie tak daleko, że wystawiałem sobie najprzód, jakbym go żałował w podobnym wypadku.
Ale pominąwszy żarty, sam nie wiem dlaczego najwięcéj rozstrajały mnie te głosy, co do których nie byłem pewny, jakie zwierzęta je wydają. Jeden z tych głosów wołał ustawicznie na pobliskich skałach: „a ha ha!” byłem prawie pewny, że to jakiś ptak, zatém nic niebezpiecznego, a jednak to: „a ha ha!” dokuczało mi najbardziéj. Nazajutrz dowiedziałem się istotnie, że krzyczą w ten sposób we dnie i w nocy, wielkie kuropatwy górskie, zwane przez skwaterów: „mountain quels.”
Nakoniec, kto nie słyszał nigdy skomlenia kujotów, ten nie zdoła nawet pojąć, ile grobowych oddźwięków, ile jakiegoś niesłychanie ponurego smutku i żałoby brzmi w tych głosach. Nawet skwaterowie, przyzwyczajeni do wszelkich wrażeń pustyni, nie mogą się powstrzymać od klątew, słysząc te jak gdyby zagrobowe wołania i jęki. Ja również byłem już z niemi obznajmiony, bo słyszałem je wielokrotnie w Landing, a jednak przechodził mnie dreszcz od stóp do głowy.
Chwilami cały ten koncert, jakby pod uderzeniem dyrektorskiéj pałeczki, milknął nagle; psy nawet przestawały ujadać, a ciszę nocną mąciło tylko chrapanie Maxa. W takich przestankach próbowałem usnąć. Jakoż zmęczenie poczynało brać powoli górę. Gwiazdy nad głową poczynały mi się mieszać, drgać i jak gdyby podskakiwać, słuch tępiał, pojęcia, myśli i obrazy zlewały się ze sobą w sennym bezładzie: wreszcie usnąłem.
Była może północ gdym usnął, a o piątéj zbudziło mnie gwałtowne szczekanie psa. Na świecie już szarzało: gwiazdy bladły. W obawie, czy jaki niebezpieczny zwierz nie zbliżył się do koni, wziąłem karabin i wyszedłem zobaczyć co się dzieje. Rankiem nerwy bywają spokojne, przytém spałem wprawdzie krótko, ale jak kamień, zatém i wypocząłem wybornie; pełen więc ducha szedłem ku koniom. Psy czyniły ciągle straszny harmider, ale konie leżały spokojnie pod drzewami; zawróciłem tedy do domu, gdy nagle głos jakiś zawołał z pod drzewa:
— Good day! sir!
Byłto mój skwater, który również wyszedł spojrzeć na konie i pasiekę.
— Dzień dobry! — odpowiedziałem — zmierzając ku drzwiom.
— Sir, jeśli chcemy iść na jelenie, to czas.
— All right! Czy obudzimy Maxa?
— Niech śpi. Jemu trudno dosiedzieć spokojnie na zasadzce.
Chciało mi się jeszcze spać kannibalsko, ale wstyd mi było opuścić dla snu polowanie; opatrzyłem więc karabin, wziąłem torbę z ładunkami, następnie napiliśmy się wódki, zjedli po kawałku wczorajszéj pieczeni i ruszyli w drogę.
W tych krajach, brzask ranny, a następnie świt, trwa krócéj niż u nas; trzeba się więc było spieszyć, aby stanąć na miejscu, nim zupełnie rozednieje. Szliśmy w górę strumienia po niegodziwéj drodze, bo zawalonéj wielkiemi kamieniami, i prawie pociemku, gdyż liany rosnące na wierzchu ścian, niedopuszczały światła. Musiałem się trzymać ze wszystkich sił aby nie upaść. Nieraz woda strumienia zajmowała całą przestrzeń między ścianami, a wówczas brnęliśmy środkiem. W pierwszéj przerwie skalnéj, przez którą do naszego strumienia wpadał inny mniejszy, mignął nam szarawy wydłużony cień, zapewne dzikiego kota. Chcąc okazać moją sprawność, zmierzyłem się natychmiast, ale skwater, uderzywszy dłonią w lufę, podbił mi karabin w chwili prawie, gdy miałem strzelić. Późniéj wytłómaczył mi, że wystrzał dany niedaleko już stanowiska, mógłby zepsuć całe łowy.
Przez drogę nauczył mnie jeszcze, jak się mam zachowywać, polecając szczególniéj największą ostrożność, największą cierpliwość i niespieszenie się ze strzałem, choćby mi się zdawało, że zwierz dojrzał mnie już i pierzcha. Zapisywałem sobie to wszystko w pamięci, a tymczasem wyszliśmy na miejsce otwartsze. Zamiast ścian skalnych, z jednéj strony strumienia wznosiła się dość stromo góra, któréj brzeg schodził w wodę, z drugiéj zaś szła mała równinka, porosła zupełnie laurami. Usadowiliśmy się za dwoma najgęstszemi krzakami, z téj strony strumienia, a naprzeciwko góry. Teraz trzeba było prawie tamować oddech w piersiach. Robiło się coraz widniéj. Wreszcie pierwsze promienie zorzy powlokły porośnięty czaporalem wierzch góry, różowym szlaczkiem. Ujrzałem wtedy wyraźnie osyp żwiru i kamieni, ciągnący się przez całą długość góry od wierzchnich zarośli, aż do strumienia. Nie mogło mi się jednak w głowie pomieścić, aby zwierzę mogło zejść z tak stroméj pochyłości, nie spadłszy na głowę w dół. Wkrótce jednak przekonałem się o możliwości, gdy nagle ujrzałem wysuwającą się z czaporalu głowę jelenia. Serce zabiło mi młotem, i jak mogłem najwolniej, podniosłem kolbę karabinu do twarzy. Nie czas jednak jeszcze było strzelać, a przytém postanowiłem pokazać skwaterowi, że posiadam ten jeden z najcenniejszych przymiotów myśliwca: cierpliwość. Dzieliło mnie od owéj głowy wystającéj z zarośli, ze trzysta yardów, ale powietrze tak było przepełnione różowemi blaskami i tak przezroczyste, że widziałem ją jak na dłoni. I wtedy dopiero nabrałem pojęcia o téj niesłychanéj czujności, jaką jelenie i antylopy zachowują, przy zbliżaniu się do źródeł. Oczy zwierzęcia były otwarte szeroko, uszy nastawione, nozdrza poruszały się szybko, badając wonie poranne.
Myślałem że już nigdy nie wyjdzie z czaporalu. Upłynęło może dziesięć minut, a jeleń stał jeszcze, obracając głowę na wszystkie strony. Nareszcie za głową okazała się szyja, za szyją piersi, potém znów stanął nieruchomo. Nakoniec jednak ujrzałem to wspaniałe zwierzę, w całéj jego piękności.
Byłto samiec, mający około czterech stóp wysokości, z dużą głową, wypukłemi oczyma i rozsochatemi rogami, które, podnosząc głowę, zakładał na grzbiet. Skóra jego była jednostajnego płowego koloru, nie tak ciemna jak naszych sarn, ale również porośnięta pod brzuchem białą siercią; nogi cienkie i wysokie, a tylne prawie jeszcze wyższe od przednich. Wynurzywszy się całkowicie, przez chwilę jeszcze łowił uszyma odgłosy, a nozdrzami wonie; nakoniec: żwir i małe kamienie poczęły z szelestem staczać się na dół. Zstępował.
Kto z doświadczonych myśliwych pamięta, jakich wzruszeń doznawał na widok wychodzącego na strzał grubego zwierza, ten zrozumie, jakich musiałem doznawać ja, który byłem wówczas nowicyuszem w myśliwskim zawodzie. Strzelałem przez parę miesięcy ptastwo wodne w Sebastopolu nad Kosumnes, kuropatwy i zające w Anaheim, borsuki koło Orenge, kujoty i ptastwo morskie w Landing, ale taką grubą sztukę, przenoszącą prawie dwukrotnie naszą sarnę, przyszło mi pierwszy raz mieć przed sobą. A tymczasem żwir i kamienie z dziwnie monotonną jednostajnością spadały i spadały na dół: zwierz zatrzymywał się co krok. Wietrzył, słuchał, patrzył. Upłynęło może z pół godziny, a jeszcze nie był i na połowie drogi: nagle zwrócił się i skoczył w tył, jakby niespodzianie spłoszony.
Wytrzymałem. Skwater nie napróżno ostrzegał mnie, że jelenie używają tego manewru, dla wywabienia z zasadzki drapieżników, mogących czyhać przy wodzie. Jakoż po chwili zwierz zaczął zstępować znowu, i znowu usłyszałem spadający żwir i kamienie; ale wszystko to odbywało się wcale nie prędzéj, jak poprzednio. Dawno już cierpliwość moja nie była na tak wielką próbę wystawioną. Ręka mdlała mi od trzymania karabina: serce biło... Yardów pięćdziesiąt! czas już! szepcze niecierpliwość. Yardów czterdzieści... trzydzieści, sam skwater musi się tam już dziwić, że nie strzelam! Yardów dwadzieścia pięć! nie mogę dłużéj: pociągnąłem za cyngiel!
Huk wstrząsnął echem w skałach, niby wystrzał armatni. Trafiony stożkową kulą, zwierz stoczył się jak kamień na dno strumienia.
All right! — rzekł skwater.
Rozpoczęło się więc dla mnie w kanionie górskim życie leśne, napozór jednostajne, a jednak nie pozbawione wrażeń. Wstawałem codziennie, gdy na niebie było jeszcze szaro i schodziłem do wąwozu, w którym zwykle zastawałem już rozniecone ognisko, i skwatera gotującego śniadanie. Przy śniadaniu, wątku do rozmowy dostarczyły nam wypadki nocy ubiegłéj. Więc czasem zdarzały się szkody wyrządzone przez szopy w pasiece; czasem znajdowaliśmy ślady jakich większych zwierząt w pobliżu, a wtedy układaliśmy na nie polowania i zasadzki; to znów rozmawialiśmy o zbliżającéj się porze dżdżystéj, i potrzebie porobienia tych zapasów, które nie mogły być porobione gdzieindziéj, jak w mieście, a które należało porobić wcześnie, albowiem w czasie wezbrania potoków i Santa-Ana-River, drogi między miastem a canionami są poprzecinane.
Po śniadaniu kończącém się zawsze przed wschodem słońca, skwater chwytał za topór i zabierał się do budowy chaty, ja zaś zarzucałem na plecy karabin i udawałem się ku jelenim ścieżkom. Bywały dnie, że wracałem z próżnemi rękoma, co zdarzało się zwłaszcza wówczas, gdy nie zachowałem należytéj ostrożności; częściéj jednak przynosiłem to antylopę, to koziorożca. Mięso tych zwierząt krajaliśmy na cienkie płatki i wędziliśmy w dymie, lub téż porozwieszawszy na sznurze, suszyliśmy je na słońcu. O godzinie dziesiątéj kładliśmy się obaj koło potoku na posłaniu z mchów, i do godziny dwunastéj odprawialiśmy siestę; o téj porze dnia bowiem, jest tak gorąco, że nawet w zimie, ani pracować, ani chodzić po górach niepodobna. Po południu, gdy wiatr, wiejący stale codzień od Oceanu Spokojnego, ochłodził powietrze, brałem znów strzelbę, ale już nie karabin, jeno zwyczajną do szrutu dwururkę, i szedłem strzelać ptastwo.
Zabijałem bażanty, przesiadujące zwyczajnie w kaktusach, i uciekające za zbliżeniem się strzelca piechotą, jakotéż i wielkie górskie kuropatwy, których miliony żyją na stokach i przy strumieniach. Podczas tych wycieczek, spotykałem dość często grzechotniki. Płazy te lubią wyczołgiwać się na dobrze oświecone kamienie i wygrzewać się na słońcu. Zwykle uciekały ujrzawszy mnie zdaleka, niekiedy jednak przychodziło mi staczać walkę. Pewnego razu wyszedłszy świtaniem, spostrzegłem na saméj drodze węża. Myślałem, że płaz ustąpi mi z drogi, jak się to zresztą zwykle zdarza; ale on wyprostował się do wpół ciała, i zagiąwszy głowę, począł syczeć. Mogłem mu się wtedy dobrze przypatrzeć. Sam koniec ogona jego podniesiony w górę, poruszał się na prawo i na lewo, tak szybko, że pojedyńcze drgania grzechotek, zlewały się w jeden dosyć wysoki ton. Wąż widocznie musiał być albo czémś rozdrażniony, albo najedzony do tego stopnia, że mu się nie chciało uciekać. Gdy jednak zachodziłem mu z boków, prostował się coraz bardziéj, i w miarę moich ruchów obracał głowę. Trwało to wszystko dość długo, albowiem nie widziałem w tém dla siebie żadnego niebezpieczeństwa, gdyż w ostatecznym razie łatwo mogłem uciec. Nakoniec, uciąłem za pomocą: „bowie knife,” długi pręt laurowy, i ogołociwszy go z liści, przystąpiłem bliżéj. Wąż stanął wówczas jak świeca, i już chciał rzucić się na mnie, gdy uderzenie pręta, zabiło go na miejscu.
Odciąwszy mu ogon, naliczyłem siedmnaście dzwonków, co znaczyło, że płaz miał siedmnaście lat; zatém stary był i niebezpieczny. Od owéj pory zebrałem już bardzo piękną kolekcyę ogonów, nie licząc bowiem zdobytych osobiście, dostałem ich przeszło dwadzieścia od skwaterów i indyan. Największe z nich dochodzą do jedenastu grzechotek — chociaż często zdarzają się węże daleko starsze. W San-Francisco np., w Woodwards-garden, widziałem węża o czterdziestu dzwonkach w ogonie.
Wracając do popołudniowych polowań na ptastwo — łupy z nich bywały prawie zawsze dziwnie obfite. Strzelając po całych dniach od rana do wieczora, a czasem nawet i po księżycu, nabierałem coraz większéj wprawy. Pomagało mi przytém w czynieniu onych postępów w sztuce myśliwskiéj, dziwnie szybkie doskonalenie się zmysłów wzroku i słuchu. Były wprawdzie wyborne potemu warunki hygieniczne. W Warszawie pisywałem czasem po nocach do godziny trzeciéj i czwartéj rano; tu chodziłem spać o zachodzie słońca — wstawałem o świcie. Ale główna przyczyna owego doskonalenia się zmysłów, leżała w samém tém życiu dzikiém i leśném. Konieczność ciągłego badania wzrokiem okolicy, wpatrywanie się w gęstwiny leśne, w mroczne rozpadliny skał; natężona uwaga i dokładność, z jaką to czynić należy: oto prawdziwa gimnastyka, z pomocą któréj zmysł po kilku miesiącach wzmacnia się i wyostrza jak brzytwa.
Jestto rzecz wprawy. Toż samo należy rozumieć i o słuchu. W górach, o ile noce bywają hałaśliwe, o tyle w dzień, zwłaszcza w godziny upału, w których milknie nawet i ptastwo, puszcza jest tak cicha, jak grób. Słuch przyzwyczajony do téj ciszy nie zmąconéj ani hałasem i gwarem ludzkim, ani głosami stworzeń, staje się w końcu tak delikatny i wrażliwy, jak słuch więźnia pędzącego życie w milczącéj celi. Nasłuchiwanie rozważne na polowaniach i samotność, ćwiczą go jeszcze bardziéj. Dochodzisz w końcu do tego, że według słów Mickiewicza, słyszysz: „jako się motyl kołysze na trawie, jako wąż ślizką piersią dotyka się zioła.” Naraz, gdym siedział i pisał w zaczętéj chacie, a Dżak pracował o kilkaset yardów daléj w parowie, słyszałem jak mówił do psa, a słyszałem z taką dokładnością, że mogłem powtórzyć każde słowo. Widziałem również, kiedy wracał do domu, a kiedy odchodził daléj w puszczę. Pomagała zapewne do tego i naturalna akustyka skał, która sprawia, że wystrzał karabinowy, odrzucany przez jednę skałę drugiéj, huczy tu jak grzmot, i powtarza się kilkakrotném echem, nim wreszcie rozbity o złamy, wyrwie się z parowów i uleci na bory i lasy.
Owóż więc strzelanina zabierała mi większą część dnia, ale do zwykłych zajęć moich należało i pisanie. Jakaś nieprzezwyciężona siła zmuszała mnie ustawicznie, abym dzielił się z czytelnikami tą sielanką górską, tak oryginalną, że mnie samemu zdawała się urojeniem, i jakby snem jakimś, a tak rzadko trafiającą się ludziom mego zawodu, i tak zdrową, że była mi uspokojeniem wielkiém po życiu w mieście i niby początkiem drugiéj młodości, zanim minęła pierwsza.
Łatwiéj jednak było chcieć pisać, niż przywieść ono życzenie do skutku. Pomijając, że zesztywniałe i pokaleczone częstokroć o skały moje palce, nie chciały utrzymać pióra — były i inne trudności. Przybory do pisania wożę zawsze ze sobą, miałem je tedy i wówczas w jukach; ale zato Dżak nie miał ani stołu, ani krzesła, ani żadnych podobnych rzeczy, które nam wydają się czemś niezbędném, a na które skwaterowie patrzą, jako na zbytkowne i niepotrzebne zniewieściałego życia wymysły. Dżak siadał na kamieniu w parowie, jadał na kamieniu w parowie, a na noc kładł się na mchu pod namiotem. Prawdopodobném jest, że gdyby nawet i miał krzesła, nie używałby ich nigdy. Mówił wprawdzie, że wykończywszy dom, pragnie się urządzić inaczéj, ale nie zaręczam, czy w tych zamiarach stoły i stołki grały jakową rolę.
Musiałem więc pomyśleć o urządzeniu sobie wygodnéj pracowni, ile że niewygodna nie pozwala zebrać myśli, skupić się i oddać wyłącznie pisaniu. Z próżnego szafkowego ula udało mi się, z pomocą tylko siekiery, urządzić pyszny stół, który miał nawet i szufladę chroniącą papier od zamoknięcia w czasie rosy nocnéj, z robotą zaś krzeseł poszedłem za wzorem meksykanów. Jeszcze mieszkając w Anaheim, zwiedzałem tak zwane estanszye, czyli osady pasterskie. Osady takie stoją na gołym stepie, składają się zaś z szałasu, byle jak skleconego z desek, a często i bez dachu — i z ogromnego ogrodzenia, czyli korallu, mogącego w sobie pomieścić kilkaset sztuk bydła, które dniem pasie się w stepie. Meksykanie i metysowie, zamieszkali w osadach, żyją prawie dziko. W dzień hulają konno za bydłem po stepach, wieczorem siedzą w szałasie wokół ogniska z łodyg kukurydzowych, i grają w karty, kłócąc się przytém, bijąc i pijąc. Stołów i stołków nie posiadają zarówno, jak i skwaterowie; całe zaś umeblowanie szałasu składa się z czerepów wołowych, poustawianych pod ścianami. Wieczorem wakerosi stawiają je koło ogniska, i siadają między rogami. Tak uczyniłem i ja. Wynalazłszy w parowie kilka skieletów wołowych, wybrałem największy czerep i przyniosłem go do domu; poczém przywiązawszy wiązkę mchu między rogami, miałem krzesło co się nazywa, na którém mogłem rozpierać się, jak Voltaire w swoim fotelu.
Od tego czasu zacząłem pisywać prawie codziennie, i nim pewien wypadek, o którym wspomnę późniéj, oderwał mnie od pracy, wykończyłem te wszystkie rzeczy, które wam posłałem. Tymczasem jednak spadło na mnie nowe zajęcie. Dżak Harryson, czyli mój Robinson, budował dom już parę miesięcy, a było rzeczą arcy prawdopodobną, że nim wykończy dach i zaciągnie go na ściany, upłynie jeszcze czas niemały.
Byłoby to dla mnie wszystko jedno, gdyby nie to, że noce w miarę zbliżania się jesieni, stawały się coraz chłodniejsze, nad ranem zaś padała tak obfita rosa, że wierzchni gruby koc, którym się okrywałem, bywał przemoczony jakby po dość ulewnym deszczu. Zaczęło mi to szkodzić, jako nieprzywykłemu do sypiania pod gołém niebem, a szkodziło témbardziéj, że w dzień upały dochodziły do stu i więcéj stopni Farenheita. Dżak ofiarował mi swój namiot, ale nie chciałem go przyjąć, raz że nie chciałem zabierać mu miejsca, a powtóre że namiot ten był tylko kawałkiem podziurawionego płótna, rozwieszonego na patykach, i niedającego prawie żadnéj ochrony. Pomyślałem zatém, że najlepiéj będzie pomagać Dżakowi w budowie dachu, jakoż od téj pory echo powtarzało codziennie uderzenia dwóch toporów. Robota poczęła postępować bez porównania szybciéj. Nie umiałem wprawdzie nigdy ciesiołki, i do téj pory niémam o niéj dobrego wyobrażenia, ale pomoc dwóch, choćby nieumiejętnych, choćby tylko siłę przedstawiających rąk, ma w tego rodzaju pracach nieoszacowaną wartość. Poprzednio np., Dżak musiał nosić o kilka mil angielskich po jednéj cienkiéj belce, obecnie nosiliśmy po dwie, a nawet i po trzy, związawszy je sznurami. Wpadłem na myśl zaprzęgania do cięższych belek mego mustanga, ale okazało się to niepraktyczne, albowiem jedyną drogą prowadzącą w głąb’ puszczy, było łożysko potoku, miejscami tak zawalone kamieniami, a gdzieindziéj znów tak głębokie, że nietylko koniowi, ale i człowiekowi groziło co chwila niebezpieczeństwo upadku. Nabyłem tego konia od Neblunga za ośm dolarów, co stanowiło dość wysoką cenę, od indyan bowiem i od metysów można, z pomocą zwłaszcza szklanki wódki, kupić i za pięć. Ale Max wziął go z sobą w góry wcale nie na sprzedaż, tylko z grzeczności dla mnie, i dlatego, aby wracając z gór, mógł zabrać do Landing towary zakupione w Anaheim. Tymczasem, w chwili odjazdu Maxa, naparłem się kupić owego podjezdka. Maxowi nie bardzo było to na rękę, ale wreszcie wyrachował sobie, że pod towary może nająć innego mustanga, bądź w Anaheim, bądź w pierwszéj lepszéj farmie — i ugoda przyszła do skutku.
Pokazało się jednak późniéj, że nie zrobiłem zbyt korzystnego nabytku. Byłto wprawdzie młody, bo trzyletni koń, dereszowatéj maści, dość rosły i silny, ale jak większa część mustangów, dziki i do wysokiego stopnia złośliwy. Przy kulbakach meksykańskich, wyłącznie używanych w Kalifornii, a bogdaj i w całéj Ameryce, ogromne drewniane strzemiona całkiem pokryte bywają skórą, chroniącą nogi jeźdźca przed zębami konia. Jednakże, jak tylko jeździec, zapomniawszy się choć na chwilę, popuści cugle munsztuka, natychmiast stepowy biegun odwraca głowę i stara się go pochwycić gdzie może. Mój, prócz powyższych wad, miał jeszcze tę, że nie dawał do siebie dostąpić. Gdym się do niego zbliżał, chcąc go siodłać, toczył krwawemi oczyma, stulał uszy, gryzł i kopał tak gwałtownie, że musiałem z całéj siły zaciągać koło jego szyi lasso, i dopiéro z nawpół przyduszonym, mogłem już robić co mi się podobało. Jednakże powszechnie, pierwsze tylko miesiące pożycia z koniem bywają tak przykre. Późniéj zwierz przyzwyczaja się do jedynéj istoty, która koło niego chodzi, daje mu jeść, czyści go i pilnuje. Zwolna stosunek, nie przestając być szorstkim, staje się przyjacielskim. Przez kilka pierwszych tygodni starałem się napróżno ułagodzić mego deresza; napróżno dawałem mu regularnie jęczmień, kukurydzę i koniczynę. Wyrósł, wypiękniał, ale nie przestał się płoszyć i strachać. Chwilami wpadałem już nawet w zupełne zwątpienie, czy będziemy ze sobą żyli kiedykolwiek inaczéj, jak na stopie wojennéj.
Tymczasem Dżak poradził mi, ażebym próbował jeszcze przyswoić go głodem. Jak powiedział, tak uczyniłem. Przywiązałem umyślnie lasso krótko do drzewa, ażeby koń nie mógł się paść soczystą trawą, rosnącą zwykle pod dębami, i odszedłem. W południe napoiłem go, ale nie dałem mu jeść. Wieczorem przyniosłem w blaszance trochę kukurydzy, popuściłem lasso, i stanąwszy opodal, zawołałem „pójdź!” Mustang według zwyczaju stulił uszy, szarpnął kilka razy za sznur i nie myślał się zbliżyć. Zacisnąłem sznur i odszedłem. Nazajutrz rano podobna scena. Strzygł uszami, patrzył na kukurydzę, roztwierał ku niéj chrapy, ale nie przyszedł. Tymczasem trawa na małéj przestrzeni, na której mógł ją szczypać, była już wyjedzona. Głód zaczął mu dokuczać coraz bardziéj. W południe przyszedł już do blaszanki i jadł łapczywie. Brałem go za uszy, w których szczególniéj był łechciwy, głaskałem po łysinie: nie cofał się. Odtąd przynosząc mu obrok, rozpuszczałem lasso i stawałem coraz daléj. Przychodził zawsze, a w końcu przyszło do tego, że gdym się tylko pokazał, biegł ze rżeniem ku mnie, o ile sznur na to pozwolił, wspinał się i skakał, ale już z radości, jak przywiązany na łańcuchu pies. Podczas gdy jadł, obsypywałem go pieszczotami, o które potém sam się dopominał.
Wówczas dopiéro przekonałem się, co staranna i troskliwa hodowla może z konia zrobić. Jak wszystkie mustangi, tak i ten mój miał długą wichowatą sierć, zarosłe pęciny i najeżoną grzywę. Po miesiącu starań, gdym na noc okrywał go kocem, karmił doskonale, czyścił codziennie, szyja jego zagięła się w piękny łuk, w oczach zaświecił rozum i fantazya, grzywa stała się cienką i delikatną, sierć błyszczącą, słowem: zrobił się prawie rassowy koń, na którego potém meksykanie i indyanie spoglądali z nietajoną żądzą.
Ale tak meksykanie jak i indyanie wcale nie zajmują się swemi końmi. Gdy meksykanin przyjeżdża z drogi, wówczas zdejmuje kulbakę, a konia wygania na step, jak u nas na Ukrainie czynią kozacy — i nie chce więcéj o nim wiedzieć. Nigdy nie widziałem, aby meksykanin konia czyścił lub karmił obrokiem. Koń żyje tém, co sam znajdzie. Prawda, że na wiosnę i w zimie, paszy wszędzie jest obfitość; ale latem w lipcu i sierpniu, gdy słońce spali na proch trawy, a „prerya“ wygląda jak popękane klepisko, konie mrą z głodu, i utrzymują się przy życiu tylko obgryzaniem liści wierzb i innych drzew rosnących przy wyschłych łożyskach strumieni. Łatwo zrozumieć, że żyjąc w powyższych warunkach, mustangi muszą być złe i dzikie. Przez większą część roku, żyjąc w stadzie, nie widują twarzy ludzkiéj, a gdy czasem pojawia się jeden i drugi człowiek, to tylko poto, żeby wywijać długiém lassem nad przerażoném stadem, chwytać konie, dusić je, potém dosiadać i bość takiemi ostrogami, jakie ongi, w Europie nosili średniowieczni rycerze.
Gdyby nie ta dzika, stepowa, a w rzeczy żadna hodowla, mustangi, mające w sobie krew dawnych koni hiszpańskich, wnuków owych rumaków, które wraz z arabami przybyły do Hiszpanii ze Wschodu, jeszcze w 711 roku, dałyby się wyrobić w rassę piękną i szczególniéj pod siodło przednią. Dowodem tego mustangi z południowego Texasu, umyślnie tam hodowane w niektórych miejscowościach, które na wyścigach biją najsłynniejsze folbluty z Kanady i dochodzą do cen bajecznych. W ogóle jednak, mustangi nie odznaczają się pięknością. Głowę zwykle miewają dużą, czoło wypukłe, sierć kudłatą i obrośnięte nogi. Celują jednak wytrwałością. Meksykanie nigdy inaczéj nie jeżdżą, jak galopem. Jak tylko koń poczuje na sobie jeźdźca, wyrzuca przednie nogi i wpadłszy w galop, nie zmienia chodu, choćby mu przyszło biedz dwadzieścia i trzydzieści mil (angielskich) bez przestanku. Jeździec kołysze się wówczas na siodle, jak w hamaku, kręci w galopie „cigarittas,” śpiewa: „o dolce amiga!” i tylko od czasu do czasu poprawia na głowie swoje ogromne „sombrero,” gdy mu je powiew wiatru zbyt z czoła zesunie.
Gdy koń nie chodzi w stadzie, ale służy ciągle jednemu człowiekowi, z czasem staje się pojętny i sprawny, co szczególniéj pokazuje się przy rzucaniu lassem. Gdy jeździec wypuści przed siebie sznury, wytrawny mustang zwija piorunem młynka na miejscu, i poczyna z całych sił galopować w przeciwną stronę, zciągając w ten sposób pętlicę i dusząc schwytaną zdobycz. Widziałem także u niektórych wakerosów, konie tak wytresowane, że na odgłos świstawki przybiegały natychmiast w największym pędzie ze stepu. Takowe jednak rzadkie są i wysoko cenione.
Mustangi, sprzedawane do miast, przyzwyczajają się do zaprzęgu, ale że zwykle zaprzęgają je zbyt młodo, wyglądają więc biednie i podobnie do naszych chłopskich koni. Najlepiéj jednak chodzą w jukach, który téż sposób, powszechnie w stepach, do przenoszenia mniejszych ciężarów jest używany.
Mój mustang, jako juczny koń, pełnił doskonale swoję służbę. Każda kulbaka meksykańska, oprócz wysokiéj kuli na przedzie, na około któréj nawija się lasso, opatrzona jest w sześć lub nawet ośm par troków, wyrobionych z niezmiernie silnego rzemienia. Otóż, do troków tych, nieraz podczas dłuższych wycieczek, przywiązywałem worek z kukurydzą, z mąką, jednę małą baryłkę z wódką, drugą z winem, prócz tego z tyłu koce i karabin, razem do stu i więcéj funtów ładunków, nie licząc mnie. Z takim ciężarem koń galopował po kilka mil (angielskich), jak gdyby nic, a zsiadałem z niego tylko w takich miejscach, w których obawiałem się razem z nim kark skręcić. Gdyśmy jednak z Dżakiem, urządziwszy z postronków szleje, próbowali zaprządz go do belek, począł wierzgać i rzucać się tak zapamiętale, że odprzągłem go natychmiast w obawie, aby się nie skaleczył. Odtąd przenosiliśmy belki, krokwie i deski własnoręcznie. Robota desek zajmowała nam najwięcéj czasu, albowiem w braku wielkiéj piły, trzeba je było obrabiać toporem, co najprzód długo trwało, a powtóre z całego pnia wyrabialiśmy tylko jednę deskę, tak ciężką i niezgrabną, że zaprawdę podobniejsza była do cokolwiek zcienionéj belki, niż do deski. Gdy nakoniec skielet dachu z krokwi stanął, przybijaliśmy te deski poprzecznie długiemi gwoździami. We dwa tygodnie wyrobiliśmy dziesięć szerokich łat, że zaś Dżak miał ich już przeszło dwa razy tyle przygotowanych, w tydzień więc skończyliśmy z dachem i chata była gotowa. Spoglądaliśmy z dumą i zadowoleniem na nasze dzieło, chociaż, gdyby je mierzyć mniéj pobłażliwém okiem, przedstawiałoby wiele do życzenia. Dom składał się z jednéj izby, mogącéj pomieścić dwa posłania z mchu, kilka czerepów wołowych, i moją pracownię. Drzwi zbudowaliśmy wprawdzie dość prawidłowo, z trzech krótkich desek, i przybiliśmy je na zawiasach zakupionych, wraz z inném starém żelaztwem, przez Dżaka w Anaheim, ale okien szklanych nie było wcale. Dżak nie myślał nawet starać się o nie, albowiem klimat tutejszy usuwa ich potrzebę.
W dzień otwory w tylnéj ścianie przepuszczały aż nadto światła, na noc zaś dla ciepła, zasłanialiśmy je roletami z grubego płótna. Mocny, choć niezgrabny i dostatecznie pochyły dach, bronił od deszczów, zatem i wszystko było jak należy, czyli „all right!” Ukończywszy dom, otoczyliśmy go rowem, broniącym przystępu wężom; zaczém już nie pozostawało nic więcéj, jak obsadzić go figami, pomarańczami, drzewami brzoskwiniowemi i krzakami migdałów.
Byłato jednak robota na późniéj, bo przedewszystkiem musieliśmy się zająć zgromadzaniem zapasów na porę dżdżystą. Ale tymczasem zdrowie moje poczęło cokolwiek szwankować. Ciężka i wysilona praca, na upale dochodzącym do stu stopni Farenheita, nabawiła mnie ciężkich bólów głowy; siedzenie zaś cowieczorne przy ognisku, podczas chłodnych nocy, tak silnego kataru, że podobne, chyba przed potopem istniały. Przytém w nocy, gdy psy szczekały zajadle, a większe jakie zwierzęta wyły w pobliżu, trzeba było wyłazić z ciepłego mchu, brać strzelbę i obchodzić z nią korall, pasiekę, czasem wystrzelić w powietrze, ale przedewszystkiem zaziębiać się niemiłosiernie. Pewnéj nocy, koń mój widocznie przerażony przez kujoty, począł szarpać tak silnie lassem, i tak je poplątał, chcąc zerwać, że musiałem przeszło przez godzinę rozwikływać pozaciągane węzły. Byłato godzina czwarta rano, a więc czas największego chłodu.
Zmarzłem jak sasanek, i cały następny dzień musiałem przeleżeć w mchu.
Gdyby to było w innym, nie tak niesłychanie zdrowym klimacie, byłbym dostał febry, lub zapalenia płuc. Ale o febrach nikt tu nigdy nie słyszał, moje płuca zaś, w przeciwieństwie do serca, zapalają się bardzo trudno. Swoją drogą, poczciwy Dżak, cały dzień następny gotował dla mnie: „Japan tea,” a wieczorem przyniósł mi szklankę odwaru z jakichś ziół, podobno nader skutecznych. Jakoż, na drugi dzień było mi już lepiéj, o tyle nawet lepiéj, że o świcie mogłem pójść na polowanie.
Troskliwość i przyjaźń, jakie okazywał mi Dżak, zjednały mu moje serce. Dżak byłto człowiek nie uczony, ale elementarnie wykształcony, jak każdy amerykanin, a posiadający wiele przymiotów, rzadkich nawet w najwykształceńszych ludziach. Był jednak trochę posępny i małomówny. Wieczorem przy ognisku, rozgadywał się wprawdzie; przy robocie za to w dzień, nie mówiliśmy zwykle do siebie ani słowa. Taka małomówność w człowieku ze świata, oznaczałaby zły i nieprzyjemny humor, ale u Harrysona było to tylko przyzwyczajenie, wynikłe z życia samotnego. Myślę nawet, że ludzi tak jednostajnego humoru, jak w ogóle skwaterowie, a w szczególności Dżak, niéma na kuli ziemskiéj. Zmienność usposobienia bywa zwyczajnie wypływem rozdrażnionych nerwów i niestałego zdrowia, a skwaterowie nie znają co to nerwy, zdrowi zaś są jak dęby. Przytém, ogólna, wrodzona amerykańskiemu ludowi męzkość charakteru i zupełny brak drobiazgowości, wyłącza w skwaterach dręczenie się błachostkami i poruszanie sobie żółci za lada powodem.
Powiedziałem, że brak drobiazgowości jest cechą ogólną amerykanów, i powtarzam jeszcze raz, że drugiego ludu, któryby tak łączył w sobie wszelkie wady i przymioty prawdziwie męzkiéj natury, niéma na świecie. Amerykanin nie posiada ruchliwości francuzkiéj, nie jest zapewne zdolny do uczuć tak delikatnych i poruszeń duszy tak subtelnych, jak np. francuz lub polak. Yankes bierze rzeczy z gruba: szczegóły, drobnostki i małostki nie istnieją dla niego. We wszystkiem jest to twardy mąż. Umie kochać, ale nie kwilić; umie nienawidzieć, ale nie kąsać milczkiem. Plotkami, babską gadatliwością, haftowaniem skandalicznych nowinek na kanwie czci ludzkiéj, brzydzi się. Gdy nienawidzi, burzy, ale nie podkopuje; gdy pracuje — wióry lecą: gdy wydaje pieniądze, rzuca dwudziestodolarówki, jak liście. Nie rozumie co to oszczędzać centy. Gdy się wzbogaca, robi miliony — bankrutuje, także na miliony. Szanuje kobiétę, jako najwyższy dar Boży. Często daje się jéj za nos wodzić, właśnie dlatego, że nie jest drobiazgowy, i że patrzy na nią jak rozkochany lew. Nakoniec, kocha swoje „Unajted Stets” (United States), jest z nich pyszny, dumny, i gdy Rzeczpospolita w niebezpieczeństwie, nie namyśla się, nie ogląda, ale zdejmuje swój „Kentucky rifle” z kołka, — ryczy jak buhaj, a wstaje jak jeden mąż.
Komu taka charakterystyka wyda się przesadzoną, lub zbyt ogólną, temu powiem, że nie szukałem i nie znalazłem jéj w wielkich miastach, gdzie wszystkie piersi przykrawają się na „jednaką miarę krawca;” ale tam, gdzie należy szukać prawdziwéj Ameryki, tam, gdzie leży jéj moc, jéj zdrowie, i jéj przyszłość — to jest w małych osadach wiejskich, w fermach licznych jak piasek w morzu, na pograniczach, na pobrzeżach, w górach, między ludnością miernie bogatą, a rojną, zabiegłą i bujną. O! trudno mi nawet wypowiedzieć, jaki to młody, orli, i jak pełen kipiących sił wewnętrznych jest naród — i jakbym chętnie przysłał tu po zdrowie pewne znajome mi społeczeństwo, w którém dobro społeczne jest zdawkową monetą... bez kursu, w którém wszystko zmalało, energia i praca jest frazesem, mężczyzni chorują na nerwy i bezkrwistość, a za to szermują językami, przędą i noszą swoim damom świeżo wyszłe z pieca plugawéj opinii plotki.
Co do skwaterów, są to wybitne, może zbyt wybitne nawet, ale doskonałe typy uosabiające charakter całego narodu. Osobiście jednak, mimo szorstkich pozorów, zwłaszcza skwaterowie osadnicy, są to ludzie po większéj części prawi, a bardzo łagodni; albowiem żyjąc samotnie, nie doznają rozczarowań i zwątpień, zaostrzających charakter. Taką łagodność posiadał i Dżak. Temperament jego był dość chłodny, a wrodzoną mu energię, która sama z siebie mogła kipieć, pochłaniała praca. Przytém, lubo z natury mało był skłonny do rozmyślań, jednakże, przez życie godne prawdziwie Robinsona, wyrobiło się w nim to, co wyrabia się zwykle w samotnikach, to jest przyzwyczajenie ciągłego patrzenia na siebie i rozważania siebie. W naszych poufnych wieczornych gawędkach przy ognisku, powiedział mi, iż mu się nieraz zdaje, jakoby było dwóch Dżaków: jeden, który buduje dom, rąbie drwa, gotuje jedzenie w parowie; a drugi, który nie robi nic, tylko przypatruje się pierwszemu. Powiedział to bardzo poprostu, przeplatając opowiadanie ustawicznemi wykrzykami: „by God! by God!” musiałem nawet pomagać do narodzenia się téj myśli, ale i tego było dosyć dla wyrobienia w tym charakterze pewnéj, niby filozoficznéj łagodności. Jeżeli przypuszczam, Dżak zewnętrzny rozgniewał się na jakiego kujotę lub szopa, i miał ochotę wybuchnąć, Dżak wewnętrzny spoglądał na niego spokojném okiem, uśmiechał się z politowaniem, a może i mówił: „wstydź się!” — i pod temi słowy, wszelka myśl przekroczenia zwykłych granic postępowania, gasła jak płomień świecy pod podmuchem wiatru.
Bywa jednakże, że człowiek żyjący w samotności rozmyśla nietylko za siebie, ale i za otaczającą go przyrodę. Próbowałem dowiedzieć się: zadawał-li sobie Dżak pytanie, czy jest, i jaka jest myśl w tych ogromnych skałach przerzynających skłon błękitu, w tych strumieniach narzuconych srebrną siatką na górskie rozłogi, w drzewach, w zaroślach, w świecie zwierzęcym, a wreszcie w słońcu i gwiazdach. Chciałem przekonać się: istniało-li w nim poczucie ducha natury, lub jaki pół-wid jedno-jedynéj zasady wszechbytu. Nieraz zdarzało mi się czytać o takich prostakach filozofach. Takim np. był Giliat w „Pracownikach morza,” który zaludniał w myślach powietrze niewidzialnym światem zwierzęcym, a z całą naturą tak się zjednoczył, że pokochała go i otworzyła mu swe tajniki. Ale z żalem wyznać muszę, że w Dżaku nie odkryłem nic podobnego. Jak każdy leśnik, tak i on znał swoje otoczenie; wiedział kiedy niektóre krzewy otrząsają dawne liście, aby się ubrać w nowe; znał własności lecznicze ziół i drzew; rozumiał mowę gór, gdy przysłaniając się wieczornym tumanem zwiastowały deszcz nazajutrz rano — słowem: widział objawy, i czytał je jak drukowane słowa w książce, ale żadne: „dla czego?” nie przychodziło mu jak głupcowi Heynego, do głowy. Skoro raz spróbowałem o tych rzeczach z nim rozmawiać, odpowiedział mi słowami biblii: że Pan Bóg stworzył świat, aby człowiek miał gdzie żyć i z czego korzystać.
Oczywiście, że taki pogląd, obierający jako punkt wyjścia, człowieka, wyłączał wszelkie inne dociekania. Dżak był poprostu pobożny człowiek, tak zresztą jak prawie wszyscy skwaterowie-osadnicy. Stanowiło to nawet poetyczną jego stronę. Wieczorem, gdy ognisko dogasało w parowie, odchodził zawsze trochę w górę pomiędzy kamienie, i odkrywszy głowę, wznosił oczy ku niebu, i poczynał mówić pacierz. Wydawał mi się wówczas poetycznym bardzo, tą majestatyczną poezyą siły, korzącéj się przed siłą jeszcze wyższą. Promienie księżyca padały srebrem na jego energiczną, brodatą twarz o rysach jakoby wykutych z kamienia. Myślałem czasem, że żyję w pierwszych czasach chrześciaństwa i że widzę przed sobą jakiego barbarzyńcę-cymbra, kładącego swą twardą duszę pod nogi Bogu. Obce dla ucha mego słowa modlitwy, utwierdzały mnie jeszcze bardziéj w tém złudzeniu: „Our Father, who are in heaven, hallowed be thy name” (Ojcze nasz etc.), mówił patrząc w gwiazdy Dżak... Potém ucinał głos, jak zakonnik czytając z brewiarza; a potém znów uszu moich dolatywał oderwany uroczysty frazes: „Give us this day our daily bread!” Modlitwa nie trwała zwykle długo, ale jeśli w głębiach niebieskich słucha jakie ucho głosów z ziemi, to musiało słyszeć ten głos z pustyni.
Po niejakim czasie wspólnego pożycia, zaproponował mi Dżak abym z nim został na zawsze.
— Ludzie po miastach mają daleko więcéj kłopotów — mówił do mnie — a tu jest spokojnie. Dochowamy się pszczół, ile sami będziemy chcieli; wytniemy dwa razy tyle puszczy, zasiejemy jęczmień i kukurydzę; zasiejemy tytuń; chatę obsadzimy pomarańczami, figami i krzewami białych migdałów. Przyjdzie czas, że ludzie tu osiądą, ziemia zacznie mieć cenę, a wówczas gdy mnie już nie będzie, zostaniesz właścicielem mego klemu i swojego, co razem wziąwszy, utworzy taką farmę, jakiéj, by God! by God! niéma od Oceanu aż do Suchego jeziora. W lesie żyje się spokojnie — zostań.
Była jedna mała chwila, w któréj ta pokusa uśmiechnęła mi się i oczarowała mnie, jak leśna Dziwożona. Nie nęciło mnie przyszłe dziedziczenie ziemi Dżaka. Dżak nie darowywał mi nic. Kraj tam wokoło pusty, ziemia niczyja, mogłem więc tak jak każdy brać jéj więcéj, niżbym zdołał obrobić. Alem znajdował urok w téj sielance i w życiu z naturą, i w tym porcie tak cichym, że żadne burze nad nim nie wieją. Jednakże, po niejakim czasie, ponęta zbladła. Nieznane mi jeszcze morza, lądy i ludy; szlachetny zawód podróżnika, życie, jego walki, klęski, zwycięztwa i powaby, wreszcie przyszła chwila powrotu, w któréj ztrząsnę z obuwia obcy pył u progu ojczyzny: wszystko to przemówiło daleko silniéj: — więc powiedziałem Dżakowi, że jak ptakiem przyleciałem w te góry, tak ptakiem z nich odlecę.
Było to jakoś w drugiéj połowie października. Około godziny dwunastéj w południe, taka cisza osiadła na okolicy, że góry, skały i puszcze zdawały się zaklętym snem ujęte. Żaden liść nie poruszał się na drzewie. Pisząc w chacie, słyszałem jak dojrzałe żołędzie czarnych dębów urywały się z szypułek i szeleszcząc po liściach, uderzały o ziemię. Upał był nieznośny; powietrze w domku stało się tak duszne, że po małéj chwili, nie mogąc pisać, złożyłem pióro. Serce i tętna w skroniach biły mi przyśpieszonym ruchem. Nie rozumiałem co się to dzieje: czy ja jestem chory, czy téż w naturze ma zdarzyć się coś niezwykłego. Chciałem spytać o to Dżaka, ale przed godziną poszedł się był kąpać do potoku i nie wrócił jeszcze do chaty: więc położyłem się na mchu i począłem obcierać pot, który obficie występował mi na czoło.
Tymczasem stawało się coraz duszniéj. Nie mogłem już wątpić, że to na mnie nachodzi jakaś choroba, gdy nagle usłyszałem zdala ciężki chód Harrysona. Po chwili wszedł do chaty: policzki jego były zarumienione, ale oczy jakoby przygasłe, a czoło niemniéj zroszone potem od mojego.
— Co to się z nami dzieje, Dżak? — spytałem go.
— Santa-Ana-wind! — odrzekł.
Wiedziałem już co to znaczy. Czytelnik, spojrzawszy na dokładną kartę Kalifornii, z łatwością dostrzeże dwa równoległe prawie łańcuchy gór: Santa-Ana i San-Bernardino. Mniejsze i niższe pasmo Santa-Ana ciągnie się bliżej oceanu, poważne zaś Bernardyny wznoszą się w głębi kraju, stanowiąc jakoby kość pacierzową jego południowéj części.
Owóż za témi górami, państwo Kalifornia ciągnie się jeszcze daleko na wschód, aż do rzeki Colorado, stanowiącéj granicę od Arizony. Cała ta część, jestto jedna, równa, piaszczysta pustynia, gdzieniegdzie tylko powzdymana w sypkie wzgórza, gdzieniegdzie poprzerywana bezimiennemi jeziorami, w których przez większą część roku wody brakuje. Największe z tych jezior nosi nawet nazwę: Dry-Lake, co znaczy Suche-Jezioro. Po deszczach zimowych pustynia na krótki czas zmienia się w preryę umajoną cudną zielonością, ale to jeden tylko krótki uśmiech natury na tém wielkiém cmentarzysku piaszczystych kurchanów. Rzeka Colorado, stanowiąca granicę od Arizony, nie jest wcale granicą pustyni. Wprawdzie brzegi rzeki żyzne, urodzajne i zarośnięte ciągną się, jakby zielona wstęga, aż do zatoki Trzech-Króli, ale za rzeką pustynia znowu się rozpoczyna i obejmując większą część Arizony, rozlega się na wschód, aż do niezliczonych pasm gór, zawalających środek tego Stanu, na południe zaś, aż do meksykańskiéj Sonory.
Przy rzece Gila, wpadającéj do Colorado, pustynia staje się najgłuchszą. Część ta nosi nawet nazwę Gila-Desert. Ruchome jéj piaski nigdy nie pokrywają się zielonością; niéma tam żadnych osad, ani ludzi białych, ani indyan. W części pustyni kalifornijskiéj (między St.-Bernardino a Colorado) na wiosnę, gdy jeziora pełne są wody, a trawa pokrywa wklęsłości gruntu, głusza ustępuje gwarowi życia. Czasem stado bawołów, zabłąkanych aż do gór Arizońskich, rozbija piersiami trawę, a za niém pędzą skurczeni na koniach jeźdźcy indyjscy; czasem metysowie gnają stada mustangów; czasem kupcy-wolarze ciągną do wschodnich osad pasterskich; czasem zabłąka się traper z Prescot lub Tuscon: tak dzieje się w za-bernardyńskiéj części pustyni, ale Gila zawsze jest cicha, głucha, martwa i złowroga.
A taką jak Gila, staje się po upływie wiosny cała pustynia. Nazwałem ją nie próżno złowrogą, wszystko bowiem co ztamtąd przychodzi, jest jakby tchnieniem śmierci. W tychto gorących piaskach szarańcza składa swoje jaja na zimę, a wiosną ciągnie w postaci chmur na cudne doliny Kalifornii, zostawiając po sobie bezlistne drzewa i bezwstydnie gołą ziemię; ztamtąd nareszcie, od Gila i suchych jezior wieje wiatr, zwany w Anahejmskiéj dolinie: Santa-Ana-wind.
Powinniby go raczéj nazywać: Desert-wind, lub Gila-wind. Są to prądy rozpalonego powietrza, z którego pustynia wyssała wszelką świeżość i wilgoć, a przesyciła natomiast elektrycznością. Czasem wiatr ten wieje także z południa, od strony „Lower-California,” czyli od strony meksykańskiéj, półwyspowéj Kalifornii, będącéj również pustynią. Częściéj jednak ciągnie ze wschodu od Gila. Jest on tém samém dla Kalifornii, czém Sirocco dla Sycylii, Solano dla Hiszpanii, a Samum dla Arabii. Mniéj zapewne od tamtych niebezpieczny i rzadszy, bo wieje tylko jesienią i w zimie, rozstraja jednakże nerwy ludzkie, wysusza muskuły, skręca liście na drzewach i przejmuje strachem zwierzęta. Gdy Dżak oznajmił mi jego blizkie przybycie, wyszedłem natychmiast z chaty. W całéj naturze znać było, mimo ciszy, jakąś niespokojność, a i sama cisza wydała mi się martwotą, nie spoczynkiem. Powietrze straciło swoję przezroczystość. Niby jakiś pył, niby dym unosił się w atmosferze. Światło słoneczne przechodząc przez ów tuman straciło swoją pyszną, jarzącą pozłocistość, a świeciło chorobliwie, rdzawo, smutno. Sam krąg słoneczny, pozbawiony promiennych włosów, przesłonięty, a czerwonawy, pozwalał oku bezkarnie patrzeć na się, jakoby przez zakopcone szkło. Myślałem, że to może dym rozszedł się po powietrzu.
— Dżak! — spytałem — wszakto indyanie musieli gdzieś zapalić lasy?
— Nie! — odpowiedział Dżak — ja myślę, że to pył z pustyni.
Ale Dżak mylił się, bo przecież pył nie mógł przyjść przed wiatrem. Na pytanie jednak, czy tak zawsze bywa, odpowiedział mi, że zawsze. Tymczasem dęby zadrżały nagle, zaszeleściły liściami i posypały deszczem żołędzi. Następnie Dżak poradził mi, abym rozpuścił węzły lasso, na którém uwiązany był mustang, albowiem zwierzę szarpiąc się w czasie wichru, mogłoby się zadusić. Gdym się do niego zbliżył, ujrzałem, iż sierć była na nim poszerszeniała, głowę miał spuszczoną, nozdrza przy ziemi. Rozluźniłem pętlicę aż zanadto. Wracając ujrzałem tłumy rozmaitego ptastwa, dążącego ze skłonów gór i z parowów ku puszczy: więc stada różowych synogarlic, kuropatw, zwyczajnych, kuropatw górskich, błękitnych płaszczów, przedrzeźniaczów, czarnych dzięciołów z kanarkową piersią i szkarłatną głową. Szare bażanty smyrgały na piechotę, tak nie daleko naszéj chaty, że można je było z okien strzelać. Nad lasem krążyły orły i kruki, ale zapadały co chwila w gęstwinę, siadając zapewne na dobrze okrytych liściem gałęziach. Wreszcie, ucichło wszystko: tuman zgęstniał, światło słoneczne stało się jeszcze bardziéj gorączkowe, a potém uderzył pierwszy powiew.
Zdawało mi się, że jakieś potworne płuca chuchnęły nagle na mnie gorącym oddechem. Obaj z Dżakiem schroniliśmy się natychmiast do chaty, i pozasłaniawszy kocami okna, położyliśmy się na mchu. Ale w chacie zrobiło się gorąco nie do wytrzymania. Dostałem lekkiego zawrotu głowy; krew jakby ołowiem biła mi w żyłach. Probowałem czytać i nie mogłem. Było mi duszno. Elektryczność przesycająca powietrze podziałała tak na moje nerwy, że miałem ochotę pokłócić się z Dżakiem. Próbowałem pić, ale woda stojąca w blaszance w kącie chaty, wydała mi się obrzydliwą; chciałem nakoniec palić, tytuń po kwadransie wiatru, wysechł do tego stopnia, że rozsypywał się w proch w moich palcach.
Dżak, przywykły już do tego wiatru, znosił go daleko lepiéj, a mnie tymczasem coraz było trudniéj. Pojedyńcze uderzenia powiewów zmieniły się w trwały huragan. Puszcza gięła się, dęby łopotały gałęziami; w powietrzu zaś unosiło się takie mnóstwo liści i piasku, że niepodobna było nic dojrzeć. Przeklęty ów wiatr zmienił się w końcu poprostu na żar buchający jakby z rozpalonego pieca i przepełniony czadem. Dżak przyniósł mi świeżéj wody ze strumienia, którą piłem łapczywie, ale gdy nadeszła pora posiłku, jeść nic nie mogłem. Zresztą ani w południe, ani na wieczór, nie paliliśmy w parowie ognia, albowiem wiatr rozwiałby był ognisko na cztery strony świata, a co gorzéj mógł ponieść skry na puszczę i spowodować pożar lasu.
W nocy nie mogłem zmrużyć oka. Na drugi dzień wiatr, zamiast uciszyć się, wiał jeszcze gwałtowniéj. Drzewa trzeszczały, a połamane gałęzie waliły się w potok. Przez cały ten czas nie było ani chmurki na niebie. Wychodziłem z chałupy tylko po to, aby koniowi dać jeść. Cierpiałem nieznośne męki. Ale na trzeci dzień, świtaniem, a może jeszcze w nocy ucichło wszystko.
Wyszedłszy z chaty odetchnąłem głęboko. Powietrze było chłodne, ożywcze, błękit niebieski czysty. Łagodny wietrzyk pociągał od oceanu. Na wschodzie płoniła się, jak dziewczyna, różana zorza poranna. Uśmiechało się wszystko na okół. Spojrzałem po okolicy, i... zakląłem, jak pierwszy lepszy majtek z Landing.
Nie było mojego konia.
Przy drzewie zwieszało się smutnie lasso. Koń widocznie wysunął w czasie wiatru głowę, ze zbyt obszernéj pętlicy, i uciekł.
Złożyliśmy z Harrysonem wielką radę wojenną.
Koń wysunąwszy się z pętlicy, mógł zejść tylko do parowu, bo innéj drogi nie było. Natomiast parowem mógł udać się, albo na wschód ku Bernardynom, w którymto razie nie trudnoby go było odnaleźć; albowiem potok w górze jest nie do przebycia, albo na zachód ku Anaheim.
W tym ostatnim wypadku, sprawa byłaby trudniejszą, z powodu iż potok w miarę spadku rozszerza się, a canion staje się coraz obfitszy w obszerne, pokryte lasem doliny. Myślałem także przetrząsnąć puszczę, wśród któréj stała nasza chata, ale Dżak upewnił mnie, że tak wielkie zwierzę, jak koń, nigdy nie zdołałoby przeniknąć w gęstwinę równie zbitą i poplątaną lianami. Jakoż tak było w istocie.
Wogóle przychodziło wątpić, czy opłacało się szukać konia. W nocy mogły go zjeść drapieżne zwierzęta, bądź kuguary, bądź ostrowidze. Mogli go także skraść meksykanie. Szukanina wymagała wiele trudów, a pod pewnym względem, była nawet niebezpieczna. Ale przywiązałem się już do mego wierzchowca i postanowiłem, nie zważając na nic, pójść w jego ślady.
Zresztą, po skończeniu chaty, nie mieliśmy z Dżakiem wiele do roboty, zaraz więc po brekfeście zajęliśmy się przygotowaniem do wyprawy. Nie wiadomo było jak ona długo potrwa, każdy z nas więc wziął mały zapasik sucharów i suszonego mięsa, a prócz tego, każdy uzbroił się, jak gdyby na wojnę, w karabin, rewolwer i „bowie-knife” nie licząc lassa, które miało służyć do odprowadzenia konia.
Tak uzbrojeni poszliśmy przedewszystkiem pod drzewo, aby odnaleść choć jakie takie ślady. Na trawie było ich bardzo wiele: wyrobiła się z nich nawet jakby ścieżka, ale byłato tylko ścieżka, którą prowadzałem konia do wody. Oko moje nie mogło nic z niéj wyczytać, Dżak jednakże położył się na trawie i popatrzywszy na nią uważnie, wykrzyknął w krótce obyczajem indyjskim:
— Hugh!
Znalazł, a przynajmniéj utrzymywał, że znalazł świeży ślad, chociaż ja nie mogłem upatrzyć w nim różnicy od starych. Koń szedł, jakeśmy to przewidywali, do potoku. Dalsze ślady, zbaczające ze ścieżki, wskazywały to wyraźnie. Koń mógł pójść w górę potoku, albo na dół ku Anaheim. Trzeba nam było się z Dżakiem rozstać.
Wybrałem kierunek ku Anaheim, bo jakkolwiek drogę tę odbyłem z Neblungiem w nocy, przecię pamiętałem ją cokolwiek. Świsnąłem na psa, i zapaliwszy fajkę, poszedłem. Ranek po wietrze był cudowny. Powiew od strony oceanu niósł ze sobą wilgoć i chłód. Ptaki śpiewały po obu stronach parowu, jak najęte. W miejscach szerszych, gdzie korytarz skalny roztwierał się, ustępując miejsca dolinom, przystępne brzegi strumienia wrzały życiem zwierzęcém. Ptaki piły wodę. Czarne wiewiórki ziemne siedziały na tylnych łapkach, chrupiąc orzeszki laurowe i poruszając wąsikami. Pies mój szczekał z radości, a echo niosło daleko szczekanie, nadając mu dziwnie potężny rozgłos. Byłato chwila poranna, chwila téj radości i rozbudzenia się natury, w któréj drzewa i kwiaty i ptaki, i wszystko co żyje zdaje się wołać: „ewoe!” radujmy się i kochajmy! W takiéj chwili, starcowi nawet przychodzi ogień życia przez zziębłe kości, a u młodego to aż kipi dusza, i prawie skrzydła wyrastają mu u ramion.
Mniéj więcéj w takiém byłem usposobieniu. Coraz nowe doliny, nowe kształty skał, nowe drzewa, migały mi przed oczyma. Cała droga, ponieważ poprzednio przebyłem ją w nocy, wydała mi się nową i nieznaną. Jedna szczególniéj miejscowość została mi w pamięci. Dolina ta, obejmująca z jakie dwie mile kwadratowe (angielskie), nie była zarośnięta tak zbitą i poplątaną puszczą, jak inne. Byłto poprostu ogród wersalski na pustyni, strojny w tak cudowne bukiety drzew i krzewów, jakby je układała ręka ogrodnika artysty. Ciemne, śliczne dąbrowy i małe rozrzucone wdzięczne gaiki platanów, pokrywały większą część przestrzeni; laury układały się w regularne klomby: pojedyńcze drzewa tworzyły jakby aleje, których końca nie mogłem dojrzeć. Niepodobna było prawie uwierzyć, aby to natura układała wszystko tak misternie i foremnie. Środek doliny, lekko zaklęsły, pokryty był trawą, o zieloności jasnéj i świeżéj, zdradzającéj wilgoć gruntu. Wysokie rosnące tam krzewy znikały zupełnie dla oka, pod skrętami dzikiego winogradu dochodzącego do olbrzymich rozmiarów. Złudzenie, że są to poprostu sztuczne altany, było tak silne, że pierzchło dopiero wówczas, gdym zbliżywszy się do jednéj z nich, dojrzał wyskakującego z pod liści szarego, czarno centkowanego żbika.
W żadnych górach europejskich niéma nic podobnego. Natura wysiliła się tu, aby stworzyć przepyszny park z całym wymagalnym doborem barw i cieniów, z misternym układem szczegółów z odpowiednią perspektywą, i z mądrym namysłem, tak łudzącym, iż mimowoli patrzyłem i szukałem, czy z pośród ciemnéj zieloności drzewnéj nie błysną mi z oddali białe marmury jakiego pałacu, ze zwierciadłami w szybach, ze strojnemi damami na gankach z jeziorem u stóp i z łabędziami na błękitnéj toni[16].
Ale okolica była bezludna, milcząca, a ciszę przerywało tylko brzęczenie wielkich złotych much, za któremi uganiały się ptaki. Oczarowany, szedłem bardzo wolno i zatrzymywałem się co chwila. A tymczasem słońce podniosło się wysoko i poczęło dogrzewać. Wyszukawszy wzgórek pokryty mchem, położyłem się pod cieniem dębu, zjadłem kawałek suchara z suszoném mięsem, a następnie, poleciwszy straż psu, usnąłem.
Spałem tak dobrze, że rozbudziłem się dopiero koło godziny czwartéj. Słońce przebiegło już większą część zwykłego łuku i kłoniło się ku zachodowi. Poznałem, że przed nocą nie będę już mógł zajść ani do osad pasterskich, leżących u stóp gór na drodze ku Anaheim, ani téż wrócić do chaty Dżaka. Wolałem jednak nocować bliżéj osad, i dlatego poszedłem naprzód. Park skończył się wkrótce, a amfiteatr czerwonych skał zacieśnił się znowu w wązką i ciemną gardziel. Przy samém wejściu do niéj spotkałem jeźdzca, starego jakiegoś meksykanina, o czarnych, podobnych do końskiéj grzywy włosach i złodziejskiéj twarzy. Zaczęliśmy ze sobą rozmowę, wedle obyczaju meksykańskiego, niezmiernie grzeczną, tytułując się, jak można najczęściéj: „usted” i „caballero.” Wypytywałem się o konia, na co „caballero,” mający, mówiąc nawiasem, minę ostatniego rzezimieszka, odpowiedział, że konia nie widział, ale że widział ślady szarego niedźwiedzia, czemu zresztą ani na chwilę nie uwierzyłem. Poczém z prawdziwie meksykańską uprzejmością, przepraszając za śmiałość „de hacer cuestion,” począł wypytywać: co robię w górach, czy mam tu jakich znajomych i gdzie mieszkam. Może chciał się wywiedzieć, czy będzie mógł bezkarnie rzucić na mnie lasso, w chwili gdy się do niego odwrócę, aby zrabować moją broń. Ale ja także dosyć już znałem meksykanów, i mimo wszelkich „usted,” trzymając palec na cynglu, gotów byłem roztłuc na kawałki czaszkę drapichrustowi, skorobym tylko spostrzegł, że poczyna odwiązywać sznury. Nie bałem się go wcale i rozmawiałem z nim poprostu drwiąco, co go nawet mieszało, byłem jednak zdecydowany nie pierwéj pójść w drogę, aż uprzejmy rycerz oddali się na kilka rzutów lasso. Ale jak tylko powiedziałem, że mieszkam u Harrysona, ostrożność stała się zbyteczną. Caballero wpadł w zachwycenie, powiedział że zna Dżaka, że jest to znakomity (considerable), a nawet wielki (grande) człowiek, a jego przyjaciele muszą być tacy sami, poczém pojechał przed siebie. Widocznie Dżak miał w górach opinię wzbudzającą poszanowanie. Ale wogóle, skłonni do rabunku meksykańscy „caballerowie,” niezmiernie boją się skwaterów, z powodu ich solidarności. Za jednego zamordowanego skwatera, inni chociażby zamieszkali bardzo daleko, ujmują się natychmiast, i póty tłuką wszystkich napotkanych indyan i meksykanów, póki ci ostatni sami nie wydadzą winnego.
O téj dziwnéj pod wieloma względami ludności, rozpiszę się późniéj obszernie; teraz zaś nadmienię, że winnemu nie tak łatwo tu ujść przed lynchem; jeżeli bowiem łotrzykowie zabijają i rabują człowieka, to nie dlatego, aby uciekać następnie na pustynię, ale aby pić i hulać w najbliższych wentach[17], gdzie ich téż zwykle straszliwy: „uncle lynch” odnajduje.
Zabójstw z tych powodów bywa niewiele, jakkolwiek rozproszenie, w jakiém żyją skwaterowie, zapewnia pozorną przestępcom bezkarność. Że jednak ostrożność najlepszym jest przewodnikiem i stróżem podróżnych, nie prędzéj tedy ruszyłem w dalszą drogę, aż uprzejmy caballero oddalił się na dobry wystrzał karabinowy. Potém dolatywała mnie tylko jego piosenka i wtór do niéj, polegający na uderzaniu trzonkiem noża w kulę kulbaki. Uszedłem jeszcze ze cztery mile (angielskie), ale wreszcie słońce zaszło; że zaś w tym klimacie zmierzch bywa bardzo krótki, więc i noc następowała szybko. Żałosne zwiastuny ciemności: kujoty, ozwały się już raz i drugi w pokrytych lasem dolinach, pies zaczął się niepokoić, trzeba zatém było myśleć o noclegu. Korzystając z resztek światła, naciąłem cztery naręcza, suchych jak pieprz krzewów, znanych pod nazwą: czaporalu i czamizalu, nazbierałem suchych, połamanych przez Santa-Ana-wind gałęzi, których pełno było w łożysku potoku, i wybrawszy stosowne miejsce, między kamieniami, roznieciłem ognisko.
Przez całą noc spałem mało, bo musiałem co chwila dorzucać gałęzi, aby podtrzymać ogień. Rozmaite głosy zwierzęce dochodziły mnie, jak zwykle nocą; ale niewiele sobie z nich robiłem, mając przed sobą jasny płomień, czujnego psa i dobry karabin. Przytém kuguar i niedźwiedź, jedyne groźne zwierzęta, nie są tu liczne, i nie napadają nigdy pierwsze na ludzi, nie było więc żadnego niebezpieczeństwa. Swoją drogą, pies odlatywał co chwila od ogniska i niknąc w ciemnościach, ujadał głośno. Świtaniem puszcza ucichła. Wówczas usnąłem jak kamień, i dopiero o godzinie dziewiątéj, puściłem się w dalszą drogę. Może o jakie kilkadziesiąt kroków od noclegu, spostrzegłem małego grzechotnika, pełznącego od jednego kamienia ku drugiemu. Grzechotka jego składała się z pięciu dzwonków. Idąc daléj, doszedłem do miejsca, w którém po obu brzegach strumienia ciągnął się pas niezmiernie delikatnego piasku, pomieszanego z żółtą miką. Raz już nad rzeką Cosumnes (Macosme), w okolicy Sacramento, oszukała mnie ta mika, albowiem spostrzegłszy całe jéj zaspy, sądziłem żem znalazł takie bogactwa, iż Rotszyldom nie pozostanie nic więcéj, jak pójść do mnie na buchalterów. Patrzyłem, pamiętam, wówczas i nie wierzyłem oczom własnym: cały brzeg rzeki lśnił się i mienił; promienie słoneczne łamały się na większych blaszkach: wszędzie było złoto i złoto. Można je było furami wywozić. Szczypałem się sam, aby się przekonać czy nie śpię i nabrawszy pełne kieszenie moich dostatków, pobiegłem do kapitana W., naszego rodaka, u którego właśnie bawiłem, aby podzielić się z nim, jako z doświadczonym górnikiem, wiadomością, wejść w spółkę i zrobić kilkadziesiąt skromnych miliardów w ciągu kilku miesięcy. Więcéj sobie wcale nie życzyłem. Czytelnik domyśli się łatwo, jaką musiałem mieć minę, gdy stary górnik rozśmiał się i potrząsając na ręku moim skarbem, rzekł krótko a węzłowato: „mika.“ Swoją drogą powiem, że choćby podróżnik, przebiegający góry i stepy Kalifornii, był nie wiem jakim filozofem, przecie myśl, że w pierwszéj lepszéj szparze ziemnéj, w pierwszym lepszym stosie kamieni, można tu znaleźć skarby, nie opuszcza go ani na chwilę. Mimowoli poglądasz, czy czasem z łożyska jasnego strumienia, lub ze szpary skalnéj, nie wyjrzy na ciebie potężna, przedpotopowa żyła żółtego kruszcu. Co więcéj: niéma w tém nic niepodobnego. Na pytanie, gdzie w Kalifornii znajduje się złoto, każdy bez wahania odpowiada: wszędzie! Prawda, miejscami jest go tak mało, że przemywanie dwakroć i trzykroć przeniosłoby wartość metalu, ale, swoją drogą, weź kilkanaście fur ziemi i puść je w płuczkarnię, a żywe srebro chwytające złoto, niezawodnie uchwyci pewną ilość jego atomów.
Ciekawy przykład owéj zmory złotéj, duszącéj tu wszystkich, miałem niedawno przed oczyma. Pewnego razu, ja, jeden mój ziomek, zegarmistrz od niedawna osiadły w Orenge, i jeden skwater, zwiedzaliśmy osadę położoną nad brzegiem niewielkiego strumienia. Po nocy spędzonéj na wozie, ziomek mój poszedł się myć do strumienia. Po chwili wrócił nagle: twarz jego była wzburzona, a na głowie nie miał kapelusza.
— Co panu jest? — pytam, sądząc, że może ujrzał jakie niebezpieczne zwierzę.
— Cicho! — odpowiada, kładąc palec na usta i przerywanym ze zmęczenia głosem:
— Cóż tedy?
— Złoto!
— Gdzie?
— Pójdź pan zobaczyć!
Poszedłem, choć nie uwierzyłem w nie ani na chwilę, gdyby się bowiem tam znajdowało, mieszkańcy osady znaleźliby je oddawna. Przybywszy na brzeg, towarzysz mój ukazał mi nie wielki okrągły kamień, na którego powierzchni połyskiwała żółta, metaliczna krésa. Wtedy uwierzyłem i ja, i daléj w radę, czy przypuścić do tajemnicy trzeciego. Stanęło, żeby przypuścić, bo człowiek był porządny, a wytrawny. Jakoż przyszedł zaraz i objaśnił nas, że owa żółta metaliczna krésa, była poprostu śladem podkutych mosiężnemi ćwiekami trzewików, jakich zwykle używają farmerowie.
Podobne rozczarowania, a szczególniéj z miką, zdarzają się codziennie, témbardzéj, że jéj tu wszędzie pełno. Widziałem jéj mnóstwo na pobrzeżach oceanu w A-Landing, Wilmington i wielu innych miejscach. Strumienie górskie powszechnie nie bardzo w nią obfitują; tam jednak, gdzie brzeg jest piaszczysty, osadza się powszechnie trochę i miki.
Ta, którą znalazłem przy strumieniu, osadzała się szczególniéj w dołkach, wytłoczonych przez nogi zwierząt. Szukałem między temi śladami śladów kopyt mego konia, ale znalazłem tylko mniéj więcéj zatarte wyciski racic jelenich i płytkie, ale szerokie tropy okrągłych stóp, należących zapewne do ostrowidzów. Zaczynałem wątpić czy koń mój przechodził tędy, i przez chwilę przyszła mi myśl wrócić się, ale dla pewności chciałem jeszcze zapytać o niego w osadzie pasterskiéj, leżącéj u stóp gór, poszedłem więc dalej. Tymczasem zaszła niespodziana okoliczność. Oto strumień, którego biegu się trzymałem, trafiał nagle na prostopadłą skałę, i rozdzielał się na dwa ramiona, tworzące z główném korytem, dokładną literę Y. Nie wiedziałem, które ramie zaprowadzi mnie teraz do podgórzy, i na drogę do Anaheim. Zdawało mi się, że lewe, wybrałem więc lewe. Ale gdym uszedł ze trzy mile, to lewe znowu rozdzieliło się na dwa. Widocznie była-to cała sieć strumieni, które obejmowały dość znaczną przestrzeń gór, a następnie, wydostawszy się z nich, biegły przez dolinę anaheimską i dalszy step, ku oceanowi. Poznałem, żem zbłądził. Wszedłem w caniony tak dzikie, milczące i głuche, iż przychodziło mi na myśl, że może noga ludzka pierwszy raz w nich postała.
Brzegi strumienia, tam gdzie nie były zaciśnięte skałami, porastały gęstym lasem. Pnące się rośliny zwieszały się aż do wody, a przerzucając się z brzegu na brzeg, tamowały mi tak drogę, że musiałem ją sobie nożem torować. Wszystko tu nosiło cechę natury arcy-pierwotnéj. Zdawało mi się nawet, iż ptaki mniéj się tu boją człowieka, niż w innych canionach. Był tam jakiś spokój, którego nie umiem ani opisać, ani wyrazić; jakaś powaga i majestat przyrodzenia nie czującego się jeszcze podbitém. Jakoż wszystkie pomniejsze caniony nie są zamieszkałe, i w wielu z nich, prawdopodobnie nikt jeszcze nie był.
Tymczasem szedłem ciągle naprzód, nie wiele troszcząc się o to, żem się zbłąkał. Wiedziałem, że każdy strumień wyprowadzi mnie koniec końcem na podgórza, a następnie na dolinę, na któréj leżą Anaheim, Santa-Ana, Orenge i t. d. Jakoż, zaraz po południu, począłem się wydostawać z labiryntu gór. Szczyty, po obu stronach strumienia, stawały się niższe i niższe; korytarz skalny zmieniał się w obszerną dolinę, krajobraz otwierał się coraz szerzéj. Wreszcie zatrzymałem się i spojrzałem przed siebie.
Góry skończyły się. Stałem jakoby na olbrzymim, wysokim, na jakie dwieście stóp, tarasie. Strumień spływał zeń po tak stroméj pochyłości, na dół, że tworzył prawie wodospad. U stóp tarasu widniał dom farmerski, bielejący wśród massy drzew gumowych[18]: tam zaczynała się dolina anaheimska, a raczéj step szeroki, powietrzny, przestronny, biegnący aż do brzegów oceanu.
Oparłszy się o karabin, patrzyłem nieruchomo z półgodziny na ową cudną dolinę. Na krańcu widnokręgu szarzała niby mgła, niby chmura jakaś sina, ale rozświecona purpurą zachodu. Był to „Pacyfik,“ ojciec oceanów i mórz wszystkich. We wzgórzach sterczących nad tumanem poznałem wyspy: Santa Catalina i Catalina-Harbor, które zwiedzałem, bawiąc jeszcze w Landing. Był zachód słońca, a nad oceanem rozlewał się drugi ocean purpury i złota na niebie. Na dolinie ubranéj w królewskie kolory, ujrzałem naprzód suche, piaszczyste a szerokie łożysko równoległéj do gór rzeki Santa-Ana[19]. Daléj, ciemne grupy drzew oznaczały Anaheim i Orenge, a mniejsze grupy farmy rozrzucone po całym stepie. Wszystko to leżało u moich nóg. Patrzyłem na wioski i miasta, jak ptak z chmur. Powietrze tak było przezroczyste, że ten ogromny szmat kraju leżał widny dla mego oka, jak na dłoni. Cisza była prawie niepokalana. Śliczny pogodny zachód zdawał się nasycać wszystko nieporównaną słodyczą i różanym spokojem. Błogosławieństwo i ukojenie wielkie unosiło się nad krajem.... Wówczas wezbrało mi serce, a na usta wybiegła mimowoli znana smutna piosnka:
„U nas, inaczéj! inaczéj! inaczéj!”
Słońce już zaszło, gdy zapukałem do drzwi domu położonego u stóp tarasu. Pokazało się, że mieszkał w nim Mitchel, właściciel stad krowich, a dobry mój znajomy jeszcze z Anaheim. Mitchel przyjął mnie gościnnie i dał wyborne łóżko, które, po nocy spędzonéj na kamieniu w górach, wydało mi się niezrównane.
Nazajutrz, skoro świt, puściłem się z powrotem w góry.
Dżak posłyszawszy że się zbliżam, wyszedł naprzeciw mnie bardzo uradowany. Koń był już z powrotem. Dżak znalazł go o dziesięć mil w bok od naszego strumienia, w bocznym canionie, gdzie była osada skwaterska niejakiego Plesenta, luizyańczyka, jak i Dżak. Dżak opowiadał mi o nim, że jestto prawdziwy król gór; trzęsie bowiem wszystkimi meksykanami, zamieszkującymi okolicę. Do wpływu takiego doszedł przez swoje bogactwa w pszczołach, trzodach, ale głównie przez żonę, rodem meksykankę, kobietę tak rozumną, że słowa jéj są wyrocznią, tak dla męża, jak i dla wszystkich czarnowłosych jéj kuzynów. Dżak zaproponował mi, abym razem z nim wybrał się do nich, na co zgodziłem się chętnie i, uważając rozmowę za skończoną, chciałem wyjść do konia. Ale Dżak widocznie miał mi jeszcze coś do powiedzenia, bo mnie zatrzymał, a potém począł gęsto pykać z fajki i mrugać figlarnie oczyma.
— Cóż tam jeszcze nowego, Dżak? — spytałem.
— Hm! hm! — mruknął.
— Chcecie mi jeszcze coś powiedzieć?
— Tak! czy bardzo czujecie się, zmęczeni?
— Trochę: a dlaczego?
— Bo do Plesenta trzebaby jeszcze dziś iść na noc.
— By God!
— Widzicie sir, jest rzecz taka. U Plesenta bawi teraz przeszło piętnastu jego krewniaków, meksykanów, a wszyscy z lassami, konno i zbrojno. Powiem wam, że wszystko to są wielkie szubrawcy (hoodlamy) i mniejszaby o nich, ale czy wiecie dlaczego się pozjeżdżali? Oto, Plesent znalazł na piasku, nad swoim strumieniem, ślad szarego niedźwiedzia, a potropiwszy go dwa dni, przekonał się, że: „uncle grizzly” obrał sobie legowisko nie daléj, jak dwie mile w górę potoku.
— All right! Dżak — przerwałem pospiesznie.
— Plesent więc wysłał zaraz do meksykanów starego Ramona, aby się pozjeżdżali na wyprawę, co téż i uczynili. Przywieźli ze sobą wina, które piją bezustanku, prócz tego grają w karty i wychwalają wzajemnie swoją odwagę, choć, by God! jak przyjdzie co do czego, będą tchórzyć niezawodnie. Stary Ramon był i u mnie, ale ja właśnie tropiłem wtedy waszego konia. Oprócz nas, Plesent czeka jeszcze dwóch braci Shrewsburych. Jutro świtaniem mamy zacząć. Czy zgadzacie się iść ze mną?
Naturalnie, nietylko zgodziłem się, alem mało nie uściskał Dżaka z radości; następnie wyczyściliśmy broń, opatrzyli wszystko jak należy, i w dwie godziny późniéj ruszyliśmy w drogę.
Późną już nocą przybyliśmy wraz z towarzyszem moim Dżakiem do skwatera Plesenta. Nazajutrz rano miało się rozpocząć polowanie na szarego niedźwiedzia.
Miejscowość zajmowana przez Plesenta, stanowi dość obszerną dolinę, pokrytą odwiecznemi dębami; z jednéj jéj strony ciągnie się ogromném półkolem wydłużone wzgórze, ucięte równo jak mur; drugi zaś i bardzo spadzisty brzeg przeciwległy téjże doliny, utworzony jest przez potok. Za potokiem ciągnie się inna płaszczyzna znacznie niższa, zamknięta wysokiemi górami.
Całość, na którą pierwszy raz rzuciłem okiem przy świetle księżyca, przedstawiła mi się bardzo romantycznie, jak zresztą większa część siedzib skwaterskich, położonych w canionach. Dolina wyższa, niższa i następne amfiteatralne wzgórze zatoczone łukiem, tworzyły jakby olbrzymi cyrk rzymski, albo jakby rodzaj schodów. U stóp ich szumiał w korytarzu skalnym potok, stanowiący zarazem drogę do osady. Noc była już późna, ale pogodna. Księżyc zatapiał światłem cały ów amfiteatr wzgórz i arenę doliny. Wszystko to było teraz ciche i uśpione. Można było mniemać, że igrzysko skończyło się przed chwilą; Cezar opuścił miejsce, lud rozproszył się w ulicach miasta, a na arenie, na krwawym piasku leżą uśpione na wieki ciała gladyatorów. Zdala widoczne spiętrzone skały, o kształtach często dziwnie symetrycznych, wydawały się podobne przy świetle księżyca do posępnéj massy domów wielkiego miasta. Złudzenie takie sprawia czasem pyszna dekoracya teatralna; totéż chwilami znowu, zdawało mi się, że widzę ją przed sobą, najpiękniejszą ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widziałem.
Szczekanie psów oznajmiło mieszkańcom doliny o naszém przybyciu. Wkrótce przez konary dębów ujrzałem błyszczące ognisko i oświecone czerwono ściany białego domku. Przy ognisku migały postacie ludzkie, chodzące tu i owdzie, lub siedzące obyczajem indyjskim w kuczki. Wdrapawszy się na wysoki brzeg strumienia, znaleźliśmy się w podwórzu domu. Jednocześnie gospodarz, który był wyszedł na nasze spotkanie, powitał zwykłem „halo!” mego towarzysza, a następnie poznajomił się ze mną.
Gdy zbliżyliśmy się do ogniska, przedstawił mnie swéj żonie Donnie Refugio, która z prawdziwie hiszpańską uprzejmością, porzuciwszy natychmiast przygotowania do wieczerzy, poczęła ze mną rozmawiać. Była to kobieta mogąca liczyć około lat czterdziestu, o rysach twarzy regularnych, ale zwiędłych i jakoby martwych. Jak żyję nie widziałem twarzy tak smutnéj. Gdym potém pytał o przyczynę tego smutku, powiedziano mi że Donnie Refugio umarła młoda i ukochana siostra ukąszona przez grzechotnika. Donna Refugio, bezdzietna, kochała ją nad wszystko w świecie, to téż od śmierci dzieciny nie widziano już uśmiechu na ustach osieroconéj.
Tak goście, jak i mąż Donny Refugio, umieli widocznie uszanować jéj smutek, wszyscy bowiem obchodzili się z nią ze szczególną troskliwością, starając się spełniać w lot jéj życzenia, i prawie odgadywać jéj myśli. To uszanowanie dziwiło mnie témbardziéj, że w donnie téj płynęła widocznie domieszka krwi indyjskiéj, co łatwo było poznać po kruczych a grubych jéj włosach i smagłéj cerze. Ale istoty wyższe, bez względu na swe pochodzenie, umieją zjednać sobie cześć należytą, Donna Refugio zaś, jak późniéj przekonałem się, była to kobieta niepospolicie rozumna, a nawet niepospolicie wykształcona; stanowiła téż rodzaj wyroczni w swém nawpół dzikiém otoczeniu. Przyjeżdżano do niéj po radę i pomoc z całéj okolicy: z Anaheim, Orenge, a nawet aż z Los Nietos, zkąd była rodem, i gdzie rodzice jéj posiadali znakomite obszary stepu. Wysokiego z linii męzkiéj urodzenia, co dla meksykanów stanowi niemałą wagę, była przez ojca spokrewniona ze wszystkimi meksykanami, przez matkę zaś ze wszystkimi metysami. Stosunkowo znaczne bogactwa przydawały jeszcze blasku i powagi jéj rozumowi i cnocie.
Mąż jéj, również jak i towarzysz mój Dżak, pochodził z Luizyany; przeniósł się zaś do Kalifornii po wojnie domowéj. Był to dżentleman rosły, młodszy o parę lat od żony, o poczciwych niebieskich oczach i łagodnéj, choć energicznéj twarzy. Prócz niego poznałem dwóch jeszcze skwaterów z canionu Madeira, braci Shrewsburych (Szürsbery), starszego Sama i młodszego Lucyusza. Sam czyli Samuel był to doskonały typ amerykanina-pioniera. Wzrostu miał ze sześć stóp, twarz podobną do głowy starego wilka, wejrzenie rozumne ale przebiegłe; ogromne kościste ręce, takież nogi, budowę suchą ale rozwiniętą, znamionującą potężną siłę. Chwilami twarzą i postacią przypominał mi Lincolna, który również był doskonałym typem „yankee” w swoim rodzaju. Mówiąc cokolwiek, Sam wyciągał przed siebie swoje olbrzymie nogi i głowę, i głaszcząc ręką obrosłe podgardle, poczynał zawsze od rozwlekłego „wel.” Prócz tego gryzł wiecznie tytuń i spluwał co chwila obrzydliwym czerwonym sosem. Była to także powaga swego rodzaju. Biegły bartnik, był zarazem niezrównanym myśliwym, budowniczym, stolarzem, cieślą, kowalem, mularzem: słowem wszystkiem. Takimi wszystkowiedzami są po największéj części skwaterowie. Uczy owych rzemiosł osamotnienie, potrzeba i konieczność rachowania zawsze i wszędzie wyłącznie na własne siły. Z tych warunków wypływają również różne przymioty moralne, jako to: pewność siebie, wysoka niezależność charakteru, republikański sposób myślenia i niepożyta energia, połączona dziwnym sposobem z niejaką powolnością i flegmą. Dwie te ostatnie cechy niezmiernie łatwo mogą omylić tego, ktoby chciał upatrywać w nich znamiona niedołęztwa i niezaradności. Przeciwnie, płyną one tak z zimnéj krwi, wrodzonéj anglosaksońskiéj rassie, jak i ze zwyczaju zastanawiania się głębokiego nad każdym zamierzonym celem.
Skwater myśli powoli, bada, rozważa, ale przedsięwziąwszy raz cokolwiekbądź, doprowadza, choćby niepodobne rzeczy, do skutku.
Sam uosabiał w wysokim stopniu wszystkie wspomniane cechy pionierskiego typu, dlatego téż opisałem go szerzéj. Lucyusz, młodszy o kilkanaście lat, całe życie spędzał na włóczeniu się po lasach. Miał i on swoje pszczoły, ale pilnował mu ich starszy brat, który kochał go jak syna. Mieszkali razem, Lucyuszowi bowiem nie chciało się budować domu. Czasem po kilka tygodni i miesięcy nie było go w domu. Za to, wróciwszy, przynosił zapasy skór pum, niedźwiedzi, rysiów i jeleni. Uchodził za niechybnego strzelca. W wyprawach swoich zapuszczał się przez pustynie, leżące z tamtej strony San Bernadino, aż do Arizony. Wogóle znać w nim było wesołego chłopaka, zaufanego w swój karabin i potężne muskuły, a niedbającego o jutro i rozmiłowanego w awanturach.
Goście ci, wraz z kilkunastu meksykanami, siedzieli nie w domu, dom bowiem składał się tylko z jednéj izby, którą do połowy zajmowało małżeńskie łoże Plesentów, ale obok domu, naokoło ogniska. Z powodu ciepłego klimatu, powszechnie przyjętym zwyczajem w górach jest, że mieszkańcy sypiają tylko pod dachem, siedzą zaś, gotują i jedzą na świeżém powietrzu. Moskitów, które stanowią plagę ciepłych krajów, i które wypiły tyle krwi mojéj nad oceanem Spokojnym w Anaheim, Landing, niéma tu wcale, nic więc nie staje na zawadzie temu życiu pod gwiazdami. Wreszcie, jak wszędzie, tak i u Plesentów, niedaleko domu i ogniska wznosiła się werenda, składająca się z czterech cienkich nieobciosanych pni platanowych, na których oparty był dach upleciony z liści i suchych prętów laurów. Pod tą arcy prostą budową, gospodarstwo spędzali większą część życia, pod nią także stał teraz stół, a raczéj deski, na których pani Refugio przygotowywała wieczerzę. Ogień podsycany ustawicznie przez meksykanów suchemi laurami, buzował się potężnie, strzelając czerwonemi pasmami wyżéj prawie nad dach werendy i obejmując ze wszystkich stron okopcone łono kotła, w którym gotowało się mięso antylopy wraz z czerwoną fasolą.
Obok na patelni warczały skwarząc się, kurcząc i sycząc, jak dusze potępione, kawałki słoniny, ulubionego przysmaku meksykańskiego. Japońska herbata z miodem, gotowana we wrzącéj wodzie, miała stanowić dopełnienie wieczerzy. Ognisko i zgromadzeni naokół niego ludzie, gdym, oddaliwszy się na chwilę, spojrzał na nich z ciemności, dziwnie oryginalny przedstawiali widok. Wyobraź sobie czytelniku te krwawe snopy światła sypiące deszczem iskier, wśród zatopionéj światłem księżyca atmosfery; te drzewa jednocześnie mroczne od nocy, srebrne od księżyca i różowe od blasku płomieni! Wyobraź sobie że słyszysz potok szumiący licznemi wodospadami w kamiennym korytarzu, a daléj jeszcze ciemny majestatyczny amfiteatr gór i skał, rysujących się czarno na srebrném tle nocy. Siedzące przy ognisku postacie, dodawały jeszcze romantycznego uroku krajobrazowi: rzekłbyś, że oddział zbójców Kalabryi lub kleftów w Pindus. Bardziéj jeszcze dziko od Sama, Lucyusza, Dżaka i Plesenta wyglądali meksykanie. Siedząc w kuczki przy ognisku, obyczajem indyjskim, zachowywali na twarzach zarazem indyjską powagę i hiszpańską dumę, dziwnie odbijającą od podartéj odzieży, nieokrywającéj dostatecznie nagich kolan i łokciów. Przyszły mi na myśl widywane w dziecinnych latach obozowiska cygańskie. Też same twarze z rozrzuconym włosem, też same brody czarne jak krucze pióra, też łachmany zamiast odzieży; tylko powaga większa i pycha nieporównana i poczucie godności własnéj, jakiego niemasz między cyganami.
Wszyscy ci caballerowie byli to krewni pani domu i blizcy krewni między sobą. Kiedy zapoznawano mnie z nimi, wymieniano tylko ich imiona, więc: Doroteo, Francisco, Antonio, Jesus i t. p.; nazwisko zaś mieli wspólne: Salvadores y Guerra. Byli to, jak mi mówiono późniéj, potomkowie rodziny niegdyś bogatéj i mającéj obszerne posiadłości, która jednak w miarę jak kraj zaludniał się yankesami, straciła wszystko i zeszła na koczujące dzikie życie w górach.
Jestto zresztą los znacznéj części dawnych właścicieli ziemskich pochodzenia hiszpańskiego. Sprytniejsi, pracowitsi i przemyślniejsi amerykanie północni, zabrali im zwolna grunta, bogactwa, znaczenie, tak że dumni caballerowie zeszli na miejscowy proletaryat, który albo żyje w nieosiadłych jeszcze górach, albo pasie trzody na stepach, albo wreszcie prowadzi życie wyrobnicze w osadach.
Za upadkiem fortun i znaczenia, przyszedł upadek moralny. Meksykanie parobcy są doskonałymi, bo wytrwałymi i silnymi robotnikami, ale piją jeszcze lepiéj od irlandczyków; meksykanie koniuchowie i skotarze oddają się po całych dniach szulerstwu w szałasach i sklepowych wentach: meksykanie skwaterowie są to po największéj części próżniacy, żyjący, Bóg wié jak i z czego. Niektórzy trzymają konie, handlują drzewem wycinaném w pustych canionach, wbrew zakazom rządowym: wszyscy zaś skłonni są wielce do bójek, grabieży i złodziejstwa.
Żywioł anglosaski wyrzucił ich z roli, handlu, przemysłu, wyrzucił ich zaś nie przez jakieś środki gwałtowne, przedsiębrane przez rząd, nie przez zakazy wzbraniające w czémkolwiek udziału, ale poprostu przez większą energię, zapobiegliwość i większy dar organizacyjny.
Jest wprawdzie jeszcze w Kalifornii kilkanaście rodzin meksykańskich, które utrzymały się w dawnéj zamożności i znaczeniu, ale te albo roztopią się w nowym żywiole, albo spotka je los reszty współbraci. Zbytek i duma grają niemałą, a dobrze i u nas znaną rolę między owemi „morituri”. Bogaty, choćby niezmiernie bogaty „yankee” jest to zawsze pracownik, parobek; jeśli jest kupcem, siedzi w sklepie, jeśli rolnikiem, sam sieje, orze, bronuje: słowem robi wszystko ze swymi najemnikami, z którymi razem jada. Prawie nie chce się wierzyć europejskiemu przybyszowi, że tak jest, a jednak tak jest. Szacunek i zamiłowanie niesłychane pracy: oto potęga niezwalczona, oto przyszłość świetna i światowładna yankesów. Powtarzam jeszcze raz: yankes to robotnik czasem milionowy, czasem biédny, ale zawsze robotnik; meksykanin, to drugi biegun, to antyteza yankesa.
Bogaty meksykanin, to pan, w europejskiém znaczeniu tego słowa. W Los Angelos widywałem od czasu do czasu arystokratycznie wyglądających dżentlemanów, w czarnych najnowszéj mody surdutach i świetnéj bieliźnie, odbijającéj jaskrawo od ciemnéj ich płci, w powozach, lub na dzielnych koniach, często ze służbą pieszą lub konną. Dystyngowana powierzchowność i duma malująca się w twarzach owych dżentlemanów, zwróciły moją uwagę. Uważałem, że chcąc naprzykład kupić coś, nigdy nie wchodzili do sklepu, ale zatrzymywali się na ulicy, kupiec zaś z pośpiechem wychodził pytać czegoby żądali. Pytałem kto oni są, odpowiadano mi z ironicznym uśmiechem, że to meksykanie, panowie Jorba, posiadacze ziemscy, do których przed niedawnym jeszcze czasem należały całe „caniony” w południowéj Kalifornii. Niektórzy jeszcze mają znaczne posiadłości, ale po większéj części nie sięgające dziesiątéj części tego, co posiadali dawniéj. Najbogatszego z Jorbów liczył znajomy mi kupiec Hobson, na czterdzieści do pięćdziesięciu tysięcy dolarów, ale mówiąc o tém, dodawał zawsze z nieukrywaném zadowoleniem: „to się jednak skończy wkrótce.”
— A cóż potém będzie? — pytałem.
— Potém? Potém paść będą nasze owce. Rzecz to bardzo prosta, zdaje się. Jeżeli Jorba posiadający 40,000 dolarów ma czterech synów, to każdy z tych synów odziedziczy tylko 10,000 dolarów: nieprawdaż?
„Certainly!“ to jest prawda.
— Otóż wiedz pan o tém — mówił daléj Hobson — że każdy z tych synów będzie żył tak samo jak jego ojciec, chociaż będzie posiadał czwartą część tego co ojciec. To ruina nieuchronna.
O! mój Hobsonie, myślałem sobie, ilużto ja znam Jorbów za oceanem. Masz racyę! ruina nieuchronna, ale nie wiem czy to dopuszczenie Boże, czy co? dość że Jorbom już nie mieści się w głowie tak prosta logika. Gdyby Hobson umiał po łacinie, opisałby mi Jorbów jedném słowém: „morituri.” Późniéj poznałem ich osobiście. Są to dżentlemeni w całém znaczeniu tego słowa: gościnni, dumni, uprzejmi, waleczni; słowem: rycerze, którym nie brak nawet téj cechy arystokratycznéj, że nie płacą swych sklepowych długów. Ale poznawszy ich, przekonałem się także, że przy tych wszystkich przymiotach, są to ludzie, wprawdzie bardzo dobrze wychowani, ale poprostu nieoświeceni. Są to głowy, w których zewnętrzna, prawie wrodzona ogłada, pokrywa wewnętrzny obskurantyzm, massę przesądów i brak wielu elementarnych poprostu wiadomości. Pierwszy lepszy kupiec lub robotnik amerykański, który żuje tytuń, nie nosi nigdy krawata, zakłada nogi na krzesła; słowem pierwszy lepszy amerykański, wedle naszych pojęć: gbur, umie matematyki, historyi; geografii, nauk przyrodzonych i społecznych, daleko więcéj niż elegancki pan Jorba. Za to pan Jorba często umie po francuzku. Pan Jorba mieszka w Stanach Zjednoczonych; w Stanach Zjednoczonych są dwie partye: republikańska i demokratyczna, ty czytelniku przyjeżdżasz z Polski, i nie mając dokładnego pojęcia o tych partyach, pytasz o nie pana Jorbę. Czy wiesz co się pokaże. Oto, że pan Jorba jeszcze mniéj rozumie téj rzeczy od ciebie, a jeśli będzież bardzo go nacierał, powie ci w końcu: „Vous-savez.... kłóci się jakaś kanalia o coś między sobą, ale my się w to nie mieszamy.“
Oczywiście istnieją mniéj więcéj liczne od téj zasady wyjątki. Znajdą się rodziny meksykańskie bogate między kupiectwem, albo, jak mówią kupcy, „domy solidne,“ niektórzy meksykanie piastują poważne urzędy w państwie Kalifornijskiém, ale że wogóle ludność ta marnieje pod naciskiem brata Jonathana, dowodem tego najlepszym jest wspomniane już przezemnie wywłaszczenie z ziemi wielkich posiadaczy pochodzenia hiszpańskiego. Koło Sacramento, koło San-Francisco, ogromne obszary, należące niegdyś do rozmaitych „domów,“ obecnie zasiane są farmami pozostającemi w ręku kolonistów północno-amerykańskich. Przypatrzmy się tylko nazwom miejscowości w całéj Kalifornii. Poczynając od San-Francisco, Sacramento, i idąc ku południowi, spotykamy wyłącznie nazwy hiszpańskie: więc Merced, San-Louis Obispo, Santa Barbara, Santa Monica, Los Angelos, San Diego. Wymieniam tylko znaczniejsze miejscowości, ale i nazwy drobnych miasteczek, rzek, gór, bodaj nawet i znaczniejszych farm, wszystkie są hiszpańskie. Dowodzi to, że bądź cobądź, kraj był zaludniony niegdyś przeważnie ludnością meksykańską; wiemy zresztą, że Kalifornia nie tak dawno oderwaną została od Meksyku: swoją drogą dziś w tych hiszpańskich miastach, miasteczkach, farmach, górach mieszka ludność północnoamerykańska, a dawna na północy znikła prawie już zupełnie, na południu zaś, po większéj części stanowi tylko najniższą robotniczą warstwę ludności.
Ani rządowi ani ludności Stanów Zjednoczonych, nie przychodziło nigdy do głowy amerykanizować kogokolwiek lub cokolwiek. W Kalifornii nie zmieniono ani jednéj nazwy na angielską. Zakładają kolonię niemcy, zwą ją Berlinem, zakładają francuzi, zwą ją Paryżem, polacy Warszawą, rossyanie Petersburgiem i „all right!” Niech sobie miasto nazywa się nawet Szang-hai, dla każdego amerykanina to wszystko jedno. Prócz tego niémasz w całej Ameryce (US.) wielkiego miasta, gdzieby rozmaite narodowości nie miały stowarzyszeń, pozakładanych z wyraźnym i jawnym celem podtrzymania narodowości, języka, patryotyzmu. Rząd nietylko nie sprzeciwia się podobnym stowarzyszeniom, ale zapewnia im też same przywileje i prawa, jakie przysługują stowarzyszeniom wogóle.
Nawiasowo zauważę teraz, że nie widziałem nigdzie, aby narodowości wynaradawiały się tak prędko, jak tu. Dzieci przybyłych do Stanów Zjednoczonych niemców, francuzów, polaków, rossyan, jeżeli nawet umieją jeszcze język ojczysty, wolą mówić, nawet między sobą, po angielsku. Wyjątek stanowią tylko chińczycy, których w Kalifornii jest mnóstwo, a którym osobną z czasem korrespondencyą poświęcę.
Wracam do meksykanów. Nie wynaradawiał, nie wypędzał i nie uciskał ich nikt; owszem ci, którzy utrzymali się jeszcze, a którzy pamiętają dawne czasy, otwarcie przyznają, że rząd Stanów Zjednoczonych jest lepszy niż dawny meksykański, i wcale nie okazują ochoty przyłączenia się do metropolii. Toż samo równouprawnienie i opieka, które są udziałem wszelkich narodowości, były udziałem i hiszpańskiéj, a jednak ludność ta straciła grunt pod nogami.
Między meksykanami znalazłem jeszcze jednę, im tylko właściwą cechę, to jest pychę pochodzenia i lekceważenie wszelkich innych narodowości, a zwłaszcza nie sympatycznéj im anglo-saskiéj.
Czy uwierzylibyście, że pierwszy lepszy „caballero” meksykański, któremu kolano nagie wyłazi z majtek, i który za cały majątek posiada jedną derkę, jedną koszulę, parę wspomnianych wielce uszkodzonych ineksprymabli, chudego jak Rosinanta konia, lasso i paczkę „cigarittos,“ że taki tedy caballero, dlatego tylko, że płynie w nim krew hiszpańska, do głębi duszy jest przekonany, że jest czémś lepszém od tych „yankesow,“ u których zresztą służyć musi. Znane owo porównanie: „dumny jak żebrak hiszpański,“ nigdzie może nie wydaje się tak prawdziwém, jak w zastosowaniu do téj ludności. Duma owa często może zresztą bywa sztuczną, często ukrywa pod dziurawym swym płaszczem charakter nizki, kłamliwy, chciwy zysków lub datku. Wogóle, moralność niższych warstw meksykańskich stoi tak nizko, jak i ich oświata. Wspomniałem już, że tylko energia żywiołu anglo-saskiego wstrzymuje ogół meksykańskiego gminu od grabieży, rabunków i ciągłych zaburzeń, jakich ustawiczną widownią jest Meksyk. Ale z owéj sztucznéj lub prawdziwéj dumy, z owego rzeczywistego lub pozornego poczucia własnéj godności, wyrodziła się jedna szczególniejsza cecha, wyróżniająca ten gmin od każdego innego, to jest grzeczność nadzwyczajna, posunięta aż do śmiesznéj ceremonialności. W zwyczajnéj rozmowie, jeden meksykanin nigdy inaczéj nie nazywa drugiego jak „caballero“ (rycerz); jeśli jeden drugiemu zaprzecza, czyni to z wszelkiemi zastrzeżeniami, oddając zwykle sprawiedliwość głębokiemu rozumowi przeciwnika i trafnemu na rzecz poglądowi. Pierwsi lepsi dwaj obdartusi, wchodząc naprzykład do wenty, czyli po naszemu: szynku, czynią na progu wszelkie ceremonie i spory o to, który ma wejść pierwszy; słowem, jeśli, w stosunkach z północnymi amerykanami, podróżnika przywykłego do europejskiéj ogłady razi ich zaniedbanie wszelkich form, w stosunkach z meksykanami znaleźć ich może aż zanadto.
Gdy Plesent zapoznawał mnie z Salwadorami, każdy z tych rycerzy podnosił się kolejno, uchylał kapelusza, w którym często było tyle dziur, ile w dachu żydowskiéj karczmy; następnie, składając ceremonialny ukłon, wyciągał prawicę z taką dystynkcyą, gracyą i poczuciem własnéj godności, jakich nie powstydziłby się żaden galicyjski hrabia. Zauważyłem następnie, że dżentlemani ci, jakkolwiek wszyscy krewniacy, stryjeczni lub nawet rodzeni, nie opuszczali przecie mówiąc ze sobą grzecznego: „ustet“ lub „caballero.“ Sądząc, że nie rozumiem po hiszpańsku, nie chcieli się przedstawiać grzeczniejszymi niż byli w istocie, nie było więc nic udanego w ich rozmowie. Trzymali się jednak razem i jakby w pewném oddaleniu od Shrewsburych, Dżaka a nawet i Plesenta, zachowując zresztą w stosunkach z nimi zwykłą grzeczność. Było to nawet trochę śmieszne, rubaszni bowiem amerykanie widocznie nie byli zdolni ocenić jak należy, ani téj towarzyskiéj polityki, ani owych uprzejmości, i ze swéj strony, jako bogatsi uważając się za coś lepszego, obchodzili się cokolwiek protekcyonalnie z czarnowłosymi rycerzami. Zresztą harmonia panowała między obiema stronami jaknajlepsza, témbardziéj, że nie licząc pani Refugio, żaden z meksykanów nie umiał po angielsku, skwaterowie zaś północni bardzo mało po hiszpańsku.
Nakoniec wieczerza była gotowa. Zasiedliśmy do niéj pod werendą, nie na krzesłach, ale na starych ulach, mających kształt skrzynek. Lucyusz, ciągnięty przezemnie za język począł opowiadać swoje myśliwskie przygody.
— By God! — mówił — rok temu niedźwiedź miał mnie już pod sobą, i gdyby nie Sam, przysięgam na tę prawą rękę, że nie siedziałbym tu w téj chwili.
— Well — odrzekł na to flegmatycznie Sam gładząc podgardle — opowiedz dżentlemanowi swoje wyprawy do Arizony.
Weszliśmy więc na Arizonę. Lucyusz znał, jak utrzymywał, każdy jéj zakątek, zwiedzał ją bowiem ze starym awanturnikiem, nazwiskiem Rub. Wypytywałem go o indyan tamtejszych, apaczów i komenczów, o których dzikości i męztwie wiele słyszałem. Ale Lucyusz nie podzielał tego zdania. Apaczowie nie są wcale w Arizonie tak dzicy, jak o nich myślą, mówił. Często zachodzą do miast tamtejszych Prescot i Tuscon za kupnem różnych towarów, które wymieniają za skóry, wogóle przytém obawiają się białych ludzi. Dawniéj było co innego: napady, grabieże i mordy zdarzały się codziennie. Nawet osady o znacznéj stosunkowo ludności bywały zagrożone. Lucyusz pamiętał jeszcze dobrze te czasy. Opowiadał mi naprzykład, że zaszedłszy raz z Rubem do dwóch górników francuzów, zastał ich obudwóch zamordowanych i skalpowanych. Lucyusz także brał niejednokrotnie udział w walkach z czerwonymi. O ich męztwie mówił z lekceważeniem i pogardą. Twierdził, że w otwartéj bitwie nigdy nie umieli dotrzymać białym, i że wszystkie napady odbywały się nocą, niespodzianie, z zasadzki. Zresztą, obecne pokolenia, żyjące w pobliżu osad, uspokoiły się już, zmuszone do tego krwawém doświadczeniem.
Przed paru laty odkryto w górach, przebiegających we wszystkich kierunkach kraj ten, obfite pokłady srebra, za którémto odkryciem nastąpiło zaraz obfite przesiedlenie się górników z Kalifornii, a w miarę zwiększania się ludności, i większe stosunkowo bezpieczeństwo. Tylko pokolenia mieszkające na stepach, w górach, zwłaszcza ku wschodowi i południowi, są jeszcze dzikie i drapieżne. Szczególniéj odznacza sie tém pokolenie Moave, mieszkające na granicy Sonory. Wypytywałem się o te szczegóły bardzo dokładnie, miałem bowiem zamiar puścić się do Arizony z pierwszą lepszą karawaną górników lub osadników szukających roli. Obecnie dosyć to łatwo doprowadzić do skutku, w całéj bowiem południowéj Kalifornii panuje dość ożywiony ruch emigracyjny w tamtę stronę. Z tém wszystkiém, mimo tego ruchu, ponieważ sama Kalifornia, na przeszło sześciu tysiącach naszych mil kwadratowych nie posiada jeszcze miliona mieszkańców, w środkowéj zaś i wschodniéj swéj części, prawie jeszcze jest pustą, więc i przyrost ludności w Arizonie nie może być znaczny. Dziś można powiedzieć, że ogromny Stan ten po największéj części jest jeszcze bezludny. Główne miasta tameczne, Prescot i Tuscon, są osadami liczącemi zaledwie po kilkaset mieszkańców, w górach gdzieniegdzie istnieją małe osady „minerskie,” w rzadkich dolinach, obfitujących w drzewo i wodę, tu i owdzie trafi się ferma lub „estancia” pasterska, a zresztą tysiące mil gór i stepów są jeszcze głuche, milczące i bezludne. Większa część osadników prowadzi dotychczas życie pionierskie, to jest z palcem na cynglu od karabina. Górnicy i nieliczni pasterze po wybrzeżach rzek Gila i Colorado, żyją pod namiotami.
Kraj nie produkuje jeszcze tyle, aby się sam mógł wyżywić, a ponieważ metalu, mianowicie srebra, jest obfitość, zapasy zaś żywności trzeba sprowadzać, albo niesłychanie trudną drogą przez pustynię, albo przez ocean, naokoło Lower-California, i zatokę Rubinową przez Colorado, drożyzna jest więc niesłychana. Funt mąki kosztuje dolara, funt kartofli cztery bity, czyli przeszło pięć naszych złotych. Podobne stosunki istniały dawniéj w Kalifornii. Górnicy posiadający mało pieniędzy a wiele srebra „in natura,” lub téż złotego piasku, płacą za wszystko najczęściéj nie pieniędzmi, ale surowym metalem. Kupcy mają z tego powodu znakomite zarobki. Wogóle jednak Lucyusz odradzał mi podróż do tego Stanu.
— Nie możesz sobie wyobrazić — mówił — co to za posępna i okropna okolica. Widziałem rozmaite pustynie. Lower-California jest pustynią, ale rosną na niéj przynajmniej kaktusy i palmety. W naszéj Kalifornii, również na drodze od Los-Angelos do St. Francisco, rozciąga się ogromna przestrzeń bezwodnego stepu, ale i ten pokryty jednym lasem palmetów, gdy tymczasem w Arizonie niéma i tego nawet.
— Cóż tedy jest w Arizonie? — pytałem.
— Co jest? — odrzekł — powiem krótko: góry, skały, kupy siwych kamieni i step; ani wody, ani trawy, ani drzew; nic i nic, tylko kupy kamieni i łyse góry. Prawda, srebro tam leży wszędzie, ale niech przeklęty będzie mój język, jeśli warto tam je zbierać.
Potém pytałem o Gila i Colorado. Lucyusz przyznał, że brzegi ich są rzeczywiście żyzne i bujnie porośnięte, ale za tym zielonym pasem, zaraz zaczyna się bezpłodna pustynia. Tam przecie rodzi się ów „Santa-Ana-Wind,” który dusi nas tu od czasu do czasu. Nakoniec co do canionów w tamtejszych górach, znam ich, mówił Lucyusz, bardzo wiele. Lasów tam niéma takich, jak w naszych: kryki mniejsze, a przytém prawie niedostępne. Wreszcie, jeśli gdzie i jest las, tam stoją wigwamy apaszów. Samemu lub w małéj liczbie towarzyszów niebezpiecznie tam chodzić.
— Niech przeklęta będzie Arizona, zakończył wreszcie Lucyusz, zakładam się, że tam nigdy ludzie nie osiądą.
Opowiadaniom jego nie miałem powodu niewierzyć, sam bowiem widziałem kraje bardzo do powyższego obrazu podobne. Napróżno starałbym się naprzykład odmalować czytelnikowi, jakie straszne, jakie przygniatające wrażenie czyni Wyoming, Utah i Newada, przez które przejeżdżałem wielką koleją dwóch oceanów. Oko nic tam nie znajdzie, prócz, to bezmiernego stepu, to dantejskich złomów i rozłomów skał, to urwisk, których nazwy same, połączone zawsze z imieniem dyabła, przejmują dreszczem, to nakoniec słonych jezior, odbijających szare posępne niebo. Na przestrzeniach tak rozległych, jak europejskie mocarstwa, nie widziałem ani jednego drzewa. Szare stadka antylop lub wielkich jeleni, migały czasem po skałach, ale czém żyją i co piją te stworzenia, to dla mnie dotychczas zagadką.
Wreszcie, nie szukając daleko, sama Kalifornia, lubo w ślicznym klimacie, lubo przeważnie urodzajna, bujna i wypieszczona przez ludzi i naturę, ma jednak miejscowości ogromne, prawie zupełnie bezwodne, stepowe, pustynne. Zwiedziłem naprzykład niedawno ogromną pustynię środkową, i poprobuję ją opisać w następnych listach, tu zaś nadmienię tylko, że także nie mogę inaczéj powiedzieć, jak: że byłem w krajach Danta, w krainie śmierci. Widziałem lasy palmetów, rosnące nakształt posępnych kolumn na piaszczystych bezbrzeżach. Posępne, dziwne jakieś gałęzie ich sterczą, jakby ramiona wyciągnięte ku niebu z rozpaczliwą prośbą o ratunek. Milczenia w takim potępionym lesie nie przerywa ani jedno żywe stworzenie, cicho i cicho! wiatr nie poruszy nawet porosłych, jakby pleśnią i kurzem przesmutnych ramion drzewnych, ani jednéj kropli wody nie znajdziesz na przestrzeni kilkudziesięciu mil kwadratowych, cienia nie dają te szeregi kolumn: ujedziesz między niemi całe dziesiątki mil, a przeraźliwa jednostajność ani na włos się nie zmieni: tenże sam piasek pod nogami, też same równe, jakby z pod cyrkla i linii, pnie kosmate, też same gałęzie zadarte w górę.
Ostateczności wreszcie takich znajdziesz mnóstwo w Kalifornii. Za doliną Yosemita, owém artystyczném marzeniem Bożém, gdzie promienne warkocze kaskad przewiązują się wstęgami tęczy, gdzie zwierciadła jezior, rzekłbyś, pochłonęły wszystek lazur niebieski, gdzie drzewa wznoszą się na czterysta stóp wysokości, a ziemia zatopiona powodzią kwiatów, o ścianę skalną zaczynają się bezpłodne i bezwodne stepy. O Arizonie słyszałem potém i inne opowiadania, w mniéj czarnych malujące się barwach, ale więcéj wierzę Lucyuszowi, ten bowiem był tam prawie wszędzie i wszystko własnemi oczyma oglądał.
Skończywszy o Arizonie, począł opowiadać dalszy ciąg swych przygód myśliwskich, przyczém rozmowa zeszła na niedźwiedzia, z którym mieliśmy rozprawiać się nazajutrz. Stary indyanin, Ramon zamieszkały u Plecentów, zabrał głos i oświadczył, że zwierz to jest „muy grande” (bardzo wielki). Dowiedziałem się jednocześnie, że właściwe kółko myśliwskie stanowią tylko dwaj Shrewsburowie, Dżak, Plesent i ja, bo przybyli meksykanie, za całą broń posiadają lassa i noże. Mieli zato pilnować obu wyjść z doliny, i wrazie, gdyby zwierz chciał się wymknąć tamtędy, rzucić na niego sznury i zatrzymać na miejscu. Starzy kalifornijczycy często wychodzą na niedźwiedzia tylko z lassami, ale niezrównana ta broń, może być skutecznie użytą wyłącznie z konia, zatém nie w urwiskach i zaroślach.
Tymczasem skończyła się wieczerza i zasiedliśmy na nowo przy ognisku. Stary Ramon wziął w usta instrument, zwany „cyotte,” i utkwiwszy oczy w niebo, jak pozujący koncertant, począł na nim brzdąkać. Zdala z ciemności dochodziły parskania meksykańskich mustangów, poprzywiązywanych lassami do drzew, i dzwonki kóz angorskich, zamkniętych w koralu położonym na pochyłości góry. Słyszałem te dzwonki potém przez całą noc, przywiązują je bowiem koniom i kozom dla odstraszenia dzikich zwierząt. Dźwięk ich przygłuszony, jakoby echowy, sprawia wrażenie smutne, ale łagodne, i skłania do marzeń.
Siedzieliśmy wszyscy przez jakiś czas w milczeniu, przerywaném tylko przez trzask palącego się drzewa i ciche tony „cyotte.” Wkrótce jednak milczenie to przerwane zostało jednym z codziennych wypadków w tych górach. Koło koralu z koźlętami zaczął szczekać pies, inne poleciały zaraz za nim, i przez chwilę wąwóz rozlegał się żarliwém ujadaniem. Plesent zapalił długą smolną szczypkę drzewa, wziął strzelbę i poszedł zobaczyć co się dzieje. Za nim poszedłem ja także i stary Ramon. Białe koźlęta beczały przeraźliwie, psy zaś zebrane pod jedném wielkiém drzewem, popodnosiły w górę paszcze i wyły. Ramon, zebrawszy kilka kamieni, począł rzucać niemi w drzewo, świszcząc przytém przeraźliwie. Przez chwilę nie poruszało się nic, ale po chwili ujrzeliśmy ciemne zwierzę wielkości średniego psa, przeskakujące tak szybko na następne drzewo, że Plesent nie zdążył za niém strzelić.
— Co to było? — spytałem.
— Lynx! pomorek na jego potomstwo! — odpowiedział Plesent. Przywiązuję dobrego psa w koralu, a jednak to nie pomaga. Przeszłego roku srebrny lew wybrał mi dwanaście koźląt i starego kozła, za którego w Los-Angelos zapłaciłem siedmdziesiąt pięć dolarów gotówką.
Szliśmy przez chwilę w milczeniu, przyczém oddaliłem się trochę na bok, wybierając drogę, jak mi się zdawało, krótszą, gdy nagle skwater zawołał:
— Nie tędy! nie tędy! ostrożnie, bo złapiesz się pan w żelaza.
Jakoż niewiele już do tego brakło. Dwa sąsiednie korale jeden z kozami, drugi z koźlętami, były to niby małe fortece, do których niełatwo było wedrzeć się wrogom. Ale nic téż nie nęciło tak wszelkiego rodzaju drapieżników, jak owa smakowita zdobycz. Całe życie Plesenta było ciągłą z niemi walką. Plesent, jeden z pierwszych zapewne skwaterów, wprowadził chów kóz angorskich w górach Santa-Ana i miał już z niego znakomite korzyści, wełna ich bowiem o wiele jest droższa od owczéj. Kalifornia hoduje wprawdzie setki tysięcy, a może i miliony owiec, ale hodowla ta trafia na jedną nieprzezwyciężoną jeszcze dotąd zupełnie trudność. Oto wszystkie stepy, i góry Kalifornijskie, pokryte są gatunkiem ostu, którego małe, mikroskopijne prawie szyszki, zaplątuje się w wełnę, przez co utrudniają niezmiernie jéj przędzę. Dotychczas, mimo licznych prób, nie wynaleziono jeszcze środka zaradczego, skutkiem czego i wełna niéma téj ceny, jakąby mieć mogła i powinna. Kozy angorskie mniéj są narażone na owe szyszki, sierć ich bowiem nie kędzierzawa, tak jak wełna owcza, ale długa i wisząca, i mniéj chwyta szyszki, i łatwiéj może być z nich oczyszczoną. Dlatego sądzę, że jakkolwiek chów kóz angorskich możliwy jest tylko w górach, rozwinie się on w przyszłości znakomicie i utworzy z czasem nowe a potężne źródło krajowego dochodu.
Chów ten zresztą, o ile mu się przypatrzyłem, nie przedstawia żadnych trudności. Skoro zaświta, otwierają koral, kozy wychodzą w góry, idą gdzie chcą, jedzą co chcą, na noc zaś wracają do korala. W dzień nie są narażone na napady drapieżnych zwierząt. Mimo przykrego zapachu, jaki wydają te zwierzęta, przypatrywałem im się czasem całemi godzinami. Oczy ich wielkie i łagodne, jedwabista srebrna albo blado-złotawa sierć nadają im dziwnie wdzięczną postać. Kozły zwłaszcza mają sierć tak długą, że widać im z pod niéj nogi tylko od kostek; najpiękniejsze jednak są małe koźlęta, o sierci krótkiéj, mlecznéj i ruchach gazelli. Po skałach, urwiskach, nad przepaściami, wieszają się z nieporównaną zręcznością. Kozieł, brodacz z miną starego rozpustnika, jest wodzem a przytém despotycznym władzcą całego stada. On najpierwszy wychodzi rankiem z koralu; on prowadzi całe stado, pobrzękując dzwonkiem i kiwając poważnie głową; on wybiera miejsce paszy, nie dozwala zbyt rozpraszać się małżonkom, nagradza pieszczotami posłuszne, nieposłuszne zaś karci umiarkowanemi ciosami rogów. Wogóle wydaje się rozwiązłym, ale poważnym, statecznym i pełnym ufności w siebie. Z powodu ogromnéj głowy, jeszcze większych rogów i obfitéj sierci, robi wrażenie wielkiego zwierzęcia, w rzeczywistości jednak jest mały, a gdy go ostrzygą, wygląda jak pierwszy lepszy chłystek. Z psów nic sobie nie robi. Gdy zobaczy obcego, idzie wprost na niego, wytrzeszczając głupowate oczy, kiwając brodą i spluwając głośno, jak gdyby z obrzydzenia. Jeżeli pies nie ustępuje, ale co zdarza się najczęściéj, zatrzymuje się wietrząc i przypatrując się także dziwolągowi; wówczas i kozieł zbliżywszy się o kilka kroków staje, przez chwilę patrzy, kicha jeszcze groźniéj, nakoniec zniżywszy rogi, rzuca się jak piorun na wroga.
Pies mój był ustawicznym przedmiotem podobnych napaści. Zdarza się że wojowniczy kozieł rzuca się i na swego pana, w chwili gdy ten otwiera koral, ale pan chwyta go wówczas za sierć, jedną ręką koło karku, drugą koło ogona, i bez dalszych ceremonii przerzuca przez płot o dziesięć kroków. Obrażony takiém postępowaniem sułtan, wyraża swoje oburzenie głośném plunięciem i oddala się pospiesznie.
Stary indyanin Ramon, który specyalnie zajmował się temi kozami, kochał je, jak własne dzieci. Wracając z za korala po odstraszeniu rysia, zabrałem z owym caballero bliższą znajomość. Byłto starzec siedemdziesięcioletni z białemi włosami, ale czerstwy i zdrowy. Twarz jego miała kolor bronzu. Mówiono, że nie był zupełnie czystym indyaninem, ale jeśli płynęła w nim jaka domieszka krwi białych, to musiała być bardzo nieznaczną. Parę łyków „brandy,” które ofiarowałem mu z méj manierki, otworzyły mi jego serce. Siedliśmy potém koło siebie przy ognisku i poczęli rozmawiać. Pytałem go gdzie mieszka. Odpowiedział: w górach! A gdzie jest „la casa de usted?” (dom jego?). On zaś: O! bobre Ramon! niéma wcale domu. Mieszka czasem u Plesentów, czasem u Shrewsburych, czasem w namiotach salvadorów, ale najczęściéj u Plesentów, bo to, bardzo, bardzo dobrzy ludzie. Dawniéj, ale to bardzo dawno, Ramon miał żonę i dzieci, i szałasy i stada własne. Potém.... ta nieszczęsna woda ognista.... Ot, co tu mówić: teraz Ramon „solo” ach! „solito!” powtarzał żałośnie.... „solito.” To rzekłszy, wziął swoje „cyotte” i począł znowu na niém brzdąkać, utkwiwszy oczy w ciemne, gwiaździste niebo.
Przypatrywałem się z ciekawością temu instrumentowi, nad który niéma pewno prostszego na świecie. Wszystkie prawie stoki gór pokryte są rośliną, zwaną po hiszpańsku: „cyotte” któréj angielskiéj nazwy nie mogłem się dopytać. Cyotte jest to kępa liści podobnych do liści naszych lilii lub tataraku, tylko twardszych i zakończonych kolcami. Ze środka tych liści strzela w górę długo od pięciu do ośmiu stóp biała laska, grubsza u dołu, a zwężająca się ku górze. Koniec téj laski pokrywa się na wiosnę kiściami przepysznego purpurowego kwiatu. Jestto roślina niezmiernie pożyteczna. Rdzeń laski, podobny do bzowego, lekki i wypełniający całą długość rośliny, dostarcza indyanom i meksykanom smacznego pokarmu. Jedzą także i korzeń. W czasie wycieczek myśliwskich w górach probowałem go niejednokrotnie. Ma on smak świeżego włoskiego orzecha. W czasie kwitnienia, około kiści purpurowych iskrzą się roje kolibrów i wielkich motylów, pszczół i bąków. Jesienią, gdy kwiat opadnie, a łodyga wyschnie należycie, wtedy jest przydatną do robienia instrumentów. Obcinają ją wówczas u góry i u dołu, potém przywiązują na niéj strunę podpartą z jednéj strony kijkiem i instrument gotowy. Jestto więc harfa o jednéj strunie, ale gra się na niéj inaczéj, jak na zwyczajnéj. Stary Ramon brał cieńszy koniec w usta, i palcami jednéj ręki przyciskał w rozmaitych miejscach strunę, dla wydobycia rozmaitych tonów, drugą zaś ręką ją trącał. Pomimo całego ubóstwa dźwięków, Ramon potrafił jednak wygrać rozmaite melodye meksykańskie, po największéj części melancholiczne i rzewne. Jeden z Salvadorów wtórował mu od czasu do czasu głębokim i dźwięcznym jak metal barytonem, którego pozazdrościłby mu nie jeden śpiewak operowy. Treść piosenek była po największéj części miłosna. „Gdym spał pod cieniem magnolii, śpiewał Francisco Salvador, śniłem o tobie; gdym się zbudził i nie ujrzałem ciebie, począłem tak płakać, żem usnął znowu!“.... Po takim krótkim przedśpiewie, następował przestanek; przez chwilę słychać było tylko dzwonki kóz i tony „cyotte,” a potém śpiewak kończył podniesionym głosem, wyrażającym jak najgłębszą tęsknotę: „O Julia! o Julia!“
Większe jednak jeszcze wrażenie uczyniła piosenka wyrażająca żal kochanka, po utracie narzeczonéj. „Deszcz odświeżał dla ciebie powietrze, wiatr chłodził cię, muskity uciekały od ciebie, figa pochylała ci gałęzie z owocami; gdzie stąpiłaś wyrastały kwiaty: jam ciebie kochał, o! kochał bardzo, a jednak opuściłaś mnie, dziewczyno.” Po skończeniu piosnki nastała długa chwila milczenia. Donnie Refugio przypomniała się zmarła siostra i łzy zabłysły w jéj oczach, więc chcąc je ukryć, wstała i poszła pomywać statki po wieczerzy, Lucyusz Shrewsbury posępniał jak noc, a Plesent, zwróciwszy się do mnie, począł mówić:
— Pan nie znałeś siostry mojéj żony? na imie jéj było Monika. Kochaliśmy ją oboje, jak własną córkę. Ach panie! taka była dobra, taka młoda, taka ładna, ważyła przeszło sto czterdzieści funtów! i ot, wąż ją ukąsił i umarła.
Byłem gotów domieszać łzy moje do wspólnéj łzawicy nad losami pięknéj Moniki, gdyby nie ta czysto amerykańska wzmianka o wadze stu czterdziestu funtów, która sprawiła, że musiałem przygryźć usta, aby się nie uśmiechnąć. Chcąc coś powiedzieć, spytałem czy Monika była już narzeczoną? Na to Plesent spojrzał na Lucyusza, który patrzył ponuro w ziemię i nie odrzekł nic. Potém dowiedziałem się, że nie była jeszcze narzeczoną, ale kochali się oboje z Lucyuszem. Co za tragiczne rozwiązanie sielanki! co za powtórzenie smutnych losów Pawła i Wirginii! Lucyusz wyciosał własnemi rękoma trumnę dla kochanki. Na grób jéj nanosił z siłą olbrzyma ogromnych kamieni, aby kujoty nie niepokoiły snu zmarłéj, i między kamienie nasadził dzikich róż. Widziałem potém to miejsce. Róże dzikie przez rok rozrosły się bujnie.... i gdym się zbliżył, chwytały kolcami za moje odzienie, jak gdyby zmarła dziewczyna starała się zatrzymać przechodnia, i prosić o „Zdrowaś Marya!”
Tymczasem na owych gawędkach, śpiewach i rozmyślaniach zeszła znaczna część nocy. Była północ. Kogut począł piać pod szopą, w któréj stał wóz i maszyny pszczolnicze Plesenta. Starszy Shrewsbury wyciągnął nogi, pogładził podgardle, i zwróciwszy się ku gospodarzowi, rzekł:
— Well! jutro wstaniemy o świcie!
Udaliśmy się na spoczynek. Meksykanie poszli do szopy, gdzie znajdowało się trochę słomy jęczmiennéj, ale gdzie stał także odłączony od stada stary kozieł, zatruwający powietrze, Shrewsburowie zaś, ja i Dżak, pokładliśmy się koło ogniska. Mimo, że byłem niezmiernie zmęczony, a może właśnie dlatego, nie mogłem usnąć. Lucyusz, Monika, stary Ramon, jutrzejszy szary niedźwiedź, wszystko to krążyło w bezładném zwichrzeniu w méj głowie. Przytém w uszach brzmiały mi ciągle monotonne dzwonki kóz; czasem zakwiczały konie; czasem zawyły na szczytach dalszych gór zwierzęta, to znów psy zrywały się nagle i biegnąc z hałaśliwém ujadaniem, niknęły w ciemnościach; sen zamknął mi powieki dopiero koło godziny drugiéj, gdy ognisko zasuło się popiołem i wygasło prawie zupełnie.
Rozbudził mnie chrzęst żelaznego stempla w lufie. Otwarłszy oczy ujrzałem w półmroku, w półświetle, ogromną postać Lucyusza, pochyloną nad długą rurą karabina. Starszy Sam nie spał już także, meksykanie ruszali się pod szopą, a w okienku Plesentów połyskiwało światło. Na niebie był dopiero pierwszy brzask. Niepojęty urok ma dla mnie zawsze ta chwila, w której Ormuzd kończy zwycięzką walkę z Arimanem. Jest coś mistycznego w naturze, gdy powietrze poczyna nasycać się zwolna bladém światłem: coraz nowe przedmioty, to skały to drzewa wychylają się stopniowo z cienia; światło określa ich kontury, bieli leciuchno linie, rysuje zwolna kształty, z początku szaro, blado, mętnie, sennie; potém coraz wyraźniéj i wypukléj; rzekłbyś, ciemność miesza ze sobą przedmioty, unicestwia i roztapia je w sobie, brzask powołuje je napowrót do życia; uśpienie owija jeszcze świat, ale już zasłona nocy podnosi się, i jawa, wraz z wrażeniami rzeczywistości, poczyna się podstawiać w fantastyczne obrazy snu. Jestto półistnienie, półnicość, pół wid a pół mara; jestto nakoniec szara granica między panteistycznym nieosobowym światem pomroki, a budzeniem się życia indywidualnego.
Wysoce tajemnicza i poetyczna chwila dla tego, kto ją umie czuć i pojąć. Zabłąkanéj w tych pustyniach leśnych, pod gorącém niebem Kalifornii, więc stęsknionéj za krajem, i rozkołysanéj duszy mojéj, wydała się ona jeszcze pełniejszą tajemniczych czarów i uroków. Tymczasem noc bladła i bladła, odległe przestrzenie z szeregami pni drzewnych, stawały się coraz widoczniejsze dla oka; ranny ptak, dzięcioł, począł pukać w drzewo, jakby chciał mówić: „puk! puk! wstawajcie, oto dzień robi się ną górach i dolinach.” Wreszcie w przerwie dwóch gór ukazały się pierwsze blaski jutrzni porannéj.
Leciuchna, przejrzysta, seledynowéj barwy smuga wyciągnęła się nakształt pasem i włókien na wschodzie. Niebo całe było jeszcze chłodne, ciemne i zimne, ale smuga rosła, rozlewała się coraz szerzéj. Zwolna górny jéj brzeg począł przemieniać się w blado-złotawy szlak. Oko nie mogło uchwycić przemiany tonów, tak nieznacznie jedna barwa topniała w drugiéj. Błękit, blade złoto i blada zieloność igrały ze sobą przez chwilę, aż wreszcie wszystkie przesłoniły się niby leciuchną mgłą różaną. Wstawała jutrzenka: „różanopalca jutrzenka,” jak ją nazywa Homer, śliczna, zapłoniona, zalewająca góry i doliny radosném światłem i zmieniająca na brylanty krople rosy wiszące na liściach dębów. Była jakaś radość prawdziwa w tym dziewiczym, młodym jeszcze świecie, budzącym się do życia z ochotą, do życia i wiarą w życie. Ptaki poczęły śpiewać, kozy beczeć, psy skakać wesoło i biegać. Na wszystkich skłonach gór ozwało się zwykłe: „o ho! ho!” kuropatnich kogutów zwołujących samice. My wszyscy byliśmy w doskonałych usposobieniach. Poważny nawet Sam śpiewał znaną pieśń amerykańską, w któréj co zwrotka powtarza się: „Hej, ho Missisipi, Missisipi river!” Wreszcie, opatrzywszy broń, ruszyliśmy na wyprawę.
Zeszedłszy do kamiennego korytarza, puściliśmy się w górę potoku. Plesent i stary Ramon, jako najświadomsi miejscowości, szli naprzód, drugą parę stanowiłem ja i Lucyusz, Sam zaś z Dżakiem zamykali pochód. Meksykanie wyruszyli jeszcze znacznie przed nami, jedni ku zachodniemu, czyli dolnemu; drudzy ku wschodniemu, czyli górnemu biegowi strumienia. Ci ostatni, część tylko drogi mogli iść łożyskiem, daléj zaś, jak to wskazywały ślady, wdarli się na brzeg, i przejechawszy wzgórze, około którego zaginał się strumień, skrócili sobie przez to znakomicie drogę. Celem ich było wedrzeć się w głąb’ gór, jak można najdaléj, aby w razie gdyby zwierz chciał ujść w górę łożyska, przeciąć mu drogę. Plan tedy wyprawy, ułożony przez Ramona i Lucyusza polegał na tém, aby kawalerya zająwszy dwa ujścia doliny, napędziła zwierza na piechotę, znajdującą się w środku. Niedźwiedź mógł wprawdzie tak dobrze starać się ujść bokami, jak i łożyskiem, ale że boki doliny utworzone były przez skłony gór dość spadziste, a widne dla oka, zrzadka bowiem tylko zarośnięte dębami, w takim więc razie, ujrzelibyśmy go z pewnością. Zresztą Ramon który był znakomitym traperem, utrzymywał, że niedźwiedź prawie napewno będzie się znajdował na jedném wzgórzu tworzącém zagięcie strumienia i wystającém niezmiernie stromo nad wodę. O trzy mile od granicy klemu Plesenta, Ramon począł uważnie przypatrywać się wązkiemu szlaczkowi piasku, pomieszanego z miką. Przez chwilę badanie to było bezskuteczne, nagle jednak stary indyanin pochylił się i wykrzyknąwszy zcicha: „hugh!” ukazał nam głęboki i wyraźny ślad. Był on tém widoczniejszy, że we wgłębieniu zebrała się obficie mika, ślad więc błyszczał jak pozłocony. Było ich trzy, z tych dwa tylko wyraźne; potém znowu nikły na kamieniach. Swoją drogą Ramon umiał je dojrzeć tam nawet, gdzieby kto inny ich nie podejrzywał. Dziwny widok przedstawiał ten starzec z bronzową twarzą, a białemi włosami, wietrzący, jak gończy pies, pochylający się co chwila, i wykrzykujący raz poraz gardłowo: „hugh.“ Wczorajszéj nocy gdy siedział w kuczki przed ogniem, z łokciami opartemi na kolanach i mleczną głową wspartą na ręku, wydawał mi się zgrzybiałym prawie; dziś nozdrza jego były rozdęte, i poruszały się szybko, jak gdyby chwytając wiatr, oczy zaś błyszczące biegały z prawdziwie indyjską ruchliwością, badając każdy złam skały przy łożysku, każdy krzak na skłonach gór i wreszcie grunt pod nogami! Zbliżając się do owego wzgórza, na którém prawdopodobnie zwierz obrał stałą siedzibę, szliśmy coraz wolniéj, a przytém tak cicho, że słyszałem doskonale szmer wody po kamieniach, pukanie dzięciołów na drzewach i nawoływanie się kuropatw górskich. Ranek był śliczny, słońce już wzeszło, powietrze, przesycone miodowym zapachem szałwii, sprawiałoby prawdziwą rozkosz płucom, gdyby nie to, że miejscami zatruwały je obrzydliwe wyziewy skunksów, czyli śmierdzieli amerykańskich, małych czarnych zwierzątek, nader obfitych w tych górach. Straszliwy zapach, jaki wydają, nie jest niczém więcéj, jak tylko nadmiarem piżma, a zatém substancyi, która w małéj ilości atomów jest nawet wonna, ale w nadmiarze poprostu dusi. Dom, pod którym ukrywa się skunks, staje się absolutnie nie do mieszkania; zapach wchodzi nosem, gardłem, przepełnia płuca, sprawia krztuszenie się i wymioty. Nie znoszą go nawet psy, kury zaś, poczuwszy go, wpadają w zupełne omdlenie.
W ciągu naszego pochodu, trzy lub cztery razy natrafialiśmy na ów zapach, tak że z największém wysileniem potrafiłem wstrzymać się od kaszlu. Doszliśmy wreszcie do owego wzgórza wystającego, jakby trójkąt, nad okrążającym je strumieniem. Nadzieja znalezienia na niém zwierza zmieniła się prawie w pewność, gdy stary Ramon ukazał nam tuż u jego stóp wielki kamień porośnięty delikatnie ślizką warstwą mchu. Zwierz widocznie wdzierał się po nim na wzgórze, i wdzierał się niedawno, mech bowiem wilgotny, widocznie świeżo był pościerany, w kresach zaś utworzonych przez ześlizgiwanie się straszliwych pazurów, błyszczała rosa nocna. Ramon wskazawszy nam te ślady, wyszepnął cicho: „orso,” i zaraz potém rozdzieliliśmy się na dwie partye. Lucyusz, Sam i Plesent, okrążyli wystający cypel, aby się wedrzeć na wzgórze z drugiego boku, my zaś poszliśmy wprost pod górę. Zarośla były tu tak gęste, że postępować naprzód można było tylko nadzwyczaj wolno. Nasza trójka, to jest Ramon, Dżak i ja, rozdzieliliśmy się także w ten sposób, że jeden od drugiego przynajmniéj o czterdzieści kroków był odległy. Teraz zaczęło się prawdziwe polowanie. Całe wzgórze ciche było jak grób; najbystrzejsze oko nie mogłoby dojrzeć nas, pełzaliśmy bowiem w zaroślach, ukryci nawet jeden przed drugim.
Od czasu do czasu tylko każdy podnosił głowę, aby po drżeniu krzaków przekonać się, gdzie są jego towarzysze. W ten sposób raz ujrzałem jasną brodę Dżaka, drugi raz pałające oczy Ramona. Upłynęło dziesięć minut, kwadrans, a zrobiliśmy zaledwie kilkadziesiąt kroków pod górę. Trafiłem na miejsce, gdzie u stóp zarośli leżał obficie żwir: małe kamyki poczęły staczać się i szeleścić, musiałem więc przyczaić się i czekać. Następnie poruszyłem się jeszcze ostrożniéj. Upłynęło wreszcie z pół godziny. Poczynałem się trochę niecierpliwić. Cisza i cisza! Podniosłszy głowę, dojrzałem na prawo i na lewo lekkiego drżenia zarośli, towarzysze widać szli naprzód. Przyszło mi do głowy, że gdybyśmy podnieśli okrzyk, zwierz, jeśli istotnie znajduje się w zaroślach, ukazałby się prędzéj. Była to prawda, ale téż jeśli się znajdował blizko wierzchołka, od którego my byliśmy jeszcze odlegli przynajmniéj na sześćset yardów, w takim razie przebyłby go i skrył się przed naszemi oczyma, zanimbyśmy zdołali uczynić połowę drogi. Zresztą niecierpliwość moja nie miała już być na zbyt długą próbę wystawiona. Upłynęło może jeszcze kilkanaście minut, gdy po drugiéj stronie cypla huknął strzał karabinowy, potém rozległ się straszliwy ryk, potém wysilony okrzyk: „take care!” „take care!” Potém drugi strzał i trzeci. Zerwaliśmy się na równe nogi i biegli na złamanie szyi do cypla. Ramon, który był go najbliżéj, dobiegł téż najpierwszy. Widziałem go zdaleka, jak dobiegłszy zatrzymał się i natychmiast przyłożył kolbę do twarzy. Potém buchnął strzał i znowu dwa jeszcze, i znowu ryk; odtąd już nie przerwany, i nawoływania: „take care!” lub „come here!” Nakoniec przybiegliśmy na skręt, ja i najbardziéj oddalony Dżak. Objąłem teraz okiem całą pochyłość drugiego boku. Wyżéj stali dwaj Shrewsburowie tuż koło siebie i nabijali na gwałt karabiny, daléj zaś nieco stał Plesent ktory mierzył spokojnie. Niedźwiedzia nie mogłem dojrzeć odrazu, po chwili jednak ujrzałem u stóp prawie wzgórza ogromną szarą massę, podobną do olbrzymiéj kuli, wdzierającą się szybko na górę. Nie rozumiałem nic co się stało. Spodziewałem się ujrzeć strzelców na dole, a niedźwiedzia u góry, tymczasem stało się przeciwnie. Ale nie było czasu na tłómaczenia, wszystko bowiem, co opisuję, liczyło się na sekundy nie na minuty. Plesent strzelił, szara massa wydała nowy rozpaczliwy ryk, ale wdzierała się daléj szybko. Wówczas wymierzyliśmy obaj z Dżakiem. Niedźwiedź zapadł na chwilę w zarośla, ale zaraz ukazał się nanowo. Wtedy strzelił Dżak. Po jego strzale zwierz porwał się na nogi, ale upadł w tył i stoczył się aż do potoku. Ogromne hurra! wyrwało się z naszych piersi. Sądziłem że to już koniec, ale twardego życia potwór, znowu się zerwał i począł, czepiając się pyskiem i pazurami krzaków, biedz na Shrewsburych. Bracia jeszcze raz dali ognia, my zaś z Dżakiem, posiadając czternasto strzałowe karabiny, zwane „Henry rifle,” posyłaliśmy kulę za kulą. W téj chwili rozległ się i tętent meksykańskich jeźdźców, którzy galopując po przeciwległym, płaskim brzegu strumienia, wyli jak dzikie zwierzęta. Dwaj z nich, dopadłszy brzegu, przedzieleni od zwierza tylko strumieniem i niewielką przestrzenią skłonu wzgórza, zakręcili nad głowami straszliwe sznury, ale nim pętlice były rzucone, nowa salwa zakończyła dramat. Zwierz stoczył się jeszcze raz do strumienia, ale już nie zerwał się więcéj. Mimo to, gdy chciałem biedz ku niemu, Dżak zatrzymał mnie grzmiącém: „stop!“ Poczęliśmy schodzić pomału, wszyscy razem i z palcami na cynglach. O dziesięć kroków, zatrzymaliśmy się gotowi do wystrzału. Zwierz leżał na brzuchu z wyciągniętemi łapami i drgał jeszcze. Z pyska wypływał mu ogromny strumień krwi, od czasu zaś do czasu dawało się słyszeć chrapanie konania. Piasek i trawa, na których leżał, poszarpane były strasznemi pazurami, okrwawione wargi i nos zwierza powalane piaskiem, za który widocznie chwytał z wściekłości zębami.
Lucyusz strzelił jeszcze raz, przyłożywszy prawie lufę swego „kentucky“ do głowy zwierzęcia, poczem drgania ustały, cielsko zaś wyprężyło się nieruchomo. „Enoungh!“ (dosyć!) rzekł flegmatyczny Sam. Poczém zaczęliśmy oglądać nieboszczyka.
Podziurawiony był jak sito. Jedna kula trafiła w głowę tuż koło ucha, druga pod oko, nie licząc ostatniéj Lucyuszowéj i tych wszystkich które miał w ciele. Nie był to zwierz tak olbrzymi, jak ten, którego widziałem w Cheyenne, na kolei dwóch oceanów, ale także jeden z największych w swoim rodzaju. Podłożywszy obie ręce pod jego dolną szczękę, zaledwie mogłem unieść trochę z ziemi ogromny łeb. Odchylałem mu także wargi, aby przypatrzyć się zębom. Siedziały na nich całe sople krwi już krzepnącéj, łapy jego przednie uzbrojone były w pazury, przy których pazury naszych litewskich białoszyjków zaledwie na nazwę pazurów zasługują.
Szary niedźwiedź amerykański, na miejscu zwany „grizly,” po łacinie zaś „ursus ferox,” jest najniebezpieczniejszém zwierzęciem z rodzaju niedźwiedziowatych. Przenosząc ogromem i siłą największe gatunki europejskie, przewyższa je także dzikością, zuchwalstwem i okrucieństwem. Na ludzi dość rzadko, lub prawie nigdy nie napada pierwszy, jednakże mało ich się obawia, i zdarza się, że nękany głodem, wdziera się gwałtem nawet do chat lub szałasów skwaterskich. Spotkawszy człowieka, poczyna sapać gniewnie, małe jego oczki świecą wściekłością; zaczepiony zaś, rzuca się natychmiast i ściga z zaciętością niesłychaną swoją ofiarę. Z powodu jednak swego ogromu i ciężkości, nie może wdzierać się na drzewa, jak to czynią niedźwiedzie europejskie. Życie jego tak jest twarde, że ugodzony kulami w głowę, może biedz jeszcze bardzo długo.
Jedném słowem, jestto spadkobierca w prostéj linii niedźwiedzia kopalnego. Skłonni do chełpliwości amerykanie, szczycą się nim, opowiadając straszne wypadki z polowań, i utrzymując stanowczo, że ani afrykańskie lwy, ani indyjskie tygrysy nie mogą z nim iść w porównanie. Jakoż sądzę, że szary niedźwiedź przewyższa siłą te olbrzymie koty stref południowych, czy zaś polowanie na te ostatnie jest niebezpieczniejsze, dotychczas nie wiem.
Po przypatrzeniu się należytém martwemu potworowi, stary Ramon pozostał wraz z meksykanami, aby zeń zedrzeć skórę i poodcinać smakowite łapy, przyczém prosiłem, aby zachowano dla mnie kły i pazury, my zaś wróciliśmy do chaty. Donna Refugio czekała już nas ze śniadaniem. Uważałem jednak, że twarz jéj nie ożywiła się ani na chwilę podczas naszych opowiadań. Opowiadania te wyjaśniły, mi niezrozumiałą okoliczność, dlaczego dobiegłszy do cypla wzgórza, ujrzałem niedźwiedzia na dole, a strzelców w górze, nie zaś przeciwnie. Była rzecz taka: Lucyusz, który pierwszy ujrzał zwierza, ujrzał go nad sobą: strzelił i ciężko ranił. Wówczas niedźwiedź rzucił się na niego natychmiast, jak burza; wówczas także usłyszeliśmy przeraźliwe wołania Sama: „take care!” Jakoż Lucyusz zdołał uskoczyć w bok, niedźwiedź zaś nie mogąc się zatrzymać, stoczył się aż do stóp góry. Na polowaniach trafia się to często. Zwierz ten, mając tylne nogi cokolwiek wyższe od przednich, z niezmierną trudnością może biedz z góry. Najczęściéj trafia się, że traci równowagę i nie zbiega, ale stacza się na głowę. Zato pod górę, koń nawet uciec przed nim nie zdoła. Ten sam wypadek zaszedł i w ostatniém spotkaniu.
W godzinę po nas wrócił Ramon i meksykanie. Po ich powrocie rozpoczął się prawdziwy koncert ujadania i wycia, psy bowiem zwietrzywszy skórę, podniosły taki gwałt, jakby ich własna skóra była zagrożoną. Tegoż dnia, który z powodu szczęśliwie ukończonéj walki uważaliśmy jako uroczysty, Salwadorowie wyprawili rodzaj niby turnieju, niby gonitew konnych. Po południu udaliśmy się wszyscy na obszerną płaszczyznę, zrzadka tylko zarośniętą dębami. Meksykanie wszyscy byli konno, w ręku zaś trzymali skręcone wkoło lassa, czyli, jak je nazywają: „rietta”. Gdy owe gonitwy rozpoczęły się, nie wiedziałem co mam więcéj podziwiać, zręczność koni, czy téż jeźdźców. Jeden z rycerzy udawał uciekającego i przytulał się do kulbaki tak, że głowa, ręce i nogi jego tworzyły jedną całość z koniem, o którą lasso nie miało się jak zahaczyć, drugi, kręcąc nad głową straszne sznury i wyjąc, gonił przeciwnika pragnąc go schwytać. Upatrzywszy stosowną chwilę, rzucał lasso, przyczém koń, lubo rozpędzony, zwracał na miejscu młyńca i poczynał galopować w przeciwną stronę. Jeśli lasso ześliznęło się nie zaczepiwszy o uciekającego, wówczas ten z kolei stawał się goniącym i usiłował w ten sam sposób schwytać przeciwnika. Najczęściéj jednak trafiało się, że sznur chwytał za głowę uciekającego. Jedynym wówczas sposobem, aby nie zostać ściągniętym z konia i zaduszonym, jest zwrócić szybko konia i galopować w ślad za tym, który lasso trzyma w ręku, doścignąć go i rozpocząć z nim walkę ręczną. Wymaga to niesłychanéj zręczności i umiejętności kierowania koniem, jeździec bowiem, który trzyma sznur, umyślnie robi niespodziane zwroty, aby ściągnąć z kulbaki schwytanego.
Najzręczniejszym i najsilniejszym z Salvadorów okazał się Jesus (Hesus), trzydziestoletni, barczysty meksykanin, z czarną brodą, i z prawdziwie orlém spojrzeniem. Rzut jego „rietty” nigdy nie był omylny, schwytany zaś doganiał przeciwnika, i zrzucał go z konia. Dał przytem dowód wielkiéj prawdziwie siły, gdy dogoniwszy brata swego Doroteo, schwycił go jedną ręką jak kawałek drzewa, ściągnął z kulbaki i przesadziwszy na swoją, puścił na ziemię dopiero u nóg naszych. Ten dowód siły obudził zazdrość Lucyusza, który, chcąc popisać się przedemną, wyzwał Jesusa, aby się z nim próbował. Jesus z początku nie chciał, wreszcie jednak zgodził się i wzięli się za bary. Po kilku sekundach młody „yankee” uniósł atletę meksykańskiego w górę, i rzucił go na ziemię, przyczém wybił mu rękę. Poprzednio jednak jeszcze odbywała się gonitwa z kogutem. Wyproszonego naumyślnie na ten cel u pani Refugio nieszczęśliwego ptaka, zakopano lekko ze związanemi nogami w ziemię, tak, aby mu widać było tylko głowę i szyję. Potém kolejno każdy z „caballerrów” odjeżdżał na kilkadziesiąt kroków, wypuszczał konia i przelatując w największym pędzie koło koguta, starał się go uchwycić za łeb i wyciągnąć z ziemi. Po kilku takich próbach, kogut zdechł, a po kilkunastu, głowa jego została w ręku któregoś z Salwadorów. Dowiedziałem się późniéj, że zabawa z kogutem należy do ulubionych zabaw meksykańskich, i że raz do roku odbywają się podobne gonitwy z wielką uroczystością pod Los Angelos. Zjeżdża wówczas na nie cała ludność meksykańska i wielu yankesów z miasta i okolicznych farm.
Wieczorem tego samego dnia przybyło do osady Plesenta trzech indyan z dzikiego jeszcze zupełnie pokolenia Cachuilla, zamieszkałego z drugiéj strony Santa-Ana. Twarze ich koloru ciemno-czerwonego, były podobne do cygańskich. Na głowach nie mieli piór ani warkoczy, ale włosy ich spadały w grubych splotach po obu stronach głowy. Ubrani byli w mokasiny ze skór jelenich, i w pewien rodzaj koszul nie osłaniających piersi. Wogóle wyglądali raczéj na żebraków niż na wojowników, i w niczém nie przypominali mi Siouxów, których kilku widziałem na kolei dwóch oceanów. Nie było w nich ani téj obojętności, ani téj energii, ani dumy. Ciała ich przytém wydawały pewien przykry zapach, który szczególnie drażnił powonienie psów naszych. Ani jeden z tych trzech nie miał strzelby, uzbrojeni byli w łuki, strzały i toporki obsadzone na rękojeściach z drzewa zwanego „hicoro.” Rozmawiałem z nimi z pomocą starego Ramona, żaden bowiem nie umiał ani po angielsku, ani po hiszpańsku. Biédacy ci powiedzieli, że głód panuje w ich wigwamach, i że idą do białych prosić, aby im dali co jeść.
— Czyż czerwoni wojownicy nie mogą zabijać jeleni i bitornów? — pytałem przez Ramona. Na to „U-wa-ka,“ starszy widać od innych odrzekł:
— Odkąd deszcze spadły w górach, jelenie nie schodzą pić do źródła, czerwoni zaś nie mogą doścignąć ich na szczytach.
— A czy nie mają krów i owiec?
— Mieli je, ale zjedli, przytém wiele owiec zdechło im z braku wody.
— Czy rozeszło się całe pokolenie?
— Nie: zostały skwawy, starcy i dzieci, młodzi zaś poszli szukać pracy u białych.
Dałem im trochę tytuniu i wódki. Kupiłem także łuk i strzały; a raczéj dostałem je wzamian za nóż. U-wa-ka pokazywał, jak się strzela z łuku, i oddaliwszy się na chwilę ze mną między dęby, przeszył strzałami kilku dzięciołów i błękitniaków. Probowałem potém i ja, ale lubo pokazało się, że potrafię naciągnąć łuk daleko silniéj od wygłodzonego indyanina, jednakże strzały, które wypuszczałem, przechodziły o kilka łokci od celu, gdy tymczasem on nie chybiał prawie nigdy. Mając zamiar pomieszkać trochę w indyjskich wigwamach, pytałem kiedy wojownicy wrócą napowrót z za gór. Odpowiedzieli mi, że za miesiąc. A czy mnie przyjmą?
— Przyjmą i cieszyć się będą. Brat biały będzie polował razem z czerwonemi w wąwozach, przyjedzie kiedy zechce, odjedzie kiedy zechce, będzie zasiadał u ogniska czerwonych, palił z nimi i nikt z pokolenia Cachuilla nie podniesie na niego ręki. Tymczasem Lucyusz, który słuchał zdaleka naszéj rozmowy, zbliżył się i pytał:
— Jakto, chcesz pan mieszkać w ich trzcinowych namiotach?
— Tak jest?
— I nie obawiasz się?
— Czyżby mieli się rzucić na mnie?
— Nie, bo gdyby który z tych czerwonych dyabłów śmiał to zrobić, roztrzaskaj mu łeb w jego własnym wigwamie.
— Z pewnością to zrobię.
All right! ale nie obronisz się pan innemu niebezpieczeństwu, to jest wszom. Ja, mówił daléj Lucyusz, znam ich z tego, i by God! gdybym miał dziś w kieszeni tyle dwódziesto-dolarówek, ile każda z tych małp ma wszy w głowie, założyłbym bank we Frysko (San-Francisko).
Wyznaję, że słowa Lucyusza ostudziły trochę moją chęć pożycia między czerwonoskórymi, a nawet na razie zmniejszyły sympatyę do nich. Swoją drogą jednak biédacy ci zasługują pod każdym względem na litość. Pokolenia zamieszkujące północne prerye Stanów, i pokolenia południowe, jako to, Apacze i Komencze, umieją się bronić przynajmniéj; mają jeszcze jaką taką siłę oporu; ale indyanie kalifornijscy dali już zupełnie za wygranę. Nikt o nich nie wie, mało kto o nich słyszał. Najlepszym tego dowodem jest, że zanim udałem się w góry, bardzo wielu kalifornijczyków zaręczało mi, że dzikich indyan wcale już niéma w Kalifornii. Jakoż są ich tylko szczątki. Ukryci w niedostępnych canionach, lub na pustych stepach, potomkowie potężnych niegdyś pokoleń wiodą życie koczujące, trochę pasterskie, więcéj myśliwskie, a potrochu także i żerujące. Nikt ich już tu nie prześladuje, bo nie zawadzają nikomu. Wpół ucywilizowani, najmują się jesienią do winobrania, a następnie kupują czerwone materye, lub przepijają zarobek w mieście; nieucywilizowani przymierają często nawet głodem, wogóle zaś żyją z dnia na dzień, Bóg wié czém, tembardziéj że z téj strony San-Bernardino niéma bawołów, stanowiących główny pokarm innych pokoleń.
Donna Refugio opatrzyła tych biedaków słoniną i fasolą, a że było już późno, odeszli więc między drzewa i pokładli się spać. Nazajutrz rano nie było ich już w osadzie.
Dzień jeszcze bawiliśmy u gościnnych Plesentów. Gospodarz pokazywał mi swoją pasiekę, która przynosiła mu znakomite dochody. Na polance, zarosłéj rzadko dębami, stało na drewnianych podstawkach dwieście przeszło uli w kształcie skrzynek malowanych na biało. W skrzynkach takich umieszczają się ramki, które pszczoły zarabiają woskiem i miodem. Ramek takich jest jedenaście. Wosku raz zrobionego nie zabierają nigdy, przez co pszczoły, nie tracąc czasu na robotę wosku, robią dwa razy tyle miodu. Ciekawym jest także sposób jakim wydobywają miód. Robi się to za pomocą umyślnie na ten cel wynalezionéj maszyny. Ramka wraz z woskiem i miodem wstawia się w cylinder i poddaje szybkiemu obrotowi, skutkiem czego miód, na mocy siły odśrodkowéj, wylatuje co do kropli. Nie gniecie się przytém ani jedna komórka woskowa. Po wypędzeniu miodu ramkę wraz z woskiem wstawiają napowrót do ula, pszczoły zaś natychmiast poczynają ją napełniać. Wydajność miodowa jest tu prawdziwie zadziwiająca: w najgorszych latach przewyższa ona pięciokrotnie wydajność, o jakiéj słyszałem u nas. Tłómaczy się to tém, że naprzód pszczoły w ciepłym klimacie są dzielniejsze, a powtóre, że podczas, gdy u nas zima trzyma je zamknięte w ulu przeszło pięć miesięcy, przyczém wychodzą ogromne zapasy miodu, tu pszczoły pracują prawie cały okrągły rok, zimą bowiem i latem stoki gór okryte są kwiatami. Miód tutejszy przewyższa także dobrocią, zapachem i przezroczystością nawet litewski lipiec.
Wogóle, gospodarstwa pasieczne są tu prowadzone wcale nie na stary barciowy sposób lub w pniach, ale z wszelkiemi ulepszeniami, jakie wynaleziono w czasach ostatnich. Utrudniony zbyt, z powodu braku dróg, nie pozwalał się jak należy rozwijać tej gałęzi gospodarstwa krajowego. Od chwili jednak gdy wszyscy skwaterowie, pasiecznicy zawiązali: „Towarzystwo kalifornijskich pszczolarzy,“ i gdy produkt swój postanowili wysyłać wprost do Liverpool bez pośrednictwa osób trzecich, ceny miodu natychmiast podniosły się, oczekują zaś, że w przyszłości będzie to jedna z najbardziéj zyskownych gałęzi gospodarstwa.
Nie pamiętam, czym opisywał już pierwszą moją podróż z San-Francisco do Los-Angelos. Upłynęło od tego czasu ze sześć miesięcy. Kolej żelazna nie była jeszcze wówczas skończona, odbywałem więc drogę oceanem Spokojnym. Statek „Mohongo,“ stary weteran, kursujący niegdyś między Chinami a Kalifornią, pełni obecnie takąż samą służbę między San-Francisco a San-Diego. Wydostawszy się z olbrzymiéj zatoki San-franciskańskiéj, przez tak zwaną Złotą Bramę (Golden-Gate) na Ocean, i przepłynąwszy koło skał Clif-Housu, słynnych z mnóstwa lwów morskich, płynęliśmy na południe, ciągle wzdłuż brzegów. Pogoda była prześliczna. Ocean Spokojny nigdy nie wydał mi się bardziéj zasługującym na swą nazwę. błękitna, a gładka jak zwierciadło toń jego zlewała się łagodnie w oddali ze sklepieniem nieba. Czasem tylko, na owych dwóch błękitach niebios i morza, zaczerniała, nakształt chmurki, smuga szarego dymu; to jakiś parowiec passażerski, przewożący ludzi i towary z wysp Sandwich do Kalifornii, wyrastał zwolna, jak gdyby z pod toni, na krańcu widnokręgu: czasem zabielał żagiel rybackiego skuneru. Czarne pobrzeżne skały wydawały się zdaleka jakby całkowicie pokryte jakiémś olbrzymiém robactwem, poruszającém się i pełznącém nakształt liszek, lśniących od wilgoci porannéj. Byłyto lwy morskie. Niektóre z nich, za zbliżeniem się statku, rzucały w wodę swe cielska, pod których ciężarem fala rozbryzgiwała się w tysiączne rzuty; inne, zwłaszcza stare samce, podnosiły głowy i, otwierając paszcze, witały nas rykiem buhajów; mniejsze o połowę samice szczekały jak stada psów. Rój szarych i białych mew unosił się nad temi ruchliwemi skałami, a wyżéj jeszcze świeciło gorące półzwrotnikowe słońce. Widziany zdala wysoki brzeg piętrzył się wyniosłemi urwiskami, z poza szczytów których wyglądały zielone wierzchołki drzew. Gdzieniegdzie strumień spadał białą jak mleko kaskadą z wysokości kilkudziesięciu stóp. Czasem mignęła chata rybacka, malutka, przylepiona jak chrząszczyk, albo jak skorupa ślimaka do skały. Słowem: byłto śliczny krajobraz morski, pełen prostoty, słońca, powietrza i wody. Podziwiało go całe nasze towarzystwo: w kajutach na dole nie było nikogo. Wszyscy siedzieli na pokładzie. Na twarzach malowało się zadowolenie. Pogoda piękna, krajobraz piękny, morskiéj choroby niéma: stary „Mohongo“ drży, jakby chciał wytrząść z siebie maszynę. Niech sobie drży! nie dbamy o to i płyniemy daléj. Takie usposobienie panuje wszędzie i na każdym statku w czasie pogody. Chorzy czują się zdrowsi, smutni weselsi. Jedziemy naprzód; za nami ciągnie się szeroki szlak zbitéj kołami statku piany, nad nami ciągną mewy. Bawimy się, rzucając im ogryzki jabłek. Za każdym ogryzkiem rzuca się ich kilkanaście w wodę, powstaje krzyk, hałas i zamieszanie: jedna porywa za ogryzek i krzyczy z radości, inne ze złości, jeszcze inne wymyślają sobie zapewne wzajemnie, aż tu nowy ogryzek zatacza łuk ku morzu i znowu toż samo, a my śmiejemy się, jakby z najdowcipniejszéj krotofili. Takie to są zabawy podróżników. Po chwili inna nowość: co to takiego? co to takiego? wołają w okręcie. Oto żółw morski zaplątał się w koła, statek zwalnia, majtkowie wyciągają nieszczęśliwego żółwia, a stewart okrętowy zapewnia, że zjemy go w wieczornej zupie. Odpowiadamy ogólném: „hurra!“ Niektórzy mają ochotę się kąpać; inni, a między nimi i ja, słuchają opowiadań podróżnika i kłamcy. Indywiduum podobne znajduje się na każdym okręcie. Ma papierowy kołnierzyk, kapelusz z wystrzępioném koliskiem i trzyma ręce w kieszeniach. Zapewnia nas, że niedługo ujrzymy latające ryby. Wezwawszy na pomoc zoologiczne wspomnienia, przerywam mu nieśmiało i pytam, czy nie sądzi, że latające ryby znajdują się tylko w wodach znacznie bliższych równików?
— Tak? — pyta niezmieszany wcale, przymrużając jedno oko — a widziałeś pan kiedy węża morskiego?
— Nie.
— To bardzo dobrze, bo i ja nie widziałem.
Wszyscy w śmiech, a bywalec odnosi nademną stanowcze zwycięztwo, ponieważ niéma już mowy o rybach latających, ale o wężu morskim, którego nie widzieliśmy obaj.
Jak żyję nie widziałem tak wesołego towarzystwa. Z lada powodu śmiejemy się wszyscy jak dzieci. Oto, np. z pod pokładu wychyla się kosooka głowa chińczyka, rozgląda się głupowato po pokładzie, i woła przez nos: „Jeh-hang!“ „Jeh-hang!“ Na pokładzie niéma żadnego Jeh-hanga, ale natychmiast wszyscy poczynają wołać: „Jeh-hang!“ na całym okręcie rozlega się Jeh-hang! na wszelkie pytania usłyszysz jedyną odpowiedź: „Jeh-hang!“ Radość ogólna. Myślę, że dostałem się do czubków, ale i sam nie jestem lepszy od innych.
Schodzimy na obiad. Dają nam rosół żółwi z pieprzem, wołowinę z pieprzem, słowem sam pieprz. Nawet amerykanom go zadużo. Jedni się śmieją, drudzy gniewają na kucharza, trzeci wołają ironicznie na stewartów, że zamało pieprzu. Tymczasem w sali zapala murzyn lampy, obiad się kończy, i wychodzimy znów na pokład.
Na pokładzie zmiana: słońce zachodzi. Niebieskie i białe światło dnia wsiąka w siebie stopniowo złoto i czerwoność: powietrze świeże, trochę słone, przejęte nawskroś zdrowym zapachem ropy morskiéj. Ocean, który przez cały dzień był bez zmarszczek, staje się jeszcze gładszy. Poprostu usypia. Nagle jednak to szklanne przezrocze zaczyna jakby pękać w długie rysy. Rysy te, w kształcie łuków lub krętych linii, to pojawiają się, to nikną; nareszcie powód wyjaśnia się: nad powierzchnią wody spostrzegam czarną trójkątną płetwę, potém drugą i trzecią. Podróżni pokazują je sobie palcami: to żarłacze (rekiny) krążą koło statku.
Wkrótce jest ich coraz więcéj. Nie wiem, igraszka li to, lub gonitwa miłosna? Czasem potworny grzbiet razem z płetwą wychyla się do połowy z wody. Widać go doskonale w czerwonych promieniach zachodu, w których krople wody, spływające ze skrzeli, wyglądają jak krople krwi. Ruchy potworów szybkie, niezmiernie ciche, nie burzą wody, płetwy rozcinają gładką powierzchnię, tworzą się rysy, które zagładzają się natychmiast i wszystko się uspakaja.
Jeden z nich przewraca się nagle na bok, nie daléj jak o trzydzieści kroków od statku. Widzę dokładnie, przez przezroczystą wodę, jego szczękę górną, znacznie wystającą naprzód, i dolną, umieszczoną jak gdyby w szyi. Na okręcie krzyczą: „dostrzegł coś i rzuca się,“ ale potwór niknie spokojnie pod wodą, a za nim kryją się po kolei i inne.
I znowu widać tylko gładką spokojną toń. Żarłacze nie oddaliły się jednak, wpłynęły tylko na złoty niezmiernie świetny szlak, usłany przez zachodzące słońce na wodzie. Na szlaku tym nie możemy ich dostrzedz, bo oczy nasze mrużą się pod nadmiarem blasku. Ale słońce zajdzie wkrótce. Promienna jego głowa już tylko do połowy wygląda z wody. Po chwili już tylko złote warkocze leżą na fali: głowa zasunęła się za toń daleką. Jeszcze minuta, słońce zaszło.
Co za cudowna chwila teraz. Szeroka smuga wody w kierunku słońca świeci jeszcze, lśni, błyszczy się, mieni i gra barwami, jakoby oświecona z pod spodu. Ta droga złocista ginie na krańcu widnokręgu w morzu z purpury. Nie umiem, nie umiem tego wszystkiego opisać! Mimowoli pytasz się, czy ta droga nie prowadzi do jakiéj krainy zaziemskiéj, gdzie wszystko jest piękne, nieśmiertelne, gdzie miłość jest wieczna, gdzie poetyczna cisza i upojenie wiecznie panują. Nie wstydzisz się marzeń i poetycznych uniesień. Chciałbyś płynąć tam, goniąc za światłem jak ptak. W owych blaskach migają jakieś wysepki.
— Co to za wysepki — pytam majtka.
— Endżel ailand (Angel Island), anielska wyspa.
I doprawdy, nietylko wyspa, ale wszystko tam było anielskie.
Co za przepych barw. Całe niebo płonie czerwono, druga zorza pali się w oceanie. Czarne skały nadbrzeżne, połyskujące wilgocią, wyglądają jakby oblane krwią. Mewy pławią się w świetle czerwoném. W tém wszystkiem tkwi ogromna jakaś prostota. Na górze niebo, w dole morze, kawał skalistego brzegu, i jeden okręt na niezmiernych przestrzeniach: jedna mała czarna łupinka, i więcéj nic. Bo też niéma nic prostszego nad majestat.
Mijamy Endżel ailand. Zorze gasną. Na purpurowe jeszcze, ale mroczące się już tło, wychodzi jedna gwiazda, druga. Na przednim maszcie rysuje się w sieci lin czarna postać majtka. Po chwili zapalają błękitną latarnię; maszyna świszcze, zawijamy do jakiegoś portu. Statek idzie bardzo powoli, ale coraz więcéj skręca ku brzegom. Tymczasem zapada noc. Jeszcze raz słychać świstanie. Skały nadbrzeżne rozstępują się nagle, tworząc obszerną, lekko pochyloną ku morzu dolinę, w któréj widać kępy drzew, jakby nasze dąbrowy; daléj białe domki, światła w oknach, śpiczastą wieżę rysującą się na mroczném tle nieba, bliżéj warf zbudowany z pali drewnianych, a na nim ludzie z latarniami. Majtkowie krzyczą zwykłe żałośne: ooo—ho! ciągnąc linę. Daje się uczuć wstrząśnienie. To statek otarł się już o palisadę. Z warfu łapią rzuconą linę i okręcają ją koło słupa. Jeszcze jedno słabsze wstrząśnienie: stajemy.
— Co to za miasto — pytam.
— Monterey.
Wagony czekające na warfie zabierają passażerów i towary. Okręt wyładował co miał wyładować, potém odpoczywamy jeszcze godzinę. Warf wyludnia się powoli; nasz pokład także. Podróżni, którzy daléj jadą, idą spać do kajut. Wkrótce zostaje na pokładzie tylko dwóch: jakiś ksiądz meksykański i ja. Ksiądz chodzi spokojnym krokiem i, poglądając na gwiazdy, mówi pacierz; ja siedzę na ławce i patrzę na światła migające zdala w oknach domów.
Skończywszy pacierze, ksiądz zbliża się do mnie.
— Bonita noche! (piękna noc) — mówi zcicha, jakby się obawiał spłoszyć jéj urok.
Skłaniam głowę na znak potwierdzenia, ale nie mam ochoty do rozmowy, więc ksiądz powraca do modlitwy:
Ave stella....
— Z lądu wiatr przynosi zapach kwitnących pomarańcz i heliotropów, a woń ta miesza się z zapachem morskim. Powoli światła w oknach gasną, ksiądz idzie spać. Na pokładzie zostaje sternik, kręcący kołem na przodzie statku, dwóch majtków, i ja. Po godzinie wyruszamy naprzód. Mijamy pasmo gór leżące tuż nad brzegiem. Daléj pobrzeże rozpłaszcza się i ciągnie się ławicami piasku aż do Santa-Inez. W téj części step przeważa nad górami. O ile mogę dojrzeć w nocy, kraj jest pusty i nie widać ani drzew, ani mieszkań ludzkich. Siedzę na pokładzie bo mi się nie chce iść spać, a nie spędza mnie z mego nocnego siedliska ani wiatr, ani zimno. Noc jest cicha, ciepła, pogodna; ocean ciągle gładki. Księżyc rzuca nań jedną smugę światła, potężna gwiazda Venus drugą. Coraz ciepléj. Powoli przychodzi mi na myśl kraj rodzinny. U nas teraz zima, robi się właśnie ranek: może mroźny, ale różowy ranek. Wioski zasypane śniegiem: dachy białe, sine dymy z kominów wznoszą się prosto ku górze; po ogrodach gałęzie zasute szronem rysują się nieruchomo i milcząco; przed chałupami skrzypią zamarzłe żórawie studzienne, a stada wron łopotaniem skrzydeł i zwykłem: „kra! kra!” budzą tych, co jeszcze śpią. Obraz znany wam dobrze, ale z nad brzegu drugiego oceanu patrzy się nań przez ów wiersz Mickiewiczowski:
„........ty jesteś jak zdrowie!“
Przesiedziałem na pokładzie całą noc. Potém jeszcze upłynęła doba, i wreszcie zawinęliśmy do Santa-Monica, zkąd kolej idzie do poblizkiego Los-Angelos.
∗ ∗
∗ |
Ściśle mówiąc, téj pierwszéj podróży nie miałem zamiaru opisywać, ale pióro wzięło na kieł. Właściwym jednak moim celem jest opisanie odwrotnéj drogi, to jest z Los-Angelos do San-Francisco, a raczéj do środkowéj pustyni kalifornijskiéj Mohawe.
Koléj łączącą Los-Angelos z San-Francisco skończono za mego poprzedniego pobytu na południu. Obyczajem przyjętym w Ameryce, pierwszy pociąg szedł darmo. Skorzystałem z tego, aby po drodze obejrzeć całą prawie długość Kalifornii, a zwłaszcza pomienioną pustynię. Obok Los-Angelos ciągną się też same góry Santa-Ana, które widać z Anaheim, i które już opisywałem. Kolej żelazna idzie bardzo blizko nich. Po kilkunastu milach stepu zarosłego trawą, dzikiemi słonecznikami, a czasem, na ogromnych przestrzeniach, kaktusami, bezdrzewna okolica kończy się, a zaczynają się góry. Przeszedłszy przez długi ciemny tunel, pociąg idzie tuż przy wejściach do canionów porosłych dębami, platanami, drzewem bobkowém i pomniejszą dziczyzną górską. W niektórych miejscach obfitość wody wytwarza tak wybujałą roślinność, że oko, na parę kroków w głąb’, nie zdoła jéj przeniknąć. Z okna wagonu widziałem mnóstwo rozmaitéj cennéj zwierzyny, jako to: bażantów, kuropatw, wiewiórek ziemnych i zajęcy. Ziemia naokół była pusta. Prócz nielicznych stacyi kolejowych, nigdzie ani domku ani namiotu. Caniony, jak mnie zapewniano, są tylko w połowie zajęte przez pół-dzikich skwaterów meksykańskich, hodujących bydło; co najwyżéj jednak wypada jeden skwater na cały canion ciągnący się czasem kilkanaście, a czasem i więcéj mil w głąb’ gór. Najlesistsze lub zupełnie bezleśne caniony stoją puste, służąc za przytułek tylko stadom jeleni, niedźwiedziom i kuguarom. Miejscami trafialiśmy na pyszne krajobrazy. Oto np. rzeka przecina linię kolei; oba jéj brzegi pokryte tysiącznemi drzewami w kwiecie. Wierzchołki drzew łączą się ze sobą w górze; zwoje dzikiego wina, lijany, dzikie bluszcze przeskakują z jednéj strony na drugą, tworząc zieloną galeryę nad wodą. Gdzieindziéj znów strumień spada z wysokości kilkunastu stóp, tworząc kaskadę. U stóp kaskady łąka porośnięta grupami sekwoi, które tu niezbyt olbrzymie, daléj na północ, w miejscowości zwanéj Wielko-drzewiem (Big-Trees), dochodzą do czterystu stóp wysokości a trzydziestu średnicy[20], i są najpotężniejszemi na świecie przedstawicielami świata roślinnego. Takie łąki z ich trawą wiecznie zieloną, z drzewami i żywą wodą, zdają się być stworzone na fermy rolnicze lub pasterskie, lub nawet na wille, które pięknością mogłyby rywalizować z włoskiemi. Zwolna jednak okolica staje się coraz dzikszą. Roślinność niknie stopniowo, ustępując miejsca skałom. Brak wody nie pozwala tu rozwinąć się jakiemukolwiek życiu organicznemu. Pociąg poczyna biedz wśród amfiteatrów nagich skał, które, ciągnąc się półkolami wzdłuż drogi, zdają się nie mieć końca. Widać tylko skały i niebo. Spojrzysz na prawo lub na lewo w gardło canionu, widzisz kamienną pustą galeryę, przed tobą kamienna galerya, za tobą także. Pociąg leci jakby wśród umarłych miast. Gwałtowny oddech lokomotywy, hurkot kół, zdwojony echem, są jedynemi głosami wśród panującéj tam ciszy. Tu ludzi nigdy nie będzie; niéma i żadnych innych żywych istot: pusto! głucho!
— Czy to Mohave — pytam jadącego ze mną skwatera.
— Nie — odpowiada — Mohave to pustynia.
— A toż nie pustynia?
Tymczasem upływa godzina, dwie, droga nie zmienia się. Ciągle też same amfiteatra skalne, też same półkola skał, jedne podobne do drugiego: kamień, kamień.... Porzucam więc okno wagonu, tembardziéj że poczyna być ciemno.
Nazajutrz rano, pociąg zatrzymał się na małéj stacyi, tuż nad granicą Mohave. Stacyę tę składało kilka domów stojących bez osłony na nagim stepie, więc zwykły pomalowany bronzowo domek kolejowy, pospolita buda z czerwonych desek z napisem: „Bakery!” i druga takaż sama zatytułowana: „Saloon,” co znaczy poprostu szynk. Dowiedziawszy się, że z téj właśnie stacyi można się dostać na pustynię ciągnącą się wzdłuż linii kolejowéj, wysiadłem tu z zamiarem pozostania przez dni kilka. Nie wiedziałem wprawdzie gdzie będę spał, ale spać można w tym klimacie i pod gołém niebem. Zresztą, tyle już nocy spędziłem w ten sposób, że jedna więcéj nie czyniła różnicy. Zato napisy: „Bakery“ i „Saloon“ upewniły mnie, że w najgorszym razie dostanę sucharów i piwa. Jakoż i tak było. Gdy pociąg odszedł, poznajomiłem się z urzędnikiem kolejowym, nazwiskiem Brown, który zaprosił mnie na nocleg. Powiedział mi także, że do właściwéj pustyni, a raczéj do lasu palmettów, jest jeszcze cały dzień drogi konno. Na stacyi nie było koni, ale, o parę mil daléj, mieszkał indyanin, niegdyś przewodnik kupieckich wozów przez tę część pustyni, mający kilka mustangów, które łatwo było nająć. Wskazano mi kierunek, w którym miałem szukać jego chaty, więc nie mając nic lepszego do roboty, udałem się tam niezwłocznie. Jakoż po godzinie drogi stepem, gołym zupełnie jak klepisko i popękanym, zobaczyłem małą dolinę, a raczéj wklęsłość, w środku któréj stała śpiczasta chata indyjska, i korall, w którym chodziły konie. Było w téj dolinie trochę zieloności, albowiem woda zaskórna, wydobywająca się w postaci kałuż na wierzch, pozwalała rosnąć trawie i małym krzakom, podobnym do naszych sumaków. Zresztą nie rosło ani jedno drzewo. Koło chaty sterczały łodygi kukurydzowe. W trójkątnym otworze wigwamu siedział stary indyanin, obdzierając ze skóry zabite wiewiórki ziemne, których kilka już obłupionych suszyło się na słońcu.
Nie łatwo było mi się z nim porozumieć, mówił bowiem mieszaniną poprzekręcanych wyrazów hiszpańskich, angielskich i indyjskich. Na szczęście, na wszelkie moje kwestye i pytania odpowiadał stale jednym frazesem w złéj hiszpańszczyznie: „dos pesos!“ (dwa dolary). Pytałem, jak daleko do lasu? odrzekł: „dos pesos,“ pytałem czy i sam pojedzie, czy mi tylko da konia, on znów: „dos pesos.“ Przyczém pokazywał mi dwa palce, jakby dla lepszego objaśnienia. Zgodziłem się wreszcie na „dos pesos!“ ale pod warunkiem abyśmy wyjechali natychmiast. Indyanin nie miał ochoty. Chciało mu się to spać, to jeść, dopiero gdy spostrzegł że niéma rady, począł siodłać konie mrucząc pod nosem, zapewne przekleństwa na upartą „bladą twarz.” Przygotowania do drogi trwały jednak krótko. Nowy mój przewodnik przytroczył do siodła spory worek z kukurydzą i drugi na wodę. Naczerpnął jéj nawet natychmiast, ale, że była mętna i ciepła, kazałem ją wylać, tembardziéj, że mogliśmy nabrać studziennéj na stacyi. Powstała o to między nami kłótnia. Pero (Pies, takie było imię indyanina), utrzymywał że nie mamy potrzeby jechać na stacyę, że to z drogi i t. d., ale ja miałem potrzebę, nie życząc bowiem sobie jeść jego suszonych obrzydliwych wiewiórek, chciałem zakupić sucharów i czego można było dostać.
Kłóciliśmy się zawzięcie, nie chcąc jeden drugiemu ustąpić; ale ponieważ konie były już przygotowane, siadłem więc na jednego i zwróciłem go ku stacyi, oświadczywszy Perowi, że może robić co mu się podoba. Rad nie rad musiał jechać za mną. Po drodze, gdyśmy galopowali jeden obok drugiego, wpadł w jeszcze gorszy humor, oświadczył bowiem, że muszę mu dać „mucho“ (bardzo wiele) tytuniu i wódki, ja zaś odpowiedziałem, że wcale nie muszę, i że, jeśli nie będzie robił co zechcę, nie dam nic. Musiałem tak postąpić, aby się nie pozwolić zawojować. Wiedziałem także, że Pero żałował, iż zażądał odemnie tylko dwa dolary, ale na wszelkie te żale było zapóźno.
Przybyliśmy wreszcie na stacyę. Urzędnik Brown, zobaczywszy mego Pera, powiedział mu, iż jest wielkim złodziejem, i że nikt inny, prócz niego, nie mógł ukraść połciów słoniny, które przed paru dniami zginęły. Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego Pero chciał koniecznie stacyę wyminąć. Ale prosiłem, aby dano mu pokój, tembardziéj, że nie było jawnie świadczących przeciw niemu dowodów; sam zaś Pero gorąco zapewniał, że jakkolwiek słoninę musiał zjeść „pero” (pies), ale nie „big” (wielki) Pero, tylko mały „pero” na czterech nogach. Dla zakończenia sprawy posłałem go po wodę, sam zaś poszedłem do „Bakery.“ Dostałem tam nietylko sucharów, ale tartéj szynki, a przedewszystkiém ogromny pęk bananów wiszących na grubéj łodydze. Po południu ruszyliśmy ku pustyni. Obejrzałem się w kierunku gór, przez które przejeżdżałem wczoraj. Zaledwie majaczyły na widnokręgu, jakby błękitne pasma mgły i obłoków. Przed nami rozciągał się bezbrzeżny szary step, pochylający się nieco w kierunku zachodnim ku oceanowi. Na całéj téj ogromnéj przestrzeni wzrok nie odkrywał ani jednego drzewa. Grunt nagi, szary, popękany w wielkie kręte szpary, wyglądał jakby wyschłe łożysko wód popaczone od promieni słonecznych. Nizkie téż położenie tych płaszczyzn pozwalało mi przypuszczać, że były one kiedyś dnem wód. Step miejscami zupełnie równy, miejscami znów falował się lekko w obszerne, ale ledwie widoczne dla oka wklęsłości i pagórki. We wklęsłościach rosły szare, kruche, przepalone słońcem łodygi jakichś wysokich roślin, które budzą się do życia, zapewne tylko w czasie deszczów wiosennych. Zdawało się, że cała ta okolica powinna być zupełnie martwą, jednakże tu i owdzie spostrzegałem ślady życia zwierzęcego. W kępach łodyg szeleściły małe stada ptaków o czarno-błękitnych piórach, z świetnie czerwonemi piętnami na skrzydłach. Boki owych małych wyniesień i wklęsłości gruntu, pokryte były kopcami piesków ziemnych; czarne wiewiórki smyrgały do jam przed końmi. Widocznie, ziarna owych wysokich łodyg dostarczają pokarmu tym zwierzątkom, za napój zaś służy im rosa nocna.
Przezroczystość powietrza, lub gra promieni słonecznych odbitych od gruntu, wytwarza tu majaki (fata morgana) i sprawia, że liczne drobne przedmioty, widziane z daleka, olbrzymieją w oczach. Stada wiewiórek, siedzących na tylnych łapkach, brałem za stada kujotów lub innych jakich większych zwierząt. Przejeżdżając koło kopców piesków ziemnych widzieliśmy grzechotniki wygrzewające się na słońcu, albowiem węże te i pieski trzymają się zawsze razem. Konie strzygą uszyma przechodząc koło grzechotników, nie okazują jednak wielkiéj trwogi. Przeciwnie, gdy jeździec zabije węża, rodowity mustang zatrzymuje się dobrowolnie przed każdym spotkanym następnie.
Jechaliśmy już parę godzin, a widnokrąg nie zmieniał się prawie zupełnie. Skończyła się tylko falistość gruntu, a przed nami legł step równy, szary, jednostajny, po którym błądziłem oczyma, gubiąc je w nieskończonéj dali. Była godzina czwarta po południu. Słońce piekło całą ulewą promieni. Rozpalony grunt odbijał żar słoneczny: konie spotniały. Step ten poczynał nużyć mnie i męczyć, bo to nie nasz step ukraiński z kurhanami, ze swoją tradycyą poetyczną. Na Ukrainie wiatr niesie, jakby z drugiego świata, odgłosy „Ałła” i „Jezus Marya!” i huk samopałów i rżenie koni: słowem, tam step ma swoją żywą duszę; tu cisza, martwość, bezduszność. Ten kawał ziemi, to tylko głupia i bezmyślna krzywda życiu. Tamten mówi i śpiewa cały jak szeroki i długi, ten niéma co powiedzieć; tamten buja, kołysze się, porusza, żyje; tam jeźdźcy „w trawach pławią się po pachy,“ tu bezwstydna ziemia odkrywa, nagie popękane łono. Dla oczu nic, nic dla ucha i dla wyobraźni; jedno wielkie nic, nie znajduję innego określenia.
Było coraz goręcéj. Z upragnieniem wyglądałem zachodu słońca, który miał przynieść ze sobą chłód nocny i chłodniejszy jeszcze powiew od oceanu. Zstępowało téż zwolna słońce ze szczytu niebieskiego sklepienia ku krańcom. Las palmettów do któregośmy dążyli, ani nawet poczynał majaczyć na widnokręgu, jakoż Pero zapewnił mnie, że nie dojedziemy do niego przed nocą.
— Co „blada twarz“ chce robić na Mohave? — spytał po chwili.
— Chcę ją widzieć — odrzekłem.
— Mohave bardzo zła. Tam niéma nic.
— I tu niéma nic.
— Tu są wiewiórki. „Blada-twarz“ może zabić wiewiórkę i zjeść ją. Na Mohave trzeba umrzeć z głodu.
— Czy Pero był tam już wiele razy?
— Pero bywał przewodnikiem białych przez tę część, która jest na drodze między wielkiemi miastami, ale w stronie od któréj słońce wschodzi, Pero nie był nigdy, bo tam pustynia niéma końca.
— Zkądże więc Pero wie, że pustynia niéma na wschodzie końca, jeśli tam nie był nigdy?
— Pero słyszał to od bardzo starych ludzi, którzy opowiadali mu że za „umarłym lasem“ są w stronie, w której słońce wschodzi, wielkie góry. Pero był nawet w nich, ale w inném miejscu. Są to bardzo złe góry, bo niéma w nich trawy ani zwierząt. Za górami jest taż sama pustynia i wielka woda, a za wodą znowu pustynia, która już niéma końca.
— Jak „blade twarze“ nazywają wielką wodę?
— Tulare.
Gdy potém sprawdziłem opowiadania mego przewodnika, przekonałem się, że, jak na indyanina, wcale nie był złym geografem. Pustynia zajmuje rzeczywiście cały środek Kalifornii. Stepy dotykające oceanu, biegnąc na wschód, zmieniają się zwolna w bezpłodną piaszczystą równinę. Pasmo Coast-Range, albo Maunt-Diablo, będące kością pacierzową nadbrzeżnego kraju, odcina część pustyni bliższą oceanu, do któréj właśnie zdążaliśmy, od dalszéj, ciągnącéj się ku Sierra-Nevada. Wielkie jezioro Tulare leży w téj drugiéj części, która skręcając ku południowi, omija kończyny Sierra-Nevada, przerzuca się przez pomniejsze pasma, rozrzucone daléj na wschodzie, obejmuje część stanu Nevada, Arizonę, New-Meksyk, zachodnią część Texasu, północne części trzech meksykańskich prowincyi: Sonory, Chihuahua, Cochahui i kończy się dopiero u stóp Gór Skalistych.
Tak samo jak pustynie arabskie, perskie, a nawet i Gobi są tylko przedłużeniem Sahary, tak samo Mohave, Gila, Colorado i t. d., są jednym systemem pustyń, jedném ogromném płaskowzgórzem, czasem poprzerywaném rzekami, czasem powyginanym w góry, ale jednolitém pod względem pustynnego charakteru płaszczyzn. Piaszczyste równiny, kupy kamieni, rumowiska gór, miejscami step latem goły i popękany: oto ogólny charakter tych ogromnych przestrzeni, prawie zupełnie jeszcze bezludnych a po nawiększéj części wrogich dla organicznego świata. Wiosną jednak po deszczach, jest chwila życia w tym martwym świecie. Przestrzenie piaszczyste porastają drobną trawką, rozpadliny skalne zielenią się; step zwykle nagi przystraja się tysiącami kwiatów. Trudno opisać co to za przepyszna tęczowa chwila zmartwychpowstania dla tych stepów. W marcu i kwietniu widziałem całe przestrzenie, po kilkanaście mil rozległe, porośnięte kwieciem barwy żółtéj, podobném do tulipanów. Bywa tu tak prawie zawsze, że pewna roślina, znalazłszy najodpowiedniejsze dla siebie warunki, zagłusza wszystkie inne kiełki w zarodzie, tępi je i panuje nieograniczenie. Skutkiem tego, za królestwem tulipanowém np., zaczyna się błękitne, znów kilkunastomilowe królestwo dzwonków, daléj purpurowe goździków, daléj żółte, białe, różowe, pstre lub Bóg wie jakich kwiatów. Wszelkie odcienia barw mają tu swoje przestrzenie. Są to poprostu morza kwiatów. Ale falowanie tych mórz kołysanych wiatrem krótkotrwałe. W końcu maja step zmienia już swą barwistą różnowzorą odzież na jednostajną żółtą, a raczéj żółto-zwiędłą. W czerwcu ziemia pęka. Kwiaty musiały, od marca do czerwca, urosnąć, rozkwitnąć, pokochać się, ożenić, wydać nasionka. Nadchodzi czas... zwiędnąć... Co zwiędło, pada na ziemię; nasionka zasuwają się w szpary, gdzie ciemność chroni je od spalenia, wszystko zaś co zostało na powierzchni zmienia się w proch, popiół; następnie wiatr rozgania one prochy w cztery strony świata i step staje się zupełnie nagi.
Są jednak przestrzenie, na których, nawet wiosną po deszczach, nic nie porasta. Piasek pokrywa się trawą tam tylko, gdzie zaraz pod nim leży warstwa urodzajna, ale naprzykład na Gila, piasek jest miałki, ruchliwy i niezmiernie głęboki, zatém zupełnie bezpłodny. Na stepie, miejsca pokryte drobnym żwirem także pozostają zawsze nagie, a toż samo ma miejsce gdzie ziemia jest skalista, lub jakby pociągnięta szkliwem powstałém z przepalonego od promieni słonecznych piasku. Taki grunt przeważa na Mohave, a raczéj w części jéj położonéj bliżéj oceanu. Na piaskach jednak rosną w tych miejscach tak zwane palmetty, które Pero nazwał lasem umarłym, a które mieliśmy nazajutrz świtaniem zobaczyć.
Tymczasem stanęliśmy na nocleg. Pero uwiązał konie przy zaostrzonym kołku, który zatknął w szczelinę ziemną, potem dał im pić i jeść, a gdy poczęły chrupać twarde kukuryziane ziarna, i my wzięliśmy się do naszych zapasów. Napiwszy się wody z wódką, Pero począł żuć swoje wyschłe na słońcu obrzydliwe wiewiórki, ja zaś raczyłem się bananami. Po posiłku, gdy zresztą zciemniało zupełnie, podłożywszy kulbaki pod głowy, położyliśmy się spać. Tymczasem gwiazdy weszły na widnokrąg, a wielki czerwony księżyc ukazywał się zwolna na skraju stepu. Potém, blednąc coraz bardziéj, żeglował wyżéj i wyżéj po niebie. Zrobiło się tak widno, że na kilkadziesiąt kroków mogłem dostrzedz czarną siatkę rozpadlin. Zauważyłem przytém, że w niektórych miejscach ziemia tak była zbita, twarda, że promienie księżyca odbijały się od niéj jak od polerowanéj powierzchni. Zresztą nie było na czém oprzéć wzroku ani uwagi. W dali tenże sam step. Miejscami znowu nieznaczne wklęsłości, oświecone niepewném światłem księżyca — i nakoniec takież same kępy łodyg, w których wiatr smutno szeleścił.
Ta pustka i bezprzedmiotowość ma jednak swój urok, ale to dziwny jakiś urok bez treści. Tu, mówiąc poetycznie, smutna Dyanna, a prościéj księżyc, zstępuje z jednego miejsca, wstępuje na drugie, jakby szukając pilnie jakiegokolwiek przedmiotu zatraconego w pustkowiu, jakby chcąc znaleźć coś, dla czegoby warto świecić. Czasem powracało mi wrażenie, że to, co widzę naokół, jest dno morskie, nad którém niedawno przesuwały się fale, a następnie wyschnąwszy lub uciekłszy, zostawiły po sobie pustkę. Po chwili znowu: że to nierozbudzony jeszcze do życia szmat ziemi, który wynurzywszy się z bezdni po potopie, czeka dopiero na stworzenie. Tak istotnie musiała wyglądać niegdyś ziemia, zanim strzeliły z niéj przedpotopowe paprocie i grzyby. Byłem jak gdyby cudem przeniesiony o setki tysięcy lat w tę chwilę mistycznego snu ziemi, po którym dopiero ocknęły się drzemiące jéj siły.
Ale po chwili głosy pustyni rozbudziły mnie z marzeń. Pogrzebowe płaczki stepów, kujoty, zaczęły jęczeć i skomleć w poblizkich kępach suchych łodyg. Jesteście i tu na tém pustkowiu? pomyślałem sobie ze zdziwieniem. Ale kujoty są wszędzie. W stepach żyją wiewiórkami, a wiewiórki nasieniem owych suchych roślin. Na stepach, jak i wszędzie, życie polega na tém, że silniejszy zjada słabszego, ten jeszcze słabszego i tak bez końca. Kujoty przytém kradną co mogą pastuchom, podróżnym. Spotkawszy silniejsze jakie zwierzę, jak np. niedźwiedzia lub kuguara, chodzą za nim trop w trop, licząc na resztki jego uczt. Są to stepowi pieczeniarze. Ciągną za jaśnie-wielmożnym pazurowiczem i żyją z jego łaski. Za to, gdy myśliwiec stepowy postrzeli chlebodawcę, a ten gdzieś zdechnie w skałach, kujoty zjadają go także, co w ich języku konwencyonalnym nazywa się zapewne: „uchronieniem zwłok od profanacyi.” Trafia się także, że gdy podróżny zmęczony dziennym upałem, zaśnie nocą, nie roznieciwszy ognia, wilczki owe zbliżają się do niego, obwęchują go starannie, a chociaż tchórzostwo ich nie pozwala im rzucić się nawet na śpiącego, kradną mu natomiast wszystkie zapasy nawet z pod głowy. Co do mnie, chodziło mi głównie o noc spokojną. Nasłuchałem się już wprawdzie tyle tych grobowych skomleń, że nie doznawałem jak pierwéj, uczucia jakiegoś zabobonnego strachu, zawsze jednak ogarniała mnie pod ich wrażeniem taka niewymowna nuda, taki smutek i zniechęcenie, że wolałbym sto razy słyszeć ryk kuguarów. Tym razem, jak zwykle, probowałem zasnąć i nie mogłem, więc zniecierpliwiony, wyciągnąłem z za pasa rewolwer i wystrzeliłem w powietrze. Konie szarpnęły za sznury, kujoty umilkły na chwilę, najbardziéj jednak przeraził się Pero, który poprzednio usnąwszy smacznie, zerwał się teraz na równe nogi.
— Co „blada twarz” robi? — spytał z przestrachem.
— Nie mogę zasnąć — odrzekłem — i jeśli Pero nie odpędzi kujotów, będę strzelał całą noc.
Pero ochłonąwszy, pomyślał chwilę:
— Czy „blada twarz” ma krzesiwo?
— Mam.
— Pero ma także, niechże więc „blada twarz” idzie, zapali najbliższą kępę, a Pero zapali dalsze.
Myśl wydała mi się doskonałą, natychmiast więc przystąpiliśmy do jéj spełnienia. Gdym się zbliżył do kępy, dwa kujoty wypadły pośpiesznie z łodyg i poczęły umykać co tchu w step. Skrzesałem ognia z łatwością, ale łodygi nie chciały się palić. Nałamawszy co najdrobniejszych ździebł, począłem pracować płucami. Skry chwytały łatwo za zeschnięte resztki liści, ale wypaliwszy ognisty rąbek, gasły. Tymczasem wprawniejszy Pero uwinął się daleko prędzéj. W chwili, gdym jeszcze dmuchał bez nadziei, od strony Pera zabłysło światło, a wkrótce krwawa łuna rozdarła ciemność. Obejrzawszy się, ujrzałem najprzód nasze konie, czarno rysujące się na stepie, daléj oświeconą czerwono sieć szczelin ziemnych, płonącą kępę i indyanina podobnego do szatana tańcującego koło ognia.
Rozbudzone szpaki z wrzaskiem i łopotem zlatywały się ze wszystkich stron do światła; wysokie łodygi buzowały się ogromnym płomieniem; wyschłe źdźbła trzęsły się przez chwilę w objęciach złotego płomienia i topniały w nim natychmiast. Po nad tém wszystkiém świeciło blade światło księżyca, walcząc i łamiąc się na krańcach oświeconéj przestrzeni z różowemi odblaskami ognia. Pero, wyrwawszy kilka płonących łodyg i pochyliwszy je ku wiatrowi, biegł zapalać następną kępę, a za nim biegł i gasnął w ciemnościach czerwony warkocz iskier. Zapaliłem nakoniec i ja swoję, potém dwie jeszcze poblizkie, a gdy zapłonęło ich z dziesięć, wróciliśmy do koni. Kępy zagasły wkrótce, ale mieliśmy zapewnionych parę godzin spoczynku, bo przestraszone kujoty uciekły aż poza granicę światła. Jakoż zasnęliśmy obaj natychmiast, ale zato Pero obudził mnie nazajutrz, prawie jeszcze przed brzaskiem. Przez pół śpiąc wlazłem na siodło, a gdy koń puścił się zwykłym meksykańskim regularnym i kołyszącym galopkiem, usnąłem znowu na kulbace, tak dobrze, jak w łóżku. Nie wiem jak długo spałem, ale gdym się rozbudził, był już dzień biały. Konie zwolniły biegu, a choć ruch ich był zawsze niby galopem, był jednak tak powolny, że można było nadążyć mu piechotą. Rozejrzałem się wokoło. Twardy step ze swoją siecią rozpadlin i kępami suchych łodyg znikł. Jechaliśmy teraz po gruncie pokrytym niezmiernie drobnym piaskiem, podobnym do popiołu, miękkim i ruchomym. Znikły także już poraz drugi falistości gruntu. Jak mogłem okiem sięgnąć, rozciągała się przed nami i obok nas równina szara, gładka jak stół. Sklepienie niebieskie, przechodząc na krańcach w odcienia szare i siwe, zdawało się z nią zlewać niedostrzeżenie. Naokół nie rosło ani jedno źdźło trawy, nic i nic, tylko niebo w górze, popielata, wygładzona toń piaszczysta na dole. Pero podniósł się w kulbace, zatoczył bronzową ręką łuk ogarniający widnokrąg i rzekł:
— Mohave.
Jechaliśmy jeszcze z pół godziny, niedostrzegając naokół ani jednego przedmiotu. Nicość założyła tu sobie królestwo. Nietylko zmysły ale i myśl czuje tu jakiś brak przygniatający. W krainie przedmiotów myśl, wyleciawszy z głowy, zwykła wracać jak pszczoła obładowana miodem wrażeń; tu wraca tylko zniechęcona, czcza, zmęczona i złamana. Umysł musi tu dać wszystko z siebie, od zewnątrz nie dostaje nic. Słowo: „pustynia,“ szumi w głowie a nieprzyobleka się w żadne kształty, w żadne określone wyobrażenia. Jak zabłąkany wędrowiec, konający z pragnienia woła: „wody,“ tak mdlejąca wyobraźnia woła tu ostatkiem sił: przedmiotów.
Nakoniec jednak zamajaczyło coś na północy, niby ciemny szlak, niby zgęstniała mgła, chmura, niby wstęga lasu. Owo „coś“ rysuje się coraz wyraźniéj i wyraźniéj na błękicie widnokręgu, wychyla się coraz dokładniéj ze zmąconéj oddali: zbliża się, wypełnia, zwiera się w kształty. Pero znów wyciąga bronzową rękę i mówi:
— Las umarły.
A, chwała Bogu! Umarły czy żywy, niech będzie pozdrowiony. Długie, na ćwierć łokcia, meksykańskie ostrogi, wbijam w boki mustanga; kudłaty łeb jego zaczyna kołysać się żywiéj. Pędzimy, jak gońce wojskowi; las wyrasta w oczach: jeszcze pół godziny i jesteśmy na jego krańcu.
∗ ∗
∗ |
Co to są palmetty, co mówi o nich botanika, nie wiem. Z drugiéj strony, jeśli powiem, że są to drzewa poprostu tragiczne, będzie to określenie o tyle przynajmniéj dalekie do botaniki, o ile blizkie Wiktora Hugo. A jednak nie cofam wyrażenia. Pero, prosty indyanin, pomimo, iż się na stylu nie znał, nazywał jednak ten las, lasem umarłym. Cisza, śmierć, nieruchomość: oto pierwsze wrażenia, jakie ten las sprawia. Palmetty nie są wcale podobne do innych drzew. Każde drzewo ma pień, konary, grubsze i cieńsze gałęzie, liście, słowem całą rozmaitość linii, kształtów i barw. Palmetty nie mają tego wszystkiego. Palmetto jestto jednostajny szarego koloru pień, rozdzielający się w górze na dwa, rzadko trzy, równie grube, tępo ucięte ramiona. Drzewo to wygląda poprostu jak człowiek, który wyciągnął z rozpaczą ręce do nieba. Pień od samego dołu, a ramiona aż do saméj góry pokryte są jakby grubą szczeciną, nie odstającą od kory i zbitą w jeden pokrowiec, który okrywa całe drzewo. Wszystkie kształty grube, nieruchome, niby wyciosane niezgrabnie, robią wrażenie przedmiotów kamiennych. Cały las wydaje się lasem skamieniałym, ot naprzykład lasem olbrzymich koralów, uśpionych gdzieś na dnie morskiém. Na szarym piasku, na którym rosną palmetty, nie rośnie nic więcéj, niéma nigdzie ani trawki, ani kwiatka, ani śladu wody. Nie usłyszysz tam gwaru ptastwa, żaden owad nie toczy tych pni nieruchomych. Jak okiem dojrzeć, wznosi się pień za pniem, jakby posępna kolumna za kolumną; całe szeregi martwe, milczące, bezduszne. Prawdziwie umarły las. Z każdego innego drzewa życie wypowiada się, to drganiem gałęzi, to zielonością, to kwiatem, to zapachem; znać że drzewo żyje, oddycha, roni balsam żywiczny, rozkwita, rodzi; między palmettami zaś, przesuwałem się jak wśród nagrobków sterczących na jakim wielkim cmentarzu. Błądziłem niby duch, konie zostały u brzegu, a indyanin, jak drugi duch, poważny i milczący szedł za mną. Wiatr nie wiał. Szary piasek obsuwał się bez szelestu pod naszemi stopami; słońce weszło wysoko na horyzont i sypało na nasze głowy żar ognisty. Cisza śmiertelna panowała wszędzie. Krótkie cienie kładły się na piasek od drzew, znacząc jego szarą powierzchnię czarnemi plamami. Szliśmy głębiéj i głębiéj. Mimowoli przyszedł mi na myśl wiersz Słowackiego:
„Z taką więc ciszą i z taką powagą
Wejdziemy niegdyś w elizejskie bory.”
— „Blada twarz“ nie może przejść umarłego lasu.
— Czy daleko ciągnie się na wschód?
— Słońce trzy razy przeszłoby od gór do wielkiéj wody, zanimby „blada twarz“ mogła przejechać umarły las na najszybszym koniu.
— Nie chcę go téż przejść całego, ale niech Pero powie mi jeszcze, czy téż przebył go kto aż do gór dawniéj?
— Dawniéj? nie. Czerwoni nie mieszkali tu nigdy, bo na Mohave niéma wody i zwierząt. Koń i jeździec musi tu umrzeć. Czerwoni mieszkali niżéj (tu ukazał ręką w kierunku Los-Angelos) w górach, gdzie rosną drzewa, i co wiosna jeździli na bawoły na drugą stronę. Tam step pokryty jest trawą.
— A teraz nie jeżdżą już?
— Teraz ich niéma.
Nastała chwila milczenia.
— Czy to byli bracia Pera? — spytałem, po chwili.
— Nie.
— Jakże się zwali?
— Mohave.
— A bracia Pera?
— Cahuijja.
— Ci są jeszcze?
— Wigwamy ich stoją rozrzucone w górach na południu, ale niewiele jest już wigwamów. Dawniéj mieszkali aż do granic Mohavów. Tam, gdzie dziś stoją kamienne wigwamy bladych twarzy (Los Angelos), tam było wielkie pole (obóz). Ale dziś Cahuijja nie mieszkają już tam oddawna.
— Gdzie są teraz?
Bronzowa ręka poraz trzeci wyciągnęła się w kierunku gór, a głos uroczysty odrzekł:
— Tam, z duchami ojców.
Powieść była prawdziwa. Niegdyś wspomniane pokolenia żyły obok siebie, ale żyły, jak zwykle, w ciągłéj wojnie o terytorya myśliwskie. Mohavowie wyginęli prawie zupełnie w tych zapasach, a Cahuijja osłabli i prędzéj czy późniéj, także wyginą. Byłem potém w ich wigwamach, daleko na południowych kończynach Tamiscalu i Santa-Ana. Nie żyją już w jedném wielkiém obozowisku, ale rozproszeni w rozmaitych miejscowościach. W wigwamach, w których spędziłem dni parę, było wszystkiego dwadzieścia siedm głów męzkich, prócz kobiet i dzieci. Żyją bardzo nędznie, bo jakkolwiek zwierzyny wielka jest w tamtych stronach obfitość, nie mają jednak broni palnéj, albo téż taką, która jest nic nie warta. Z łuków wyrobionych z tęgiego drzewa strzelają dość celnie, ale strzały nigdy prawie nie zabijają większego zwierzęcia odrazu, na ptastwo zaś jestto polowanie trudne i mozolne. Podczas gdy myśliwy, uzbrojony w strzelbę, strzelając, np. do kuropatw żerujących po ziemi[21], zabija po kilkanaście sztuk odrazu: z łuku można zabić zawsze jednę tylko. Jedzą téż ci indyanie wszystko: wiewiórki, pieski ziemne, kujoty, dzikie koty, i co się zdarzy. Gdy zabiją niedźwiedzia lub wielkiego jelenia, jestto uroczystość dla całego obozowiska. Śmielsi wyprawiają się na ciągi bawołów, aż za San-Bernardino, zkąd czasem przywożą zapasy suszonego mięsa, ale téż często giną pomordowani przez dzikich i bitnych Apachów i Komenczów. Wogóle w Kalifornii, z powodu braku bawołów, stan indyan nie dających się nagiąć do uprawy roli, jest bardzo nędzny. W czasie winobrania wszyscy prawie dorośli mężczyźni ciągną ku brzegowi morskiemu, ku okolicom zamieszkałym i wynajmują się do robót, ale za zarobione pieniądze kupują fraszki, a przedewszystkiém wódkę. Prawo zabrania wprawdzie pod wysokiemi karami sprzedawać indyanom gorące napoje, ale prawo dość często bywa bezsilne. Liczni farmerowie, którym się wino nie opłaca, pędzą z niego, sekretnie przed akcyznikami, wódkę, i ci sprzedają ją indyanom. Byłem raz świadkiem, jak po ukończeniu robót u zamożnego farmera, nietylko pracującym indyanom nic się już nie należało, ponieważ wybrali, pod postacią napitków, wszystko naprzód, ale nie było ani jednego, któryby nie pozostał dłużnym na mniejszą lub większą kwotę pracodawcy. Tak dzieje się prawie wszędzie. Czas winobrania jest karnawałem dla indyan, po którym następuje post aż do przyszłego lata. Kredytu przytém nie mają nigdzie, ponieważ nie odznaczają się uczciwością; każdy więc farmer, wszelkie naddatki udzielone, czy to wódką, czy pieniędzmi, uważa za stracone raz na zawsze, dlatego wszyscy starają się już z góry przy układach strącić je z ceny robocizny. Bawiąc kilka dni między Cahuijjami, mogłem, patrząc na ich codzienne życie, zbadać jako tako ich charakter. Niestety, nie znalazłem w nich, prócz pozorów, ani jednego z tych szlachetnych przymiotów, jakie cechują bohaterów Coopera. Najprzód życie ich, wśród brudów nie do uwierzenia i wśród robactwa, przed którém wreszcie uciekłem, może przejąć tylko wstrętem; powtóre, w każdym ich kroku znać demoralizacyą cechującą rassy ginące. Są leniwi, wiarołomni, kłamcy, a wreszcie i tchórze. Jeśli nie kradną i nie rozbijają, to tylko dlatego, że drżą przed straszliwym linchem, z którym poznajomili ich skwaterowie.
Nieraz zdarza się, że skwater, któremu coś zginie, sam jeden przyjeżdża do obozowiska, i sam jeden wśród wszystkich mężczyzn dopełnia poszukiwań i wymierza sobie sprawiedliwość. Biédni ci pół-dzicy są przytém niezmiernie łakomi na wszystko co nie jest ich własnością. Mój „bowie-knife,“ rewolwer, strzelba, słowem: wszystko aż do psa, toporka i worków, było przedmiotem ustawicznéj ich pożądliwości. Jeden przez drugiego starał się odemnie coś wymanić. Czasem pochlebiano mi rozmaitemi nazwami, czasem ten i ów zuchwalszy, oświadczał, że „blada twarz“ musi mu darować ten lub ów przedmiot, ale jedno surowsze spojrzenie przywoływało tchórzliwego zuchwalca do porządku. Niemniéj wstrętne jest postępowanie ich z kobietami. Mężczyzna poluje tylko, a gdy nie poluje, leży przed wigwamem w śmieciach nic nie robiąc, kobieta zaś, często jeszcze z dzieckiem na plecach, zamkniętém do szyi w łubianéj kobiałce, spełnia najtrudniejsze roboty, za co otrzymuje wymysły i szturchańce. Mąż żonę, ojciec córkę oddaje tu pierwszemu lepszemu przechodniowi za byle co: za kawał drutu, scyzoryk, lub starą kamizelkę. A jednak te dziewczyny z płcią miedzianą, o czarnych, ogromnych i łagodnych oczach, bywają w chwili rozkwitu, nieraz bardzo przystojne. Trafia się, że samotni biali skwaterowie biorą je za żony, i żyją z niemi szczęśliwie. Niektóre z nich nabierają pewnej ogłady i pewnych wiadomości. W zeszłym liście wspomniałem półindyankę, Donnę Refugio, która była tak wykształcona, jak mało amerykanek średniéj klassy. Późniéj spotykałem i czyste indyanki, umiejące czytać, pisać, i posiadające daleko więcéj wiedzy od swoich białych mężów. Wszystkie przytem są doskonałemi matkami.
Los tych, które wychodzą za białych, jest, w porównaniu do losu skwaw indyjskich, prawdziwie godny zazdrości. Jakkolwiek małżeństwa takie nie bywają najczęściéj uprzednio legalizowane, stają się jednak takiemi późniéj, na mocy prawa orzekającego, że mężczyzna, który żył z kobietą wolną lat trzy, ma uważać ją jako prawnie poślubioną, że zatém nie wolno mu się żenić z drugą, że w razie opuszczenia jéj musi myśleć o jéj utrzymaniu i t. p. Wogóle, zresztą, w Ameryce formy kościelne nie mają żadnego znaczenia, urzędowe zaś daleko mniéj, w stosunku do faktów spełnionych, niż gdzieindziéj. Tu nie potrzeba pośrednictwa praw, aby mężczyzna uważał kobietę, z którą żyje, za prawowitą swą małżonkę. Przytém, trzeba być chyba tu na miejscu, aby poznać dokładnie, jak idealnym mężem jest każdy rodowity amerykanin. On w swéj żonie czci swój „home,“ t. j. swoje ognisko domowe, swoją pozycyą obywatela, ojca dzieciom, swoją godność osobistą, słowem: całego siebie, bez względu na to, czy żona jego poślubiona jest przez pośrednictwo księdza, urzędnika, lub bez pośrednictwa, czy jest biała, żółta lub miedziana. Szacunek ten dla kobiet zdaje się tkwić głęboko we krwi téj rassy, sam zaś w sobie tak jest bijący w oczy i potężny, że udziela się nawet emigrantom niemcom i irlandczykom, którzy w „Deutschlandzie“ i „Irishlandzie“ inaczéj na te stosunki patrzeć przywykli.
Wracając do Cahuijjów, kilkodniowy pobyt mój między niemi, mimo licznych ich wad, zostawił mi jednak pełne współczucia dla tych biédaków wspomnienie. Współczuję im z téj prostéj przyczyny, że są nieszczęśliwi. Wojny w Kalifornii niéma już z czerwonoskórymi, a prawdę rzekłszy, wojny wytępienia nigdy nie było, pokolenia bowiem tutejsze nie odznaczały się ani takiém męztwem, ani zaciętością, jak pokolenia terytoryów stepowych. Biali nie dopuszczają się na nich żadnych gwałtów, przeciwnie jak na północy, gdzie, w chwili gdy to piszę, wre zacięta walka, nietylko między Siouxami a białymi, albo i w Ajdaho (Idaho) między straszném pokoleniem „Przekłutych nosów“ i wdzierającemi się w ich posiadłości pionierami. Tam wodzowie „Siedzący Byk“ (Sitting bull) i „Biały Ptak“ (White bird), ubroczyli już po rękojeście swe wojenne siekiery we krwi mężczyzn, kobiet i dzieci, tam między skalpami zdartemi z głów białych, powiewa u pasa Siedzącego Byka długowłosy skalp generała Custera i wszystkich jego żołnierzy; tu o skalpach nikt nie słyszał, wszędzie cisza i spokój, a jednak nieubłagany palec cywilizacyi ściera i te spokojne pokolenia z powierzchni ziemi. Może to nieuniknione, może konieczne, a jednak, jest w głębi natury ludzkiéj jakieś poczucie głębszéj sprawiedliwości, któremu dzieje się w ten sposób krzywda; więc mimowli w imię tego uczucia pragnie się nieraz powiedzieć: „goddam!“ na ową cywilizacyą, co dla słabych i ciemnych jest takim przewodnikiem nauczycielem, jakim byłby wilk dla owiec.
Wracam do umarłego lasu. Gdy cienie palmettów zniknęły prawie zupełnie, oznaczając południe, Pero odszedł dać jeść i pić koniom, a ja zostałem sam i znowu wzrok mój błąkał się wśród szeregów umarłych pni. Badałem pokład piasku, chcąc odkryć jakiekolwiek ślady zwierząt lub ptaków, ale szara, sypka powierzchnia gładka była, jakby wczoraj jeszcze przesuwały się ponad nią wody. Szedłem coraz daléj w głąb’ tém śmieléj, że wyciski stóp moich, były niby nicią Aryadny, mogącą w każdéj chwili wyprowadzić mnie z tego labiryntu. Widok nie zmieniał się wcale: też same szeregi pni, też same rysujące się ciężko kamienne kontury i ten sam grobowy spokój. Dziwna to, szczególna pustynia, w któréj najdoskonalszym wyrazem pustki, śmierci, ciszy, jest to, co powinno ją natchnąć życiem: t. j. drzewa. Są to téż widma drzew. Doprawdy, nie wiem, czy nawet afrykańska Sahara, lub pustynie arabskie przejmują takim smutkiem i pognębieniem, czy uderzają oczy podobnemi wrażeniami martwoty i odrętwienia, jak Mohave. Tam, czasem przynajmniéj, zazieleni się oaza, czasem na piaszczystych wzgórzach zarysują się na tle zorzy wieczornéj biblijne kształty wielblądów i jeźdzców zapatrzonych w niebo; tu palmetty sterczą zawsze bezduszne, straszne, milczące.
A jednak i Mohave ma teraz swoje odgłosy przerywające wieczną ciszę. Wyszedłem właśnie na kraniec lasu do Pera i koni, gdy usłyszałem ten odgłos z pustyniowéj oddali. Z początku byłto niby szmer cichy, potém coraz głośniejszy, bliższy; stopniowo zmieniał się w łoskot, potém usłyszeliśmy bicie dzwonu, potém świst, a raczéj ryk pary. Pero wpatrzył się w dal smętnych kolumn i rzekł:
— Wielkie wozy białych.
Tymczasem odgłos zbliżył się, doszedł do zenitu, i nagle ujrzeliśmy pociąg wypadający z lasu. Dziwny to był widok na téj pustyni. Tłoki maszyny, widziane z daleka, poruszały się z szybkością, jakby nogi jakiegoś potworu; paszcza jego ziała kłębami dymu. Była w tém jakaś niepojęta siła, jakaś wściekłość: cały pociąg wydawał się jak olbrzymie zwierzę, goniące na oślep za łupem. Nie biegł, ale rwał naprzód, jak wicher albo huragan. Przeleciał nakształt jakiegoś piekielnego korowodu, dysząc, dzwoniąc i hucząc, wpadł na równiny stepowe, i leciał daléj, aż znikł wreszcie w stepach, w kierunku Los-Angelos.
— Biali nie lękają się Mohave! — ozwał się Pero.
I miał słuszność. Kto wie, co za lat kilka lub kilkanaście stanie się z temi obszarami i z samym umarłym lasem. Kto wie, czy biali nie wytną drzew i nie osiądą tu, gdzie żadne stworzenie mieszkać dotąd nie śmiało. Może olbrzymią siłą poroztrącają wschodnie góry, i wydobywszy jak Mojżesz drzemiącą w głębi skał wodę, sprowadzą o setki mil ożywcze jéj strumienie na piaszczyste obszary. A wtedy dzisiejsza pustynia kołysać się będzie falami zbóż wszelkich, palmetty ustąpią miejsca gajom prawdziwych palm, pomarańczom, figom, gwar ludzki zamąci ciszę panującą obecnie. Cóż powstrzyma tę niepohamowaną rassę „bladych twarzy,“ w jéj pochodzie naprzód, przez pustynię, stepy i lasy dziewicze? Dziś, gdy to piszę, Mohave w całéj swéj szerokości i długości przestała już być zaklętym krajem, o którym indyanin tylko podawał indyaninowi błędne wieści. Koléj południowa oceanu Spokojnego (Southern Pacific Railrod) do Los Angelos dawno już skończona. Z Los Angelos jedna linia biegnie przez Anaheim, daléj na południe ku San-Diego; druga, skręcając na wschód, przechodzi całą Mohave, przerzuca się przez góry San-Gabriel i śnieżyste San-Bernardino; za górami i za Agua-Caliente znów zstępuje na pustynię, i kończy się aż w forcie Yuma, na granicy Kalifornii, Arizony i Meksyku, niedaleko od ujścia Colorado.
Kalifornia słusznie chlubi się budową tych linii, przyrównywając trudy i zwyciężone przeszkody do trudów i przeszkód, jakie musieli łamać inżynierowie, prowadzący wielką koléj „Dwóch Oceanów.“ I słusznie. Może nawet łatwiéj było budować na chłodnych płaskowzgórzach Ajowy, Nebraski, Wyomingu i Utah, niż w tych bezwodnych pustyniach, w których żar słoneczny dochodzi do przeszło stu stopni[22], i w których przez dziesięć miesięcy w roku nie pada ani jedna kropla deszczu. W wielu miejscowościach, w których miały stanąć stacye, nie można było wcale dokopać się wody. Im posuwano się daléj, tém przeszkody stawały się większe. Miałki jak popiół piasek nie trzymał się pod pokładami: wiatry rozdmuchiwały nasypy. Za pustynią nastąpiły niebotyczne szczyty San-Bernardino, daléj jeziora suche, i znów jeszcze bezpłodniejsza pustynia. Tysiące białych i chińczyków pracowało od rana do wieczora ze zwykłym amerykańskim gorączkowym pośpiechem, który największych przedsięwzięć nie lubi na lata rozkładać. Roboty wreszcie skończono. Fort Yuma został połączony z San-Francisco, i nowe kraje tak dla górnictwa, jak i dla kolonizacyi otwarte.
Wszystko to tém godniejsze uwagi, iż koléj ta nie jest dziełem całych Stanów Zjednoczonych, ale saméj tylko Kalifornii. Wprawdzie, wszystkie koleje są tu w rękach prywatnych kompanii, ale gdy akcyonaryusze na linię „Dwóch Oceanów“ rekrutowali się istotnie od oceanu do oceanu, akcye