Przejdź do zawartości

Listy z podróży po Ameryce/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Listy z podróży po Ameryce
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie trzecie
Data wyd. 1884
Druk S. Niemiera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Całe Listy z podróży
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Marmury, brązy, dywany, zwierciadła: oto hotele amerykańskie. W New-Yorku są to, obok banków i poczty, najpiękniejsze budynki miejskie. Prócz numerów przeznaczonych do najęcia, w każdym hotelu znajduje się mnóstwo ogromnych sal, gdzie goście mogą przyjmować swoich odwiedzających i buduarów urządzonych z książęcym przepychem, przeznaczonych dla kobiet. Central Hotel, w którym zatrzymałem się na parę dni, jestto, pod względem ogromu, prawdziwe małe miasteczko, prócz gości bowiem stałych i nocowych, mnóstwo osób z miasta zbiera się wieczorem w jego wspaniałym przedsionku dla czytania gazet, spotkania się ze znajomymi, palenia lub żucia tytuniu, wreszcie dla pokołysania się na jedném z biegunowych krzeseł, których tu mnóstwo.
Leży on na ulicy Broadway, największéj i najruchliwszéj ulicy New-Yorku, odznaczającéj się szczególniéj swoją długością. Wieczorem, gdym tu przybył, zwiedzać już miasta z powodu spóźnionéj pory nie mogłem, musiałem więc zadowolić się tylko zwiedzeniem hotelu, poczém wraz z towarzyszami udaliśmy się do dining room’u, t. j. do sali jadalnéj.
Jestto istotnie ogromna sala, mogąca pomieścić kilkaset osób, urządzona z przepychem, ale bez smaku. Słupy podpierające sklepienie są marmurowe, ale zbyt grube i nizkie, pułap zaciężki, wejście zaś jak do stodoły. Ogromne drzwi podwójne z okrągłym wierzchem, przypominają zupełnie wierzeje.
Trzy razy dziennie schodzą się tu wszyscy mieszkańcy hotelu. Za jedzenie w hotelach amerykańskich nie płaci się osobno, ale koszta jego wliczone są w cenę numeru. Każdy z gości wynajmujących numera, ma tu prawo przyjść pięć razy dziennie i jeść co mu się podoba bez żadnéj osobnéj dopłaty, większość jednak schodzi się tylko na brekfast, lunch i obiad wieczorny. Przy stole goście rozmawiają ze sobą jak znajomi, co jednak nie pociąga za sobą bliższych stosunków. Po skończonym posiłku wstają i rozchodzą się, gdzie kto chce, nie dziękując sobie wzajemnie za towarzystwo, jak również nie czekając jedni na drugich. Mnóstwo kobiét przychodzi bez mężczyzn, mnóstwo bowiem nawet panien podróżuje bez żadnéj opieki. Wszystkie stroją się tak, jak nigdzie w Europie, wszystkie przychodzą bez kapeluszów; dlatego obiady, zwłaszcza wieczorem, wyglądają jakby obiady proszone i nader ceremonialne. Służbie nie daje się tu nic. Składa się ona we wszystkich prawie hotelach wyłącznie z murzynów. Należy to do mody, a przytem kolorowa posługa zapewne taniéj kosztuje od białéj. Przy każdym stole stoi dwóch lub trzech murzynów, o głowach podobnych do głów czarnych baranów. Są to ludzie bardzo grzeczni, usługują szybko i wprawnie, wyglądają zaś we frakach i białych krawatach, jeżeli nie pięknie, to przynajmniéj nader oryginalnie. Zresztą usługa tu nie jest trudna. Według zwyczajów amerykańskich, przed każdym z gości stawiają tu mnóstwo porcelanowych miseczek ze wszelkiego rodzaju jadłem odrazu. Masz przed sobą odrazu zupę, mięsiwa, ryby, jaja, pudingi, pomidory, kartofle, lody, poziomki, jabłka, migdały, kawę, słowem niezliczoną ilość dań w małych dozach. Zaczynaj zkąd chcesz, jédz co chcesz, nikt tu na to nie patrzy. Murzyn stoi nad tobą jak kat nad dobrą duszą i ustawicznie dolewa ci wody z lodem w szklankę, skoro ją tylko wypijesz, odpowiadając niezmienném: „yes sir!“ na wszystkie twoje żądania. Skutkiem tego systemu w jedzeniu, wszystko tu jada się zimne, skrzepłe, zdębiałe, nawet w najlepszych restauracyach. Kuchnia amerykańska jest najniegodziwszą kuchnią na świecie. Nie chodzi jéj o to wcale, żebyś zjadł zdrowo i dobrze, ale o to, byś zjadł jak najprędzéj i mógł wrócić do business: wszystko więc obliczone jest na łap cap i tylko wieczorne obiady podają ci cokolwiek staranniéj, wieczorem bowiem wszelki businy kończy się wraz z uderzeniem piątéj godziny.
Pierwszego dnia przyjazdu, zamiast siąść w reading roomie i zacząć pisać studya o obyczajach amerykańskich, jak to uczyniła pewna korrespondentka do jednego z pism warszawskich, która odrazu przez cudowną prawdziwie intuicyę, obyczaje te zgłębić potrafiła, wyszedłem na miasto przypatrzéć się choćby przelotnie wszystkiemu. Prawda, że w nocy nie doznałem tak silnych wrażeń, jak rzeczona korrespondentka, któréj wystrzały rewolwerowe strzelających sobie we łby amerykanów, oka zmrużyć nie dały, nietylko pierwszéj, ale i następnych nocy jéj pobytu w Stanach Zjednoczonych. Co do mnie spałem tak spokojnie, że mimowoli przychodzi mi wątpić, aby te ustawiczne nocne odgłosy, które słyszała korrespondentka, miały istotnie tak tragiczne znaczenie; nie przesądzając jednak ostatecznie téj kwestyi, odrazu wyszedłem na Broadway i puściłem się na miasto.
New-York jednak nietylko nie zachwycił mnie, ale rozczarował potężnie. Każde z europejskich miast ma jakąś swoją osobliwość, którą istotnie widziéć warto: Paryż ma ich tysiące, Londyn również, Wiedeń ma swego Stefana, Berlin swego Kaulbacha, Bruksella Wirtza i św. Gudullę, Wenecya swoje kanały, Rzym papieża i Rzym starożytny, Kolonia tum najpierwszy na świecie, Kraków Wawel i Matejkę, Warszawa dobre chęci, którymi jest brukowaną, wielkich ludzi do małych interesów, najdłuższe na świecie języki, Saski ogród i dobro społeczne w kształcie dziurawego orzecha, na którym świszcze kto chce i jak mu się podoba. Wszędzie jest jakaś tradycya, wszędzie z murów patrzy na ciebie, jeśli nie czterdzieści wieków, jak było raz powiedziane na pewnym obiedzie dla jednego z jubilatów warszawskich, to przynajmniéj kilkanaście: wszędzie widzisz historyą zakrzepłą w mur i kamień: wszędzie pewną odrębność narodową, wszędzie jakiś wielki ideał, którego początek w mrokach przeszłości. W New-Yorku niéma tego wszystkiego. Główne ciekawości miasta, to hotele i banki, czyli inaczéj mówiąc, niéma tu żadnych pamiątek historycznych, żadnych ciekawości. Historyi Stanów Zjednoczonych szukaj w Waszyngtonie; w New-Yorku masz tylko kupców. Handel, handel i handel, business i business, oto co widzisz od rana do wieczora, o czém ustawicznie słyszysz i czytasz. Na rzut oka, nie jest to miasto zamieszkane przez taki a taki naród, ale wielki zbiór kupców, przemysłowców, bankierów, urzędników, kosmopolityczny zarwaniec, który imponuje ci ogromem, ruchliwością, przemysłową cywilizacyą, ale nuży cię jednostronnością społecznego życia, nie wytwarzającego nic więcéj prócz pieniędzy. Chcąc opisać to miasto, nie wiedziéć od czego zacząć, gdzie zaczepić myśl i oko; jedna ulica podobna do drugiéj, wszędzie ruch, gwar i ścisk, tłumy powozów i omnibusów, mieszkańcy śpieszą się z gorączką na twarzy i w ruchach, jak gdyby mieli pomieszanie zmysłów. Pośpiech ten widzisz wszędzie: w budowie domów, ulic, chodników. Jedno zrobione i doprowadzone do możliwéj doskonałości, drugie zaledwie poczęte. Oto np. Broadway, domy tu podobne do londyńskich, obok hotelu zbudowanego z białego marmuru od dachu aż do fundamentów, stają czerwone ceglane domy, tam daléj plac pusty ze znakami pogorzeliska; wczoraj tam był pożar, dziś postawią nowy gmach, a jak się ten jutro spali, to pojutrze znów będzie inny. Tam oto kościół, w którym ludzie chwalą Pana Boga, becząc jak cielęta, w innym znów drżą, w innym modlą się po katolicku. Ale kościoły te zamknięte, bo to dzień powszedni, więc business nie pozwala się modlić. Zresztą kościoły nie odznaczają się ani wielkością, ani starożytnością, rzekłbyś także zbudowane naprędce. Koło kościołów małe cmentarzyki, które tu więcéj niż gdzieindziéj są miejscami wypoczynku; daléj sklepy pogrzebowe, businessy w trumnach i nagrobkach, daléj znowu ulica. Wystawy sklepowe nadpodziw świetne i bogate, ale urządzone bez smaku. Na chodnikach przed lustrzanemi szybami sklepów, leżą kupy śmieci. Miasto zabłocone, brudne, źle wybrukowane; miejscami stoją małe kałuże czarnego błota, które nie może spłynąć przez zatkane ścieki ku morzu. Mnóstwo papierków, szczątków z gazet, podeptanych skórek z jabłek i pomarańcz, leży wszędzie, tak na chodnikach jak i na środku ulicy. Między pysznemi powozami, omnibusami, jeżdżą wozy ładowne ogromnemi pakami towarów lub przechadzają się świnie, niewiadomo do kogo należące, z powystrzępianemi przez psy uszami. Świń tu mnóstwo. „Oto jedna z nich, mówi pan Dickens w swym opisie New-Yorku — patrzcie, jak przedziera się między powozami i przechodzącymi. Ma jedno ucho, drugie oberwały psy w zaciętéj walce na placu, gdzie okazała nadzwyczajne męztwo. Szanowna ta świnia postępuje zupełnie tak, jak przystoi na dorzecznego człowieka, z liczby tych, co to żyją tak zwaném traktyerskiém życiem. Co rano w pewnéj godzinie wychodzi z domu, wędruje po mieście, jé co się trafi, a wieczorem akuratnie staje przed bramą swego domu. Jest niedbałą, leniwą, wysoko ceni swą niepodległość, nienawidzi wszelkiego przymusu i jak z równą obchodzi się z każdą inną świnią i t. p.“
Teraz jest zapewne już mniéj tych stworzeń niż było za czasów pana Dickensa, ale i teraz spotkać je można więcéj niż w dziesięciu europejskich miastach, zwłaszcza w dolnych ulicach New-Yorku. Krótko mówiąc, nie widziałem jak żyję miasta nieporządniejszego i z góry zapowiadam, że wszelkie usiłowania w tym kierunku municypalności warszawskiéj nie przyprowadzą do żadnego rezultatu; New-York będzie miał zawsze pierwszeństwo, choćby ze względu na swoje położenie portowe.
A jednak żadne może z miast europejskich nie wydaje tyle na utrzymanie porządku i na potrzeby miasta, ile New-York; ale na nieszczęście jak inne dykasterye urzędowe, tak i municypalność tutejsza składa się z tak biegłych w zawodzie swym złodziejów, że wobec nadużyć ich bledną wszelkie europejskie grynderstwa. Jeżeli np. w jakiém z miast europejskich z oficyalnego ratusza rodzi się prywatne ratusiątko, to tu oficyalna mysz musi urodzić prywatną górę, choćby sama mysz miała niewytrzymać porodu. Grosz publiczny i dobro publiczne są tu niczém więcéj, jak tylko tłustością, którą smarują sobie buty ci, co chcą suchą nogą przejść przez błoto.
Późniéj będę jeszcze miał niejednokrotnie sposobność powrócić do podobnego rodzaju nadużyć, jako téż i do przyczyn, które te nadużycia wywołują, teraz zaś wracam do opisu miasta. Jesteśmy zawsze jeszcze na Broadway. Niedaleko City Hall wznosi się wspaniały gmach pocztowy, urządzony jak nigdzie na świecie. Każdy większy sklep, każda kompania, każdy nawet prywatny zamożniejszy mieszkaniec ma tu swoją osobną skrzynkę oznaczoną pewnym numerem, do któréj zagląda codziennie znajdując listy, przesyłki, a nawet i pieniądze. Podobne urządzenia istnieją tu i w bankach. Za pewną roczną opłatą dostaje się tu wpuszczaną w granit żelazną szufladę, zamykaną na nader skomplikowany zamek, w któréj można przechowywać najbezpieczniéj w świecie papiéry, złoto, kosztowności i tym podobne. Przechowujący przychodzi kiedy chce, wyjmuje ile chce, dokłada ile chce, odcina kupony wtedy, kiedy mu się podoba, słowem trzymając swoje pieniądze w banku, jest ich panem każdéj chwili. Od złodzieja strzegą tu najpierw zamki, potém kraty, a nakoniec i straże. Ognia zaś gmachy te massiw murowane obawiać się nie mają potrzeby.
Niedaleko City Hall, w kamienicach otaczających square, czyli piękny wirydarz, mieszczą się redakcye takich potężnych dzienników jak: Herald, Tribune, Times i Staats-Zeitung. Wszystkie te dzienniki odbijają setki tysięcy egzemplarzy dziennie z pomocą maszyn, które nie mają równych sobie w całéj Europie. Herald, własność rodziny Bennetów, uważa się dotychczas za najpierwszy dziennik amerykański. Przynosi on miliony dolarów rocznie właścicielom, zatrudnia tysiące ludzi. Redaktorowie jego uważani są za najpierwsze potęgi w kraju, z któremi tak rząd, jak i pan prezydent, bardzo rachować się muszą. Niezmiernie liczne linie telegrafów przynoszą tu codziennie wiadomości z całego świata i całych Stanów Zjednoczonych. Częstokroć się zdarza, że o sprawach nawet europejskich nietylko Herald, ale i Tribune i Times, który dawno wyścignął angielskiego, mają wiadomości i wcześniejsze i dokładniejsze od dzienników europejskich.
Całe armie reporterów opłacanych na wagę złota i rozproszonych po całym świecie, czuwają, żeby, nic godnego uwagi w świecie nie uszło ich wiadomości; ale téż nakład tygodniowy piérwszego lepszego z tych dzienników, przenosi nakład roczny wszystkich np. razem wziętych pism warszawskich.
Między reporterami Heralda znajdują się takie znakomitości, jak np. Stanley, który teraz kosztem redakcyi przebiega wnętrze Afryki. Amerykanie z dumą mówią, że wielu nawet ministrów europejskich przesyła w charakterze reporterów wiadomości polityczne do ich dzienników. Oczywiście jestto bajka, dowodząca jednak na jak wielką skalę prowadzą się tu wydawnictwa polityczne.
A jednak pod względem obrobienia literackiego, dzienniki te ustępują europejskim. Talent pisarski nie odgrywa tu dotychczas tak wielkiéj roli, jak w Europie. W całéj prassie peryodycznéj, przeważa charakter informacyjny nad literackim, pośpiech i dokładność w otrzymaniu wiadomości uważa się tu za rzecz najważniejszą; dlatego dzienniki są raczéj agencyami niż ogniskami skupiającemi siły literackie. Osobistości giną tu w ogólnym organizmie dziennika, tak że pisarze mają niejako znaczenie komisantów, których skutki działalności są zbiorowo wzięte ogromne, ale których imiona rzadko pod względem czysto literackim wybić się na wierzch mogą.
Ta przewaga charakteru politycznego i informacyjnego nad literackim, stanowi poniekąd główną różnicę między prassą amerykańską a europejską. Odpowiada ona dokładnie charakterowi i usposobieniom ludu amerykańskiego, który w dzienniku szuka pozytywnych, związanych z interesami politycznemi, przemysłowemi i handlowemi wiadomości, nie zaś stylistycznéj okrasy, dowcipu lub pisarskiego polotu.
Z drugiéj jednak strony, z téj jednostronności tak ludu jak i jego organów wypływa to, że kiedy u nas np. prenumerowanie dziennika odpowiada więcéj potrzebom czysto umysłowym i uważa się poniekąd za zbytek, bez którego większość mieszkańców po bohatérsku obchodzić się umié, w Ameryce dziennik stanowi tak realną potrzebę każdego człowieka, jak np. chleb. Tém się tłumaczą owe miliony czytelników i tysiące pism wychodzących nietylko w większych miastach, ale częstokroć nawet we wczoraj założonych osadach.
Z redakcyi dzienników przejdźmy teraz na Wall-Street (Uol-strit), ulicę niewielką, dość ciasną, ale może jeszcze od Broadway ważniejszą. Jest to ulica bankierów. Od samego rana ludniéj na niéj niż na Broadway. Tu mieszczą się skarby, za które możnaby zakupić całe kraje. Rozmaite domy handlowe robią tu rocznie tranzakcyi na sto siedmdziesiąt miliardów franków, o któréjto summie dopiero wówczas będziemy mieli jakie takie pojęcie, gdy przypomnimy sobie, że pięcioma tylko miliardami, Bismarck miał nadzieję zrujnować nazawsze Francyą. Napozór jednak, nic nie zdradza ważności téj dzielnicy, chyba tysiące ludzi, zgorączkowane ich twarze i pośpiech, z jakim witają się, mówią i żegnają, wskazuje, iż dzieją się tu rzeczy ważne, dla nich zaś najważniejsze na świecie. Tu także mieści się stock exchange czyli giełda albo jeszcze jeżeli kto chce: szpital waryatów cierpiących na febris aurea. Spokojnego widza strach przejmuje na widok tego, co się tu dzieje. Gwar tu, wrzask i wrzawa taka, jakby za chwilę miało przyjść do bitwy. Widzisz zaczerwienione twarze, słyszysz ochrypłe głosy. Ludzie przyskakują do siebie i krzycząc jakby w napadzie maligny, wytrząsają sobie pięściami przed oczyma. Jeden stara się przekrzyczeć drugiego. Sądzisz, że tłumy te ogarnęła naraz niewytłumaczona wściekłość, pod wpływem któréj natychmiast poczną się mordować wzajemnie. I któżby domyślił się, że jest to nic więcéj jak tylko sposób porozumienia się handlowego, a owe krzyki i wywijania pięściami służą tylko do tego, żeby się dać lepiéj zrozumiéć. Gdy wreszcie ozwie się dzwonek prezesa na znak, że obroty się kończą, po niejakim czasie ciż sami ludzie wychodzą spokojnie, trzymając się wzajemnie pod ręce.
Prócz banków, prócz stock-exchange, gold-roomu (izby złotéj) i innych giełd: zbożowych, wełnianych i bawełnianych, na całéj Wall-Street nie masz zresztą nic godnego widzenia. Schodzimy teraz trochę na dół ku ulicom portowym. Ruch tu mniejszy, nieporządek jeszcze większy, błoto częstokroć nie pozwala przejść przez ulicę. Między ludnością spotykamy coraz więcéj murzynów. Są to furmani, wyrobnicy, tragarze towarów i t. p. Ubrani są po największéj części tylko w spodnie i flanelowe koszule. Wełniste głowy ich, nie znające grzebienia ani nożyczek, wyglądają jak kłęby czarnéj wełny. Niektórzy z nich pracują, inni stoją przed domami z rękoma w kieszeniach, nic nie robiąc, paląc krótkie fajki, poruszając szczękami wypchanemi tytuniem i gapiąc się na przechodzących. Wyglądają wszyscy brzydko i niechlujnie. Kobiety jeszcze brzydsze, różnią się zresztą od mężczyzn, nie noszących zarostu, więcéj ubiorem jak twarzą; mają bowiem takież same spłaszczone nosy, takież same krótkie wełniste włosy i czarną skórę. Czarne owe ladies również są brudne, jak i ich gentlemanowie i na głowach nie noszą kapeluszów, a natomiast noszą wszelkiego rodzaju pakunki, towary, naczynia, a nawet i zapasy żywności. Tam gdzie biały człowiek posługuje się plecami i rękoma, czarny najczęściéj używa głowy, która widocznie stanowi najtwardszą część jego organizmu. Widziałem murzynkę, która kupiwszy pomarańczę, natychmiast zamiast nieść w ręku, umieściła ją w czuprynie. Pomarańcza chwiała się wprawdzie cokolwiek na prawo i na lewo, ale otoczona tęgą pokręconą wełną spaść nie mogła. Widząc, że patrzę na jéj głowę, czarna miss zaczęła podskakiwać wraz z pomarańczą, nakoniec wykrzyknąwszy: „all right sir!“ ukazała mi szereg białych wielkich zębów i oddaliła się bardzo zadowolona ze swojéj zręczności.
Obok murzynów, w tych dzielnicach miasta tulą się także w mizernych, brudnych nad wszelki wyraz i ciasnych domach, biédni emigranci, którzy, zwabieni wieścią o łatwym zarobku w Ameryce, przyjechali tu, mając zaledwie czém opłacić przewóz za Ocean. Zarobek w Ameryce istotnie nader jest łatwy, ale w głębi kraju, na dalekim zachodzie; w samym zaś New-Yorku panuje przeludnienie i dlatego najbiedniejsi właśnie z emigrantów, którzy nie mają czém opłacić dalszéj, bardzo kosztownéj kolejami podróży, mrą z głodu, chłodu i wszelkiéj nędzy. Dzielnice te przypomniały mi zaułki londyńskie, z tą różnicą, że tu stokroć jeszcze brudniéj, a ludność, stanowiąca szumowiny proletaryatu wszelkich narodów, gorzéj jeszcze wygląda od londyńskiéj. Wszelakie choroby epidemiczne i nieepidemiczne dziesiątkują ciągle tych nieszczęśliwych, którzy, gdyby dostali się do Stanów zachodnich, mało zaludnionych, albo miejscami wcale nie zaludnionych, wytworzyliby ludność roboczą, również dla państwa jak i dla cywilizacyi pożyteczną.
Jedynym ratunkiem dla tych ludzi jest zaciąganie się do wojska, ale ratunek to bardzo niedostateczny, najprzód dlatego, że cała armia Stanów Zjednoczonych liczy tylko dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy, a powtóre, że do wojska mogą się zaciągać tylko ludzie młodzi, nie obarczeni rodziną. Większość więc żyje bez stałego zarobku, dorywczo, patrząc z zawiścią, a zapewne i nienawiścią na milionerów, którzy już sami nie mogą porachować swych majątków. Taki stan rzeczy liczne wywołuje między tym proletaryatem przestępstwa i zbrodnie, spełniane już to dla chęci chwilowego zysku, już wreszcie, jak mnie zapewniano, z tém tylko wyrachowaniem, żeby się dostać do więzienia, w którém każdy z przestępców ma przynajmniéj życie i pożywienie zapewnione.
Znakomitą większość owych nieszczęśliwych stanowią Irlandczycy, których w całych Stanach ma się do dziesięciu milionów znajdować. Łatwo ich poznać na pierwszy rzut oka, jużto po ubiorach, a raczéj po szczątkach narodowego ubioru, już wreszcie po niebieskich oczach, pięknych blond lub ciemnych włosach, silnéj budowie ciała, żywości czysto-gallijskiéj w mowie i ruchach, któreto cechy tak silnie odróżniają tę rassę od anglo-saksońskiéj, że prawie omylić się nigdy niepodobna. Oddając się pijaństwu, grom i wszelkiéj rozpuście, przy wrodzonych nader żywych namiętnościach, ludzie ci popełnialiby zapewne daleko więcéj jeszcze występków, gdyby nie religijność, która ich nigdy nie opuszcza. Są wszyscy niezmiernie gorliwymi katolikami i dla przyszłych rozkoszy niebieskich znoszą z cierpliwością wszelkie ziemskie niedole i umartwienia.
W Stanach dalszych, zachodnich, jest ich także mnóstwo, ale tam nie cierpią takiéj nędzy, jak w New-Yorku. Niektórzy dorobili się niezawisłego bytu, inni wcale pokaźnych fortun, inni nawet milionów. Są solidarni aż do zbudowania, pomagają jedni drugim, trzymają się zawsze razem, głosują razem, t j. tak jak im księża wskażą; nie zapominają o swéj narodowości i metropolii, kochają Irlandyą w dziesiątém nawet pokoleniu, nienawidzą anglików i stanowią żywioł, z którym Ameryka bardzo się już liczyć musi, a w przyszłości jeszcze bardziéj liczyć się będzie musiała.
Powodem tego jest nadzwyczaj szybki rozrost téj ludności. Irlandczycy płodni są jak króliki, amerykanie zaś rodowici przeciwnie. Podczas kiedy w stadłach amerykańskich dwoje, a najwięcéj troje dzieci, stanowi największe przeciętne maximum, pobożne małżeństwa irlandzkie, uważające dzieci za szczególniejsze błogosławieństwo Boże, wydają ich na świat jak maku: co rok prorok, jak mówi przysłowie, a tych roków zawsze jest bez końca.
Owa nadzwyczajna mnożność pożyteczna jest dotychczas dla Ameryki, któréj obszary w interesie państwa wymagają zaludnienia. W ogóle irlandczycy grają już ważną rolę w Stanach Zjednoczonych, a przytém są Stanom potrzebni i pożyteczni ze względów, o których sami amerykanie może nie wiedzą, a wiedząc nawet — nie cenią. Oto wnoszą pewien pierwiastek idealny w to na wskroś zmateryalizowane społeczeństwo, utrzymując przez to szalę owych pierwiastków idealnych i materyalnych, w jakiéj takiéj pożądanéj równowadze. Widzę jak w téj chwili uśmiechają się koledzy moi pozytywiści, nie przestaję jednak utrzymywać tego co powiedziałem. Zbytnia przewaga usposobień idealnych jest dla danego społeczeństwa szkodliwa: wytwarza ona marzycielstwo, polityczną donkiszoteryą, wyglądanie niebieskiéj interwencyi, wzdychanie w zimie za wiosną, próżniactwo, ubóstwo i słabość. Wszystko to prawda niezaprzeczona, ale również prawdą jest, że wszelka jednostronność jest szkodliwą. Jeżeli chcecie narodu bez wszelkich pierwiastków idealnych, oto macie chińczyków. Tam realizm doszedł do najwyższego rozwoju i wsiąknął tak dalece w usposobienia narodowe, że aż zatamował wszelki postęp i wszelkie wytwarzanie się potężnych idei, za które umieją ginąć i giną narody europejskie. Chińczycy zabiwszy w sobie narodową fantazyę, zabili zarazem wszelką inicyatywę, nietylko już w rzeczach społecznych, ale i w wynalazkach, naukach, sztukach: słowem, zatracili w sobie twórczość wszelką, któréj matką jest wyobraźnia.
Być może wreszcie, że natura ich skłonniejszą była do takiego kierunku, w jakim poszli; niemniéj jednak wrodzone skłonności nie stanowią jeszcze wszystkiego; jak bowiem pierwotne skłonności mogą wpływać na rodzaj cywilizacyi, tak następnie rodzaj téjże cywilizacyi oddziaływa na nie także w sposób dodatni lub ujemny. Owóż, mojém zdaniem, społeczeństwo amerykańskie, mimo wszystkich swych prawdziwie wielkich przymiotów, wytwarza także cywilizacyę nader jednostronną, charakter zaś irlandczyków stanowi w niéj równoważnik, zarówno dla dobra całego tego społeczeństwa konieczny jak i pożyteczny.
Mają jednak i irlandczycy swoje złe strony. Leniwsi są, zwłaszcza w pierwszém pokoleniu, od amerykanów bez porównania, burzliwsi, pochopni do politycznych awantur; stanowią zatém żywioł, zwłaszcza w Rzeczypospolitéj, bardzo niebezpieczny. Pozostając przytém bez żadnego wyjątku w ręku księży, mogą wytworzyć z czasem potężną partyę klerykalną, która już dlatego w każdém państwie jest szkodliwą, że swoje wyłączne cele za najważniejsze uważa; w Stanach Zjednoczonych zaś, może przytém z upływem lat popsuć ową harmonię, w jakiéj żyją dotychczas rozmaite wyznania religijne.
Ale wróćmy jeszcze raz do New-Yorku. Jakkolwiek miasto to, ze względu na brak wszelkich pamiątek historycznych, wspaniałych budowli, kościołów, galeryi, muzeów, wreszcie przez swój nieporządek i brak smaku we wszystkiém, niesympatyczne czyni wrażenie, ma jednak i swe strony dodatnie, z których pierwszą i najgłówniejszą jest olbrzymi rozwój cywilizacyi przemysłowéj, przedsiębiorczość i energia mieszkańców, dowodząca niesłychanéj żywotności tego młodego społeczeństwa.
Ów nadzwyczajny rozrost miasta, zarówno jak i wszech-światowe już dziś jego znaczenie dla handlu, objaśnia się nie samém tylko jego położeniem geograficzném. Rio-Janeiro i Buenos-Ayres równie, jeżeli nie lepiéj jeszcze pod względem handlowym są położone, a jednak ani w dziesiątéj części nie mają tego znaczenia, tylko z tego powodu, że ludność ich, pod względem przedsiębierczości i energii, nie może iść w porównanie z Yankesami. Dziś już New-York wraz z Brooklin i Jersey-City liczy przeszło milion mieszkańców, jeżeli zaś nadzwyczajne jakieś okoliczności nie staną dalszemu jego rozwojowi na przeszkodzie, za pięćdziesiąt lat będzie większy niż Londyn i Paryż razem wzięte.
Dwa dni pobytu nie starczyło mi oczywiście na dokładne zwiedzenie tego olbrzymiego grodu, który sam siebie empire city nazywa. Poznałem jednak jego części najważniejsze, których poznanie témbardziéj wystarczać powinno, że, jak mnie zapewniano, inne nie różnią się od nich niczém więcéj, chyba tylko większém jeszcze zaniedbaniem i większym nieporządkiem, dochodzącym do tego stopnia, że na ulicach leżą częstokroć zdechłe zwierzęta, na wzdętych ciałach których, korzystający ze wszystkiego przemysłowcy, przyklejają kartki z anonsami. Jestto szczegół nader charakterystyczny, którego sam wprawdzie nie widziałem, ale o którym czytałem i słyszałem opowiadania naocznych świadków.
Z zakładów publicznych miejskich zasługuje jeszcze na wzmiankę Central Park, leżący na Broadway, a będący tém dla New-Yorku, czém lasek Buloński dla Paryża. Jestto park ani brzydszy, ani piękniejszy od innych parków miejskich, nie może jednak, mojém zdaniem, iść w porównanie z Hyde-Parkiem londyńskim, ani nawet z Thiergartenem berlińskim. Zresztą mniéj od tych obydwóch jest odwiedzany, albowiem mieszkańcy w dzień powszedni zajęci są businessem, w niedzielę zaś, według amerykańskiego zwyczaju, siedzą po domach.
Pomiędzy kościołami, nie licząc kościołów Brooklinu, który tu miastem kościołów nazywają, nie masz ani jednego, któryby na bliższą zasługiwał uwagę. Najznakomitszy jest Trinity Church, założony jeszcze przez anglików. Jestto dosyć obszerny budynek z wysokiemi śpiczastemi wieżami, w stylu nie czysto gotyckim, ale do gotyckiego zbliżonym. Otacza go mały cmentarz, na którym dziś już ludzi nie chowają, ale na którym znajdują się groby kilku znakomitości amerykańskich.
Teatru narodowego amerykańskiego, w wyższém słowa tego znaczeniu, niéma wcale ani w New-Yorku, ani, o ile wiem, w całéj Ameryce. Teatra istnieją wprawdzie i nawet z wszelkim przepychem urządzone, ale grają w nich i śpiewają po największéj części zagraniczni artyści, europejskie znakomitości opłacone na wagę złota. Oczywiście sztuki przedstawiane są również pióra europejskich pisarzy, a jeżeli czasem trafiają się i oryginalne amerykańskie sztuki, stoją one niżéj wszelkiéj krytyki, i uchodzić mogą zaledwie za niezgrabne początki, które i na przyszłość nie rokują nic wielkiego.
Jeżeli z tego co powiedziałem dotychczas wypada, że New-York, jako miasto, ujemne raczéj niż dodatnie czyni wrażenie, nadmienić teraz wypada, że mieszkańcy jego przedstawiają się jeszcze mniéj sympatycznie. Mają oni wprawdzie wiele niepoślednich przymiotów, ale te dopiéro po bliższém poznaniu ocenić można; na pierwszy rzut oka uderza przedewszystkiém ich brak ogłady, gburowatość i niektóre dzikie przyzwyczajenia, rażące nadzwyczaj każdego świeżego z za Oceanu przybysza. Oczywiście, klassy najwyższe, ludzie bogaci, którzy podróżowali lub znaczną część życia spędzili w Europie, nie różnią się niczém od odpowiednich klass europejskich, ale ogół publiczności, tak jak on się przedstawia odrazu badaczowi, odznacza się takim brakiem ogłady i delikatności w obyczajach, że nawet najzapaleńsi wielbiciele amerykanów zgodzić się muszą, iż naród rzeczony pod tym względem niżéj stoi od każdego innego w Europie. Obyczaje owe i przyzwyczajenia, o których teraz będę pisał, poznałem nie przez owe dwa dni, które spędziłem w New-Yorku, ale po dłuższém z amerykanami pożyciu.
Przedewszystkiém tedy cudzoziemiec przybyły do Stanów, napróżnoby szukał téj uprzejmości i gotowości do wskazówek i objaśnień, z jaką spotyka się np. we Francyi. Mieszkaniec Nowego-Yorku wiecznie się spieszy, i zapytany np. o drogę, odpowiada najczęściéj bez namysłu: O! i domt know (o! nie wiem), nie dlatego, żeby istotnie nie wiedział, ale że nie chce mu się namyślać i odpowiadać. Grzeczność francuzka jest tu rzeczą zgoła nie znaną, jeżeli zaś nawet trafi się cudzoziemcowi spotkać z pewną uprzejmością, jest ona tak szorstką, tak jakoś niesmaczną, tak pełną gburowatéj poufałości, że mimowoli chce się odpowiedziéć, jak ów szlachcic z pod Radomska: „plus de confidence que de znajomance!“ Powszechnie jednak o cudzoziemca nikt się tu nie troszczy. Powody tego można nawet łatwo zrozumieć. Paryż i inne miasta europejskie przyzwyczajone są do podróżników bogatych, podróżujących dla własnéj przyjemności i należących najwięcéj do najwyższych klass społecznych. W Ameryce jest co innego. Niezmiernie liczną klassę podróżnych stanowią emigranci biédni, częstokroć z bardzo ciemną przeszłością, sami nakoniec pozbawieni ogłady, i dopytujący się o wszystko celem dopytania się do amerykańskich kieszeni. Z tego powodu rodowity amerykanin patrzy na przyjezdnych z pewną nieufnością, a z drugiéj strony, jeżeli przyjezdny wypadkiem nie jest emigrantem, a jest człowiekiem zamożnym i urodzonym, albo bardzo urodzonym, wówczas patrzy z wysokości swych europejskich pojęć i swego europejskiego znaczenia na owe szorstkie demokratyczne dzieci Ameryki. Wszystko to nie może dodatnio wpływać na uprzejmość w obustronnych stosunkach i opiniach. Jeżeli teraz dodamy jeszcze istotną wrodzoną gburowatość amerykanów, zrozumiemy łatwo, że zwłaszcza początkowo stosunki z nimi stają się prawie nieznośne.
Wreszcie amerykanie sami wiedzą dobrze o téj gburowatości, niektórzy zwłaszcza oświeceńsi starają się nawet wyleczyć z niéj i siebie i swych braci; większość jednak uważa ją za pewną republikańską i demokratyczną cechę narodową, i skutkiem takiego poglądu, raczéj szczycić się z niéj niż poprawić się jest gotowa.
Jestto równie często spotykany jak i głupowaty objaw miłości własnéj. Tak narody całe jak i pojedyńczy ludzie, przez rozmiłowanie się zbytnie w samych sobie, dochodzą do tego stopnia głupoty, że nawet na wady swoje patrzą przez szkła różowe, jakoby na coś takiego, co szczególniejszy stanowi ich przymiot, którym górują nad innymi. Objaw téj słabości w pojedynczych ludziach, każdemu zaobserwować nader łatwo. Jeżeli pan Jacek może i odważa się wypić odrazu garniec wina, dla ludzi obdarzonych zdrowym rozsądkiem jestto tylko dowód, że pan Jacek jest prosięciem; ale pan Jacek z dumą zawsze wspomina o tych swoich zdolnościach i gotów jest nawet wyzwać na rękę każdego, ktoby mu ich stanowczo zaprzeczał. To uwielbienie nawet ujemnych stron własnych, dochodzi do tego stopnia, że słyszymy często ludzi mówiących: mój paraliż, mój katar żołądka, mój wściekły charakter i t. p. z pewnym odcieniem, nie już pobłażania, ale jak gdyby chluby. Między narodami dzieje się jak wspomniałem podobnie.
Amerykanie pod tym względem nie stanowią wyjątku. Uważają się przytém za najpierwszy naród na świecie; tymczasem większa część wykształceńszych przybyszów skłonna jest raczéj twierdzić, że w Stanach Zjednoczonych istnieje państwo, ale nie ma narodu w ścisłém europejskiém tego słowa znaczeniu. Według powyższéj opinii, jestto wielki zbiór ludzi wszelkich narodowości, handlujących, sprzedających, pracujących w roli lub przemyśle, urządzonych w wielką spółkę zorganizowanych w pewien kształt państwowy pod takiemi a takiemi prawami, ale pozbawionych wszelkich cech, jakiemi zwykle odznacza się każdy jednolity naród.
Do pewnego stopnia jestto nawet prawda, ale o ile ona jest bezwzględna, nie będę teraz rozstrzygał, chcę bowiem mówić o pewnych poszczególnych zwyczajach, które, jak mam nadzieję, więcéj będą zajmować moich czytelników. W czémże tedy objawia się ów brak cywilizacyi obyczajowéj, o któréj wspominałem powyżéj? Mogę odpowiedziéć: we wszystkiém; a zresztą, niech sam czytelnik osądzi. Do godziny czwartéj lub piątéj po południu, każdy prawie z mieszkańców, tak New-Yorku, jak w ogóle i całéj Ameryki, pracuje z gorączkową namiętnością nad zrobieniem fortuny, którato, stanowi główną wartość człowieka, co nawet wyraziło się i w języku; nie mówią tu bowiem: człowiek ma tyle a tyle, ale wart jest tyle a tyle. Wieczorem wszelkie zajęcia kończą się i następuje obiad, po którym z kolei odpoczynek. Każdy należący do średniéj klassy amerykanin (bo powtarzam jeszcze raz, że nie mówię o klassach wyższych), wydobywa wówczas z kieszeni kłak tytuniu, ucina go scyzorykiem, pogrąża w ustach i poczyna żuć ze smakiem. Jednocześnie z tą czynnością, siada na biegunowém krześle, zakłada nogi na stół lub na okno i, niechowając scyzoryka, kraje nim co mu popadnie pod oczy, chociażby poręcz krzesła, ramę okna; jeżeli się rzecz dzieje w ogrodzie, to kratę werendy, nakoniec stół lub wreszcie cokolwiekbądź innego. Owo krajanie scyzorykiem tak dalece wsiąkło w naturę tych ludzi, że wielu z nich nosi umyślnie na ten cel przeznaczone kawałki drzewa. Częstokroć takie zajęcie służy także do pokrycia głupoty lub braku zasobów umysłowych. Jeżeli amerykanin znajduje się wypadkiem w towarzystwie cudzoziemców, z którymi pod żadnym względem nie stoi na równi, wówczas niezawodnie będzie coś krajał scyzorykiem i milczał pogardliwie, niby dla okazania, że jak prawdziwy republikanin i demokrata nic sobie nie robi z owéj wykwintności i ogłady, których w głębi duszy innym zazdrości i których braku się wstydzi.
Ohydny zwyczaj żucia tytuniu zmniejsza się już wprawdzie, zwłaszcza po większych miastach, coraz bardziéj, ale i dziś jeszcze jest dość powszechny. Rzuciwszy okiem na pierwsze lepsze zgromadzenie ludzi dostrzeżesz, że większa część mężczyzn porusza systematycznie szczękami, jakby należała do zwierząt przeżuwających, i spluwa co chwila obrzydliwy sos tytuniowy; przyczém policzki ich wypchane od wewnątrz tytuniem wyglądają jak gdyby napuchłe. W hotelach i restauracyach gdzie tylko są marmury, znajdują się także i drukowane ostrzeżenia, proszące publiczności, aby raczyła spluwać w spluwaczki, nie zaś na marmury, które się od tego plamią i psują. Wreszcie spluwaczki znajdują się w ogromnéj ilości wszędzie, tak w mieszkaniach prywatnych, jak i w miejscach publicznych.
Ale gburostwo amerykańskie nie w tych tylko zwyczajach się uwidocznia. Amerykanie wstają od stołu nie dziękując sobie wzajemnie za towarzystwo; witają się prostém kiwnięciem głowy lub ręki; w rozmowie trzymają się wzajemnie za guziki lub klapy od surdutów, co tak dalece jest rozpowszechnioném, że nawet między służącymi a panami ma miejsce: nakoniec, nie zdejmują kapeluszów nawet w mieszkaniach prywatnych, a surduty zrzucają wszędzie, nawet w obec kobiet lub w miejscach, których sama powaga przyrodzona na podobne postępowanie nie zezwala.
W New-Yorku niebyłem wprawdzie dla braku czasu w żadném z urzędowych miejsc publicznych, ale zdarzyło mi się w parę miesięcy późniéj, być na sądzie przysięgłych w Sacramento w stolicy Kalifornii. Cóż powiécie czytelnicy? Sędzia prezydujący siedział na osobnéj katedrze, męczony przez głośną czkawkę, i poruszając jak wół szczękami wypchanemi tytuniem, wodził omdlałym wzrokiem po zgromadzeniu; sędziowie przysięgli bez surdutów, żując również tytuń, leżeli raczéj niż siedzieli na swych krzesłach z nogami pozakładanemi na pulpity; adwokaci również byli tylko w kamizelkach; i publiczność trzymała nogi wyżéj głów, a kapelusze na głowach; wszyscy chrząkali, pluli, jakby pobierali za to osobne pensye, całość zaś zgromadzenia, na mnie przyzwyczajonym do powagi i uroczystości sądów europejskich, zrobiła wrażenie jakiéjś brudnéj niemieckiéj knajpy, o któréj można powiedzieć, że tém oddycha się swobodniéj im prędzéj się ją opuszcza.
Zapewniano mnie, że w miastach pomniejszych, wszystko jeszcze bez porównania gorzéj wygląda. Możnaby wreszcie darować sądom tym ich republikańską prostotę i nieobyczajność, gdyby również republikańskiemi były ich sumienia i sprawiedliwość w wydawaniu wyroków. Ale sami amerykanie przyznają, że nie masz więcéj złodziejskiego sądownictwa na świecie, jak ich własne. Jeżeli tu chcesz suchą nogą przejść przez błoto, posmaruj sprawiedliwość, jak mówi stary John, a sprawiedliwość posmaruje ci buty. Jestto jedna z większych prawd na świecie. Zresztą odnosi się to nietylko do sądownictwa, ale do całego systemu administracyi w Stanach Zjednoczonych; nigdzie bowiem zapewne sumienie publiczne nie jest tak uśpione jak tutaj. Przyczyny tego, łatwo czytelnicy zrozumieją. Pensye urzędników w ogóle są bardzo niewielkie, emerytur nie ma wcale, a przy tém ustawiczna walka partyi republikańskiéj z demokratyczną i ciągłe przechylanie się zwycięztwa to na jednę, to na drugą stronę, nigdy nie pozwala jednym i tymże samym osobom utrzymać się dłużéj przy urzędach. Każda partya przychodząc do władzy, wypędza natychmiast wszystkich urzędników dawniejszych z zajmowanych posad, a obsadza je swymi stronnikami, którzy uważają to za nagrodę, i widząc przytém, że dłużéj nad rok lub dwa, miejsca nie zagrzeją, starają się wyciągnąć z niego wszelkie możliwe korzyści.
Jestto system do najwyższego stopnia wadliwy, i wszystkie owe ogromne złodziejstwa, o których tyle piszą gazety tutejsze i zagraniczne, są tylko bezpośrednim jego wypływem. Ale swoją drogą system ten tak dalece zrośnięty jest z instytucyami republikańskiemi Stanów, tak dalece stanowi zasadniczą ich istotę, że odmienić go prawie niepodobna.
Gdyby nakoniec system ten i był wreszcie odmieniony, wyrosłoby z tego zło inne. W każdéj republice, jakąkolwiek ona jest, należy aby urzędnicy na wszelkich posadach działali w myśli rządu, to jest narodowéj rządzącéj większości; inaczéj zawsze zrodzi się stan rzeczy podobny do tego, jaki przed niedawnym czasem istniał, a pod pewnym względem i dziś jeszcze istnieje we Francyi, gdzie rząd jest republikański, urzędnicy monarchiczni, a w tém rozdrożu między Sasem a Lasem kręci się oszołomiony naród, nie wiedząc jak wyjść z tego zaczarowanego koła i gdzie iść daléj.
Nie w zmianach tedy systemu, nie w przewrotach instytucyi państwowych leży salus reipublicae, ale w radykalnéj reformie wychowania przyszłych pokoleń obywateli i w oddziaływaniu przeciw rozpowszechnionemu a Ameryce mniemaniu, że pieniądz tylko stanowi wartość człowieka, a korzyści materyalne i użycie, jedyny cel, za którym ubiegać się warto. Zrozumieli to amerykanie, należy oddać im sprawiedliwość, i dlatego wychowanie powierzyli po największéj części w ręce kobiét, które z natury bardziéj idealne, oddziaływają téż w tym duchu i na młodzież.
Jestto ten sam wzgląd, dla którego właśnie nie uważałbym za stosowne powierzać u nas wychowania w ręce kobiét, albowiem nasze społeczeństwo stanowi, pod względem usposobień, można rzec przeciwny biegun społeczeństwu amerykańskiemu. Przenoszenie żywcem i na ślepo obcych instytucyi, dlatego tylko że one gdzieindziéj zbawienne są i dobre, może być bardzo dla nas szkodliwém, i ktoby tak czynił, byłby podobny do owego doktora amerykańskiego, który wszelkie słabości leczył aloesem, twierdząc, że czy pacyent przychodzi do zdrowia, czy umiera, on jako doktór zawsze tylko dopomaga naturze.
Powinni u nas pamiętać o tém ci, którzy, zkądinąd istotnie niosą naprzód chorągiew oświaty krajowéj.
Ale w Ameryce jest rzecz inna. W Ameryce powierzenie wychowania kobiétom ma jeszcze tę nieskończenie dobrą stronę, że wpływa ogromnie na wzrost cywilizacyi obyczajowéj, która tak nizko tu stoi. Nauczyciel mężczyzna nie ma i nie może mieć takiego wpływu obyczajowego na swoich wychowańców, jak kobiéta delikatna i dobrze wychowana, któréj sama obecność każe, tak nawpół dzikim pauprom, jak i ich ojcom, hamować porywy nieokrzesanych namiętności. Łatwiéj to jeszcze zrozumiemy, gdy przypomnimy sobie szacunek, jaki otacza tu kobiéty. Istotnie, pod względem wpływu na obyczaje, powołanie nauczycielek jest w Stanach Zjednoczonych prawdziwą missyą. Ja sam znam pewną szkółkę nad rzeką Cosumnes, albo po indyjsku Makosine, w Kalifornii. Okolica ta jest prawie jeszcze dzika; indyanie, którzy ustąpili z niéj niedawno, tułają się tu i owdzie; mieszkańcy składają się z uboższych farmerów, pastuchów owiec, górników czyli przemywaczy złota i nakoniec z chińczyków, których tu wszędzie jest pełno. Łatwo zrozumieć, jak nieokrzesane i pełne dzikich instynktów jest to niedawno osiadłe i złożone z tak różnorodnych żywiołów społeczeństwo.
Otóż wyobraźcie sobie, że wpośród tych niesfornych żywiołów istnieje szkółka, do któréj mieszkańcy muszą posyłać swe dzieci, a w szkółce jest nauczycielką młoda miss, wątła, drobniutka, delikatna jak mimoza, przyzwyczajona i do innego życia i do innego otoczenia. Ale trzeba widzieć, jak pierwszy lepszy gbur okoliczny czuje się w obec niéj skrępowany, jak obraca kapelusz w ręku; nie wié co robić, jak usiąść i co myśleć o tém zjawisku, którego oczy jego nie nawykły wcale oglądać. W obec niéj nikt tu sobie nie pozwoli ani grubiańskich żartów, ani przekleństw na oczy i duszę bliźniego, bo każdy instynktownie czuje całą niestosowność takiego postępowania; a ktoby wreszcie jéj nie czuł, tego wkrótce nauczyłyby rozumne pięści i rewolwery sąsiadów. Łatwo z tego wyciągnąć wniosek, że nietylko przyszłe pokolenie, ale nawet i teraźniejsze, pod podobnym wpływem mięknie i uczy się łagodniejszych obyczajów.
Przebiegając ze strzelbą brzegi Kosumny i okoliczne góry kilkakrotnie znęcony ciekawością i — mamżeż wyznać? — wdziękami nauczycielki, zaglądałem do owéj stojącéj samotnie szkółki. Jest to niewielki dom, obejmujący jednę tylko salę. W sali stoją ławki, urządzone według najnowszéj metody higienicznéj, na ścianach wiszą mapy Stanów Zjednoczonych, Europy i pozostałych części świata; między mapami zaś wisi napis upleciony z nieśmiertelników przez same dzieci: „Knowledge is power“ (nauledż is pauer); wiedza to siła. Naprzeciw ławek stoi katedra, któréj jednak nauczycielka najczęściéj nie zajmuje, ale chodząc między ławkami, prowadzi swoje wykłady sposobem, można powiedzieć perypatetycznym. Przytém ponieważ dzieci przychodzące znajdują się na rozmaitym stopniu rozwinięcia, każde więc niemal trzeba uczyć osobno. Nauka czytania, pisania, arytmetyki stoi oczywiście na pierwszym planie, ale oprócz tego wykłady obejmują także i zoologią, botanikę, geografią i t. p. System nauczania przyjęty jest doświadczalny i istotnie niezmiernie praktyczny, znany już zresztą wszędzie. Naukę geografii rozpoczyna nauczycielka od domu, w którym stoi szkoła; przyczém dzieci dowiadują się rzeczy arcy pożytecznych, jak się stawia domy, na co izby są potrzebne i t. d. Poznawszy szkołę, poznają country, w któréj szkoła się znajduje, miasteczka, rzeki, następnie całą prowincyą, następnie Stany Zjednoczone; nauczycielka coraz bardziéj rozszerza widnokrąg ich wiedzy, dopóki nie obejmie całéj ziemi. W nauce zoologii i botaniki, dzieci poznają przedewszystkiém faunę i florę własnych okolic, widzą mnóstwo roślin, na które patrzą zresztą codziennie, przechodząc z ferm do szkoły; ale nauczycielka wykłada im szkodliwe lub pożyteczne własności, tak samo obznajmia wychowańców i wychowanki ze zwierzętami, minerałami i t. p.
Jestto system wyborny, dzięki któremu w całych Stanach Zjednoczonych, zwłaszcza w młodém pokoleniu, niéma człowieka, któryby nie umiał czytać, pisać, rachować; nie rozumiał się na polityce: słowem, któryby nie był mniéj więcéj przygotowany do zawodu obywatelskiego. Jest także równie niepłonna, jak uzasadniona faktami nadzieja, że szkoły takie i nauczycielki wpłyną również na rozbudzenie się uczciwości obywatelskiéj i sumienia publicznego którém teraz chyba młode koty tu się bawią.
Szkół podobnych do wyżéj opisanych jest mnóstwo. Gdzie tylko w pustyni powstaje kilka ferm, tam wśród indyan jeszcze, bawołów, niedźwiedzi, gryzli, jaguarów i grzechotników, powstaje natychmiast i szkoła, do któréj dzieci chodzą, czasem o kilka mil odległości, codziennie. Żadne państwo nie wydaje tyle na wychowanie, ile Stany Zjednoczone, ale żadne też nie osiągnie w niedalekiéj przyszłości tak znakomitych z wychowania rezultatów.
Wychowaniem młodzieży, zwłaszcza elementarném zajmują się prawie wyłącznie kobiety. O dobrych stronach tego systemu już mówiłem, teraz wspomnę o złych bo każdy medal na świecie ma swoje dwie strony. Oto każda nauczycielka jestto po największéj części „interesting young lady“, w któréj samotność rozwija do wysokiego stopnia usposobienie romansowe, młodość zaś i krew gwałtu krzyczy na pustyni. Skutkiem tego zdarza się najczęściej, że jaki młody rycerz pustyni, jaki traper lub fermer, ubrany przez panieńską wyobraźnię w tęczowe kolory bohatérstwa, wsiąka w tę wyobraźnię, jak potoki dżdżu w ziemię, a potém następują widywania się pod jaworu drzewem, potém ciche jam twój — ty moja — tyś mój i inne zaimki dzierżawcze, odmieniane przez wszystkie przypadki; potém jeszcze małe: na wieki, ach na wieki!, a nakoniec jak mówi Słowacki:

„......rzeczy złe i zdrożne,
O których książki już mówią nabożne.

Oczywiście skutkiem tych rzeczy, moralność i obowiązki nauczycielskie akurat tyle tracą, ile dyabeł zyskuje. Szczęściem w tym kraju, na mocy interwencyi państwa, takie stosunki są drabiną, z której się albo szyję łamie, albo nieodmiennie idzie przed ołtarz. Dobrze to napisać, choćby na użytek moich ziomków, którzy wszędzie za granicą pod tym względem dziwnie są przedsiębierczy.
A teraz kilka słów o kobietach amerykańskich. Pod wieloma względami kobiety amerykańskie niższe są od europejskich, i owo dobitne rzymskie określenie: domiseda, lanifica, pia! żadną miarą do amerykanek zastosować się nie da. Tu powszechnie taki jest stosunek: mąż pracuje, żona panuje, i używa darów bożych, jak jéj się podoba. Możnaby tu słusznie, na wzór owego starosty austryackiego, który powiesiwszy na drągu kapelusz, kazał się mu kłaniać szwajcarom, powiesić na drągu pantofel. Rozkaz kłaniania mu się jednak byłby zupełnie zbyteczny, bo każdy mąż, jeśliby tylko chciał być szczerym, zdjąłby przed nim kapelusz z własnéj woli. Amerykanki stroją się więcéj jak wszystkie kobiety na świecie. Stojąc przez pół godziny na Broadway w New-Yorku, więcéj widziałem rozmaitych sukien jedwabnych i kaszmirowych, czarnych, żółtych, zielonych, pstrych i czerwonych, niżbym mógł zobaczyć na bulwarach w Paryżu. Nie wiele w tém wszystkiem smaku, ale wiele przepychu. W hotelach, na obiady przychodziły damy postrojone jak na bal, w złotych manelach, zausznicach, naramiennikach i t. p. Są przytém nadzwyczajnie śmiałe, wyzywające i kokietki do tego stopnia, że słusznie można rzec, iż role tu zostały zmienione, i stroną prowokującą jest kobieta. Nie brak tu i niebieskich pończoch, ale w ogóle wieści, jakie krążą o wykształceniu amerykanek w Europie, są do wysokiego stopnia przesadzone. Owszem, przeciętne wykształcenie kobiet w Europie, mojém zdaniem, jest daleko wyższe. Panny tutejsze prowadzą życie nader swobodne, i mało jest takich, których przeszłość nie miałaby pewnéj historyjki, wynikłej już to ze zbyt gorliwego uprawiania związku zwanego flirteszyn (flirtation,) już to i bez flirteszyn. „Ja nie patrzę w przeszłość mego męża, niechże i on w moją niepatrzy:“ oto jest zdanie bardzo utarte między amerykankami, które doprowadziłoby zapewne do większych nadużyć, gdyby temperament ich energiczny ale chłodny i pewna przewaga rozumu nad uczuciem, nie stanowiły bardzo silnego hamulca.
Cudzoziemcy mają tu wiele powodzenia u kobiet, ze względu na swą ogładę i wykwintność, którą nad krajowcami celują; często jednak biorą fałszywą monetę za dobrą, a jeżeli i znajdują istotnie dobrą, to tém gorzej dla nich, bo jak wspomniałem, ołtarz jest tu konsekwencyą lada nie winy nawet, ale lada nieostrożności.
Zresztą kobiety amerykańskie nie są piękne. Brak w ich rysach rassy i dystynkcyi, ale to tém nieznośniejszym czyni ich despotyzm. Despotyzm ten daje się czuć wszędzie: w domach, na kolejach, w wagonach a nawet na ulicach, gdzie powożące się lady, jeżdżą jak szalone, nie dbając że kogoś mogą rozjechać. Prawo nietylko nie kładzie despotyzmowi pewnéj miary, ale bierze go nawet w opiekę. W Kalifornii zapadło niedawno postanowienie, że mąż, któryby bił swą żonę, otrzyma dwadzieścia jeden bizunów ze skóry bawoléj. Dlaczego dwadzieścia jeden a nie dwadzieścia lub dwadzieścia pięć? są to tajemnice amerykańskiéj legislatury. Koniec końcem, kto się nie uwinął zawczasu, temu teraz zamknięta droga na wieki.
Gdyby istotnie surowość mężów przechodziła tu granice, i gdyby prawo takie zapadało wskutek istotnych nadużyć, możnaby je jeszcze wyrozumieć; ale w kraju, gdzie mąż pracuje jak cztery konie, żona zaś kołysze się również cały dzień w biegunowém krześle, po powrocie zaś małżonka przyprawia go z takim sosem z jakim jéj się podoba, jestto tylko dolewanie oliwy do ognia. Rozsądni ludzie śmieją się tedy z tego niewczesnego wyskoku filantropii, niektóre zaś dzienniki twierdziły, że odtąd wszelki małżonek, mający ochotę wybić połowicę, musi wyjechać z Kalifornii do innego Stanu i nie wracać aż po dokonanéj operacyi. Przepowiadają w skutek tego znakomite powiększenie się ruchu na kolejach, wątpię jednak czy urzędnicy kolejowi, zwłaszcza żonaci, wierzą w tę przepowiednię choć trochę.
Szacunek jakim tu otoczona jest kobieta, łatwo wyjaśnia się tém, że mówiąc językiem handlowym, popyt tu na płeć piękną daleko jest większy od podaży. Kobiet w ogóle w Ameryce jest mało, w nowo zaludniających się zaś okolicach tak mało, że zaledwie jedna na dwudziestu lub trzydziestu mężczyzn przypada. Tém się tłumaczy, że nawet bardzo nieokrzesani i pozbawieni wszelkiéj ogłady ludzie, obchodzą się tu z kobietą jak z czém szklanném.
Grzeczności jednak amerykańskich nie należy brać za jedno, naprzykład z francuzką, lub w ogóle z europejską. Amerykanin zdejmuje przy kobietach surdut i t. p., słowem postępuje według swoich zwyczajów, które raczéj za niegrzeczność lub lekceważenie poczytałaby każda europejka. Ale gdy francuzka uprzejmość ma najczęściéj na celu zdradę i chęć skorzystania z dobréj sposobności, tu kobieta jest zupełnie bezpieczna: sto pięści i sto rewolwerów podniesie się każdéj chwili na zuchwalca, któryby śmiał jéj w jakikolwiek sposób ubliżyć. Nic dziwnego, że kobiety wiedzą o tém, i uważają się za jakieś wybrane istoty, którym cześć czysto religijna jak Panu Bogu się należy.
W ogóle europejczycy mają pod wieloma względami fałszywe o amerykanach i Ameryce wyobrażenie. Wspomniałem o religijności; niech mi więc wolno będzie pobieżnie i o téj stronie życia tutejszego wspomnieć. Społeczeństwo amerykańskie uchodzi za najreligijniejsze na świecie. Ludzi wątpiących istotnie niéma tu wcale, przepisy religijne zachowywane są najściślej, w niedzielę i święta głucha martwota upada na wsie i miasta, sklepy są pozamykane, fiakry i omnibusy nie kursują prawie zupełnie; w teatrach nie grają, miejsca publiczne są puste: słowem powaga tu i uroczystość większa niż wszędzie na świecie. Ale wejrzawszy w to bliżéj, widzimy w tém raczéj wpływ zwyczaju, nie wdającego się w żadne rozumowania, niż żywotnéj, gorącéj, świadoméj siebie wiary. Społeczeństwo tutejsze nadzwyczaj jest pozytywne; rzeczami nie mającymi związku z rzeczywistością, z korzyściami materyalnemi: z czémś co się da uchwycić i obrachować, nikt tu nie łamie sobie głowy. Kwestye takie, jak początek wszechrzeczy, istnienie Stwórcy, nieśmiertelność duszy i tym podobne, które odgrywają tak potężną rolę w umysłach młodzieży europejskiéj, uniwersytetów, filozofów i ludzi nauki, a które tak często prowadzą najprzód do filozoficznego bankructwa, a potém do zwątpienia łatwo udzielającego się ogółowi, tu nie mają najmniejszéj wagi. Żaden naród na świecie nie jest mniéj zdolny do wszelkiéj refleksyi filozoficznéj jak amerykanie. Tu każdy więcéj żyje życiem czynów, niż myśli, więc zajęty handlem, przemysłem, rolą i t. p., o racye religijności się nie pyta. Przychodzi niedziela, amerykanin idzie więc do kościoła, bo tak chce zwyczaj; czyta pobożną książkę, bo tak chce zwyczaj; siedzi w domu, bo wszyscy siedzą w domach: kto go tam wié jednak, czy w téj całéj religijności nie masz więcéj rutyny i mechanicznego przyzwyczajenia niż prawdziwego uczucia.
Z drugiéj strony mnóstwo sekt i emulacya między niemi, walka z potężniejącym coraz katolicyzmem, zabarwia cokolwiek owe uczucia religijne polityką, która bądź co bądź, jeżeli jest bodźcem, to jest bodźcem czysto światowym. Wyznawcy danéj sekty starają się ją podtrzymać i rozszerzyć, muszą więc dawać z siebie przykład. Stronnictwo zawsze przywiązuje do siebie, a wskutek poplątania interesów ogólnych z osobistemi, rodzi stronników, którzy tyloma już węzłami są z niém spojeni, że odłączyć się ani chcą, ani mogą, choćby dla głównéj zasady byli chłodni.
Natomiast każdy amerykanin ową wolność religijną uważa za perłę konstytucyi Stanów Zjednoczonych, a chcąc tę wolność zamanifestować, musi spełniać gorliwie wszelkie obrządki sekty, do któréj należy.
Pierwszy jednak przytoczony przezemnie wzgląd jest najważniejszy. Busines nie pozwala rozstrzygać transcendentalnych kwestyi, zatém nikt ich nie rozstrzyga, i sprawy religijne idą tak, jak każe zwyczaj i pamięć ojców.
Na tém zakończę ten pobieżny rys o Ameryce i amerykanach w ogólności, o New-Yorku zaś w szczególności. Do wielu kwestyi w nim poruszonych przyjdzie mi jeszcze nieraz powrócić. Tu tylko nadmienię, że jakkolwiek wytknąłem wiele ujemnych stron tego społeczeństwa, jednakże o przyszłości jego wcale wątpić nie należy. Posiada ono jeden potężny warunek, oto: wszelką możność rozwoju; młode jest przytém, dzielne, energiczne nad wszelki wyraz. Wady swoje rozumie i stara się je poprawić, a ponieważ odważne jest, probuje więc wszelkich środków i sposobów. Wiele z tych środków okaże się zapewne błędnemi, ale przed próbą nikt się tu nie cofnie. Postęp nie czeka tu na zmiłowanie Boże i na to, żeby w innych krajach poszli ludzie o sto mil daléj. Nikt tu nie woła na Francyą, Anglią i Niemcy: hej tam chłopyszku czekaj, sprobuję i ja. Tu probują naprzód wszystkiego. Ślepy i spróchniały konserwatyzm, który na widok lada czego, na widok dajmy na to nowo wynalezionych przez panią Ćwierciakiewicz naleśników, kiwa gdzieindziéj głową i mówi: „Mój Boże, za moich czasów nie jadaliśmy naleśników, a jednak“ i t. p., taki konserwatyzm, powtarzam, miałki i drobnostkowy, nie siedzi w kształcie klina w większości głów amerykańskich, dlatego głowy te myślą i obmyślą zapewne dla siebie to, co im się będzie zdawało najlepszém.
W następnym liście przejdę wprost do skreślenia wrażeń moich z podróży koleją dwóch Oceanów.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.