Listy z podróży po Ameryce/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Listy z podróży po Ameryce
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie trzecie
Data wyd. 1884
Druk S. Niemiera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Całe Listy z podróży
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

w półtoréj godziny po wyjeździe z Calais, kończy się wreszcie prawdziwa męka podróżnika. Owe krótkie bałwany, którym osobiście życzę żeby nigdy nie wyjrzały z dna morskiego, przestają wreszcie wstrząsać mózgiem jak ziarnkiem grochu w grzechotce, na widnokręgu zaś poczyna się rysować Douvres.
Gdym wjeżdżał do portu, było chmurno, dżdżysto, mglisto, posępnie; słowem taki czas, w jakim najlepiéj jest położyć się spać. Port był stosunkowo pusty, widok zaś pobrzeży przeraźliwy. Białe, wysokie na kilkaset stóp ściany, prostopadle sterczące z morza, wyglądają na tle czarnéj wody, jak żałobny szlak na całunie. Istny krajobraz z piekła Danta. Widnokrąg posępny, huk morza, jednostajne skrzypienie okrętu, żałosny jęk mew: wszystko to przeraża, uciska i sprawia, że przedsiębierczy wędrowiec zaczyna tęsknić za domem, za swoim kominkiem, za biurkiem, za atramentem, bibułą, wieczorkami u znajomych, herbatką, plotkami, grami towarzyskiemi, za Kuryerem Warszawskim lub Codziennym, do łóżka, słowem: za całém tém życiem zwyczajném, codzienném, a lojalném, w którém wodę warzył, bicz kręcił z piasku, pamięć dni regulował według tego, co było na zupę, ale miał własny szlafrok, pantofle, parasol i opinią statecznego człowieka między matkami, którym dojadło panieństwo córek.
I gdyby jeszcze nie dészcz, który tnie jakby rózgami, możnaby przynajmniéj dostroić się do złowrogiego majestatu widoku, otworzyć narozcież duszę tragicznym wrażeniom, uznać się samemu jakąś wyjątkowo dziką naturą, jakimś bohatérem z opery, postawić marsa, zaśpiewać: „niech ryczą spienione fale!“ i myśléć sobie w duszy: „chciałbym żeby mnie teraz moi znajomi widzieli.“ Człowiek byłby przynajmniéj na wysokości położenia. Ale śpiewać: „niech ryczą spienione fale“ w kaloszach i pod parasolem, to już chyba żadną miarą nie idzie. Wprawdzie, kiedy u nas w Dolinie Szwajcarskiéj grają marsza żuawów, nasi kantorowicze, aplikanci, a nawet stateczni ojcowie rodzin, przejmują się nim tak dalece, że naraz poczynają nadzwyczaj wojowniczo maszerować, spoglądając przytém na wystraszone ich walecznością gąski tak złowrogo, jakby chcieli mówić: „dałbym ja wam!“ ale ja z trudnością przejmuję się sytuacyą. Nie byłem nigdy dość wrażliwy.
Nie pozostawało mi zatém nic innego, jak zejść do kajuty i czekać aż przybijemy. W kajucie zastałem już moich towarzyszów podróży. Jeden z nich obywatel wiejski, począł oddawać się rozmyślaniom o swojém gospodarstwie. „Ciekawym czy tam Fikalski (zapewne ekonom) wysłał dziś ludzi do orki“ — rzekł tak, jakby mnie o to chciał się pytać. Mnie jednak to mało obchodziło, czy Fikalski wysłał ludzi do orki; wolałem więc pójść do okienka i wyglądać na fale, które czasem zalewały je zupełnie.
Nie daléj może, jak o sto kroków od naszego statku, dostrzegłem dwa maszty rozbitego okrętu, huśtane falą i sterczące z wody ku niebu. Nad owemi masztami unosiły się korowody ptastwa, tłukącego z krzykiem i piskiem fale. Odłamy desek, szczątki belek i beczek unosiły się na około, to niknąc pod wodą, to ukazując się znowu. Zaciekawiony, pytałem coby to był za statek; że zaś nikt nie umiał mnie objaśnić, musiałem więc znowu wyjść na pokład, aby dowiedzieć się od majtków.
Na pokładzie znalazłem młodego miczmana, który stał i gwizdał, otulony w gumowy płaszcz, patrząc na fale i polując na równowagę, którą, mimo iż wpływaliśmy do portu, trudno było utrzymać. Młody miczman dał mi wszelkie żądane objaśnienia, gadał nawet trzy razy więcéj niż przecięciowy człowiek zwykł to czynić, a nieskończenie razy więcéj niż sternik, który kręcił zasępiony swoje koło, poruszając przytém ciągle szczękami, jak gdyby należał do przeżuwających: poprostu gryzł tytuń. Owóż dowiedziałem się, że zatopiony okręt był statkiem angielskim, który w biały dzień został przebity przez pruski statek Frankonia. Blizko trzydziestu ludzi zatonęło w tym wypadku; okręt zaś odrazu poszedł na dno, jak ołowiana kula. Kapitan Frankonii oddany został pod sąd.
— Ja, gdybym był sprawiedliwością — mówił do mnie miczman — kazałbym go powiesić, choćby dlatego, że to prusak.
— Ależ, szanowny panie, jeśli to jest przestępstwem — odpowiedziałem francuzowi — to z tego nie można się poprawić.
— Właśnie téż kazałbym go powiesić, jako niepoprawnego przestępcę — odpowiedziała mi przez usta francuza sprawiedliwość.
Tymczasem wpłynęliśmy do portu. Z bulwarku spuszczono na burtę statku mostek, poczém ci, którzy stali na brzegu poczęli giestykulować i wrzeszczeć przeraźliwiéj. Wszczął się chaos i zamieszanie. Majtkowie klęli wyrzucając z głębi statku kufry i pakunki; kufry trzeszczały, podróżni tłoczyli się na mostku, statek sapał i świszczał; zdaleka odpowiadała mu lokomotywa, jakby chciała mówić: jak się masz, mój chłopcze? dziwi mnie, żeś gdzie karku nie skręcił. Na bulwarku małe chłopaki kopali się nogami i pokazywali sobie języki.
W tych warunkach wysiedliśmy na ląd. Jeden z bijących się chłopaków porzucił natychmiast blizką już zwycięztwa walkę i ofiarował mi się z pomocą w przeniesieniu kuferka do wagonu, a gdym oświadczył mu, że sam go zaniosę, wyraził życzenie, aby Bóg przeklął moją duszę (Goddam your soul!) i oddalił się pokazując mi pięść. Poczém wsiedliśmy do wagonu i ruszyli wprost do Londynu. Jako człowiek przesiąknięty miłością wszystkiego co swojskie, uwielbiam nietylko nasze koleje żelazne, ale zarazem wszystkie wypadki, jakie im się zdarzają: począwszy od warszawsko-wiedeńskiego pękania szyn a skończywszy na romantyczności, z jaką przewracają się do góry nogami, lub spóźniają na czas, pociągi kolei petersburskiéj. Mimo całego jednak uwielbienia, tak dla powyższych zdarzeń, jak i dla terespolskiego truchta, muszę oddać sprawiedliwość kolejom angielskim, że pod względem szybkości przewyższają wszystkie inne na świecie.
Szybkość ta rzeczywiście jest zadziwiająca. Nie robiłem wprawdzie prób, jakie robił jeden z naszych starterów wyścigowych, gdy wysadziwszy laskę przez okno, słyszał wyraźnie odgłos: trrrr! jaki wydawała taż laska uderzając o słupy telegraficzne; niemniej jednak pomyślałem sobie, że gdyby naszym wagonom przyszło galopować podobnie, zaraz na pierwszéj stacyi zziajałyby się tak dalece, że trzebaby je koniecznie do stajni odprowadzić. Zresztą nie wiem czy ten obyczaj szybkiego jeżdżenia jest lepszy. Bo, że tam czasem u nas zawiadowca nie puści pociągu, dopóki człowiek wysłany po wiśnie dla jego narzeczonéj nie wróci z wiśniami, lub że inny jaki zawiadowca ze stacyi prowincyonalnéj woła za odchodzącym już pociągiem: „stój! bo pan Piegłasiewicz nadjeżdża,“ toćże to wygodniej dla wszystkich. Ma to charakter taki sobie familijny, którego nie powinniśmy się pozbywać, zwłaszcza jak jeden z naszych najgłębszych publicystów zrobił zadziwiające odkrycie, że nasze wszystkie instytucje wyszły z rozszerzonego pojęcia rodziny, i że, co za tém idzie „w niebie jest daleko chłodniej niż w piekle.“
Ale tymczasem pociąg leciał jak na skrzydłach. Zbliżyłem się do okna wagonu. Jestem tedy w Anglii, w tym kraju tak odmiennym pod każdym względem od naszego, a nawet od wszystkich krajów stałego lądu; w tym kraju nieprawdopodobieństw, gdzie np. arystokracya ma rozum, porządek publiczny sympatyą, parlamentaryzm nie jest pochyłem drzewem, na które wszystkie kozy skaczą; dobro społeczne nie frazesem dziennikarskiém, a czas wrogiem, którego się zabija.
Dziwny kraj, zaiste. Kobiéta niéma tu żadnych praw, a korzysta ze wszystkich; postęp pędzi naprzód tak szybko, jak miejscowe lokomotywy, ale przybrany w średniowieczny kostium: habeas corpus nie tłómaczy się z łaciny, „a głupiemu radość!“
Ale to dopiéro jedna strona obrazu, strona polityczna, strona lepsza. Daleki jestem od tego, abym i pod względem racyonalnym miał uważać Anglią za niedościgniony ideał. Pod tym względem w Belgii jest lepiéj, we Francyi lepiéj, w Prusach lepiéj i u nas lepiéj. Warunki, w jakich istnieje własność ziemska, walka między kapitałem i pracą, proletaryat, głód i ciemnota, niby chmura nad przyszłością tego kraju: są to rzeczy tak znane, że nie potrzebuję się o nich rozpisywać.
Na szczęście jednak, ludzie mają tu rozum, i zamiast kłaść się kamieniem w poprzek prądom społecznym, starają się je opanować i uregulować ich brzegi. Nic dziwnego, że potém fale, które mogły kraj zalać, obracają koła młynów i tartaków. Tak było przynajmniéj od dawnego czasu aż do dziś dnia.
Ale wracam do mojéj podróży. Nie będę się starał opisywać Anglii ani pod względem społecznym, ani politycznym, ani obyczajowym. Celem mojéj wycieczki była Ameryka: uwagi więc moje o Anglii, przez którą tylko przejechałem, mają wartość notatek spisywanych w wagonie. Zresztą czytelnicy nasi mają dość wiadomości o Anglii. Piękne listy zatytułowane: „Wieczory nad Tamizą“ i piękne korrespondencye Sewera, wyczerpują stronę obyczajową zupełnie zadawalniająco, rozmaite zaś „własne korrespondencye, które tém słuszniéj nazywają się „własnemi,“ bo się własnemi rękoma na miejscu robią; dają wierny obraz stanu politycznego tego kraju, nie mówiąc już o tém, że są nader interesującemi objawami jasnowidzenia.
Nakoniec Anglia pod żadnym względem nie jest dla nas obca. Należy oddać sprawiedliwość pewnéj naszéj klasie społecznéj, że wszystko, co tylko Anglia ma najlepszego i najzbawienniejszego, stara się u nas wprowadzić i zaszczepić: mamy angielskie wyścigi, angielskie faworyty, angielskiego krokieta, angielskie paletoty, angielskie nudy, angielskie kołnierzyki i angielskie „natives,“ po spożyciu kilku tuzinów których, pewien znany nasz lord mawia, że taki jest, jakby się dopiero na świat narodził. Ale on i bez tego jest taki, jakby się dopiéro na świat narodził.
Znowu jednak odszedłem od rzeczy. Owóż, siedząc w oknie wagonu, przypatrywałem się ciekawie krajobrazowi. Miasta, miasteczka, farmy i parki, migały przed memi oczyma. Krajobraz wiejski podobny tu jest do belgijskiego, tylko domki farmerów schludniejsze, na łąkach zaś mieniących się nader świetną zielonością, pasą się liczne stada owiec. Zresztą wszystko pod linię i miarę, wszystko trochę sztywne, ale pełne oryginalności. Wszędzie spokój, nad wesołemi widokami wiejskiemi rozciąga się chmurne niebo, na krańcach zaś horyzontu, nad malowniczemi grupami drzew szarzeje mgła.
Gdyśmy zbliżali się do Londynu, był zachód słońca. Nad miastem unosiło się jedno morze dymów, pod którém rozciągało się drugie morze dachów, kominów i wież kościelnych; które wreszcie, nieogarnione wzrokiem, zlewały się w dali z sinawemi chmurami zachodu. Nim przybyliśmy na stacyą było ciemno, udaliśmy się więc do hotelu z zamiarem niewychodzenia tego wieczora nigdzie, co jak dla mnie, jadącego bez odpoczynku wprost z Warszawy, było prawie koniecznością. Hotel nasz nazywał się Charing Cross. Jestto gmach mało co mniejszy od naszych powiatowych miasteczek, a z pewnością ruchliwszy. Nie umiejąc po angielsku, poprosiliśmy na migi o numer. Kazano nam wejść, a raczéj wsadzono nas, wraz z naszemi kuframi, do jakiegoś małego pokoiku i pojechaliśmy wraz z owym pokoikiem, czyli elewatorem, jak tu nazywają, w górę, nie wiem już na które piętro; następnie znaleźliśmy się na korytarzu, a następnie w pokoju, który przeznaczono nam na mieszkanie. Wkrótce wszedł jakiś ospowaty gentleman, i począł coś do nas mówić, pocierając sobie kolano. Odpowiedziałem mu: „all right!“ czego nauczyłem się od pewnego warszawskiego literata, który wprawdzie nie umié więcéj po angielsku, ale którego akcent podziwiają roznosiciele i cały skład redakcyi, do któréj należy. Pomyślałem sobie przytém, że gdyby w szkołach, uczono mnie w swoim czasie, zamiast mnóstwa innych rzeczy, choć trochę angielskiego, moja edukacya byłaby o wiele zupełniejszą. Mój Boże! pamiętam, jak w drugiéj czy trzeciej klasie ucząc się zoologii, powtarzałem po całych godzinach podniesionym płaczliwym głosem: „jedne są ogoniaste, drugie ogonów nie mają; jedne są ogoniaste, drugie ogonów nie mają. Teraz zapomniałem, które są ogoniaste, które ogonów nie mają, a nie umiem powiedzieć kelnerowi żeby mi dał wody do umycia; chociaż po trzechdniowéj jeździe koleją, jestem czarny jak dusza wydawcy, który literatowi nie podwyższył nigdy honoraryów.
Z tego wszystkiego zaś ta głęboka nauka dla moich współobywateli wypływa, aby po wyuczeniu przedewszystkiem dokładnie rodowitego języka, uczyli dzieci swoje i innych. Dziś posiadać znajomość: kilka języków, jestto mieć chleb w ręku. Można być wprawdzie „naszym znanym i powszechnie czczonym“ nie umiejąc żadnego; ale w interesie własnym, lepiéj jest umieć jak najwięcéj; témbardziéj, że wielu z moich współbraci, doszedłszy do wieku dojrzałego, obiera sobie za mieszkanie takie kraje o których za lat dziecinnych, nawet w geografiach nie czytali.
Postanowiłem tedy, że jak najprędzéj kupię sobie metodę Ollendorfa, i z prawdziwie budującą cierpliwością będę tłómaczył wszystkie mądre zdania, napełniające rzeczoną książkę; owe takie głębokie pytania, jak np.: „czy cudzoziemiec zjadł siano sąsiada, materac majtka i guziki ogrodnika?“ że przejdę cały ten czyściec nonsensów, byle jak najprędzéj nauczyć się tyle angielszczyzny, żeby choć cośkolwiek więcéj umiéć od naszych starterów wyścigowych. Tymczasem kelner hotelowy z prawdziwą angielską flegmą, począł sobie pocierać drugie kolano, nie przestając powolnym głosem i przeciągłym akcentem nadwerężać i tak nadwerężonéj już mojéj cierpliwości. Odwróciłem się do okna, przez które widać było w półzmroku wieżę westminsterską i począłem nucić: „Mów, o Eurydyko! czyli wierną będziesz!“
— Czego chce ten bawół? — spytał mój towarzysz.
— Powiada, że nie wyjdzie, póki mu pan co na ból w kolanach nie poradzisz.
Bawołowi jednak sprzykrzyło się widocznie mówić i wyszedł, rzuciwszy na nas pogardliwe spojrzenia. W ogóle zauważyłem, że anglicy odznaczają się daleko mniejszą uprzejmością dla cudzoziemców niż francuzi. Kiedyśmy na drugi dzień, mając już przewodnika, kupowali gumowe płaszcze na podróż Oceanem, w sklepie zastaliśmy dwóch sprzedających gentlemanów, ale dwóch pijanych: jeden sprzedawał nam płaszcze, drugi, zasunąwszy na tył głowy kapelusz i oparłszy się plecami o towary, lżył nas półgłosem spluwając przytém z nadzwyczajną wprawą na wszystkie strony.
Dzień następny poświęciłem na obejrzenie Londynu, o ile olbrzymie to miasto można obejrzeć, nie mieszkając w niém z pół roku. Zwiedziłem Westminster, gdzie widziałem adwokatów i sędziów w długich białych perukach, przechadzających się pod gotyckiemi krużgankami i pokrzepiających dżinem wyczerpane wymiarem sprawiedliwości siły; zwiedziłem British Museum, gdzie znów widziałem przynajmniéj połowę greckiego akropolu, przeniesioną w kieszeniach turystów; ogród zoologiczny; kościół św. Pawła i inne pamiątkowe gmachy. Powierzchowność miasta posępna; ani się może porównać ze złotym Paryżem. Domy tu wązkie i niezbyt wysokie, budowane z czerwonéj lub surowéj cegły, którą potém kopci dym, obmywa deszcz, co razem nadaje jéj wszelkie pozory brudu. Place za to wspaniałe i obszerne. Wszędzie mnóstwo posągów Nelsona i Wellingtona, lwy pilnujące posągów — i na rogach policmeni spokojni i nieruchomi także, jak kamienne posągi. Miasto ruchliwe: miliony ludu na ulicach; fiakry, jednokonne keby, karety, omnibusy, ciągną się nieprzerwanym łańcuchem po wszystkich większych ulicach. Około południa udaliśmy się do Hydeparku. Tu tysiące kobiet i mężczyzn na koniach i mnóstwo odkrytych powozów. Twarze mężczyzn po większéj części brzydkie, długie, o wyblakłych oczach; rzadko gdzie błękitna krew normandzka ujawnia się w regularnych rysach twarzy, pięknych niebieskich oczach i jasnych włosach; kobiety jednak po największéj części piękne: a raczéj wszystkie piękne, ale te tylko, które teraz oto harcują na folblutach po szerokich i długich alejach parku. Twarze niektórych, to prawdziwe pomysły poetyczne: poprostu twarze to anielskie, jasne, spokojne, pogodne. Podobne, a raczéj podobnie idealne, widziałem tylko w rysunkach Grottgera. Trudno mi wypowiedziéć, do jakiego stopnia dochodzi tu tak zwana delikatność rysów. Zdaje się, że te pieszczone dziewczyny arystokratyczne nie z krwi i ciała się składają, ale z mieszaniny promieni słonecznych, mgły, blasków jutrzenki i duszy. Zdaje się, że tylko chwilowo zstąpiły na ziemię, aby poigrać wśród zieloności, a potém rozwiną skrzydła i ulecą jak ptaki — jak mewy, za słońcem. Nigdy troska powszednia; nigdy znój, nigdy zwykła ziemska niedola nie zachmurzyły żadnéj z tych jasnych twarzy. Praca dla nich ma znaczenie zabawy; otacza je przepych, życie wykwintne, ogładzone, wysokie, jak gdyby zawsze świąteczne. Te panny wszystkie zapewne są dobre — ależ bo i nie mogą być inne; nie zetknęły się ze złem: zaledwie słyszały o niém. Są to kwiaty rodzaju ludzkiego: kwitną — oto wszystko. To ich cel — i zasługa aż do chwili zamążpójścia. Potém wydają na świat dzieci, co jest także zasługą i w ogóle, jak mówią ludzie znający angielskie społeczeństwo: są dobremi żonami i matkami, co jeszcze jest zasługą; potém umierają i oczywiście idą do nieba, co już nie jest zasługą, ale nagrodą — i co im łatwiéj przychodzi, bo w życiu prawie nie znały pokus i złego.
Możnaby nawet powiedziéć, że urodziły się po to, żeby za życia żyć szczęśliwie, a po śmierci otrzymać zbawienie. W swoim czasie Kalwin nie bez pewnéj logiki powiedział, że ludzie przychodzący na świat, są z góry wybrani lub potępieni.
Widzieliśmy wybranki, ale i potępionych niedaleko szukać. W tym samym Hyde-Parku stoi oparty o baryerę jeden z wolnych obywateli Zjednoczonych królestw. Przypatrzmy mu się: obywatel ten ma lat szesnaście, dziury na łokciach, czoło idyoty, spróchniałe zęby i wystrzępione majtki. Ma także jakiś surdut jakiegoś koloru, ale niema za to koszuli.
— Gdzie twój ojciec? — pyta nasz przewodnik.
— W Botany Bay.
— A matka?
— Matka robi pudełka.
— A siostry?
— Ma ich trzy, robią także pudełka; ma także dwóch braci po lat ośm, którzy robią pudełka, i jednego lat trzech, który pomaga je kleić.
W Anglii całe setki i tysiące ludzi żyją z téj pracy, a raczéj głód mrą z téj pracy.
Otóż i nasz potępiony! Matka jego chora, bo wszyscy, którzy dłużéj robią pudełka, chorują; ojciec jego był zamiataczem ulicy, ale raz aresztowali go i wywieźli. Chłopak nie umié czytać i pisać, klnie za to nadzwyczaj wprawnie. Widać także, że trochę i pije, bo jak zimno, to dżin rozgrzewa.
— Czy umie téż pacierz?
— Co? — pyta zdziwiony otworzywszy usta.
On tego nie umié, on umié robić pudełka, a to nie jego rzemiosło.
— A jeść ma ochotę?
— Ma, ale nie ma pieniędzy, a ukraść się boi. „Ale choćbyś się nie bał, to nie zrobiłbyś tego, bo to jest źle?“
— Jużci źle, bo jak policya złapie, to trzeba do więzienia.
— To dla niego przyczyna: inaczéjby kradł. — A sumienie, chłopcze?
— Co to jest? czy to się jé, czy to się pije?
— Czego od niego chcą? On przecie tu stoi spokojnie i nikomu nie zawadza.
Oto mały obrazek. Ach! ten wolny obywatel Zjednoczonych królestw nie umié czytać, pisać, nie umié pacierza, nie wié co jest Bóg; myśli, że sumienie się jada albo pije; nie słyszał o cnocie, nie ma co jeść, pić i gdzie mieszkać, umie zaś robić pudełka. Tymczasem nędza mówi do niego: zabij, głód: ukradnij, chłód, upij się. Oto jego nauczyciele: innych niema. Czy ich posłucha? Tak: jak tylko przestanie się bać policyi.
Ale co téż ja mówię! Ten wolny obywatel Zjednoczonych królestw ma przecież rozmaite prawa, z których może korzystać: habeas corpus; ma prawo głosowania; pełnomocnik jego będzie w swoim czasie przemawiał w Izbie gmin. Co téż ja mówię! Ten wolny obywatel jest nawet bogaty. A oto i ten Hyde-Park, to przecież własność publiczna, zatém własność i jego; a British Museum? a pałac kryształowy, a place, ogrody, gmachy publiczne? To wszystko jego. A przytém on jest anglikiem; do niego należą: Indye, Australia, Kanada; on ma wojsko, flotę: to potentat prawdziwy. Ale czegóż tak drżysz na całém ciele, potentacie? Aha! on jest naczczo od onegdaj. Masz oto szylinga, biédaku: kup sobie co jeść.
Chłopak wytrzeszcza oczy. Szylinga? ależ on nigdy nie miał razem tyle pieniędzy. Szylinga? Potentat ogląda go z niedowierzaniem na wszystkie strony, następnie wydaje rodzaj radosnego wycia; chowa pieniądz do kieszeni, z któréj mu go żaden złodziéj nie ukradnie, bo tą kieszenią są jego usta, i ucieka niepodziękowawszy nawet za datek.
A jednak ma Indye, Kanadę, Australią, pałace, ogrody! Straszne społeczne zagadnienie.
Ale, tymczasem, bije godzina pierwsza. W parku robi się pusto, a w końcu zupełnie pusto. Czas wracać do domu. Mamy przed sobą odległość kilku mil angielskich, mały to jednak kłopot, bo z pomocą kolei podziemnych, przebywa się przestrzeń w kilka minut. Czém dla Paryża są omnibusy, jeżdżące na wszystkie i we wszystkie strony, tém dla Londynu podziemne koleje żelazne. Rozchodzą się pod całém miastem; biegną pod domami, pod ulicami, pod Tamizą. Przychodzimy nad jakąś obszerną jamę w kamienicy, w któréj to jamie widać schody wiodące na dół; kupujemy bilety i zszedłszy kilkadziesiąt stopni, znajdujemy się na obszernej stacyi kolei żelaznéj. Jedna lokomotywa odchodzi, druga, ta, która ma nas zabrać, właśnie się zbliża. Bilety nie kosztują nawet dziesięciu naszych groszy, ale mimo tak małéj ceny, kupiliśmy umyślnie do klassy trzeciéj, czy téż drugiéj, aby przypatrzyć się ludowi. Wsiadamy.
W wagonie dość zresztą nędznym i odrapanym, tłok. Tuż obok nas, młoda irlandka, o rysach twarzy łagodnych i pięknych, karmi piersią młodego fenianina, który wierzga nogami, od czasu zaś do czasu przestaje ssać, spogląda na obecnych; następnie krzywi się, zamyka oczy, otwiera usta, i przyszykowawszy się w ten sposób, poczyna wrzeszczeć. Naprzeciw nas, jakiś staruszek obiera pomarańcze z pomocą jednego, ale bardzo drogiego i pięknéj zielonéj barwy zęba; przytém sapie tak, że obecni sądzą, iż przechodzi druga lokomotywa. Daléj robotnicy w niebieskich bluzach, wracający widocznie od roboty, palą fajki, lub dla rozrywki, zakładają jeden drugiemu nogi na kolana. Mdłe światełka lamp oświecają całą scenę. Pociąg biegnie jak szalony; lokomotywa huczy, jako zwyczajnie w podziemiu. Powietrze jest duszne, napełnione wonią węgla i siarki: zaczyna nam braknąć oddechu. Przelatujemy jak wicher od stacyi do stacyi: jedni wysiadają, drudzy wsiadają. Nie wiem gdzie jesteśmy i gdzie wysiąść należy. Przez chwilę w szybach wagonu mignęło światło dzienne, potém znów ciemno i coraz duszniéj, nakoniec lokomotywa staje, wysiadamy i znów oddycham pełną piersią: jesteśmy na ulicy wśród białego dnia, sklepów, powozów, natłoku ludzi i deszczu.
Na ulicy spotykamy mnóstwo kobiet, często bardzo młodych i ładnych. Chodzą same bez opieki a raczéj pod opieką praw i wszystkich pięści i lasek W. Brytanii. Żaden Don Juan nie zbliża się tu do idącéj samotnie dziewczyny, i nie mówi jéj, jak się to praktykuje w pewném znaném mi mieście: „Jakto, pani? tak piękna, tak młoda i sama? Dzień dobry aniołku?“ Pierwszy lepszy gentleman spotkawszy takiego Don Juana w roli czynnéj, wbiłby mu kapelusz na głowę aż po szyję; połamałby żebra, popodbijał starannie oczy, i następnie oddał w ręce policmana. Kobiéta zaczepiona nie potrzebuje tu zresztą innéj obrony jak policyanta. Spokojny ten człowiek, dotyka wówczas złowrogą laseczką ramienia awanturnika i w imieniu Jéj Królewskiéj Mości wiedzie go do kozy, sąd zaś, za jedno nic, za jeden mały komplemencik, bardzo wreszcie uprzejmy, skazuje go czasem i na pół roku więzienia.
W skutek tego anglik i w ogóle W. brytańczyk nie zaczepia nigdy kobiéty. Jeśli zdarzają się podobne zajścia, zawsze to będzie jakiś cudzoziemiec, często francuz, a często i mój rodak, w którym uprzejmość dla dam stała się już tak dalece drugą naturą, że nie zraża się żadnemi niebezpieczeństwami. Co większa: to coby żadną miarą nie uszło Don Juanowi miejscowemu, uchodzi często przedsiębierczemu dziecięciu Północy. „Pani — mówi jeden z nich językiem sewilskiego cygana, o którym może czytał w „Wędrowcu:“ — wdzięki twe to dla mnie śmierć, ale gdy ujrzę koniec twéj nóżki wracam do życia.“ „Jestem cudzoziemcem — mówi drugi — wiem, że w ten sposób nie zabiera się znajomości, ale nie mam innego sposobu; natomiast rzeknij pani słowo, a zrobię rewolucyę i ogłoszę cię królową.“ Czasem się udaje, a czasem robi się z tego awantura, ale rycerski nadsekwańczyk lub nadwiślanin nie lęka się pięści, wie zaś, że sądy dla cudzoziemca są względne.
Kobiety tutejsze stanowią lepszą i jaśniejszą stronę krajowego medalu. Mają wiele spokoju i pogody duszy, która odbija się w ich twarzach. Za to jeśli znajduje się która brzydka, to już tak brzydka, że na widok jéj można zdziczeć.
Podczas gdy przewodnik nasz czyni powyższe obyczajowe spostrzeżenia, zbliżyliśmy się do naszego hotelu. Tuż przed jego bramą dwóch gentlemanów, jeden przekupień pomarańcz, drugi woźnica bili się na kułaki. Jestto widok nader pospolity na ulicach Londynu. Bijących otaczała gromadka ludzi. Niektórzy z widzów trzymali ich surduty i dodawali im zachęty stojący za kołem widzów policyant, wspinał się na palce patrząc przez głowy, czy obywatele rozpłaszczają sobie nosy legalnie, zresztą nie mieszał się do niczego. Walki podobne mają swój regulamin, nad którym czuwają wszyscy obecni. Każdemu z walczących chodzi o to, aby pięścią uderzyć w oko przeciwnika i podbić takowe, a następnie podbić i drugie. Ciosy w nos i w usta są również i dowolne i cenione. Jeżeli jednak jeden z walczących zawoła: „enough!“ (enof — dosyć), uznaje się tém samém za zwyciężonego; zwycięzca zaś odpowiada: „all right!“ i natychmiast przestaje bić ofiarę. Gdy tego nie uczyni, wszyscy rzucają się na niego i tłuką co wlezie, policman zaś kładzie laskę na jego ramieniu.
Zwykle jednak po „enough“ następuje natychmiast: „all right,“ poczem przeciwnicy rozchodzą się bez gniewu, widzowie zaś winszują najpiękniéjszych ciosów, tak temu który je zadał, jak i temu który je otrzymał. Zwłaszcza złamanie szczęki lub przetrącenie nosa, wywołuje liczne powinszowania. Jeżeli przeciwnicy są równéj siły i zręczności, a walka się przedłuża, wówczas w kole widzów powstają zakłady i cała scena przybiera nadzwyczaj interesujący, oczywiście tylko dla anglików, charakter. Najczęściéj w takich walkach zwycięzcami są irlandczycy, którzy w ten sposób wynagradzają sobie krzywdy polityczne.
W hotelu zapakowaliśmy rzeczy, czekała nas bowiem nocą podróż do Liwerpoolu; poczém zapłaciwszy rachunek i przekonawszy się, że niepotrzebnie dla oszczędności jadaliśmy nie w hotelu, ale na mieście, w hotelu bowiem płaci się za wszystko razem, wyszliśmy znowu na ulicę. Nie pamiętam na któréj już z ulic, uwagę moją zwrócił żółto pomalowany dom, otoczony ogrodem, z zielonemi żaluzyami w oknach. Pamiętam, że była to jakaś ustronna ulica; na chodnikach było pusto; w ogrodzie świegotały wróble, z domu dochodziły łagodne śpiewy kobiece, nad domem zaś i ogrodem unosił się dziwny spokój.
— Co to za dom? — spytałem. — To przytułek dla zbłąkanych dziewcząt pragnących wrócić na drogę cnoty. Ach! instytucya anielska; instytucya tego rodzaju, że nawet temu, kto zwątpił o ludzkości, przychodzi w nią uwierzyć napowrót. W dziewczętach już upadłych budzi się czasem sumienie; czasem tęsknota za życiem czystém, za pracą, za obowiązkiem: za owemi chwilami, w których jako dzieci czyste i niepokalane marzyły o innéj, dalekiéj od sromoty przyszłości. Tęsknota ta, tak opanowywa dziewczynę, że pragnęłaby zerwać z hańbą, ze wstydem, z występkiem. Oto noc jasna i księżycowa na niebie. Dziewczyna staje w oknie wpatruje się w niebo gwiaździste: wszędy spokój, cisza; dobry Bóg zdaje się uśmiechać do niéj; w ciemnych błękitach widzi niby jakąś rękę wzywającą ją do siebie; słyszy głos: wróć biedne dziecię do mnie, pod skrzydła pokoju i życia pełnego ciszy. Więc oczy dziewczyny brzękną łzami: kolana drżą pod nią; wreszcie pada na nie i poczyna się modlić. Postanowiła się poprawić — i czy się poprawi, myślicie? Oto pójdzie jakby pod stromą górę, któréj grunt jest ruchomy; zakrwawi ręce i nogi drapiąc się pod nią, ale co wejdzie kilka kroków, ziemia usuwa się jéj z pod nóg i dziewczyna spada jeszcze głębiéj; probuje znowu, i stacza jeszcze głębiéj, aż wreszcie zostaje na dnie z poczuciem własnéj bezsilności i rozpaczy w duszy.
Czasem znów zdarza się, że dziewczyna jeszcze cnotliwa opiera się i woła ratunku, żeby nie wpaść w otchłań występku, ale głód ciągnie ją za jedną rękę, chłód za drugą, przemoc socyalna popycha ją z tyłu, i czy sądzicie, że dziewczyna oprze się téj piekielnéj trójcy? Co z sobą zrobi, gdzie się podzieje, gdzie dla niéj ucieczka i obrona? Nigdzie, z wyjątkiem Anglii. Chwała na wysokościach Panu, a na ziemi pokój ludziom dobréj woli! — mówi psalmista. O! chwała dobréj woli: dziewczyna uratowana, bo oto ustroń spokojna, ogród zielony i „Żółty dom.“
Wśród ciemnéj, zimnéj i dżdżystéj nocy, wychudzona ręka targa gorączkowo za dzwonek w bramie „Żółtego domu.“ Z za bramy nie odpowiada groźne warczenie psa ani gniewliwe: Kto tam? stróża nocnego. Drzwi otwierają się cicho, widać ciemny korytarz: jakaś ciepła, łagodna dłoń bierze zziębniętą rękę nieszczęśliwéj i prowadzi ją za sobą. Nikt jéj się nie pyta, co za jedna? zkąd przyszła? jaka jéj dola poprzednia? jakie występki? Po chwili znajduje się w małym schludnym pokoiku. Czyste, biało zasłane łóżko; na stole dymi ciepły posiłek, pali się lampa, leży biblia, nad łóżkiem zaś głowa Chrystusa, w jasnéj gloryi, patrzy na nią słodko, łagodnie, zachęcająco.
Dziewczyna rzuca się na jadło. Jéj się przedewszystkiem chciało jeść; potém chodzi niespokojnie po pokoiku. Nie umié zebrać myśli; nie wié co się z nią stało: boi się czy nie dostała pomieszania zmysłów.
Tymczasem zwolna otwierają się drzwi: wchodzi jakiś gentleman staruszek o twarzy dobrotliwéj, ojcowskiéj, wzbudzającéj ufność. Staruszek wchodzi ot tak, jakby przyszedł do znajomój, i mówi:
— Dobry wieczór, moje dziecię! Ja jestem doktor: czyś nie chora?
Nieufny i niespokojny wzrok jest całą odpowiedzią.
— Czas mamy szkaradny. Co? łatwo się przeziębić. Pokaż puls, dziecko. No, dobrze, doskonale! Jeżeli pozwolisz, przyjdę cię odwiedzić jutro. O! brzydki czas. A teraz połóż się. Dobranoc, dziecko.
To mówiąc staruszek głaszcze dziewczynę po głowie i zabiera się do wyjścia, ale w progu odwraca się i mówi:
— Ale! wszakże ci na imię: Fanny?
— Jenny.
— A tak! tak! Jenny. Otóż Jenny, idź już spać, ale... pomódl się: zmów pacierz, Jenny. Dobranoc!
To mówiąc zamyka drzwi. Jenny pozostaje sama. Jeszcze chwila osłupienia: potém wybucha płaczem i biegnie rzucić się na kolana przed obrazem Chrystusa. Ale nie. Ona nie może klęknąć przed tym obrazem w jaskrawéj sukni, z uczernionemi brwiami, ze sztucznemi rumieńcami na twarzy i wszystkiemi oznakami hańby. A oto obok łóżka leży na krześle skromna sukienka i cały ubiór. Jenny więc zrzuca te strzępy, które ją teraz palą i pieką, a potém modli się długo, długo.
Nazajutrz dzień, już to nie owa Jenny. W skromnéj sukni z gładko przyczesanemi włosami, nie poznaje sama siebie. Wołają ją na śniadanie; znajduje towarzyszki: nikt się jéj o nic nie pyta, ale przyjmują ją jak siostrę. Prócz towarzyszek zastaje inne kobiety: pewno wielkie damy; ale może i nie, bo nie dumne, jakieś dobre anielskie istoty, których przeszłość jak śnieg niepokalana. Kto są te damy?
— Aniołowie.
Ale i te skrzydlate istoty traktują ją jakby siostrę, jakby nigdy nie zgrzeszyła, jak sobie równą.
— Dzień dobry, Jenny, dobry wieczór Jenny — mówią jéj łagodne głosy.
Co więcéj, te niepokalane istoty służą jéj, bawią się z nią, rozmawiają, przyjaźnią z nią; najniższą, najnędzniejszą i najbardziéj upadłą ze wszystkich istot na świecie. Żadnéj wymówki, żadnéj wzmianki o przeszłości. Są chwile, w których saméj Jenny wydaje się, że jest lepszą; wraca jéj ufność, spokój: doprawdy, jéj się chwilami wydaje, że jest taką jak dawniéj, za lat dziecinnych.
Bo téż ona już i jest taką, jak za lat dziecinnych.
Modlitwa, praca ręczna, nauka, przeplatane rozrywkami: oto w jaki sposób schodzi czas mieszkankom „Żółtego domu.“ Nie każą tu im pokutować za przeszłość, ale każą o niéj zapomnieć. Otaczają ją atmosferą czystą: pracy, pogody, spokoju i niewinności, a atmosfera ta obejmuje je i przesiąka w najbardziéj zepsute serca. Potém uczą, dają umiejętność zarobku; potém znajdują zarobek i puszczają na świat.
Najlepsze robotnice, najlepsze służące wychodzą z tego domu. Młodsze często potém wychodzą za mąż, są dobremi żonami i matkami.
Podczas kiedy przewodnik nasz opowiadał mi o „Żółtym domu“, myślą uleciałem nad pewne znane wam dobrze miasto i spojrzałem na jego zakłady dobroczynne. Widziałem pewien gmach z napisem łacińskim, widziałem komitety, sessye; byłem na posiedzeniu, słyszałem prośby o głos: przywoływania do porządku; słyszałem mowy i zwroty krasomówcze. Figury retoryczne brzęczały mi koło uszu jak muchy; jakiś głos wołał: „Bóg nam powierzył fundusze Towarzystwa, Jemu tylko zdamy z nich rachunki.“ Inny zaś wołał: „Nie potrzebujemy tłómaczyć się opinii, albowiem napisano jest: „niech nie wié lewica, co daje prawica.“ Inny: „Dobroczynność nie jest cnotą, jeśli jest jawną.“ Słowem widziałem parlament, nie mogłem tylko dostrzedz, co robi się z funduszami miłosierdzia; słyszałem zgiełk, hałas; obok grano na skrzypcach; obok tańczono w filantropijny sposób; daléj sprzedawano w bazarach, umizgano się w celach miłosierdzia do pięknych kobiét; uszczęśliwiano się w celach miłosierdzia w buduarach. Roztańcowane i spocone miasto śpiewało na nutę z Pięknéj Heleny: „Jam — jest — gród litościwy, gród litościwy, gród litościwy — jam miłosierdzia wzór,“ ale pieśń tę tuż obok głuszyły liczne jak piasek w morzu głosy. Ochrypłe te głosy wołały: „Łaskawi i miłosierni panowie, choć grosik na chléb, choć kopiejeczkę na sznapsika!“
Ale oto jakiś inny zakład miłosierny uderzył moje zdziwione oczy. Dewizą jego: „sięgnij bratku do saka.“ Co u licha! widzę jakby jakieś przedstawienie teatralne: mnóstwo gazu, koronek, aksamitu, lornetek, pudru, francuzczyzny. Zdaje się, że wszystkie dobre uczynki tak co do ciała, jak i co do duszy, wyprawiły sobie dystyngowaną maskaradę: widzę także Adama, Ewę, węża; cnoty teologiczne w trykotach, czyli piękne panny w teologicznych kostiumach: wyznawców tychże cnót, wypchanego kota, ostendzkie majtki, Semiramidę. Cóż to jest? To miłosierne widowisko, pod tytułem: „Wiele hałasu o nic.“ Dużo huku, puku. Nic nikomu ono nie szkodzi. Pan Bóg nie wiele przez to traci, dyabeł nie wiele zyskuje: przytulone baby najwięcéj, prawdziwa zaś nędza, jak ów kogutek co poszedł na orzechy w bajce:

„Leży, leży wedle drogi;
Wyciągnęła obie nogi,
Ledwo tchnie.“

Żałowałem, że długa a pilna podróż jaką miałem przed sobą, nie pozwalała mi dokładniéj poznać na większą korzyść moich współobywateli, wielu innych instytucyi angielskich, które w ogóle odznaczają się mechanizmem nader prostym, a przytém wielką dokładnością i dzielnością w czynach. W ogóle instytucye tutejsze, a mówię tylko o prywatnych, nie są objawem naśladownictwa, mody, pewnego popędu wywołanego sztucznie, ale płyną z potrzeb społecznych i z dziwnie krzepkiego ducha narodowego. Dlatego mniéj się tu gada, więcéj robi. Instytucye zaś nie upadają, bo poczucie obowiązku każe obywatelom podtrzymywać je z energią i wytrwałością, nietylko z początku, ale zawsze. Dziwni ludzie ci anglicy. Wyobraźcie sobie, moi mili współobywatele, że członkowie licznych tutejszych towarzystw nie zalegają nigdy w wypłacie składki. Słyszeliście o czémś podobném?
Ale już dosyć o tém. Na świecie robił się mrok. Na ulicach zapalano latarnie gazowe, które służą tu nietylko po to, żeby wróble miały na czém siadać; wystawy sklepowe zapłonęły jakby wielkie ogniska przez całą długość ulic: czas było udać się na dworzec kolejowy, z którego pociąg wychodził do Liverpool.
Rzeczy nasze miały być nadesłane z hotelu. Jakoż zastaliśmy je już w sali dworca. Ogromna czerwona sala była zupełnie prawie pusta, słychać było tylko poważne: tyk-tyk, wielkiego zegaru wmurowanego w boczną ścianę. Urzędnik sprzedający bilety skracał sobie czas okręcaniem klucza na palcu, któreto zajęcie pochłaniało całą jego uwagę. Pod ścianami stało paląc fajki, kilku posługaczów. Po kupieniu biletów, udaliśmy się do jednego z nich, ażeby nam pomógł wyekspedyować rzeczy.
— Rzeczy już są na pociągu — odpowiedział ten gentleman.
— A kwit?
— Jaki kwit?
— Kwit od rzeczy.
Nie mogliśmy się porozumieć. Wreszcie posługacz wyprowadził nas na platformę i pokazał nam nasze kufry, stojące spokojnie w wagonach, a gdyśmy, nie poprzestając na tém, żądali jeszcze kwitu, ruszył ramionami, mruknął: „Goddam!“ i poszedł sobie, zostawiwszy nas własnéj przedsiębierczości.
Nie było co robić. Udaliśmy się do kassyera. I znów ten sam dyalog.
— Prosimy o kwit.
— Jaki kwit?
— Kwit od rzeczy.
Kassyer ruszył ramionami i począł okręcać z nadzwyczajną uwagą klucz na palcu, nie spojrzawszy na nas więcéj.
Poszukaliśmy tedy konduktora.
— Prosimy o kwit.
— Jaki kwit?
— Kwit od rzeczy.
Konduktor ruszył ramionami; ja starałem się zachować wielkość duszy w nieszczęściu: jeden z towarzyszów moich począł wymieniać nadzwyczajne ilości beczek, karabinów i fur; drugi oświadczył sucho: że jeśli tak, to noga jego nie postanie więcéj w tym kraju, czém byłby zapewne bardzo przeraził anglików, gdyby go mogli byli zrozumieć. Następnie obaj spojrzeli na mnie, następnie ja spojrzałem na nich; następnie wszyscy trzej nie wiedzieliśmy co robić.
Tymczasem sala poczęła się napełniać, coraz więc trudniéj było sobie dać radę: na szczęście usłyszeliśmy jakąś parę rozmawiającą po niemiecku.
Towarzysz poznańczyk poskoczył ku niéj żywo.
— Nie chcą mi dać kwitu od rzeczy.
— Bo tu nie dają nikomu. Na kufrach są poprzylepiane kartki dokąd które idą. Na każdéj stacyi wyjmują przeznaczone do niéj pakunki. W Liverpool wyjmą pańskie, przyjdziesz pan, weźmiesz je i skończyło się.
— A jak się kto do nich przyzna?
— Nikt się nie przyzna.
Towarzysz poznańczyk wrócił do nas w doskonałym humorze.
— O, to, to rozumiem. To to kraj. Co za porządek!
Istotnie przy odejściu pociągu wszystko odbyło się nader porządnie. Posługacze kolejowi nie wrzeszczeli, nie życzyli sobie wzajemnie paraliżów, nie było wzmianek o wątrobach. Pociąg ruszył, i po chwili Londyn wraz ze swojém morzem świateł, zniknął nam z oczu. Powietrze tylko nad miastem było rdzawe i czerwone, jak łuna pożaru.
Noc robiła się ciemna, tak, że przez okna wagonu nie mogłem nic dojrzeć. Czasem tylko na ciemném tle nieba rysowały się jeszcze ciemniejsze sylwety kominów. Czasem pociąg wpadł między wielkie zakłady, w których topią żelazo. Olbrzymie ogniska pieców, jaskrawe płomienie, czarne postacie ludzkie na tle ognistém, huk młotów, zgrzyt i wycie piłowanego żelaza, tumany dymu: wszystko to stanowiło jakby obraz rzeczywistego piekła. Potém znów ogarniała nas ciemność i czysta wilgotna nocna atmosfera: czasem po huczeniu maszyny można było poznać, że przelatujemy tunele. Towarzystwo w wagonie poczęło się rozsypiać, jak to się zwykle dzieje wśród nocy. Przy drżącém świetle lamp widać było twarze zaspane i zmęczone. Czasem krótka rozmowa przerwała ogólne milczenie. Siedzący obok mnie otyły gentleman, kiwając się przez sen, uderzył głową w moje ramię, a mruknąwszy: „I beg your pardon!“ uderzył natychmiast po raz drugi. Zdjęta dla wygody para trzewiczków młodéj i przystojnéj miss, wysunęła się z pod ławki i podskakując wraz z ruchami wagonu, wpadła pod nogi jakiegoś długiego i kościstego jegomości, prawdopodobnie pastora, albo kwakra, który nazajutrz rano, ujrzawszy tę rzecz tak świecką, odsuwał ją ze zgrozą z pomocą laski ku śpiącéj właścicielce, mówiąc zapewne w duchu: „vade retro.“
Tymczasem zaczęło szarzeć. Brzask robił się na wschodzie: domki farmerskie, drzewa, albo czasem wieże kościelne, występowały coraz wyraźniéj z głębi cienia i mgły. O godzinie szóstéj dojeżdżaliśmy do Liverpoolu.
Miasto czysto angielskie. Też same niewielkie domy, z czerwonéj lub surowéj cegły, okopcone dymem a poplamione deszczem; też same zielone zazdrostki w oknach: zresztą z powodu wczesnéj godziny, cicho i spokojnie. Od strony morza dął potężny i ostry wiatr: na końcu ulicy widać było las masztów. Mieliśmy jeszcze dwie godziny czasu, zatém zatrzymaliśmy się w hotelu, by się umyć, przedrzémać i posilić przed puszczeniem się na morskie odmęty.
Wskazano nam hotel wdowy Clynton, o któréj mówiono, że umié, a przynajmniéj rozumie po francuzku. Ale wdowa Clynton, gdyśmy zajechali, spoczywała jeszcze w objęciach Morfeusza; zamiast zaś niéj, przyjął nas jakiś irlandczyk, o czerwonych, stojących jak szczotka włosach, piegowatéj twarzy, zaspanych oczach i głosie dwuletniego dziecka.
— Gentlemani jadą zapewne do Ameryki — mówił, a raczéj piszczał głosem nadzwyczaj patetycznym — to daleko, bardzo daleko, tak jest; to bardzo daleko!
Tak mówiąc, podnosił oczy w górę i wzdychał, i zdawało się, że pragnie nas pobłogosławić na drogę.
A cóżto za małpa uroczysta? — odezwał się jeden z moich towarzyszów.
Istotnie irlandczyk był nader uroczysty. Gdyśmy prosili go o wodę do umycia:
— Do umycia? — odrzekł smętnym głosem — o tak, tak, do umycia.
Potém, gdyśmy się umyli, zaprosił nas również rzewnie na śniadanie, przy którém posługiwał z powagą i milczeniem.
Przy śniadaniu nadeszła wdowa Clynton, wraz z młodą i przystojną córką Clynton, i nie wiem co to za dziwny dom, ale obie te damy wydały mi się jeszcze uroczystsze. Naprzód wdowa Clynton w krótkiéj, ale pełnéj głębokiego uczucia mowie, wyraziła nam swoją wdzięczność, żeśmy jéj a nie inny hotel wybrali za miejsce chwilowego spoczynku; potém zaś, gdyśmy skończyli śniadanie, zawołała: „no! czas, panowie!“ tak rozdzierającym głosem, jak gdyby miała się żegnać z mężem, albo z kochankiem. Przy płaceniu rachunku, który, należy oddać mu sprawiedliwość, był bajecznie mały, wdowa raczyła zwrócić na mnie swoją uwagę.
— Nie żeń się pan w Ameryce, tam niedobre kobiéty: szkodaby było pana!
Tu wobec kwestyi tak draźliwéj, córka Clynton zarumieniła się lekko, ja zaś starałem się uczynić toż samo, i odrzekłem, że choćbym miał taki zamiar, w chwili téj porzuciłbym go stanowczo. Poczém pożegnaliśmy się tak, jak się żegnają członkowie jednéj rodziny, i ruszyliśmy do portu.
Z portu mały pękaty parowiec miał nas przewieźć do okrętu udającego się za Ocean. Nadspodziewanie pasażerów znalazło się mnóstwo, tak że cały parowiec był zapchany kuframi, majtkami (okrętowemi), kobiétami, dziećmi; co wszystko, prócz kufrów, żegnało się, powiewało chustkami, płakało, całowało, paliło cygara, jadło pomarańcze lub patrzyło na morze. Dzień był chmurny, dżdżysty; woda niespokojna lubo drobno pomarszczona; wiatr podrywał piasek pobrzeżny i ciął nim po twarzach. Przecisnąwszy się przez stosy kufrów, zasiedliśmy w jakimś kącie i milczeli wszyscy. Trudno się oprzeć pewnemu wzruszeniu mając przed sobą Ocean. Tymczasem mały parowiec zawrzeszczał przeraźliwie, jakby go ktoś ze skóry obdzierał, podniósł kotwicę i ruszył.
Po półgodzinnéj jeździe, ujrzeliśmy wreszcie Germanika, który miał nas przewieźć do Ameryki. Wyznaję, że ujrzawszy ten statek, długi blizko tak jak połowa naszego żelaznego mostu, ujrzawszy jego potężne kominy, maszty, jego piętra, jego olbrzymie boki świecące oknami, odetchnąłem swobodniéj.
— No, ten potwór chyba się ani zakołysze na morzu — rzekłem do mego towarzysza, którego twarz wypogodziła się również.
— Co? — odpowiedział mi z entuzyazmem i dumą, jak gdyby był budowniczym statku: — on sobie, panie, drwi z fali! Ja się poprostu kocham w tym statku!
Było to istotnie uczucie trochę zbyt nagłe, ale taki patryotyzm okrętowy, gdy chodzi o własną skórę, jest do wytłómaczenia.
Tymczasem potwór nasz wywiesił czerwoną chorągiew z białą gwiazdą i z napisem: „White star“ (Biała gwiazda); należy bowiem do Towarzystwa noszącego tę nazwę; następnie nie zagwizdał, ale ryknął głosem tak tubalnym, że nasz stateczek przewozowy o mało nie schował się pod wodę ze strachu. Zbliżyliśmy się jeszcze więcéj do jego boku, a raczéj do jego stóp; zahurkotał pomost; powstała wrzawa i zamieszanie; chwyciłem za ucho mój kufer i po chwili znalazłem się na Germaniku.
Był to czwartek, dnia 23 lutego.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.