Listy z nieba/Watah doskonały

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Listy z nieba
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1982
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV. WATAH DOSKONAŁY
1

Grażda zagłuchła. Z gości pozostali przez noc tylko najstarsi i ci co mieszkali daleko po wierchach albo poza Jasienowem, razem niespełna dziesiątek. Tym czujniejsza cisza czyhała po samotnych kątach. Chciwie obejmowała każdy szept, każdy szelest. Przygarnięte gościnnie i wyczesane szepty, coraz lżejsze, wzlatywały z kątów jak ćmy ku światłu, w górę ku przestronnym strychom i głębiom spiętrzonych dachów, aż spoczęły u szczytu pod gołębnikiem w starej komorze szeptów.
Grażda pochłodniała od razu jak stara głowa, co oddala umiejętnie natrętne hałasy i duma. W tym jaskiniowym spokoju dziedzic przypomniał sobie o postępie. Niezwłocznie, nawet pośpiesznie kończył wieczorną rozmowę. Pan Jakobènc słuchał nieporuszony.
— Zmiana, przemiana, postęp i doskonałość — mówił dziedzic — zależy przede wszystkim od nas samych, lecz nowsza nauka daje podstawę obiektywną i ważkie wskazówki. Słyszał pan dobrodziej o Darwinie?
Pan Jakobènc wycedził niedbale:
— Ten co od małp? Doskonałość z małp?
Dziedzic uśmiechnął się i ożywił:
— Ależ nie tylko z małp, całe życie zmienia się i w rezultacie doskonali się nieustannie. Jeśli możliwe, że drogą długiego rozwoju powstał człowiek chociażby z małp, to —
Pan Jakobènc przerwał:
— Po co mi małpy, ja sam dobra małpa.
Dziedzic nie tracił cierpliwości:
— Istotnie, w człowieku jest może jeszcze to i owo zwierzęce, ale za to w zwierzętach —
Pan Jakobènc prysnął cicho:
— To i owo? Gdybyż przynajmniej małpy niesfałszowane!
Dziedzic naprowadzał przekonywująco:
— Warto się przecie dać pouczyć. Sokrates utrzymywał, że w szczególności na starość, byleby od rzetelnych ludzi. Istnieje już niemiecki przekład dzieła Darwina o pochodzeniu gatunków, a zapowiedziany jest polski. Zresztą czytał pan zapewne sprawozdanie w gazetach?
Pan Jakobènc nieznośnie rozciągał słowa i zdania:
— Ga-ze-ty, ga-ze-ty, dobrodzieju, w nich nie ma ani słó-wecz-ka prawdy.
— Jak to ani słóweczka? A ostatnie nowiny, wiadomości, sprawozdania?
Pan Jakobènc przybijał zawzięcie:
— Ani słó-wecz-ka! Fałszywa nawet data, bo drukuje przed północą na jutro. A nowiny? Od początku świata te same: biją, rabują, gwałcą, trują, mordują.
— I nic pan nie znajduje dobrego w prasie?
Jakby litując się nad młodym dyskutantem pan Jakobènc upierał się jękliwie:
— Mój panie dziedzicu dobrodzieju, sama tandeta, same szmaciarstwo, nawet ta szmata, z której papier, pogorszona. Gdybym ja takie skóry zaczął sprzedawać, zmieniłbym zaraz nazwisko.
Dziedzic wzruszył ramionami i ciągnął dalej:
— Zatem zmiana, przemiana, w rezultacie doskonalenie się, uzasadnione także naukowo, jest w końcu sprawą naszego ideału, a następnie woli i wytrwałości. To przyszłość. Wcale nie wchodząc w konflikt z religią, na podstawie nauki możemy dojrzeć postęp i rozwój i spowodować je. Nie zaraz, nie na poczekaniu, w przyszłości, ale z całą pewnością. Czyż to niezrozumiałe?
Pan Jakobènc zadumał się, jakby pierwszy raz coś usłyszał, jakby postanowił odpowiedzieć rzetelnie. Kiwał głową smętnie, zmarszczył się, szukał słów. Rozciągał je z troską żałobną:
— Przyszłość? Ha, potoczy się gładziutko na szynach. Droga prosto do piekła wyścielona naukowo. Bo ten pan Darwin od małp nieomylnie prorokuje, że im więcej rozbijać głowy, wybijać zęby i wypuszczać kiszki, tym przyszłość cudowniejsza.
Dziedzic usiłował przerwać, pan Jakobènc pośpieszył się:
— „Walka o byt“, panie dobrodzieju, proroctwo dla postępowych łajdaków. Wcale nie podejrzewałem, że z pana taki darwinista.
Dziedzic poderwał się niecierpliwie:
— Wcale nie! Jestem i pozostanę katolikiem, jednak nie uważam, by darwinizm lub powiedzmy lepiej teoria naturalna rozwoju i selekcji były w zasadzie sprzeczne z nauką Kościoła, jak się to czasem wypisuje.
Pan Jakobènc sięgnął niecierpliwie po tabakierkę, kichnął potężnie, wytarł nos cierpliwie, znów mówił cierpliwie:
— Najakuratniej różnice bagatelne, Kościół utrzymuje od wielu wieków tak wielkie i kolorowe menażerie, że chyba o tej przemianie coś niecoś zakarbował. A co do doktryn, zastrzegam się, zachowuję wobec nich ścisłą neutralność bez czułości i nie chciałbym pana urazić.
— Proszę mówić, nie lękam się argumentów.
Pan Jakobènc wykładał prawie uroczyście:
— Doktryna, teologia, ten tego, dziedzicu panie dobrodzieju, to w ten deseń jak reguły i wyjątki z gramatyki łacińskiej: ter-cadaver, ver-papaver. Pan rozumie? Trup i mak... Módlmy się na niby o śliczne wyjątki od niedzieli, a na co dzień po staremu, władza od Boga, co tureckie Turkowi. I dalej zwalajmy całe brzemię przemiany doskonałej na ramiona Turków. Byleby nie osłabli, byleby nie zniechęcili się! Bo jeśli będą wytrwale rżnąć przez cały rok przez wiele lat i wieków, to może na jakieś święto wielkie pozostaną sami doskonali chrześcijanie.
Dziedzic zasępił się, gryzł wargi.
— Drogi panie, za co i jakim prawem mówi pan ze mną jak z dzieckiem?
Pan Jakobènc popatrzył uważnie, znów pospieszył się odrobinę:
— Wcale nie, pan jest poważny, po prostu ponad swój wiek, co najważniejsze ponad swój świetny stan ziemiański i rycerski, ten-tego, von Ferbel zu Bakarat, chevalier de Monte Carlo. Hm, tylko po co nakładać łajdakom maski dziecinne? Postęp caca, caca, gardła ci pomacam. Walka o byt — i to ma być naukowe?! — Nie zażywając tabaki pan Jakobènc kichnął.
— Zatem nie ma walki o byt? — pytał dziedzic.
Pan Jakobènc podniósł głos:
— Mój dobrodzieju, po cóż rozzuchwalać wszystkich łajdaków, nawet tych, co już w trawie przycichli? Dlaczegóż o byt? Turcy walczą zawzięcie o nasz niebyt, a my wszyscy inni od Kut aż po Atlantyk i tam dalej, walczymy o dostępne ceny i jakość towaru. Niech konkurenci probują, proszę! Bo jeśli znajdzie się taki, co wszystkich konkurentów w niebyt zapędzi, to dopiero będzie łajdak najokazalszy. Wówczas wszyscy klienci będą chodzić w butach szmaciastych i papierowych, zamiast ze skóry, tak jak już nam wepchali gazetowy papier, zamiast pergaminu. Walka o byt.
— I cóż z tego wynika?
— Wynika najdobitniej, że na żadną doskonałość ani na przemianę nie ma najmniejszych danych. I po co ta cała dziecinada, aby akuratnie łajdaków podjudzać, maskując od razu expedite.
— A jakież pan ma dane?
Pan Jakobènc zamyślił się.
— Dużo by o tym mówić, a powiem dla przykładu, że nowsze wyroby z safianu i wszystkie te pasy, tkaniny, jak u nas słuckie, kuckie i buczackie nie dorównują dawnym, ani na pięć procent. Nawet zachwalane rękawiczki francuskie coraz gorsze, wszystko w ten sam deseń, tandeta górą — przemiana.
Dziedzic zniecierpliwił się:
— Gołosłowne twierdzenie.
— Proszę zapytać Ormian z Valence — odparł spokojnie pan Jakobènc.
Dziedzic odcinał się jeszcze:
— A może pociągi i okręty parowe sprzed stu lat także doskonalsze od dzisiejszych?
Pan Jakobènc zaśmiał się sucho:
— Ha, jeśli pan dobrodziej chce przetransportować ludzkość maszynami parowymi w krainę doskonałości, to nie przeszkadzam.
— A przecież — odparł dziedzic — i ten zarzut niefortunny, bo przesiedlanie ludzi może uporać się z zatęchłym zastojem i przynieść zmiany zbawienne. Emigracja, kolonizacja, nowe warunki, proszę spojrzeć na Amerykę.
— Jeszcze zbawienniej wymiotą ów zatęchły zastój maszyny zniszczenia, należy tylko co prędzej finansować Turków. A zresztą jeśli nawet oni już nie potrafią, znajdą się tacy.
Dziedzic już nie odpowiadał, zamilkli. Tanasij cały czas słuchał uważnie, a jeszcze uważniej śledził twarze i gesty rozmówców. Odezwał się ostrożnie:
— Pozwólcie, panowie, widzę, że jeden mówi z serca, a drugi z wątroby, ale o cóż wam chodzi, do czego te małpy?
Ożywiony znów dziedzic tłumaczył chętnie, dobitnie:
— Ja mówię, że człowiek staje się coraz lepszy, że zmienia się, przemienia się, doskonali się we wszystkim. Jeszcze nie tak, nie że jeden człowiek, ten czy tamten, Iwan czy Petro, Jasio czy Moszko, doskonali się, tylko że cały ród ludzki, ludzkość cała, wszyscy ludzie przemieniają się. To nie znaczy, że już się przemieniają, tylko, że mogą się przemienić, stać się lepsi.
Tanasij złapał się za głowę, mówił śmielej:
— Dziedzicu lubyj, dokąd pan galopuje? Ja nie wiem, co u sąsiada za pazuchą, ja nawet nie wiem, czy ja sam jestem lepszy czy gorszy niż osiemdziesiąt lat temu. A gdzież taki mędrzec, co by wiedział o wszystkich ludziach? Choćby sam namiestnik cesarski, choćby nawet metropolita, a choćby nawet sam biedak święty, papa rymski, co tyle niespamiętanych spowiedzi ludzkich się nasłuchał, że wychudł jak hak.
— Dajcież dokończyć — przerwał dziedzic — wcale nie mówię, że już są, tylko że przemieniają się powoli, nieraz całkiem powolutku i dlatego w końcu mogą stać się lepsi, dobrzy, nawet doskonali. A pan Jakobènc mówi przeciwnie, że ani mowy i coraz gorsi.
Tanasij uśmiechnął się chytrze.
— Coraz gorsi? Ha, uczciwie mówiąc i mnie to jakoś bardziej do smaku.
Dziedzic znów przerwał porywczo podniesionym głosem:
— Gorsi? To wam do smaku? Śpiewanka odtrajkotana: „Co dawne to lepsze, co nowe to gorsze“. A czyż nie pamiętacie głodnych lat, wczoraj i przedwczoraj? I chyba zapomnieliście, że wy pierwsi na Ilci sialiście jęczmień i żyto? A czyż nie pamiętacie dawnych bójek, zwad, zasadzek, tak że z chaty do chaty nie można było przejść bez broni? Czyż nie pamiętacie dawnych dróg? Czy nie myślicie, że trzeba przez Bukowiec zrobić ludzką drogę, by nie łamać karków i końskich nóg? A czy nie pamiętacie niewoli, nalotów pańszczyzny, wojen, zarazy, wypraw karnych, prawa szubienicznego?
Echa poniosły się gwarnie i swarliwie po kątach i po strychach. Tanasij oglądał się lękliwie, podniósł palec, przyciszył głos:
— Ciszej mówmy, panie lubyj, proszę was, abyśmy nie zbudzili jakiej biedy. A wy tak gorąco galopujecie, że możecie je dopędzić. Co pamiętam, pamiętam twardo, ale tego nie pamiętam, aby ktoś od żyta samego, od policji pańskiej czy cesarskiej, czy naszej własnej, gminnej, ani nawet od sytości po głodzie, przemienił się na lepsze i na doskonałość. Mówię, że gorsi, bo widzę to. Może to tymczasem? A może już idzie pod koniec świata? To i tak w ręku Boga samego, nie człowieka. Choć jest między nami tutaj taki biskup tajemny, co uparł się, że wszystko, wszyściutko od samego człowieka zależy... Niby taki koń, co sam trzyma swoje lejce. Daj mu Boże! No, a jakże teraz panie Jakobènc, wy o małpach tłomaczycie?
Pan Jakobènc szydził spokojnie:
— Wytłomaczyć nietrudno: pan dziedzic otwiera kasę, daje kredyt otwarty, na pięćdziesiąt tysięcy, nie, na sto tysięcy guldenów: chodźcie małpy, bierzcie pieniądze. Bo wierzy, że małpa przemieni się w człowieka. A u mnie nic za darmo, nic na kredyt. Tu towar, tam gotówka. I cóż widzę? Oto człowiek już jest małpą.
Tanasij słuchał uważnie, westchnął głęboko:
— To nie tak źle. Małpa także boże stworzenie, chudoba szczera, pouczyć się da, rozum ma i serce, a urągać jej grzech. Nie widziałem ja małp, Boże mój, żal mi bardzo, ale stary pan Rozwadowski, dziedzicowego leśnika Aleksandra ojciec, opowiadał mi dziwa o małpie tej, co była u księcia i nazywała się Fryc. Włoski miała rude, długie, zaczesane gładziutko, jak u panienki, oczy wielkie, zmyślne, ruchliwe, a rączki czarne jak u tych ludzi czarnych, co nazywają się „mużeny“, mówi pan Rozwadowski. Luba jak dziecko, chętna jak wierny sługa. Tylko głaskać i całować. Naprzód chowali ją razem z dzieckiem, tym samym lekkim paniczem, co frunął z Jaskółką Szumejową. Z początku była dużo mądrzejsza od dziecka, grzeczniejsza także, powiada pan Rozwadowski, a ja sobie myślę, że potem także, bo nikogo nie zdradziła ani nie uciekła. Ubierali ją ładnie, czyściutko, z czasem nauczyła się koszulki prasować żelazkiem. Nie każdy człowiek to potrafi. Siedziała przy stole razem z małym paniczem, przystojnie z ręcznikiem na szyi, jadła z talerza. A był u kniazia tłusty piesek, z krzywymi łapkami, Bimbuś się nazywał. Fryc najlepiej go lubił ze wszystkich psów. Gdy siedzieli przy stole razem z dzieckiem, Bimbuś przysiadał na tylnych nogach i prosił chleba czy kartofli. Mały panicz kopał pieska nogą, a małpa nie! Dawała mu jeść prosto do pyska. Miarkujecie teraz jaka małpa? mówi pan Rozwadowski. Ja trochę się podśmiewam ze starego pana i powiadam: „Panie lubyj, dawała mu to, czego sama nie chciała, tak samo jak ludzie“. — „Nie, Tanasiju“, mówi pan Rozwadowski, „zrozumcie, trzymała kartofel i raz sobie do pyska, a raz Bimbusiowi, i tak to szło“. — „No dobrze“, mówię ja, „to po prostu była durna, dawała jak dureń“. A pan Rozwadowski rozkrzyczał się: „Gadaj z wami, nic nie rozumiecie, posłuchajcież. Miała zabawkę, kołatawkę czerwono-zieloną, czasem lubowała się nią i lizała, a potem trzymała wciąż pod pachą. Za nic nie chciała jej dać temu małemu paniczowi, co choć miał swoją, wciąż się napierał. Z kołatawką pod pachą Fryc jadł sobie grzecznie, ważnie, jakby ksiądz służbę odprawiał, a dopiero gdy książę wchodził do pokoju, rzucał jedzenie, wskakiwał, obejmował go, lizał i jemu prosto do ust pchał swoją zabawkę. Nikomu więcej? Cóż? durny był?“ — „Prawda“, powiadam, „widzę, że nie“. No i pan Rozwadowski tak dalej powiastował: „Nauczyli potem Fryca siadać na koźle obok furmana, i kiedy wózek czy powóz zaprzęgnięty zajeżdżał, Fryc jednym skokiem hyc i już był na koźle. Gdy powóz czekał, Fryc lazł do koni pieścić się. Z początku konie płoszyły się, potem przywykły, i Fryc odpędzał muchy, lizał koniom uszy, oczy i nozdrza. No cóż, może nie doskonałość? Raz książę wziął Fryca do puszczy na polowanie. Schowali się obaj na stanowisku wysoko na drzewie, a tu niedźwiedź z gąszczy wyrwał się do przynęty. Fryc przestraszył się bardzo, widać nie o siebie tylko, jeszcze więcej o swego pana, obejmował go, zasłaniał, a wrzeszczał w niebogłosy. Wreszcie zeskoczył na dół, puścił się foszkać na niedźwiedzia. Spłoszył go od przynęty, mało nie popsuł polowania. A kiedy niedźwiedź padł od kulki, Fryc biegał od niedźwiedzia do pana, to niedźwiedzia lizał po nosie, to księcia.“ — Tak słowo w słowo opowiadał stary pan Rozwadowski, on nie kłamie i to prawda. I z tego widać, mój luby panie Jakobènc, że przecież jest nadzieja, bo gdy Hospod wejrzy na nas, będzie przemiana. Ludzie zaczną się pokazywać po małpiemu, dużo lepsi będą.
Dziedzic z uśmiechem tryumfował:
— Nie zapomnijmy, że książę starannie i czule wychowywał Fryca. O tym Frycu dokończę wam jeszcze, co matka opowiadała. Wiecie, że książę był jej stryjem. Przez lata Fryc nie opuszczał swego pana, coraz bardziej się garnął do niego, a prawdę mówiąc książę do Fryca także. Był on dziwakiem, był zawsze grzeczny, ale z ludźmi niewiele się przyjaźnił. Siadywali w pokoju razem z Frycem, nieraz było tak cicho, że zaglądano, co tam, śpią obaj czy co? A oni siedzieli jeden naprzeciw drugiego, w milczeniu patrzyli na siebie, książę i Fryc. Mama śmiała się: „Niczym dwaj filozofowie greccy.“ Kiedy książę umarł, Fryc naprzód zwariował, latał po pokojach, szczekał jakoś i pokazywał zęby jak pies. Nastraszyli się, że się wścieknie, szeptali sobie, że trzeba go zastrzelić, a on jakby to dosłyszał, uciekł zaraz przed siebie w pole i przepadł. Wrócił po pogrzebie i jak usiadł na podłodze koło łóżka księcia, nie ruszył się. Jedzenia nie tknął. Obstawili go pomarańczami, dali mu spokój. Za kilka dni znaleźli go martwym z pantoflem księcia pod pachą. Fryc był prawie łysy, na podłodze, tu i tam leżały wyszarpane rude kudły.
Tanasij wzdychał głośno:
— Biedny kniaź nikomu źle nie czynił, ani źle nie życzył. Stary i sam, nie miał się do kogo przytulić, tylko do małpy. I nikt po nim nie zapłakał. Mój Boże, a tej małpie coś więcej należy się niż ludzkie łzy. Nie może być inaczej tylko Hospod Boh sam za to wejrzał na Fryca z nieba. Widać pan dziedzic mówi całkiem rozumnie, bo gdy Hospod pozwoli, od małp zacznie się przemiana. Bo posłuchajcie, co u nas ludzie robią na komasznię, kiedy kto umrze. Najlepsi pobratymi nażerają się, piją za duszę umarłego, a potem jak raz obrócą się do niego tyłkiem, to przez całe życie wykręcają się, aby nie pamiętać.
Pan Jakobènc znów zażył tabaki, kichnął, potem odbijał powoli słowo za słowem i jak gdyby z zadowoleniem:
— W takim razie ja solemniter przepraszam wszystkie rzetelne małpy i cofam insultację. Zresztą małpy nie takie małpy, nie dbają o to, co ludzie o nich mówią i myślą.
Pozostali przy stole słuchacze wzdychali przykładnie nad losem Fryca i szeptali. Chłodne kąty grażdy chwytały westchnienia, podawały je spiętrzonym dachom, to chowały je skrzętnie do swego składu. Tylko zmożony późną porą, wsparty na stole Duwyd, zdrzemnął się. Tanasij dopytywał jeszcze:
— No jakże koniec końców, panie Jakobènc, małpa od człowieka, czy człowiek od małpy?
Pan Jakobènc przymknął oczy i cedził:
— Zdaje się przecież pan dziedzic ma rację. Człowiek od małpy, to małpa pogorszona. Największy kłopot, że tych pogorszonych bez liku.
Tanasij kiwał głową żywo:
— Całkiem słusznie, i ja tak samo myślę: pogorszona. Tylko ta dusza jakoś mi zawadza. Człowiek ma duszę i z tego miałby być gorszy, czy jak?
Pan Jakobènc wykręcił się nagle jak gdyby ukąszony w siedzenie, zwrócił się w stronę dziedzica, wypalił z wyrzutem:
— Tak! niechaj będzie postęp, niech się znów człowiek stanie małpą, ale rzetelną! Bo skoro taki ostateczny wyrok nauki, to niechaj nie partaczy, nie naukę żadną uprawia, nie duszę doskonali, lecz organy niezbędne dla naturalnego doboru.
Tanasij podchwycił:
— Co, co? Cóż za dobór?
Pan Jakobènc uspokoił się:
— Bajeczka zawstydzona, nikt jej nie opowie, a co wam kto opowie, wiedzcie, same łgarstwa.
Dziedzic pośpieszył się ze śmiechem:
— Ho, ho, pan dobrodziej nie tak źle poinformowany, jak się sam prezentuje, ale czyż pan sądzi, że nie ma naturalnego doboru?
— Właśnie, skoro mamy skłonić głowy przed majestatem nauki, to dusza bardzo zawadza. Precz i na śmiecie! Bo ludzie ciągle jeszcze żenią się podług stanów, narodów, wyznań, urojeń, mody i podług iluzji majątkowych. A tu wystarczy...
— Ale cóż zrobić z duszą? — wpadł Tanasij.
— Schować na pamiątkę, jak włosy po umarłym dziecku. U nas była...
Pan Jakobènc rąbnął ręką powietrze, urwał nagle. Tanasij wzruszył ramionami:
— Nic nie rozumiem.
Dziedzic wyjaśniał spokojnie:
— Zrozumieć nietrudno. Pan Jakobènc wciąż z nas się śmieje, raz w tę, raz w tamtą stronę. To mu przyjemnie i niech się śmieje. Wy pytacie, Tanasiju, czy człowiek gorszy, przez to, że ma duszę. Ja tak myślę: zwierzęta także mają duszę i to wszystkie, to widoczne.
— Nareszcie coś rozumnego — ucieszył się Tanasij.
— Poczekajcie — ciągnął dziedzic — i gdy znajdzie się ktoś cierpliwy, ale taki co nie dla siebie tylko, ale dla nich dobrze chce, kto je żałuje i lubi, taki potrafi je wychować, przemienić. Wierzę w to, bo widzę. Czyż nie tak?
Tanasij zasłonił oczy ręką i milczał, dziedzic powtórzył:
— Pytam was, czy nie tak? Wy w swoim życiu widzieliście jak nikt inny dużo zwierząt domowych i sporo leśnych, jak wam się zdaje?
Tanasij westchnął:
— Nie tylko zdaje się, ale wiem, że tak. I właśnie przypomniało mi się coś bardzo smutnego.
— Słuchajcie dalej — kontynuował dziedzic — powiedzieliście: może człowiek gorszy przez to, że ma duszę? Tak i nie. Nie przez samą duszę, tylko przez to, że ona swawolna a bogata, błoto i złoto. Ma wolność, wybór, zachciewa się raz tego, a raz tego, a jest chytry, wykrętny. Człowieka wychowywać trudniej, któż to potrafi?
Tanasij szepnął:
— Chyba sam Bóg.
— Słusznie, zupełnie słusznie — przyznał dziedzic.
Za każdym zdaniem dziedzica pan Jakobènc sykał raz w raz jakby go kto urażał w źle zagojoną ranę. Dziedzic spoglądał nań wytrwale, jakby oczekiwał wyjaśnienia. Pan Jakobènc zdobył się na odpowiedź, z trudem łykając słowa, niby gwoździe:
— Czy zatem nauczanie powszechne rozszerzyć także na małpy i inne bydlęta?
Dziedzic zmarszczył się:
— Jakież to nauczanie?
— Jakieś bardzo wielkie, hurtowne małpie szkolnictwo. Ale powtarzam: pański Darwin nie w tym dojrzał dźwignię, trzeba mu przyznać. To Anglik, bajeczka jego bezwstydna, tylko ze spuszczonymi oczyma i przystojnie ubrana poniżej kostek.
Także dziedzic przezwyciężał się:
— Mówiłem o jednostkach, powiedziałem wyraźnie: wychowanie, a to jest zupełnie coś innego i nie hurtownego.
Pan Jakobènc gryzł wargi:
— Pan dobrodziej zainstalował sobie dla własnego użytku bardzo postępową dwutorową kolej: na jednym torze pociągi osobowe, na drugim zwierzęce w dwóch przeciwnych kierunkach. Gdy mowa o niemożności doskonalenia ludzi pan pośpiesznie przeskakuje na rozwój życia, na tor zwierzęcy, a gdy mowa o życiu i zwierzętach, o doborze ten-tego, zaraz na tor osobowy, na duszę i wychowanie jednostki.
Dziedzic hamował się nadal, mówił cicho:
— Mnie się wydaje, że to pan przeskakuje, ale tak jakoś, aby skoczyć na to samo miejsce, na to aby zaciąć się, nie ruszyć z miejsca, rozpaczać. Nie ma postępu, powiada pan, niech będzie! Ale skąd i kiedy powstała ta sławiona arystokracja, o której pan opowiadał wieczorem? Nawet ormiańska zaczęła się dopiero po potopie świata... A Mistrz starożytny, sam z królewskiego rodu, poucza, że wszyscy pochodzimy od królów i od żebraków.
Pan Jakobènc rozkleił się nieco, odpowiadał ze smętkiem:
— Właśnie. Arystokracja, ten-tego, to ani żaden postęp, ani rozwój, tylko podryw. Raz jeden! Czy wywalczony zasługą, czy z tej-tam łaski Bożej. „Z bożej-woli“, rozumie pan, to według ludowego ruskiego wyrażenia, oznacza po prostu: wariaty raptowne. I zaraz potem i po tych wariatach wszystko leci na złamanie karku i coraz gorzej.
Dziedzic odpalił:
— Zupełnie błędnie! Dla wszelkiego doboru, jak dla doborowego chowu potrzebne wieki, pokolenia ścisłej dyscypliny.
Pan Jakobènc zamyślił się, pojękiwał męczeńsko:
— Znów ten dobór, zwierzęcy tor — A co by pomogła tej całej arystokracji dyscyplina bez pierwszych opętańców jak Herkules albo Noe? Całe to genealogiczne drzewo obarczone tak ciężkimi owocami pamięci, odpowiedzialności, wierności, że od razu łamią się gałęzie, drzewo trzaska, pęka i przepada, a następne owoce marnieją. A pan mówi o rozwoju? Gdzież tam jaki rozwój? Jedno, dwa pokolenia i już koniec. Degeneracja i bagno, jakby w odwet za to, że zbyt wysoko celowali opętańcy. Kto pamięta czoła, nosy i postacie przodków, oczy, usta i ręce prababek, ten przysiągł sobie, że stężeje, zamilknie. Bo co ruszy się tylko, co powie słowo, zaraz wypadnie z gatunku. — Pan Jakobènc nachylił się ku dziedzicowi, szeptał na ucho zgodliwie, poufnie: — Spotkałem raz w Valence dziewczynę ormiańską. Osłupiałem: pokora w oczach, czystość w ustach, klękać i modlić się. Zrozumiałem nagle, z jakich czasów, z jakiego gatunku wzięła się modlitwa. Ale gdy zatrajkotała rozsądnie po francusku — uciekłem. — Pan Jakobènc znów poderwał się na miejscu jak ukąszony. Mówił coraz głośniej. — I teraz nawet tacy jak pan usłużnie rezygnują z rozpaczy, pokornie klękają i zdejmują czapeczkę przed postępem. — Pan Jakobènc zabawnie młyńcował przez nos, rozjuszając się stopniowo. — Bądź wola twoja na ziemiach, piekłach, przedpieklach, postępie postępowy! Przyjdź królestwo postępowe! Chleba naszego postępowego daj nam choć raz na rok, raz na cztery lata, zbaw nas od przodków zatrajkotanych, użycz potomków — postępowe małpy. Plackiem padamy postępowo, cokolwiek przyniesiesz, chwała ci panie!
Dziedzic żachnął się gwałtownie:
— Także punkt widzenia. Nareszcie odgaduję wnioski waszmość pana: tfu! Wynalazek ognia — to grzech pierworodny, kult przodków — to zabijanie starców, a mord słabych dzieci — to wychowanie. Dość tego! — opanował się ponownie, znów zamilkli.
Tanasij pochylił głowę, skarżył się:
— Widzę, panowie, że jakoś wam się nie klei z małpami, a szkoda, bo bardzo nie chce mi się wracać do chaty, do dymu gorzkiego, do starości, tfu! Małe troski po kątach jak głodne myszy, a wielka żurba zęby wyszczerza z powały jak wilk. Hodowaniec młody, położy się, śpi jak zabity, a ty stary gryź serce. Lepiej za dnia od razu wrócić do roboty.
— To zostańcie, prześpijcie tutaj, pojedziecie dniem — doradzał dziedzic.
Tanasij machnął ręką:
— Ja jestem dwudobowy, ostatni z wielikanów, z takich co jednym machem przeskakują góry, a także jednym machem dwie doby zagarną. A potem dwie doby odsypiają. A co mi ze spania? Przychodzą do mnie we śnie same mary, ci co minęli się. Gdy zbudzę się, jeszcze głos ich mam w uszach, jeszcze ręce w dłoni, szukam ich, a tu nikogo nie ma, sama starość, tylko cielęta pobekują na pocieszenie. Nie spać chcę, a nabyć się z wami, z żywymi.
— Najakuratniej, Tanasiju — uznał pan Jakobènc smętnie — gdy człowiek wróci do domu nocą — od razu stary. Najlepiej skoczyć do interesów, do kontraktów jak do kąpieli. Dla mnie teraz za późno i za wcześnie. Zostańmy razem.
— To dobrze — rzekł dziedzic wstając — zostańcie proszę, a my z Semenem wracamy do domu. Żona czeka.
— Czekajcie panie, nie zostawiajcie nas — prosił Tanasij. — U was niestaro, jutro też będzie młodo. Zostańcie, bo w głowie mej zaśpiewuje jakaś dumka górska. Nie chcecie wy powiedzieć waszych bajek, to ja wam powiem coś o przemianach i o doskonałym. Ale tutaj już mało ludzi i sennie, chodźmy tam, gdzie gwarno. Duwyd niech sobie odpocznie.
Duwyd zerwał się:
— Co mi z odpoczynku? mieszkać tu nie będę, a nocą przez Bukowiec nie pojadę, życie mi jeszcze miłe. Ja do kompanii tam, gdzie Tanasij.
— I ja do kompanii — dziaukał dziadulo Serebraniuk — do świąt Bożego Narodzenia wspominać będę twoje słowa, Tanasiju.
— Tak, tak, mój Juroczku — smęcił się skruszony Tanasij — ja na ciebie haukam, a ty moje haukanie do berbenicy, ja kamieniem, ty chlebem.
— I ja do kompanii — roztętnił się stary wąsaty wujko z Bukowca.
— I ja do kompanii, i ja — mruczeli jeden przez drugiego starzy gazdowie.
— I ja do kompanii — odezwała się kuma Kateryna — spać zdążę, czasu dość, tu pusto, a w Fokowej chacie ludzi dość, chodźmy.
Pan Jakobènc potakiwał z ulgą:
— W tym rzecz: czasu dość, ludzi dość.
Tanasij przyglądał mu się uważnie.
— Panie Jakobènc, wy jakiś nie taki twardy, jak sobie piszecie na twarzy.
Pan Jakobènc rozpędził się nieoczekiwanie, mówiąc podwyższał wciąż głos:
— Twardy? Ha, nieraz mi to mówią ludziska w Kutach czy w świecie: panie Jakobènc dobrodzieju, dobrodziej trochę za twardy. To rozkąś mnie, mospanie, rachunkiem zmiękczyć spróbuj, inaczej nie zmiękczysz. Ludzie, powiem wam teraz wielką tajemnicę, sekret z głównego dna, zrozumcie! Jestem twardy, bo chcę, a chcę, bo muszę. Także co do czasu jestem bardzo twardy. A cóż to znaczy? Tam w mądrym świecie jest wieża żelazna, na niej wypalona ich główna zapowiedź: „Czas — to pieniądz“. Rozumiecie teraz z czego pieniądz? Zamrożony z czasu, tak jak lód z wody. Czas zamraża się, ścina i rozmraża. Wymienia się na pieniądze tu i tam, jak guldeny na franki i na piastry tureckie. Nie gdzie indziej jak u was jest kopalnia czasu, tutaj jest Złota Bania, kopalnia złota, u was czas sypie się, aż oczy bolą. Moglibyście go sprzedawać na funty, na pudy, na furgony, na wagony, na pociągi. Ale nie potraficie nigdy! Cóż z wami zrobić? Z wami wyrzuca się czas przez okno, funtami, pudami, ładunkami, okrętami. Z wami wciąż traci się czas, to znaczy pieniądze.
Pan Jakobènc westchnął, rozglądnął się wokoło, potoczył oczyma szeroko. Wszyscy słuchali, westchnienia sypały się nieustannie po kątach, wzlatywały ku dachom, jak przed chwilą nad losem Fryca. Poderwał się, stuknął pięścią o stół, wciągnął głęboko powietrze, ogłosił w porywie szczodrości aż sam się zatchnął:
— Niech będzie! Teraz na sam koniec święta odkryję wam jeszcze jeden sekret z głównego dna, to już drugi. Z wami warto tracić czas! Z wami gazdowskie dzieci Szumeje, z wami Tanasije, z wami Skuluki, Serebraniuki moi złoci, wy moi poperecznyki jeżowate i wy wzdychacze lubi. I także z panem, jaśnie wielmożny panie dziedzicu, jak najwytworniej, najsubtelniej, ten-tego, humanistycznie i humanitarnie, klasycznie a romantycznie i pozytywnie też, a po rycersku gościnnie sypane dla wszystkich, jak hetmańskiemu wnuczątku przystoi, choć niby to zrzędzę, że pan troszkę książkowy. To sobie zakarbujcie, proszę, światu ogłoście, wybębnijcie, odtrąbcie, rozdzwońcie w Kutach, w Debreczynie, w Istambule, w Wiedniu, w Lipsku, w Lyonie i w Valence: „Jakobènc twardy, a do nas dopłacił ciężkie pieniądze, to znaczy czas!“ Nie ma wstydu, niech wydziwiają, żem rozrzutny, niech gęby rozdziawiają, taj już!
Z twarzy pana Jakobènca spadły straże i warty, usta rozchyliły się, oczy rozszerzyły się bezwładnie, jak na obrazach świętych ormiańskich. Wzdychali, wzdychali, wzdychali, z nimi wzdychały kąty i dachy coraz szerzej, coraz ciszej. W milczeniu wyglądali jeszcze Foki i właśnie wracał po odprowadzeniu gości.
Wyszli niezwłocznie na podwórze grażdowe. Wiatr rozbijał chmury, księżyc przezierał, było jasno. Lecz Tanasij zaledwie zawarł za sobą gderliwe drzwi grażdy, otworzył je ponownie z trudem i wszedł do sieni. Szeptał wyraźnie: „Dziękuję wam, bądźcie z nami jak my z wami, i trwajcie, myrom.“ Gdy wrócił, dziedzic oglądał go, pytając wzrokiem. Tanasij wyjaśniał:
— Pożegnać się trzeba ze starą chatą, bo kto wie.
Dziedzic uśmiechnął się:
— Ale tam więcej luda jakiegoś, bo mówiliście: wy.
— Mój panie — odparł Tanasij — są tacy co nawet do Hospoda mówią „ty“, tak jakby z Nim świnie paśli. Ja — nie. Naprzeciw tej chaty jestem młoda drzewina, co chowa się pod starym lasem. Tutaj mógłbym jeszcze trwać.



2

Na drugim podwórzu spotkali księdza wikarego. Kierowali się wszyscy ku trzeciej, najobszerniejszej chacie, skąd nieustanny gwar dochodził. Tanasij zakłopotał się:
— Słychać muzykę czy nie? Bo jeśli Poperecznyk odprawia całonocne nabożeństwo, to nie dla uszu księdza.
— Jakież nabożeństwo? — spytał ksiądz.
— Śpiewanki bardzo tłuste. O księżach też. Potrafi sypać od nocy do rana.
Duwyd mruczał ponuro:
— Brudna konkurencja! Któryż z żydowskich faktorów śpiewać potrafi, trzymać klientów do rana?
Ksiądz zatrzymał się.
— I nie zatkają go? Słuchają? Kobiety także?
Pan Jakobènc, choć nie pytany, pośpieszył z odpowiedzią:
— To jedno dobre w tych huculskich kobietach, że cnotliwych po prostu — nie ma. Niecnotliwa nie musi być od razu taka dobra, za to cnotliwa to diabeł wcielony, mści się za cnotę. Niezły tu lud, miły — bo niecnotliwy.
Ksiądz popatrzył z ukosa, mruknął:
— Co też dobrodziej wygaduje!
Tanasij bronił:
— Zostawcie księże pana, on ma słuszność.
— Jak to słuszność? To słusznie, że śpiewają na księży? Za co?
— Zrozumiałe za co — odparł Tanasij z uśmiechem — zemścić się muszą jakoś, bez księży byliby jeszcze gorsi. Smaku im szkoda, bo księża pętają grzech, czasem wypalają. I za to huzia na nich. Ale nie martwcie się, pies się wyszczeka, wiatr uniesie i już dobrze. Pośmieją się i już więcej nie gniewają się na księży.
Ksiądz wikary zniecierpliwił się:
— Za cóż mają się gniewać?
— Słyszycie za co, za to, że smak zabierają i jeszcze pieką. Myślicie, że to przyjemnie?
Foka machnął ręką:
— Ależ nikt nie śpiewa, chodźmy do środka.
Ksiądz zamruczał uszczypliwie:
— A pan dziedzic co na to?
Dziedzic zaśmiał się cicho:
— Wolałbym, żeby mnie wyśmiewali, ale widać nie liczą się jeszcze ze mną. Zresztą lud ma instynkt, cóż może mieć więcej, nie wszystkie ich śpiewanki tak niesprawiedliwe.
Gdy weszli do trzeciej chaty, zastali Poperecznyka przy stole zastawionym misami pełnymi orzechów włoskich z Tiudiowa i z Kut. Trzaskając, łuszcząc orzechy i śmiecąc obficie, z prawa, i z lewa cisnęli się ludzie zgiełkliwie do Poperecznyka, jak świadkowie na sądową rozprawę o bójkę po chramie, albo jak do urzędu podatkowego w ostatnim terminie płatności. Zamiast rozkładać rewasze i karby, Nykoła Purszega zwany Poperecznykiem, położył na stole gruby a brudny notes oprawiony w ceratę. Kańciastymi kulasami zapisywał w nim: cielęta, byczki, konie, drzewo, skóry, a osobno obliczenia, zadatki, wypłaty, należności. Niektórzy kazali sobie powtarzać kilkakrotnie to, co zapisał, tłumaczyli ponownie, zaczynając od początku świata. Nudzili Nykołę. Jako wielki pośrednik handlowy nie zabiegał widzialnie o nikogo, jednego chlasnął śmiechem, na drugiego namruczał. Nie obrażali się wszakże, wiedząc, że Nykoła nigdy niczego nie zapomni.
— Już po nabożeństwie, Nykoło? — pytał Tanasij.
Nykoła spojrzał figlarnie znad notesu.
— Nie dali mi poweselić się, od razu najechały cielęta, byczki. Taka dola, patrzcie — pokazał gruby zeszyt.
Duwyd szepnął smętnie:
— Bardzo przyjemna dola, daj nam Bóg, ale nie daje.
Tanasij podniósł głos:
— Ludzie, nie plamcie święta! Ty, Nykoło, schowaj zeszyt, a wy zabierajcie się od rachunków, siadajcie swobodnie naokoło. Nawet pan Jakobènc w święto nie rachuje. Lepsze śpiewanki tłuste byle wesołe, niż święto zatratować byczkami i świńmi. Teraz posłuchajcie mnie, wybierajcie: albo niech Nykoła śpiewa, no, wesoło, ale nietłusto, bo tu i ksiądz i panowie w gościach, i Żyd rzetelny z cieniutkiego szkła, świńskiej brahy nie przełknie, albo ja będę opowiadać, i smutno i chudo, o watahu doskonałym. Jak wolicie?
Takiego pytania nie oczekiwano. Spoglądali jeden na drugiego, nikt nie zabierał głosu. Wtem kuma Kateryna, wyciągając fajkę z ust, rozstrzygnęła wesoło:
— Nykoła robi smak, Tanasij daje, Nykoła srebrny, Tanasij złoty. My kobiety wolimy złoto.
Wśród śmiechu krzyczano:
— Złoto, złoto, niech gada Tanasij.
Poperecznyk, rechocąc rubasznie, przekrzyczał innych:
— Śpiewanki tłuste nie schudną, a z mądrości Tanasijowej niech młodzi skorzystają póki czas.
Tanasij krzywił się:
— Młodzi? Ha, gdyby tylko dla młodych, to zaraz siodłać kobyłę i do chaty. Nie gniewajcie się młodzi, a to miarkujcie: broń Boże młodym coś za darmo dawać! Niech drapią się na ścianę, niech się rozdrapią, niech płaczą i płacą, a niech zrozumieją, że kosztuje.
Młodzi śmiali się razem z Tanasijem, a Poperecznyk poprawił:
— Dla takich jak wy i jak ja, co młodzi i starzy w kupie.
Tanasij upierał się:
— Czyż ty wiesz sam, co ty wygadujesz? Popatrz raz na młodych, raz na starych, to zrozumiesz, jak się poodwracali tyłkami. Z tyłu oczu nie ma, czymżeż się zobaczą, huzyciami? Bo gdyby był taki człowiek, jak powiadasz, co i młody i stary w kupie, a nie daj Boże coś pstryknie w środku, to zaraz stara huzycia odleci od młodej huzyci i cały człowiek się rozleci.
— To dla kogóż? — pytał Poperecznyk.
— Dla starych nie, bo się rozlecieli, dla młodych nie, bo się nie pozbierali, dla dziedziców, dla tych co staromłodą pamięć odziedziczą.
Poperecznyk udawał przerażenie:
— Tanaseńku, wy chyba po spowiedzi jeszcze jakiś zapis chcecie zrobić, hejby — testament?
— Nareszcie coś mądrego powiedziałeś — wypalił Tanasij.
Od razu zamilkli wszyscy, rozsiedli się, a Tanasij wyjął zza rzemyka ocaloną z wybryków rozrzutności chustkę grubą, krwistoczerwoną, niby grzebień ogromnego koguta. Wycierając twarz i ręce zapowiedział:
— Tak to idzie wieść o watahu, którego nazwano doskonałym. — Nocka niemała, powiasteczka długa. Posłuchajcie.



3

Znaki były dziś dobre, nie ma co mówić. A znak dobry, to nie znaczy wcale, że wszystko potoczy się gładziutko jak po stole, nie znaczy, że człowiek będzie długo żyć, nie pokazuje nawet, że będzie żyć. To znaczy, że człowiek za dolą swoją pójdzie, swoim własnym płaiczkiem. Dobry znak pisze: bidy nie szukaj, nie! Ale od doli nie uciekaj. Ani pod ziemię przed nią się nie chowaj, bo ona podziemna, tam cię najprędzej dopadnie. Ani w powietrze nie ulatuj, tyś nie powietrzny, powietrze cię nie przyjmie, wiatr ciśnie cię i strzaska.
Dawno temu żyli u nas na Żabiem młody mąż i młoda żona, oboje weseli, śmiali a przyjaźni. Oboje sieroty, a szczęśliwi bardzo, młody król i młoda królowa, choć bez dziedzictwa, królestwo swoje własnymi rękami założyli, zbudowali. Bo były to czasy królewskie. Mało kto pamięta, że naszych ludzi żabiowskich, a hołowskich też, z dawien dawna nazwano królewskimi. Na urzędy kichali, o panów nie dbali, pańszczyzny nie uznawali, tylko króla jednego. Polaków znam dobrze, któż ich zna jak ja, ale na króla nic nie dam powiedzieć. Król nazywał się polski, a był ludzki. Cieszył się, że jego swobodni pracowici ludzie królami są także, a nie poddanymi. I gdyby pan cesarz coś miarkował, toby zaraz posłuchał pana watażka Dmytra z rodu Ponepaleków. Byłby tak samo po królewsku rządził nami, nie przez hyclów, ani przez posiepaków, tylko jak sam Bóg, co nie mąci ludźmi na podobieństwo czorta, tylko prosić się daje na to, aby go mądrze słuchali.
I ci królewscy ludzie, mąż i żona, skoro tylko ksiądz ukoronował ich w cerkwi, w białych królewskich guglach, na koniach, na wesele do rodu panny młodej poskakali i tam odtańczyli, odegrali i odśpiewali wesele, aby była pamięć. Wesela nikt nie nakazuje żadnymi patentami, to początek życia, pan Bóg podarował je nam w swojej łasce. Toteż zaraz potem wiedzieli co począć. Jarami, przesmykami jelenimi i sarnimi wraz z chudobą, którą obdarował ich ród i gromada żabiowska, wcisnęli się w puszczę królewską. Potem przesiekiem przedarli się prościutko przed siebie w góry i ponad Żmyjenskim gdzieś na chitarach Hołów, w zacisznym kącie basztowej puszczy, wysoko nad potokami, a blisko źródeł osiedli. Tam gdzie widać tylko do nieba i daleko na leśne morze, i wyżej na połonińskie fale. Na tym samym miejscu, gdzie kłody zrębali i ociosali, gdzie las wypalili i wykarczowali, jak młode ptaki osnowali gniazdo. Aby założyć ród jak należy i podług tych kłód basztowych, które zrąbali, zamierzyli chatę ogromną. Niech trwa, niechaj mieści wnuki, prawnuki i praszczęta!
Zamierzyć to śmiało, to ładnie, zrąbać kłody to już trudniej, a wybudować do końca, to kosztuje. A młody mąż, jak się rozpędził, tak wystawił taką chatę. Piły nie miał, któż wtedy na oczy widział piłę?! Toporem, bałtą, obuchem, doubnią i dłutem majstrował. Dachy przytwierdził kołkami cisowymi, jak u mnie dotąd, smerekowymi grażdami swój festunek zabezpieczył, w grażdy pod dachy wsunął stajnie, komory, schowki. Potem drzewo do drzewa umiejętnie dobrał, kiedrę do jodły, cis do jaworu, jesion do buka, chatę spoił i wyścielił łodwami, obwiódł ganeczkiem, co wspina się w dach świecznikami i palcami. Urządził do cotu, — do stołów, do ław, do łóżek, do półek, do kołyski, do konew, do berbenic, do koryt, do pucharów, do obrazów rzeźbionych, do zamków mocnych jak kanony, do ostatniego kołka, do najmniejszej kluczki! Idźcie, oglądajcie i dzisiaj! Z jakichże kłód, co żywiczne do teraz? Których wielikanów plecy je przydźwigały? Ilu ich było? Któreż dłonie żelazne a majsterne wcisnęły kłody w klucze, łodwy w kliny i spoidła, tak ścisłe, jakby spadła z nieba chata, albo wyrosła z ziemi? Ileż lat ją budowali? Chcecie wiedzieć? Trzy kwartały nie minęły, a młody gazda sam jeden pobudował się. Pobudował się i zaraz z tego umarł w tej nowej, świecącej chacie.
Młoda żona została sama z dzieckiem w brzuchu. Co prawda brzucha nie miała, rzekłbyś — dziewczyna, tak ruszała się, biegała, krzątała się i gazdowała. Samiutka biedowała, a królowała dalej, bo na Boga miała nadzieję i na dziecko. Nie miała się kogo poradzić, pisma nie znała, któż znał je wtedy? Znała las, połoninę, wody, znaki i pismo leśne, śledziła pilnie, rzetelnie. Znaki pokazywały niedobrze.
W jakie dwa miesiące po śmierci męża, nocą chwyciły ją bóle. Męczyła się, o pomoc z nieba się modliła: „Błogosławieni, którzy poratują, kiedy nikt nie poda ręki.“ Skręcała się z bólów i sama bez niczyjej pomocy porodziła syna. I zaraz las zagrał, szum chatę ogarnął, dwunastu sędziów niewidzialnych przywiało. Szepcą z lasu, szepcą w izbie, sądzą po swojemu, aby była waga równa — raz twardo, raz miękko, raz mrocznie, raz jasno. Jeden sędzia groźny, drugi łaskawy, trzeci ponury, czwarty wesoły, a reszta, tacy i siacy, dla pomrukiwania. Schylają się nad matką, schylają się nad dzieckiem, kiwają się, szepcą. Z sądu wychodzi światłem i cieniem pisany na ścianie list: matka zdrowa, a dziecko sine, serce nie domknięte. Ten groźny i ten ponury wzdychają: „Umrze zaraz“. Sędzia łaskawy: „Za miesiąc“, a ten wesoły: „Za rok“. Inni pomrukują. Tak cichy wyrok, tak głucho w lesie i w chacie. Matka z łoża tylko ciszę dosłyszała. Słucha kołyski: dziecko ledwie dyszy, dusi się. Patrzy w mrok i prosi: „Święci nieznani, sędziowie miłosierni, nie opuszczajcie nas sierot, rodu ściąć nie dajcie.“
Sędziowie pomilczeli. Ten groźny jak cisowe drzewo kolnął: „Młoda matko, znaki przypomnij, nie wywracaj doli“. „Znaki to znaki — prosi matka — a to żywe dziecko“.
Sędzia łaskawy, jak kiedra miękka, powiał cichutko: „Młoda matko, żyj sama zdrowo, a niemożliwości się nie czepiaj“.
Matka modliła się: „Błogosławieni dla których możliwe to, co niemożliwe.“
Sędzia ponury, jak jodła basztowa, mruknął: „Z patykiem przeciw baszcie nie ważysz się przecie? A chcesz się ważyć przeciw beznadziei? Czym?“
Matka modliła się: „Błogosławieni, którzy z nadzieją ważą się przeciw beznadziei.“
Sędzia groźny tak ją przypiera: „Na twoje sumienie wybierasz?“
„Wybieram — mówi matka — niech żyje.“
Sędzia wesoły, jak krzew pełen malin, błyska stąd i stamtąd, odwodzi miłosiernie: „Czy ty sama wiesz, co wybierasz? Widziałaś kiedy jagnię czy cielę, aby żyło z sercem otwartym, z pępowiną nie odrębaną? I tak ma żyć twój pierworodny? Aby nie miał życia dla siebie, aby mu nasypały się do środka ciernie grube i drobne, z daleka i z bliska? Aby nie miał doli? Aby gnał wciąż za dolą, wciąż tęsknił?“
Matka modliła się: „Błogosławieni tęskniący. Niech żyje.“
Sędzia wesoły jeszcze obrozumia: „Nie tak módl się, tylko tak: nie dla siebie chcę, niech będzie jak Bóg da.“
Baba choć młodziutka, uparcie wykręca się doli: „Nie dla siebie chcę, umrzeć to razem i zaraz! O ród się modlę, ród niech żyje.“
Sędzia wesoły hojny, jak krzak malin, jeszcze dosypie jej słodko: „Popatrz młodziutka, malin jest dużo, osłodzisz się jeszcze, znajdziesz męża i ród.“
Matka swoje: „Ten ród mój, nie inny, niech żyje.“
Na sam koniec sędzia groźny kłuje: „Wybierasz życie i mękę?“ „Wybieram“ — mówi matka.
Sędziowie mruczą razem: „Wybacz jej, Panie, i pomóż, niech żyje.“ Matka dziękuje: „Błogosławieni, którzy poratują, gdy nikt nie poda ręki.“
Z zadwórza cielę przytaknęło: bebele; z kosziery jagnię jedno, drugie cieszyło się: meme; zbudziły się w choromach psięta: dziaw-dziaw-dziaw, zza wrót źrebaki śmiały się: ihaha. I dziecko dawało znaki życia. Naprzód kwileniem, jak śpiewa pierwsza trzaska, co zajęła się pod watrą, potem jęknęło żałośnie, jak zajączek co wleciał psu w zęby. Dola zsunęła się cichutko prostym płaikiem ku śmierci, a przed nim stanęła hardo kręta stromizna, bezdola. No i żył odtąd chłopak zdrowy i mocny. Matka nie tylko przeinaczyła List, ale jeszcze powiedziała mu o tym, skoro podrósł. Baba z rodu łakoma, by doli się wykręcać, ale rozpowiedzieć musi.
Było to dość dawno, więcej niż dwieście lat temu. W świat mało stąd ludzie chadzali, do wojska nawet nikogo nie wołali, ani nie łapali. Naokoło puszcze i strasznie zwierno. Do kogóż miał się garnąć chłopiec, co mógł dosłyszeć? Chyba to, co z chudobą i ze zwierzyną się dzieje. Jeszcze na czworakach, a chwytał się matczynej zapaski i lazł do krów, a jeszcze więcej do owiec. Od pętaka najmniejszego mocny w nogach, krzepki w rękach, pomagał matce, sprawnie a sam z siebie zgadywał w lot, bo nie nakazywała mu nigdy. Nigdy nikt nie stał nad jego głową z rozkazem. Królewskie dziecko, samo także nikomu nie rozkazywało, tylko dawało zgadywać. U matki było już sporo owiec. Chłopiec od małego sypiał między nimi obtulony owcami jak poduszkami. Czy między własnymi owcami, czy w obcej dziedzinie między cudzymi, gdzie jakie maleństwo smutne, niemocne albo chore, zaraz w nim zasyczy coś jak węgiel. Nikomu innemu to się nie przyśni, a dla niego to zaraz piekąca jawa. Owiec nie popędzał patykiem, ani nie pokrzykiwał na nie. Nawet nie świstał. Szły za nim same, szukały go w gąszczach. Czasem sarny pasły się razem z chudobą pod lasem, jak i teraz bywa. Żadnej nie gonił, żadnej nie dotknął, do żadnej nie przybliżył się. Oczyma dotykał, i coś tam oczy jego i oczy saren błyskały między sobą, tak jak cziuhy — znaki ogniowe błyskają z góry na górę. Leśna zwierzyna zbliżała się sama do jego rąk. Wiedziała, że dla siebie nic nie chce, a dla niej zawsze otwarty, gotowy. I ona była dla niego gotowa. Zagadki z trawy syczały mu: „Pst, stój!“, szeptały: „Szymbałe, szymbałe, pst, pst.“ — „Mamo“, pytał chłopiec, „co tak syczy i szepce?“ Matka uspokajała: „Opowiem ci kiedyś na rachmańskie święto.“ Przecie dzieciak to był jeszcze, a towarzyszy zabaw nie miał wcale. Raz gdy zobaczył, jak młode zabawne kózki wydreptały z zagrody hurmą na pastwisko, zapytał je dla zabawy: „A może byście dreptały po ludzku?“ I dreptały przed nim na dwóch łapkach wesoło, aż powiedział: „dość“. Odkrył coś jakby skarb na dnie potoku, zadumał się. Korciło go jeszcze posłać kózki daleko do wsi, do cerkwi, aby w dzwony zadzwoniły na wielkie dziwo. Naszeptać im, aby weszły do cerkwi na służbę Bożą i poklękały. Ale nie, wstrząsnął się, na żadną próbę ani przemianę żadną nie ważył się. Z tego wszystkiego bawił się, jak dziecko ludzkie z kozimi dziećmi. Tańczył z nimi, raz na czworakach po koziemu hasał psotnie, a one wokół niego obracały się i wirowały, to znów podnosił się na nogi, a koźlęta także na dwóch łapkach skakały wokół niego.
Ale w osiedlu puszczowym pracy chmara i praca wszelaka ciągle wisi nad głowami jak chmura gradowa. Mówią u nas, że w chmurach gradowych harcują dusze czarowników, co w niewoli u gromowego cesarza — niech sczeźnie — za karę dźwigają na plecach wory z lodem, aby zrzucać na głowy ludzkie, ranić ludzi i chudobę, a łany i ogrody niszczyć. Męczą się te dusze i dlatego jęczą z chmur. W puszczy dzień w dzień gazdowie dźwigają brzemiona jeszcze cięższe, ale karmią się zdrowo, są zdrowi i weseli i nie jęczą, bo to nie pusta praca z niewoli, tylko z ochoty i potrzebna dla ludzi i chudoby. Przecie zawzięta ochota czasem bardzo zmarnuje i wyssie nawet więcej niejednego niż niewola. Matka sama, a rychło i chłopiec choć mały, też nadsadzali się nad siły. Rozszerzali przesieki i palenieki, rozbudowali chatę i stajnię, postawili nowe kołesznie i szałasy. Chudoby przysporzyli, założyli ogrody z jarzyną, z lnem i konopiem. Wiosną strzygli owce, kopali ogrody i siali, latem podkopywali, jesienią zbierali, suszyli len i konopie. Jesienią, a zimą jeszcze więcej, matka wieczorami, nieraz nocami przędła, tkała i szyła. Napełniała komory i izby liżnykami, płótnem, ubraniem. Spieszyła się coraz bardziej, dnia jej było zawsze za mało, a nieraz i doby były za krótkie.
Ale Bóg łaskaw, za to że pracowici gazdowie nie czyhają na ludzi ani na chudobę i nie żyją lekko jak czarownicy. Hospod nie poszle ich na pańszczyznę do worów z lodem w chmurach, tylko chmury ich będą nosić same i skrzydła chmurowe. I dla takich, aby się całkiem nie zmarnowali na ziemi, Hospod ustanowił święta. Dlatego świąt jest mniej więcej tyle, co dni dla pracy. W te dni nie wolno pracować, ale i leniuchować nie przystoi, tylko dokładnie świętować, każde święto inaczej.
Do cerkwi matka i chłopiec bardzo daleką mieli drogę i nie łatwą, bo na ich własny płaj w przesieku wciąż z puszczy sypały się szyszki do światła jak ptaki do ziarna. Co roku płaj zasiewał się bujnie smereczkami, jodełkami. Także gałęzie oderwane i suche ciskał wiatr na przesiek, na płaj. Gdyby go wciąż nie przerzedzać i nie czyścić, rychło gęstwina stanęłaby jak mur. Dlatego w ciągu całego roku tylko dwa razy chadzali do cerkwi, na Zmartwychwstanie Pańskie i na chram letni na Bohorodycię, to jest na Uśpienie. Wychodzili o świcie, wracali przed samą nocą i to pośpiesznie. Potem jeszcze do północy obchodzili chudobę. Gdy raz wracali do chaty na Zmartwychwstanie po służbie Bożej i po kazaniu, chłopak zapytał:
— Mamo, ależ tamci bili Go, krwawili, nawet szmatki zdarli, za co?
Matka tłumaczyła:
— Uderzyli tak samo, jak sęp z lotu na naszego baranka Babaszka, kiedy był jagnięciem, pamiętasz? A my odpędziliśmy.
— Dlaczegóż uderzyli? — pytał chłopiec.
— Sępy chcą pić krew, coś białego zoczą i zaraz! Wiesz jaką dziurę miał Babaszko na szyi, ledwie go wskrzesiliśmy.
— Ale Jezus był duży, czemu sam nie uciekł?
— Żałował ich, pić chcą, niech piją — tłumaczyła matka.
— Nikt nie odpędził?
Matka uspokajała:
— Powiem ci kiedyś na rachmański Wielki Dzień.
Chłopiec pytał jeszcze:
— Babaszko miał jedną tylko dziurę w szyi, a Tamten cały podziurawiony, z tego martwy, jakżeż wskrzesł?
— I to ci powiem na rachmańskie święto.
I już o święcie więcej nie mówili, tylko o cielętach, o jagniętach, o kurach, o strzyżeniu wełny i o wiosnowaniu.
Po nabożeństwie i chramie na Uśpienie mówił chłopiec:
— Mamo, Jej już nie ma, umarła.
Matka, uspokajała:
— Nie umarła, usnęła, a we śnie do nieba Ją uniósł.
— Kto uniósł?
— Synek Jej.
— Taki mocny — Gdzie oni teraz?
— U Hospoda, w chatach niebiesnych.
— Jak dojść do nich?
— Tamtędy wciąż na wschód, ku słońcu.
— Ród ich gdzie został?
— Nie ma rodu, Jezus nie miał żony ani dzieci.
— A czemu?
— Powiem ci to kiedyś na rachmańskie święto.
I już potem spieszyli się, bo nazajutrz trzeba wykopać ogrodowiznę, a jesień nad karkiem. Zresztą przed świętami myli chatę, stoły i ławy, potem czekali na gości, ale ze wsi rzadko kto zachodził, tylko raz na rok kolędnicy przychodzili ze wsi hurmą zaśnieżeni, zmarzli. Dniowali i nocowali, pląsali i śpiewali. Obszerna chata każdym kątem łapała uciechę, dowiadywała się po co gazda taką wystawił. Zanim jeszcze przyszli kolędnicy, matka i chłopiec, choćby jaki mróz czy zawieja, otwierali drzwi na oścież. Sypali cicho mak po kątach, i zaraz dusze zmarłych zewsząd sypały się do chaty. Jeden kąt chaty pod obrazami wyścielony nowymi grubymi liżnykami przeznaczyli dla gazdy chaty, ojca i męża. Kolędnicy śpiewali osobno matce i synowi, a także umarłemu gaździe stając przed jego kątem. Także na inne święta oczekiwali gości znanych i nieznanych. Z drugiej strony ławy, także nowymi liżnykami wyścielony kąt czekał na gazdę wiosny, świętego Jurija, co przybywa na swoje święto w zbroi błyszczącej, w zaroszonych postołach. Tylko na święto rachmańskie wychodzili z chaty o świcie do bukowiny, co dopiero zazieleniła się. Matka szła boso na palcach, aby nie deptać świeżej trawy, a chłopiec skakał za nią szukając wolnych miejsc pomiędzy trawą. W bukowinie goniły się drozdy i kosy, matka zaświstywała do nich, a chłopiec tak samo. Pieściła młode liście, a chłopiec tak samo. Przykładała ucho do ziemi, aby słuchać dzwonów z krainy rachmańskiej, a chłopiec za nią. Matka modliła się:
„Dzwony rachmańskie bywajcie — przybywajcie! za dzwonami Rachmanowie od wschodu słońca. Błogosławieni tęskniący. — Błogosławieni, którym to co niemożliwe — jest możliwe. — Błogosławieni, którzy nadzieję żywią wbrew beznadziei. Błogosławieni, którzy cieszą się ze szczęścia, ze szczęścia żywotów, bez zazdrości. — Płaje modlitwie otwórzmy, oczyśćmy, zawalić nie dajmy, zarąbać nie śmiejmy. Płynie — podpływa już rachmańska wyspa.“
Chłopiec powtarzał za nią każde słowo i pytał jeszcze:
— Mieliście powiedzieć mi na rachmańskie święto, co syczy i szepce z trawy.
Matka uspokajała:
— Powiem ci to na drugie rachmańskie święto.
Od małego uczyła go wszystkich modlitw starowiecznych, jakie zapamiętała i modlitw cerkiewnych, tak jak sama umiała. Pisma nie powąchała nigdy, któż wtedy znał pismo? Modlitwy pisane, te listy z nieba — śliczne, ja to wiem, ale skąd takim do nich. A przecie to, co samo skacze na język z wątroby zbolałej, najlżej wyrwie się do nieba. A samoczynne westchnienia jak źródło w skale — jeszcze lżejsze. Samo behekanie z pamięci tylko i kiedy serce śpi, niedaleko zawędruje. Ale lepiej tak behekać niż kląć z serca. Licem ku wschodowi słońca modlili się codziennie razem głośno o świcie, w południe i wieczorem. Błogosławili chudobie, żywotom wszelkim też błogosławili: „Na wszystkich płajach, na wszystkich płaiczkach“, tak jak nam ojciec duchowny ksiądz Buraczyński dzisiaj przypomniał. Codziennie dziękowali Świętym nieznanym, tym sędziom, co ustąpili matce. Chłopiec dopytywał nieraz o Nieznanych. Matka uspokajała: „Naj, naj, synku, opowiem ci na rachmańską Wielkanoc.“ I w końcu, kiedy mu już minęło lat dziesięć, na święto rachmańskie w bukowinie opowiedziała mu, że sędziowie nieznani zmiłowali się, podali jej rękę i skasowali List, bo wymodliła i wybrała mu życie, choć sędziowie ostrzegali i bardzo straszyli, że serce otwarte, bez doli, tylko dla tęsknoty. Pogrozić musieli, od tego sędziowie, ale to widać przecież, że serce otwarte na chwałę u Boga, bo rozciąga pępowiny jak pajęczyny i biją od niego promienie, a po nich ma dostęp każdy żywy szept. Chłopiec oglądał się, nasłuchiwał, powtarzał: „Każdy żywy szept“. Pytał jeszcze: „A czemu nikt nie odpędził sępów od Jezusa?“ Matka uspokajała: „Czekaj, synku, to nie na dziś, to na inne rachmańskie święto.“ Pytał dalej: „A jak wskrzesł Jezus?“ „To jeszcze na inne, na dalsze rachmańskie święto“, mówiła matka.
Na rachmańskie święto człowiek może zobaczyć coś takiego, co kiedy indziej ledwie mu zaświta. Dowiaduje się czegoś takiego, czego by się nigdy nie dowiedział. Ale nie każdy i nie każdym razem. Niektórzy obiecują niejedno na rachmańskie święto i ani myślą dotrzymać. Dlatego o tym, co nigdy nie będzie, mówi się czasem: na rachmańską Wielkanoc, albo jeszcze: na końską Wielkanoc. A to grzech, bo po co poniewierać rachmańskie czy końskie święto, chociaż nie jest cerkiewne.
Któż by powiedział, że matka i syn, choć twardo żyli i samotnie, choć nie mieli u kogo pouczyć się ani poradzić, nie byli szczęśliwi!? Nie tylko w święta, co wieczora przed snem zanurzała mu we włosy ręce małe a szorstkie, patrzyła w oczy, lubowała się: „Włosy moje włosy, oczy moje oczy, zorze moje zorze!“ Przecież chłopczynę ciągnęło wciąż tędy i owędy, z daleka i naokoło, nawet targało coś, nawet wołało. Zapuszczał się daleko lasami, za chitary gminy, do obcych dziedzin, nawet na granice obcych krajów. I któż nie rozumie, że matka, od razu wystraszona przez sędziów, bała się o jedynaka. Drżała o niego: zawsze blady, serce nie domknięte? dla tęsknoty? bez doli? Zabierała mu nieraz robotę spod rąk, tak jak on jej. Prawda, to nie pańskie i nie miastowe dziecko, takie co w wełnie chowane, takie jakby z brzucha matki jeszcze nie wyskoczyło, takie, które wciąż strachają: uważaj, uważaj, nie chodź tu, nie chodź tam, do wody nie idź, do ognia się nie zbliżaj, na drzewo nie leź, nawet na rosę nie wychodź, pod konia się nie pchaj, ani pod rogi krowie, nawet myszce w pyszczek palca nie pchaj.
Asekuracja! I co za to Bogu płacą? Nic a nic. Nie! To dziecko ludzkie i królewskie ma samo skosztować ognia palcem i językiem! Niech się bawi gorącymi węglami, niech siada na węglach i niech skacze do wody, niech idzie w puszczę, niech błądzi i niech znów znajdzie drogę, niech grom, burze, wichry i powódź nie ma za wrogów, ani duchów puszczowych, ani dusz zmarłych niech się nie boi. Ono do tego! Do poparzenia i do topienia się i do strzaskania przez wiatrołom i aby się wszystkiemu wymknęło, bo w Bogu nadzieja i w doli. Matka wiedziała, ale bała się. A może on naprawdę bez doli? Takiemu wszędzie może coś się stać. Modliła się do Świętych nieznanych, ale kiedy odchodził, nie straszyła go ani nie zatrzymywała. Trzymała go oczyma. Im dalej zapuszczał się, tym mocniej ciągnęły go oczy z powrotem. Jak z łuku spuszczony wracał strzałą do chaty.
Chaty były wonczas daleko jedna od drugiej, na carynkach śródleśnych. Same grażdy ciemne, jak tamta stara Szumejowa, fortece zaworami zawarte, twardo zamknięte, dzień i noc pilnowane. Gazdowie trzymali groźne psy. Gdziekolwiek wejdzie chłopczyna, gazdowie od razu chcą go bronić od psów, a tu patrzajcie, psy chowają się po kątach, potem na brzuchach pełzają i łaszą się do niego. Ludzie spoglądają jeden na drugiego, przyglądają się chłopcu: blady milczek, oczy żarzą się jak węgle. Od razu i to pospiesznie chowają odeń dzieci. Nakrywają im nawet głowy czymś czarnym. —
Tanasij wydawał się zmęczony, przerwał, wycierał twarz chustką, patrzył na dziedzica pytająco, uśmiechał się kwaśno, ściszył głos:
— Coś w tym jest, panie, nieprawdaż? Wy także nie wystawilibyście chyba dzieci na taką próbę, na zarazę, co uderza z oczu. Dzieci najłatwiej wyruszyć z koleiny, tak jak sanie z młodego, puszystego śniegu. Tędy albo tamtędy, bo dola nie udeptana jeszcze. To może nie tak nagle wychodzi, jak w tamtej waszej bajce książkowej, aby z małpy wyskoczył człowiek, ale kiedy przez pępowinę jak w brzuchu matki napełni się serce dziecka, coś może szarpnąć, nagle poderwać — Tanasij wskazał palcem w górę.
Dziedzic mruknął:
— Ze zdrewniałej poczwarki w motyla?
Tanasij krzywił się, machnął ręką.
— Zatem nie ma co mówić, niegłupio robili gazdowie, ale to było niemiłe, było smutne dla samego chłopca, a dla matki jeszcze smutniejsze. Im więcej macek wyciągał w ciemność naokoło, tym bardziej ludzie zawierali się, jakby sami ubierali czarne płachty na głowę.
Miał przecie raz osobliwą radość dla siebie, jak to dziecko. Ktoś przyniósł mu z daleka, wielkie dziwo: małego kotka. Kotów tutaj w górach nikt wtedy jeszcze nie widział na lekarstwo. Ale co to za radość, to kocię jakoś nie chowało się. Może za wcześnie od cycki zabrali, a może od razu przeraziło się obczyzny, czarnych lasów, strasznego świata. Chorował kotek, jeść nie jadł, a ginąć nie ginął. Wciąż marniał, a tyle siły miał jeszcze, że męczył się dalej. Na pyszczku rany, na oczach rany, na odbytnicy rany, ledwo dyszy, a półotwarte zakrwawione oczy do słońca podnosi i coś cichutko mruczy. Ledwie dosłyszałbyś. A chłopiec słyszał, jak szeptał kotek: „Spojrzyj, Słoneczko, ja parszywy, ja wygłodniały, ja żyję-zdycham, a tyś Słoneczko wielkie mocne, spojrzyj!“ Chłopcem wstrząsnęło, zakrzyczał do Boga: „Zabierz mi zdrowie, zamknij mi serce, zgaś mnie bez śladu. Ja bezdolny, a sam jeden mam tę pępowinę i po co?“ Tak zaczął, lecz to mu nic nie zaszkodziło, to znaczy nic nie pomogło, bo choć bezdolny — był mocny, zdrów i twardy. Matka wybrała, sędziowie skasowali list i musiał tak pętać się między coś a nic. I kiedy o tego kotka nędznego do Boga od razu się stawiał, Bóg umyślił mu nie karę, lecz pociechę i próbę. Gdy kotek pojękiwał, chłopiec rozdzierał się, by wrzeszczeć, by jęczeć, bluźnić. Wtedy przyszła mu taka myśl, że wyciął i wydłubał sobie fłojerę. Od razu, drzewo jak drzewo. Nie jęk koci ani wrzask ludzki wydzierał się z fłojery, wybulgotała boleść cicha a słodka, jak woda ze źródła. Kotek cichnął, dreptał za chłopcem. Tak ukołysał kotka na cichą śmierć. I już nic nie miał dla siebie, tylko fłojerę. Matka widziała, serce się jej ściskało.
Gdy wyrósł chłopczyna, jego rówieśnicy szukali sobie już dziewczątek do zabawy, do tańców, do pustoty i do ożenku. A były wtedy u nas dziewuszki! Gdyby spod słońca, stamtąd z daleka gdzie teraz są, odbiły się jakoś nasze prababki i stanęły przed nami takie, jak wtedy kiedy były młode, tobyście naprzód stężeli, a potem na kolana byście poklękali, a kobiety zanim by się opamiętały, już zazdrością nadęte, jedna za drugą pękałyby jak krowie pęcherze. Dziewuszki były ciche a junackie, usta jak u dzieci, uszy jak listki leśne, oczy — wody milczące a czyhające. A chłopiec jeszcze ściślej wtedy do fłojery swojej się przyssał. Wieczorami, nocami całymi dawała znać o sobie fłojera. Chłodne noce rozpalały się. Dziewczyny wychylały się z chat cichutko. Na tej górze, na tamtej, na trzeciej. Ani jedne drzwi nie skrzypnęły. Słuchały z daleka. Jak słowik w łęgach nad Prutem wabiła fłojera: ja tu, nie kto inny, to ja. Dziewczyny szukały czy nie goreją węglowe oczy znad fłojery. Ciągnęło je jak do przepaści. Było całkiem czarno w leśnym świecie. Przez lasy, przez zarośla, przez jary szły słuchać bliżej. Fłojera rosła, zagarniała. Ale nie po słowiczemu nęciła do gniazda. Jak puszczyk zraniony ciągnęła, straszyła: ojojoj. Wyrywała z chat w noc w połoniny, bez powrotu, w zatratę. Dziewczyna choć śmiała, a przecie nie koń, co brzegiem przepaści idąc ani mrugnie. Wstrząsały się dziewczyny, zatykały uszy, zmykały do chat, zatrzaskiwały drzwi, aż po lasach trzaskało, psy rozszczekały się po górach, i po rzece poszło. Pozostał sam z fłojerą. Słuchały go tylko ptaki co mniejsze, odpowiadały mu drozdy i kosy. Jeszcze mniej zaglądał za dziewczynami niż one za nim. Dokonało się, rodu nie założył. Z bezdolnego płaju, choć nie ubity wcale i nie wykuty ani sklepiony pod ziemią, nie wyskoczysz, ani nikt nań nie wskoczy, choćby do ciebie ręce wyciągał. Tak jakby śnieżyczka wirowała w wietrze. Doganiaj ją, spotykaj się z nią, obejmuj ją, ród z nią zakładaj. Matka wiedziała, serce jej ściskało się.
Tylko ogony chudoby ciągnęły się za nim. Znali go już z tego wsiowi ludzie, że dla chudoby nie ma ponad niego, nawet pomiędzy starymi pasterzami. Nawet pomiędzy takimi watahami, co wcale nie z pieszych, przeciwnie, co furkotali mocnymi słowami z osiemdziesięciu języków wykradzionymi, co na oklep latali na przemówkach i na zaklęciach. Czy on sam znał jakie słowa, języki? Tego nikt nie wiedział, chłopiec milczał albo grał. Myślę sobie, że chyba nie znał, tylko same z siebie wylatywały mu bez słów spod serca prądy, szarpały za serce, ciągnęły przed siebie w połoniny, w chmury, bo tylko matka trzymała go w chacie. Chodził zawsze w białej płóciance, w serdaku nie czerwonym i nie czarnym, tylko białym. Prosty, wysoki, kościsty, a coraz mocniejszy, lnianowłosy, blady. Zwali go ten Biały.
Tanasij oglądnął się chyżo, pospieszył się, mówił nieco za prędko:
— Tymczasem w święcie, jak się dotąd o tym wspomina, zrobił się czas bardzo niespokojny. Dołami, od stepów z Dniestru, spoza Dniestru wytrzepotali się buńczucznie Kozacy z czerwonym kogutem. Także Tatarzy chyłkiem z lasu w las zapadając, skradali się z ławą dzikich koni-luzaków, co same napadały, gryzły, zapędzały jak u Syrojidów oślaki. I z powrozami na ludzi. A stąd od nas, od podgórza, z zamków, ruszyli panowie z wojskami w żelaza zakuci. Twardo kazali opróżniać miasteczka i wsie podgórskie. Jedne podpalali, w innych kopali rowy, wznosili wały i festunki. Ludzie miejscy i wiejscy uciekali na zamki albo w puszcze. A tamci wojacy już ścinali się między sobą, wybijali się, topili w zasadzkach. Wojna to nie nasza rzecz, ale co gorsze, że pola cierpiały i siniały, chudoba marniała i głód już zaglądał. I wonczas za jednymi, za drugimi, za trzecimi, krok w krok, ślad w ślad, wstało ze stepów, z moczarów, zza Dniestru, z Dniestru, powietrze czarne, zaraza. Czarny czaban —
Tanasij przerwał, zawzięcie tarł chustką skronie, ciągnął zniemożonym głosem:
— W tym samym czasie zachorowała matka chłopca. Przez dwadzieścia lat od urodzin dziecka pracowała dniami i nocami, napełniła komory i izby po powały płótnem, liżnykami włochatymi, serdakami, wszelakim ubraniem. Wszystko białe, nie kraszone. Starczyłoby dla rodu aż do prawnuków. Spała coraz mniej, bo spieszyła się coraz więcej, aby nie było za późno. Jak pszczoła co całe życie swoje wkłada w wosk i miód, a potem łysieje, marnieje, tak ona ręce i oczy wprzędła i wetkała. Dla kogóż? Im bardziej rozszerzało się serce chłopca, tym bardziej jej się ściskało. Oczy zapadły, ręce zwiędły, tylko góry liżnyków świadczyły, że to ręce nie puste i oczy nie ślepawe. Jak ryba wyrzucona powodzią na kamień, łapała oddech, potem już nic nie jadła, tylko lizała wodę po kropelce. Potem już nawet wody przełknąć nie mogła, tylko powietrze chapała haustem. W końcu już dla niej powietrza nie starczyło. Chłopiec trzymał jagnięta przy kolanach, a matkę trzymał za obie ręce małe, ale spracowane, szorstkie i wygasłe. Co jej serce się ścisnęło, to jemu rozszerzało się do pęknięcia: „Trzymajcie się mnie, mamo, mocno.“
Oczy jej wyłaziły: „Trzymam cię“. — Pokazywała na serce. Wskazywała na jagnięta, szeptała: „Błogosławieni.“ I już.
Tanasij machnął ręką, był zmęczony, z uśmiechem oglądał słuchaczy.
— Kto z daleka obchodzi śmierć, oczy zamyka — pewien, że to nie dla niego. Śmierć dla dziadów i bab starych, dla chorych, dla umrzyków dalekich za górami, za lasami. A kto bodaj łokciem ją zaczepił, wie dobrze: to nie dla kamienia, nie dla żelaza, to dla człowieka, dla mnie i dla ciebie, wtedy najbliżej, kiedy się nie spodziewamy. Wam młodym za trudno zanurzyć się w taką dolę, co dawno przewiała. I po co? A starym co? Wytłukli się po wszystkich płajach i rozdrożach, zdrewnieli, skamienieli. Kopytami, hurmą koni można po nich harcować jak po ubitym gościńcu. Jedna, druga iskra pryśnie i tyle.
A białemu chłopcu taki rozciernił się we wnętrzu korzeń, że wybierał się za matką. Został na świecie sam, tysiąckroć sierotszy niż żebrak wędrowny z Kołomyi. Taki samotny, jak królewskie dziecko osierocone. Gdzież takiemu szukać rodziny i rodów?! Ciągnęło go za matką, a tu nagle śmierć, jakby nad przepaścią konia zdębiła: stój! Skręciła, pogalopowała i hajda! zapolowała na wszystkich. Świsnęła, i zaraz wylazło czarne psisko, czarny czaban, zaraza — —
Tanasij zerwał się gwałtownie, chwycił się za głowę, lecz zaraz skłonił ją bezwładnie, upadł na ławę. Stęknął i wytchnął:
— Czyż to koniec?
Foka przyskoczył doń:
— Co wam, Tanasiju? naprawdę niedobrze?
Tanasij oparł głowę w kącie ściany, opuścił ręce bezwładnie, nie odpowiadał. Dziedzic ujął go za puls, spoglądał na zegarek, mruknął:
— Słaby jak nitka.
Tanasij szepnął:
— Wody.
Zgryziony Poperecznyk zgrzytnął niefortunnie:
— Koniec Jurija, koniec Tanasija.
I zaraz popłoch, jak chmura czarnego ptactwa, załopotał, zaroiło się w chacie. Na zlecenie dziedzica zbudzono kucharza, aby przygotował czarnej kawy. Ktoś pobiegł do komory, aby zbudzić Maksyma. Dziedzic rozpiął Tanasijowi koszulę, a sam poszedł do grażdy po płaszcz. Wyjął zeń płaską flaszkę francuskiej wódki, nacierał szyję i pierś Tanasija. Tymczasem kuma Kateryna ucięła kilka kosmyków z włosów Tanasija, smaliła je na węglach, odgasiła węgiel w wodzie, mruczała nad wodą, potem wcisnęła naczynie między zęby Tanasijowi, zmuszając go do łykania. Mruczała jeszcze nad Tanasijem: „Niechby cię czarna sobaka pożarła, ta co cię nasłała! Ja cię wyświecę, ja cię wypielę, ja cię wywieję!“
Tanasij otworzył jedno oko, a pierś jego wstrząsnęła się skurczem czy śmiechem. W tej chwili wszedł stary Maksym umyty, uczesany, stanął nad Tanasijem, ujął go za rękę. Dziedzic sam jeszcze pobiegł po kucharza, i niezwłocznie kucharz niewzruszenie uprzejmy, w bieli jak zawsze, przyszedł z potężnym imbrykiem dymiącej kawy. Tanasij wciąż leżąc z zamkniętymi oczyma, popijał kawę długo. Przychodził z wolna do siebie. Pomrukiwał urywanie:
— To z nowej chaty... tu duszno... dla starego stara — dodał po chwili. — Wstyd, a któż wataha dokończy?
Giętki wyprostowany panicz Ryś zgłosił się jakoś wstydliwie:
— Ja, gazdo.
Tanasij chrypiał z trudem:
— Ach, ten jeden — sprawiedliwy. No, patrzcie, ja przeciw młodym, a tu młody.



4

Skoro Tanasijowi widocznie było lepiej, Szumeje dla poprawienia ochoty puścili w ruch nową berbeniczkę wódki. Przerażony i znów wyzwolony od strachu Duwyd nie tylko nie dawał się prosić, sam jeszcze prosił raz i drugi o krzepiący łyk. Na znak Foki ślubowani pobratymowie, wraz z drużbami, Andrijkiem Płytką i Petryciem Siopeniukiem, wstali, a biorąc naczynie od Kateryny, wygłosili razem równomiernie, bez pośpiechu:

Tyś woda, tyś święta, tyś czysta!
Bogarodziczko — niebiesna caryczko,
Krasna wodyczko, święta Jordanyczko,
Z wysokich gór, z głębokich nór,
Cieczesz strumieniem, myjesz brzegi dwa,
Trzecią średzinę,
Czwarte korzenie,
Piąte kamienie,
Szóste sumienie.
Wymyj każde słowo,
Zwęglone czy zgasłe, skrzepłe czy ugrzęzłe, zastygłe czy zmarzłe,
W gardle czy pod gardłem,
W żyłach, czy we krwi,

W potruszkach, czy w wątrobie,
W kiszkach czy w sercu,
Czy w serdecznym korzeniu.
Oczyść od skazy, wymyj z omrazy,
By tańczyło samą zgodą,
Aby grało czyste z wodą.

Przerwali i Sawicki wygłosił szczególnie głośno i wyraźnie:

Szło Słowo główne omrażone, człapało ciężko.
Z mrażnic, z omraźnych chat,
Omraźnymi drogami, przez omraźne krzaki,
Omraźnymi młakami, omraźnymi siołami.
Omraza rodem ze spodu z omraźnego dna,
Łykała słowa, mraziła — kaziła,
Aż wyrzygała omrażone słowo:
Dokąd ty idziesz, omrażone słowo?

Znów wygłosili razem wszyscy czterej:

Nie puszczę cię, omrazo, na światło, na świat!
Igłami wykluję,
Wrzecionami wyprzędę,
Kosami wykoszę,
Sierpami wyżnę,
Miotłami wymiotę,
Grabiami wygromadzę,
Na czarne konie posadzę,
Na morskie dno!
Tam siej nasienie,
Tam puść korzenie,
Tam twe kąpiele,
Tam twe wesele.

Sawicki pytał uroczyście:

Chcesz wyjść na wolę, słowo?
Bogarodziczka-święta-wodyczka
Wypłucze cię ze skazy,
Przecedzi omrazy,
Nie zostawi dymu ni na włos,
Kurzu na makowe ziarno.
Bogarodziczko-święta-caryczko,
Daj abym był pełen zgody.

Znów głosili wszyscy czterej poważnie:

Wstań, zagraj słowo wodne-zgodne-rodne,
Słowo jutrzenne, słowo wieczorne,
Słowo północne i połudzienne,

Dojne kosmate, czerwone mleczne,
Zielone, jabłeczne, trudne i łatwe.
Ponad cerkiewny dzwon!
Trzaska mróz, nad mróz kolęda trzaska.
Pieczcie kukuce ciepłe dla dziatwy!
Słodka niech rośnie święcona paska!
Kroplami Chrysta krwi, łzami Matki
Skrop, zetnij czary, jak pisanczarka,
Zdław Archijudę — Juda niezgodny,
Co słowo służbę dzwoni zaraniem,
Kowal łańcuchy pociska na nim.
Od bólów do ulów,
Od siewu do wiewu,
Od ziarna do żarna,
Od domu do domowiny,
Od wieka trumny do wieków w niebie,
Od chleba żyta, do życia w niebie.
Wpław słowo wodne-zgodne!
Na białych koniach wypłyń: Ihahaha!

Po krótkim odpoczynku kończyli jeszcze we czwórkę:

Nie dwadzieścia siedem, nie dwadzieścia sześć — nie dwadzieścia pięć, nie dwadzieścia cztery — nie dwadzieścia trzy, nie dwadzieścia dwa — nie dwadzieścia jeden, nie dwadzieścia — nie dziewiętnaście, nie osiemnaście — nie siedemnaście, nie szesnaście — nie piętnaście, nie czternaście — nie trzynaście, nie dwanaście — nie jedenaście, nie dziesięć — nie dziewięć, nie osiem, nie siedem — nie sześć, nie pięć — nie cztery, nie trzy — nie dwa,
Jeden, Jeden, Jeden!!!!

Tanasij leżał z przymkniętymi oczyma, oddychał równo i głęboko. Pobratymi poszeptali i rozsiedli się rzędem na ławie. W środku nich Sawicki, rozłożył na kolanach cymbały, odezwał się cicho jąkając się odrobinę:
— To na darabach — w Rumunii — na wodach tam podczas powrotu — ułożone przez Fokę i przeze mnie. Na ten ład, jak słyszeliśmy od włóczęgów madiarskich. Nazwaliśmy — talby.
Z cymbałów wypłynęła stara nuta węgierska Rakoczego rozciągła a wciąż odrębywana. Powtarzając ją na cymbałach Sawicki wygłaszał słowa to przeciągle, to urywając, tylko ostatnią zwrotkę śpiewał pod nutę Rakoczego:

Talba pierwsza

Czarny czaban moczarem przyczłapał nad Dniestr i ścichł.
Szuwar ścichł, klekot wklęsł, kokor legł pokotem,

Czubate kuliki, gębate gęsi, kaczki na komyszach.
Kobuzy z lotu nurnęły w cień.
Zgodnie głowy skłoniły w ciepły muł.
Jarem, jazem, stawem, groblą
Wiatr gorący wiercił szuwar.
Pochylił się szuwar kornie.
Nad szuwarem długo czerniał
Długi cień, gość — sęp.


Talba druga

Czarny czaban czwałem przyczłapał nad Prut:
Człowieczek-kaleczek, czy mraka-mara strach?
Gołolodny łeb koński na ciele cieniowym,
To na zwojach cieni sprężał się ku ziemi,
To rozprężał nad drzewa, chmurą sięgał chmur.
Z czaszki białej czarne czeluście wyszczerzył,
Z góry raz, z dołu raz
kłapał czaszką na Prut.


Sawicki przerwał, skinął na Andrijka Płytkę, i zaraz ten dołączył z fłojery swojskie tony, tęskne, płynne, nieodrywane. Sawicki zapowiedział sucho:
— A teraz:

Co Prut mieści w sobie, a czego nie mieści:

Wszystkie wody potoczyste — czyste,
Wszystkie zdroje zdrowe — malinowe,
Co naciekły z Wierchowin w siny Prut,
Obessały, zlizały wszelki ślad.
Wysłuchały grom i szept,
Wypatrzyły blask i cień
od nieba do dna.

A w śnieżycach Czarnohory nie zaznały
Bieli takiej jak czabana gołolodny łeb,
W puszczach pięćdziesięciu nie nabyły się,
Z czernią taką, jak czabana czarny cień.

Z Czarnohory, ze śniegów, z Dancyrskich skał
Białogrzywe, białoczube, białoskrzydłe kruki-Huki,
Naleciały, nawiały, nagroziły,
Wyczesały mchy machem-świstem-wiewem,
Natańczyły arkana z kosodrzewem,
W jarach pasły się trzody z Berezowa.
Owce bialutkie, cielęta różowe
Pianę z wód piły, kopytka chłodziły.


Z Homulu Homulec mruczał, cykał, ciekł,
Rosą dzień w dzień, rosą wiek w wiek,
Zrosił każdy korzeń wiekowiecznych drzew:
Niech wiosną duchną żar w kwiat starce jare,
Niech w jesień szyszki w skrzydłach szlą w wylot, w siew,
Ty, Homulcze, dziatwę kołysz, piastuj, pieść,
Rosę siej, roś siew, staro-młodą brzęcz wieść.

I z Kostryczy wody leśne na Jeziernym
Wygłębiły plesa dna obszerne,
Hodowały rybne rody, pstrągów roje,
Hulaj mój roju, a się nie rozbrykaj,
Straż dam ci z dziobem, białobrzucha-zucha,
Ptaszka cynk-cynk, wody szandaryka.

Prutec Jabłonicki krop-po-kropli ssał,
Doił z rudych skał, z krostawych Gorgan, z płyt,
W pustkę nadoił, nie znał gości, nie poił.
Aż raz dziwa szurpate wsypały się w jar,
W kuczmach baranich Tatary pohani,
Z pieca, z suchostepu zżółkła szarańcza,
Wodę chłeptali, szept-dzięk wodzie: „Salem!“
Konie zgonione miód-lód ssały z fali,
Cień koło cienia, uśmiech przy uśmiechu,
Zzieleniałe konie, lud cieni zielony.
Prutec skrzepił gości, w zieleń zasklepił,
W dnie odbił obrosłą cieniem czeredę,
Zielonym szczęściem cieszył się sam jeden.

W Leśniowach ciemno-cichych potok Pihy
Odkrył z żywic płaj tajemny niedźwiedzi,
Wsiąkł w ślad, ubił płaj, dech sparł, słuchał, śledził:
Ciągot — jęk, tęskny mruk, miłosne czaty,
Obłapienia, rzut, gry dziatwy puchatej.
Potok grzebał kości, ubił, nie śledził,
Nikt nic więcej o niedźwiedziach nie wiedział.

Z Polanic Prutec sączył się z Stawiory,
Nie jak górski strumień wił się, krył prąd chory,
Bo z kątów, z nor, z jam, z zaświata furt odmiatał
Słów przedśmiertnych nurt, w powrót rwał z zaświata,
Cienie w złoto zmieniał, szepty krył na dnie,
Niech wróci każdy! złoto nie przepadnie!
Krył a niósł, może przyjdzie ktoś z daleka?
Nie swojak a swój, chory sam a lekarz,
Nie z domu, nie do domu, nie do mowy,
Słuchacz tylko niedoszeptów grobowych.
Złoto wyłowi, wysłowi,
Może słucha już z daleka?
Krył się w cieniach i w zaciekach,
Wił się Prutec, czekał, czekał.


Tu-tam, kap-kap, wód spad,
Ściekał po Rokietach górskim dachu,
Stamtąd-stąd wiązał świt-noc, wschód-zachód,
Gryzł-toczył, w potok wypotoczył,
W płaj dla wędrowców ludzkich wytłoczył,
Wiek za wiekiem grał, las stał, rósł las,
Na płaj szyszki, szpilki, liść sypał raz w raz,
Pieścił, wyścielił, miększy wciąż, trwalszy płaj.
Płaj skrzepł, gazda-płaj uczył, już i wiódł sam:
„Tu idź, tam nie, przejdź tu, skocz tam“.
Liść do szpilki, łza do kropli, tęsknota-ciąg,
Gniazda, ruch, roje, wyląg, wylot, znów ląg,
Rody rosły, osiedla, wsie i sioła,
Berezów-wojak, Huculija wesoła.
Lecz w noc po świt jedna dola pytana-szeptana:
„Któraż ciebie boli rana?
Czy szeroka porębana,
Ozy głęboka postrzelana?”
Ludzki świat. Wód spad po Rokietach ściekał, las czekał, potok grał, płaj trwał.

Z jądra Kosmacza, z mchów ciekła Pistynka,
Świsty ptasie łowiła w bukowinkach,
Ćwierk odćwierkała echem z gęstolistu,
Czarnoziem lizała, ukradkiem rwała,
W Prut uniosła czarnoziem z srebrnoświstem.

Z soboru jaworów potoczyna Żonka
W kipieli warzyła juszkę jaworzankę.
Delatyńska Malawa wlała wodzie
Z malin soków, aby Prut się nasłodził,
A Rakowczyk z krwawych kropli cisowych,
By nie zbrakło duru-jadu Prutowi,
Potok Rungurski z źródła Jedernego
Głębin świder, skarby wydarł, wybiegał,
Ziemną krew przez sita skał, liści cedził,
Na strugi niósł, na nurty nafty strumień,
Oczka tłuste, czarno-złote, rdzy-miedzi:
„Mień się Prucie, tęczami mień-zarumień.“

Wszystkie krople, strugi, szumy, strumy,
Struny, wodne liry, kręte wiry
Rozegrały, rozpląsały się, zamieszały się
I zjednały w siny Prut,
Nawąchały, nalizały, nassały, nałykały,
Karbem wód znakowały las i brzeg.
Nie wąchały jeszcze ducha czabana,
Juszki czabanowej nie chłeptały,
Nie stukały do czaszki gołolodnej,
Nie płukały czerni czabanowej,
Z czarnym cieniem nie tańczyły,
Nie pisały karbów o Czabanie.

Zawęszyły go pod Wskrzesińską górą,
Zawąchały się, zasłuchały się, zapatrzyły się,
Wirowały, zamąciły się.
Czyrakami zakipiał siny Prut.

Znów wracali do nuty rębanej, mówiono-śpiewanej, madiarskiej:

Talba trzecia.

Zgasł w trzcinach ptasi skrzek, zgasł czapli czub.
Nie tej czapli leniwej, co moczarem człapie,
A tej czapli co — w brylantach czub — znad morza załata,
Strzelcom błyśnie w nos raz, jak mgła, pryśnie zaraz.
Zastygły czajki, czubatki, czeczotki
W krótki skrzek: ćwierk, zmierzch, śmierć.
Pochyliły przed czabanem dzióby,
Stygną wiosła, czarne łodzi kadłuby,
Żyto — chlebny kwiat wstrząsł dreszcz, kłosy skrzepły.
Ino z łączek ślepaki, żółte krosty,
Ino ślepia wyłupią zżółkłe porosty.
Same oczy zaślepłe.

Czaban skrył się, w łęgach legł, spłaszczył się, zdrzemnął wśród drzew.
Snuł senną osnowę.
Łęgiem wierzbowym, ścierniskiem sianowym
Wieje wić wiotsza niż wiew,
Cieńszy cień niż cień czai się dzień w dzień,
Smugą smyknie czarnodymna nić.
Czaty, czołg, szyp, cyt! suchy skrzyp, nagły skok,
Okrakiem na chatę, na strop ciężki cień.
Chata jękła.
W niej wiekował Harasym Szczęśliwy, sześcioro dzieci, wnuki, prawnuki, cały ród.
Czaban-cień żarem prażył, czadem czachnął, ożyną chłostał,
Obłapił łapczywie, nie brzydził się żółtym staruchem,
Nie mierził chrząstkami, ni bladym maluchem,
Czechłem dusił, pierś wysuszył, oczy wybałuszył,
Wycmokał szpik, wycisnął czynsz,
Rozsypał okopcone kaczany, miał ich dość.
Ziewnęły wrota od wiatru, chata ścichła.
Mir, mir! Szczęśliwy Harasym, szczęśliwy cały ród, — mir — mór!

(Petrycio Siopeniuk wtórował dudką nieśmiało, tylko do słów „czarny mir, mór“ — dudka wzdychała śmielej, ponuro, organowo.)

Wieść z chełmu na chełm chłystem chlaśnie do chmur:
Czarny mór!

Czajki pierwsze nad Prut zawiodą żaluchę,
W białoczarnych czamarach derkają diaczki pogrzebuchy.
Od klicza ich bocian wybulgotał „klo-klo“ moczarom na ucho.
Wrony wiatrom wrzawę wróżebną otwarły:
Czarny mór!
Czarny czaban spłaszczył się paskiem pajęczym,
Cieńszy cień niż cień, w drzemocie wśród drzew
Wieść o nim wiotsza wieje niż wiew.

(Aleko na wpół obudzony, lecz wciąż z zamkniętymi oczyma, dociągał zrazu sennie, potem coraz jękliwiej na skrzypcach Rakoczową dumę: „Krasznohorka büszke vàra“.)

Talba czwarta.

To nie żonwy żądlą, puk-puk, za dębem dąb,
To nie żonwy rześkie klino-dzióbe,
To nie żonwy zawrzasły o świcie: „zbudź się las!“
To wieść wiertna o świcie cykała-tykała, krop-kroplą wierciła do wrót:
„Zbudź się ty, zbudź i ty, bo się nie zbudzisz“.
Kołowała, kołatała, kłuła z chat do chat.
Czarny świt, czarny piątek, wieczny piątek skołatany spadł.
Tu szept: „Harasym.“ Tam szept: „Harasym.“[1]
I już każdy kąt wnikł w dym.
W każdym kącie piłował czarny gwóźdź, czarny nikt.
Kołatał w uszach, kołatał, i już żaden rataj nie oratał,
Ni kłoci słomy nie wyklepał, nie wymłócił,
Nie zaśmiał się żaden, nie śpiewał, nie kłócił.
W rękach ścierpł każdy sierp, w ziemię wsiąkł każdy brzęk,
Skłute żniwo stężało w kaczany,
Nie zsypane żyto, żytnice w rozsypce,
Brzęczy wieść coraz szersza szerszeniem,
Żądła sieje nasienne.
Wieść nażądli za dnia, żądło jątrzy przez noc,
Słyszy ją każdy dach, słucha jej senny ptach:
„Harasym, Szczęśliwy Harasym.“
Każda chata zasnuta w jałowcowy dym.
Watry na dworze, watry na podłogach, a piece wystygłe.
Każdy człek syty wieścią łyka dym.
Od chaty chata uciekła w gęsty dym,
Każdy kąt od kąta: Harasym, Harasym.
Oderwać się, odłączyć, odtrącić!
Od — od — od — czarny odlot,
Gardziele nie dym dławi, czarny mak, lęk, Harasym.

(„Harasym, Harasym“ — wtórowały żałobnie dudka i skrzypce.)

Talba piąta.

Wiatr gorący wstał, szarpnie się, pryśnie cały dolski lud.
Z kątów zsypie się w jeden krzyk:
„Spasie! Pasterzu ty nasz, paś nas, prowadź do pasz,
W wierchowinę, w zieleń, pod chmury, w chłód, w śnieg,
Do źródeł, poza źródła, do czystych wód, nad białej Cisy brzeg.

Ożywi nas żytni chleb, żytni chleb da żyć.“
Zaraz hruby żarem zagrają, w nich rośnie żytni chleb.
Dzieci w dymie śpią blade, chleby się rumienią.
Żytni duch, chlebny opar jednoczy, ocali ich chleb.
O świcie wypędzą krowy, jałówki, byki i psy.
Przy chatach żywą zagrodę zostawią:
Koguty, pszczoły, gęsi, bociany i wrony,
Niechaj dzióbią, niech żądlą, niech wystraszą czarny mór.
To nie buńczuki roztrzepią czuby piór na dachach,
To nie po dziewięć płomieni dziobatych, czubatych,
To po dziewięć kogutów trzepie się z wierchu chat:
„Ja cię wyzywam, wydziobię, wykolę, wydrę cię,
Wykukurykam cię! wsiąknij w moczar, ty zgniły mór,
Kukuryku! Kukuryku! Kukuryku!
Tu czuwam ja, nie puszczę cię, ja czubaty kur.“
To nie dymy kręto-białe jałowcowe syczą,
To dziewięćkroć dziewięć gęsiorów, krętogłowych szyj:
„Gęg-gęg, nie sięg-niesz nie, wygęgam cię, gęg-gęg!
Oparem w moczary wsiąknij w łęg,
Czarny lęk, tyś nie lęk, legnij, szczeznij, gęg-gęg!“
Pszczoły z bzykiem gniewnym rojami obsiadły moczary,
Każde oczko zaraźne tną, wirują:
„Bzu-bzura, śmierć-bzdura, lęk-nie-lęk, cięg-cięg,
Cięt-ścięt, do szczętu ścięty lęk.“
Bociany klin klinem klo-klo kłują ciepły wiatr,
Wrony wrzawą wstrzymują czarny mór.
Z Naddniestrza, z Nadprucia, drogą, polem, ścierniskiem,
Szereg krętszy niż Dniestr, nurt bystrzejszy niż Prut,
Każda głowa w lejtuchu, lico licu nie lube,
Zza całuna czyha licho, pod całunem wklęsł lęk,
W całunach cały kraj, wzdycha żywa powódź, tłok, grom,
Dudnią trzody, bek, rżenie, szczekanie, klamor i ryk.
Dopadli cwałem puszcz, z dróg czmychnęli w rozpadliny,
W płaiki, w strugi wód, w wiewiórczy trop, w szlak leśnych much,
Zwierz leśny wiedzie przodem ku źródłom w góry pod śnieg,
Puszcza mruczy, wzdycha, zmieściła wszystkich, zamilkła.
Sroka zdradza: „skrzek-skrzek, tu biegł, tam legł.“
Pająk zasnuł ścieg w ścieg.
Czarny czaban smugą smyknął, żółtym brzuchem do puszcz,
Czaty, czołg, chrzęst, skrzyp. Łeb biały raz jeden łypnął z traw:
„Któż wygnał sam wszystkie trzody ku paszom? któż watah?“
W gąszcz się zaszył, chichot w chrustach, rechot w maliniakach,
Dał znak, z moczarów wstał pochód czabanów, mir, sam mir.

Na wozach stosy, wszystko martwe — gad, szczur, gałęź, liść.
Czarny wóz z przodu bez skrzypu, na nim sam Harasym.
Gały wywalił, usta otworzył — sam Harasym.
Do końca świata będzie się gapił — sam Harasym.
Mir, czarny mir, tylko w chrustach chrzęst, skrzyp, chichot, rechot:
„Kto sam jeden wypędził trzody w paszę, kto watah?“


Talba szósta.

U wrót puszczy zastygł czaban,
Stara puszcza stygnie czarniej,
Lasy czernią się w mgłach, ścieżki kręcą się w mchach.
Z mgieł czerń, z mchów czerń, z water czerń i dym.
Pogorzele jałowca, z czerni kręci się dym,
W każdy przesiek wsiąkł dym,
W poprzek czabanowi.
Czarny czaban waży się w czerń,
W grząski ścieg, w czarny swąd,
Płaskim dymem między watry wygasłe,
Oplątał się w przędzę pajęczą,
Namotał w przędzę komarów i much,
Kradnie płaj, zatrze chwostem, końską czaszką połknie ślad,
Kradnie stąd-stąd, skok za buka, za krzak, w jałowiec, w cierń,
Krótszy wciąż płaj, cieńszy ślad,
Ni jałowiec kłuł go, ni głóg,
Jałowcowy nie zdławił go dym,
Buchnął czarny kłęb!
Już tu u górskich chat, u wrót,
Kto czarniejszy, kto watah?


Talba siódma.

Znad puszcz czy w skrzydłach cerkwie lecą — bronią?
Z wież czy armaty dym i ogień ronią?
Z ogni czy gęsi, nie białe, znów białe
Prysły w owies ścięty, owies znów cały?

To znad białych chmur wierch nad wierch wystrzeli,
Płonie lód, dymi lód, sczerniał, znów w bieli,
Śnieżnych pól gaśnie biel, z wód biel się pieni,
Zdeptał trawy wiatr, znów wskrzesł wał zieleni. —

Czy gołębie na cerkwiach kwilą, gwarzą?
Czy jaskółki się w dachach czulą, swarzą?
Czy dzieci gęsi gonią, nie wygonią?
W kosy dzwonią kosarze, nie dodzwonią?

To zza gór wiatr szczebiocze, grucha, kwili,
Dzwoni, strzelił, wymiótł śnieg, biało pyli,
Sięga puszcz, siągł-nie dosiągł, wierzchem trzaska,
Trawy skosił, wskrzesił znów, trawy głaska.

Jedne usta, jeden krzyk, woła cały lud:
„Wiatr zagórski! Przepadł czarny watah! Cud!“

Sawicki wstał, muzykanci i śpiewacy wstali, Gawecio z zamkniętymi oczyma uciął prokuriewską nutę. Zakończyli:

Na wysokiej połoninie rozciął chmury wiatr,
Czy już z góry święty Jurij dał trembitom znak?
Czuj! Z osiedli, z wsi wylegli i podnieśli głowy,
Stamtąd, stąd, z wierchowin wszystkich ludzie ku wiatrowi.
Patrz! z mgieł światło gra, za światłem w krąg kręcą się kiście,
Wieją, sypią się, lgną ciąg w ciąg, lasy, drzewa, liście.
Nie! To lgnie do rąk świecących wszystka żywocina,
Ptak wraz z musznią, wilk wraz z sarną, ślimak i gadzina.
Nie liść, nie ptak, owce widać? cielęta nie pszczoły?
Nie rogaty las w mgłach kręci się, to krowy i woły.
Mgły opadły, spadły strachy i poznał lud cały:
To on! Biały! Lęk zdjął, strach ściął —
Watah doskonały!

Znów wszyscy usiedli, znów Sawicki pobrzękując w cymbały pół mówił, pół śpiewał:

Talba ósma.

Czarny czaban skrzypiał, gasł:
„Niosłem ciszę, darowałem ciemną łaskę,
Gasić, zgasnąć, we mnie mir.
Ni światłem nie rażę, ni siewem nie ranię,
Nic nie każę, nie zachciewam, nie rozwiewam,
Nie tęsknij, w domu siedź, mir.
Oni was tysiącem ziaren porażą,
Błysk za błyskiem w oczy was będzie kłuć.
Tułaczka, ból, głód, ogień niemirny,
Z tej i z tamtej strony gór jedno Niemirowo. — —
Czarny czaban dymkiem wiał, przewiał, w moczar wsiąkł.
Gdzież go szukać? Nie szukać — — —“

Fłojera i skrzypka zamilkły, coraz ciszej brzęczały cymbały, aż zgasły.



5

Piotruś Sawicki wstał, zarzucił cymbały przez plecy, żegnał się z wszystkimi.
— Bardzo późno już, matka w domu czeka.
Tanasij wycierał mięsistą chustką oczy z łez i tarł czoło, wszyscy patrzyli nań w milczeniu, a on siląc się na wesołość mówił chrapliwym głosem:
— Moje słowa nie zaginą. Takich młodych jeszcze nie spotykałem. A dopiero co mówiłem, że ludzie coraz gorsi. To nieprawda, to brechnia, mogę umierać spokojnie, a pan dziedzic mądrze mówił. Ale nie bójcie się. Nie umrę dzisiaj, ani jutro, ani prędko, bo jak król Salomon mam postoły odwrócone w kierunku przeciwnym niż biegnę. Prawda, śmierć robi swoje, szuka mnie ciągle, czasem przetnie mi drogę, ale tymczasem to na darmo, bo szuka odwrotnie.
Duwyd cmoknął zadowolony:
— Tanaseńku, wy wszystko odwrotnie, po chasydzku, po żydowsku, nawet ze śmiercią kręcicie.
Także Tanasij odpowiadał zadowolony:
— Po żydowsku, bo jak niegdyś król Salomon przystałem do was, do Żydów i jeśli mnie na króla swego postawicie — nie pożałujecie. Bo tak samo umiejętnie będę się handryczył z czortem i ze śmiercią droczyć się będę, jak król Salomon.
Duwyd skrzywił się nieznacznie:
— Król Salomon? Nie gniewajcie się, skąd do was takie bajki. To przecie nieprawda.
Tanasij podniecił się:
— Mnie będziesz uczył? Listy z Nieba czytałem, te samiusieńkie, co były posłane do króla Salomona.
Duwyd poddał się:
— Te same? Któż by pomyślał! A powiedzcie, która poczta przynosi te listy, ta z Uścieryk czy ta z Kosowa?
— Kto nosi listy? Ta sama Osoba, co nosiła Salomonowi, to wiadomo, to pewne, ale nie w tym rzecz. Chcę jeszcze powiedzieć coś o tym, co ułożyli młodzi. Cieszy mnie to szczerze, ale to sobie pamiętajcie, że o białym watahu nie wolno składać dla zabawy, na pokaz, ani na chram, ani dla cyrku. Nie! Bo to wszystko prawda, a w tym, co wy złożyliście, dużo takiego jest, czego nikt wiedzieć nie może, dlatego brechnią umiejętną zalatuje, choć to o Harasymie za serce bierze i pewnie prawda. Wiedzcie nasamprzód, że chwalić białego wataha ani wywyższać nie należy. Takiego co przeciw doli poszedł, omijajmy starannie, przeskakujmy w poprzek jego płaik bezdolny, tak jak niedźwiedź przeskakuje ludzkie ścieżki. Nie poprawiajmy nic, nie pchajmy swoich czterech grajcarów. To prawda, wiatr zagórski odwrócił czarne powietrze i sparł czarnego wataha, ale wcale nie biały watah, bo on człowiek tylko, a tamten czarny — kto wie? Sedno w tym, że białemu watahowi dopiero później uderzyła do głowy moc, a wy go od razu malujecie na pysznego cudotwórcę. Tego się strzeżcie! A przecie ciekaw jestem, mój paniczu, jak dalej złożyliście po waszemu i na madiarski ład dzieje wataha.
Sawicki odpowiedział grzecznie:
— Wasi kolędnicy nie obrażą się, kiedy i my przyjdziemy do was na Ilcię na Boże Narodzenie, wtedy wam całego wataha po naszemu wygłosimy, zaśpiewamy. Teraz późno. Dziękuję wam, Tanasiju.
— To ja dziękuję, paniczu, słodki jesteś, dlatego uciekaj, bo cię wyliżemy jak muchy miód. Niech dla pani kowalowej też coś zostanie.
Sawicki odszedł.



6

— No i któż dokończy teraz wataha? — pytał Poperecznyk.
Tanasij śmiał się:
— Któż inny, ten kto zaczął. Nocka niemała, i powiasteczka długa, długie dzieje. Posłuchajcie:
— Zanim jeszcze wiatr zagórski sparł czarne powietrze, już ludzie wiejscy z wsi co bliższych zaczęli szukać białego chłopca. Jeszcze w żadne święto tylu ludzi nie zjawiło się na osiedlu pod Żmyjenskim. Nadaremnie. Bo jego już nie trzymały w chacie oczy matki. Gdzież ich szukać? Cała chata, przybudówki, komory, berbenice, liżnyki, płótna, ubrania, to wszystko bez matki, jak sen bez tej głowy, która go śni. Nie chata to ojcowska już, nie świat, prędzej trumna ciasna. Patrzył na chudobę, chudoba na niego: „Uciekajmy!“ Wysadziło go jak z kanony, i prędzej niż odszukali go ludzie, zjawił się sam z chudobą na wierchach. Gdzież ten Biały? Znaleźli go w końcu na płaju pod wysokimi pastwiskami. Biało wokół niego, setki owiec wydłużają szyje do jego rąk. Podeszli jeszcze bliżej, oglądają: na twarzy jeszcze chudszy niż przedtem i bledszy, a pierś i bary szerokie rozsadzają grubą koszulę, tylko pas aż po ramiona trzyma. Za pasem topór koło toporu, w ręku korzeń kiedrowy, berło starowieczne. Wystrzelisty, wyższy od wszystkich, lniane włosy sypią mu się na ramiona, oczy goreją, łapią dal. Jakby wiatr ugiął trawy skłonili się przed nim jeden za drugim: „Oto z rodu watah nad watahy! watah doskonały! Taki ma rozkazywać nie setkom a tysiącom! Za nim pociągną roje — rody, armie — narody, sława!“
Także dziewczyny, mołodyczki, nawet staruchy, choć każda z nich jedną nogą w ucieczce na węgierski bok, dziwują się, szepcą: „To ten Biały? Taki on? Gdzież on się ukrywał?“
Ale czas naglił, ludzie jeden przez drugiego proszą chłopca grzecznie, potulnie: „Weź i naszą chudobę, weź połowę na własność, weź więcej, weź ile chcesz, aby nie przepadała w ucieczce, aby się nie męczyła.“
Chłopiec do chudoby się rwie, ale własności ani bogactwa nie zachciewa mu się. Jak cielę karmił się mlekiem, karmił się serem, a nigdy barana, capa ani cielęcia nie zabił. Jeszcze zaraza tu i tam czyha, jeszcze sypie rdzawe krosty naokoło, a już na niego wysypały się, zwaliły jak zaraza troski i kłopoty. Ludzie uciekli przez Czarnohorę na węgierski bok, a jemu zostały całe stada, naprzód setki, potem tysiące chudoby. Sparło mu oddech, ale porwał się przecie. Poszedł naprzód z chudobą na Kostrycz, tam były jeszcze wówczas, tęgie lasy, połoniny niewiele, zaledwie na wierchuszku trochę lasu przetrzebiono, ale wszędzie lasami pasza gęsta i soczysta. Przepaść paszy po wądołach leśnych, po maliniakach trawy wysokie, a chłodnych źródeł sporo. I tam znów, na tym starym pierwowiecznym płaju, co dopływa pod Kostrycz z Podgórza z czterech Berezowów i przez Hordie, ława ludu, uciekinierzy z trzodami. Biało-czarna fala, jak spojrzeć głowa koło głowy chustami zasłonięte, ale spod chust pięści kiwają z daleka jedne na drugie i grożą. Grożą także kijami jedni na drugich, ażeby się nie pchali, nie zbliżali... Jedni mruczą modlitwy, drudzy jęczą, jakby już ich dusiło czarne powietrze. Jęk ogarnia cały płaj, na świecie wiosna, a jęk buszuje jak jesienny wiatr. Potem przeklinają, naprzód przekleństwo trzaska jedno za drugim jak z bata, potem hurkoczą jak wiatr po Gorganach, kiedy toczy kamienie do przepaści. Niektórzy przeklinają Hospoda, powoli przekleństwa ogarniają cały płaj, przeklinają Hospoda społem. Przegnali Go z połonin, któż Go odszuka? Biały chłopiec słyszał i rozumiał, oglądał się po lasach, po niebie: gdzież się Bóg podział?
Gdy nowi uciekinierzy zobaczyli chłopca z trzodami, przerazili się, zatrzymali się jakby wkopani w płaj. Szepcą sobie od chust do chust, oglądają go, potem straszą go wieściami, niech i on liźnie strachu. Wykrzykują jeden przez drugiego, że Tatarzy już buszują jak wilki, że pokazali się na Berezowach, jednych ludzi pozabijali, innych pokaleczyli i pędzą przed siebie. Że dalej pchają się ku górom, już ich kuczmy baranie pokazują się na przełęczach, już luźne tatarskie konie doganiają ludzi. — Uciekinierzy zakrzykują jeden drugiego, jedno tylko krzyczą zgodnie: „Uciekajmy!“
Zaledwie chłopiec dosłuchał, przypływa nowa ława ludzi, krzyczą, że czarne powietrze już dogoniło Tatarów, że ich także zaczyna wykręcać i już padają. Uciekinierzy nie odpowiadają jeden drugiemu, nie czekają na odpowiedź, uciekają w popłochu. Raz w raz zostawiają białemu chłopcu trzody, te co im samym niepotrzebne: jałówki, cielęta, także byki, woły i barany, konie co słabsze, krowy co starsze, najwięcej jagniąt, aby się nie rozsypywały po lasach. Uciekając przyglądają się Białemu przez szpary chust. Mruczą sobie i warczą: „Cóż za wielikan! A jakiż on blady! I jakie oczy! On to chyba ściągnął nas wszystkich w zasadzkę, aby zagarnąć chudobę? A może on ściągnął czarne powietrze? A może w zmowie z tamtym czarnym? Uciekajmy!“ Płachta za płachtą zakrywa się szczelnie, łopocą płachty, pod płachtami łopocą jęki i przekleństwa. Biały chłopiec słuchał. Cudował się, że tyle luda na świecie. Słuchał, szukał, macał naokoło, co kogo boli, ale płachty zasłoniły mu oczy, przekleństwa odbijały drągami, tak jakby kto roztłukł macki ślimacze. Odbiły go. Czarna płachta spadła i jemu na głowę, na serce. Oglądał się znów: gdzież Bóg się podział? Powietrza czarnego ani popłochu czarnego nie boi się, ani mu to w głowie. Słucha stękania chudoby, słyszy, jak ogień pełkoce w pyskach i w brzuchach zwierząt, jak pragnienie pali, jak głód wykręca. A najwięcej przerażenie, aż oczy zwierzęce wyłażą. Trzody kotłują wokół niego, już pięć tysięcy owiec, już dziesięć tysięcy owiec. Żywa powódź szumi, grzmi, rośnie, jak gdyby powódź z dołów przelała się przez wierchy. Chudoba zmieszana czuje się nieswojo, obco, nieprzywykłe jedne do drugich tłoczą się bezładnie, czasem biją się, gryzą i ranią. Najwięcej boją się, skarżą się cicho, potem miękną całkiem, milkną, dygocą. Ale przecie nie przeklinają jak ludzie. Już i w nim syczy, co w nich syczy, pali jego, co i je pali, buszuje w nim każda boląca iskra. Boli czy nie boli, piecze czy nie piecze, a widzi, że musi zdusić w sobie każdy węgielek, bo ma dbać o tysiące. Przejdzie tędy i owędy, i już spokojniejsze trzody, już gotowe dla niego, szyje doń wyciągają. Owce najbardziej, jakby im się szyje wydłużyły, oczyma go szukają, jakby dotykały. Czeredy psów z początku charkały na siebie, gryzły się, wyły jak stada wilków, grały jak sfory myśliwskie, ale niech przejdzie tylko watah, psy zacichną, skomlą, tulą się do niego. Czekają na znak. Jednak on wcale nie zagania chudoby psami, sam idzie przodem, i wszystko ciągnie za nim jak spętane.
Tanasij przerwał, oglądnął się ostrożnie, ciągnął dalej głosem ściszonym jakby poufnie:
— To trzeba zrozumieć. Kiedy byłem w gorączce, jak wam dziś opowiadałem, męczył mnie i ranił bek cielęcia czy owcy, ryk krowy, każde rypnięcie drzwi także. Cóż to za nieład? po co to wszystko, po co one tak się męczą? Nawet drzwi jęczą, pewnie chorują jak ja. Kiedy wyzdrowiałem, przypomniałem sobie, znów pojąłem, że to wszystko razem mnie trzyma, mnie potrzebne, a jedno drugiemu także. Bo to wszystko co skrzypi i jęczy, to razem moje i ich życie, jedno gospodarstwo. Biały watah choć młody, od razu wiedział, że to jego życie, jego chleb, jego świat. I ich. Oczyma je trzymał. Chudoba od razu to poznała.
Kieruje się ku wysokim pastwiskom, ku Czarnohorom, potem na próbę na zachód słońca, ku Swidowcom, ale potem znów na wschód, wciąż ku słońcu, naprzeciw słońca. Trawy tak wysokie, że tylko głowy chudoby wynurzą się czasem i znów chowają, ledwo ogony czasem powieją nad trawami. A wciąż jeszcze dołączają się do niego porzucone i zbłąkane bydlęta, które zbiegły z dołów przed wojną, przed śmiercią, przed strachem.
Kiedy tak spał ze swoimi stadami tam wysoko w trawach zaryty jak w lesie, przed świtem usłyszał ze snu dzwonek niegłośny ale mocny: „tak-tak-tak.“ A wokół dzwonka drżały jak rzęśne rosy, cichutkie dzwoneczki: „tak-tak-tak, tak-tak-tak.“ Przeciera oczy młody watah. Nad głową jego sterczy z traw jakby chaty ostry dach, wiechą ustrojony na Zielone Świątki. Z kiedrowej watry wieje gęsty dym? Czy kiedry starej gałąź siwa? Nie! To głowa końska z grzywą ogromną. Sterczy stromy grzebień, gorąco wieje grzywa płomieniem niebieskawym. I szumi grzywa, szumi chwost. Ale na szyi i na zadzie przeciw wiatrowi sterczy włos w orlich czubach: Orlonos! ogier siny, z grzywaczy ptakorodny, ptakoimienny koń! Koń wielikański, rycerski czy hetmański? Pewnie królewski! Taki co nigdy na ziemię nie upadł, bo od źrebięcia noszony na rękach, by lotek nie skruszył, piór nie wyronił. Takiego jeszcze nie widział młody watah, nikt u nas nie widział ni przedtem ni potem. Lecz watah od pierwszego dostrzegł: dwie pary skrzydeł przeźroczystych, spore u szyi, niewielkie u pęcin. To dojrzy tylko oko nie zabielmione grzechem, póki otwarte serce. Oczy konia łaskawe, ciepłe. Popatrzyli jeden na drugiego: „Bez ciebie nie ma mnie, beze mnie nie ma ciebie.“ Zaledwie skoczył na konia watah, odleciał odeń smutek, wiatr zdarł mu z głowy płachtę czarną. Uniósł go koń od zgryzoty, od przekleństw. Grzbiet konia czarno-biały, rozłożysty, jak siodło skalne pod śniegiem. Gdy zagrzmi z piersi skalnej, grzmi jak chmurowy koń; gdy zdębi się do skoku — to śmierć podniosła młoty dwa; gdy skoczy — dudni kopytami, tłoczy jak skała żywa; gdy stąpa jak w procesji — struniaste nogi tańczą. Gdy frunie, szurnie odeń wiatr, rwie jakby orzeł porwał z lotu. Z rodu-lotu koń-ptak, z machu smok, z ruchu duch. Każdy kraj, każdy król czyha nań, czeka nań wielki los — tam gdzie wbiegł ptak-żar, koń-wiatr. Dzwonek głosi: „tak-tak-tak.“ Dzwoneczki szepcą: „tak-tak-tak, tak-tak-tak.“
Idą przed siebie. Jak w starowieki pasza niezmierzona, nie tędy to tędy, ani granic, ni miedzy, ni zagrodzeń, ni jednego palika, ani jednej hużwy splecionej dla płotu. Nie jedna chata, nie jedno łóżko, nie jedna stajnia, a tysiące. Podłogi zielone, stoły zielone, łóżka zielone, za powałę niebo, za swołok chmury. Połonina czyjaż? Moja czy twoja? Boga czy wiatru? Krów czy owiec? Gdzie zaczyna się, a gdzie kończy? Jedyna granica to śmierć, to skały po bokach, krawędzie, przepaście. Za to przed siebie przestwór trawiasty rozpędził się aż pod słońce. Idą wciąż przed siebie, w pustkę, jak morze bez granicy faluje trawa, trawa. Przecie nie pole to, nie podole, czasem gładziutki wierch, częściej skok i uskok. Raz spiętrzy się ku niebu połonina, gdzież wierch sczezł? Zadzieraj głowę w chmury. Raz machnie w dół, dokądże spada? Strach! Nie bój się nic, wszędzie trawa, trawa. Czasem mgły buchną, zaleją przepaście, odgrodzą wierchy ostrów od ostrowia, już zatopiona ziemia. Kłęby u nóg, a głowy w słońcu. Wędrują samym niebem, niebieski dzwon zagarnia, w nim małe serca dzwonią. Człowiek, Grzywacz, trzody wiszą na nadobłocznym płaju. — Strach! Nie bójcie się, wciąż pod nogami trawa, trawa, dla bosych milsza niż obuwie, dla kopyt słodsza niż podkowy. I nikt powrozem nie pęta koniom nóg, nie opląta bykom rogów, nie dziurawi nozdrzy. Trawa pęta, trawa trzyma, trawa wiedzie. W płaj czy bez płaju, w gruń, w stoki, w stromizny, wciąż trawą, trawą, trawą tysiączne trzody się toczą, grzmią rzeką-Dunajem, dwoma Dunajami. Tysiące nóg drepcze, tysiące pysków wyciąga się za watahem, tysiące oczu go się trzyma. Wszystko stąpa, chrupie, chłepce, dyszy, pobekuje, poci się, para wstaje z trzód jak mgła. Od stąpania, od głosów grom niesie się górami, straszy z daleka. Jednak oczy chudoby świecą wesoło, zdrowo.
Na każdym postoju watah nadoi mleka, nawarzy serów, budzów, bryndzy, naskłada tego niby białych głazów i jest komu dźwigać i bez trudu. A tam u wschodu słońca będzie można tym nakarmić cały Carogród czy inne miasto wielkie. A kiedy w wędrówce, poddoi zaledwie kilka krów i owiec dla siebie, dla psów, dla źrebiąt, zaś innym krowom i owcom, kiedy wymiona zanadto przeciążone, cyrknie tylko nieco mleka z wymion, aby nie puchły, a dalej niechaj mleko samo ciurka. Płaje ściekają mlekiem, trzody chlupią po mleku, w strugach i potokach woda biała, ścieka do Cisy. Biała Cisa jeszcze bielsza, już i Czarna pobielała. Bogactwo traw, bogactwo wód, bogactwo mleka, bez rachunku.
Dar Boży nie da się wyczerpać konewką ni berbenicą, nie zmieści się do beczek, nie da się zliczyć na grosze. Najmniejsza potoczyna może napoić stada, nie wyczerpie się choćbyś bieg cały po obu brzegach obstawił chudobą pijącą. Woda ze skał płynie bez rachunku dla nikogo i dla każdego, nie od święta tylko ugaszczają nas źródła, u nich ciągłe święto, darowanie bez przerwy. Tymczasem co robi człowiek chatowy, wiejski czy miejski? To skąpiec najzawistniejszy, wciąż chapie, ukrywa, potem po cichu liczy, numeruje, aby do komory zamknąć, zaryglować — to jego tylko! I za to wszystko, co nachapał, niewdzięczny gorzej od gada. A koniec końców za to wszystko świat boży droczy się ze skąpcem, śmieje się z niego. Co naliczy jeden, rozpada mu się na dwa, co naliczy tysiąc, rozpada się na sto tysięcy. No i cieszy się skąpiec, zaciera ręce, że bogacz, ma wszystko dokładnie zakarbowane, całych sto tysięcy. A tu jednej nocy trzask! Stopi się wszystko niby lód, znów tylko jeden. Przeto wywala język skąpiec, znów dogania świat, chce go przegonić, przetrwać, przebyć, przeżyć. I cóż mu się za to należy? Śmiech! Hospod gdy widzi zagrody i komory, gdy ogląda moje i twoje, śmieje się cichutko. I biały watah dosłyszał ten śmiech, zrozumiał, że Bogu nie można się odwdzięczyć i trzeba być wdzięcznym bez ustanku. Codziennie modlił się do słońca, dziękował słońcu, dziękował trawom, połoninom i wodom. Był im wdzięczny, dlatego wciąż wędrował. Nie pobył długo na jednym miejscu, nie dał traw wypaść, zadeptać ani zagnoić. Śpieszył dalej.
Gdy nie ma chmur, wędrują czasem nocą. Kto pobył w połoninach wie, że noc wcale nie ciemna, znęci najpłochsze światła, co kryją się za dnia. Nie tylko gwiazdy rozsypią jak siew, a dla nich najstarszy staruch nie nażyłby się, nie zmęczyłby się setkami lat, choćby miał dźwigać na plecach brzemię za brzemieniem na sam wierch, byleby z każdą zorniczką raz przywitać się, raz zapytać: „jakażeś ty?!“ Krom gwiazd jaśnieją jeszcze nocą, od nieba, nie od ziemi, zorze i łuny od zachodu, czasem od wschodu znaki wielkie. Któż nie widział nocnych motyli, gdy wlecą do światła. Dla jakichże oczu nocnych ich rysunki, wzory i kraski? Szukają jedne drugich, nęcą się, im noc ciemniejsza, tym majsterniejsze wzory dla nęcenia.
Watah na koniu między gwiazdami a ziemią, gwiazdy sypią się za księżycem, trzody za watahem. Nie tylko widać w nocy czego nie widać za dnia, także słychać to co śpi we dnie. Watah słucha: dudnią podziemne wody, grają odległe rzeki, dzwonią potoki, syczą strugi. Ze skał szeleszczą krople, zawodzą coraz głośniej: „ho-ho czekaj! to ty? tutaj ja, ja!“ „Któreż ja?“ Woda zachichocze, gubi się ja od ty, jak zawsze, jak wszędzie.
Za to gdy gęste mgły obłożą szczelnie wierch, chudoba kładzie się na ziemię. Watah znak daje fłojerą z mgieł, chudoba trzyma się fłojery, śpi spokojnie. Watah zna prądy, rozumie wiatry, nie zlęknie się porywu ni burzy, a nie da się podejść ciszy. Wie dobrze, że gdy wiatr zachodni dmie, choćby nie wiem jak łapał i ciągnął do przepaści, można iść dalej, dopóki trawy tańczą i wyrywają się wiatrowi. Dopiero, gdy położą się i dygocą w drgawkach, tejże chwili trzeba schronić się z wierchów w zakąty, w szczeliny, w jaskinie. Także wschodni wiatr, choćby jak przewracał, dobry dopóki nie za ciepły. Dopiero gdy gorącem dmuchnie, uciekaj, nie czekaj, aż nocą wślizgną się chmury od stepów i nagle się oberwą, a ulewa pęknie i powódź zmiecie wszystkie połoniny, nawet glinę naniesioną wiatrem. Grzywacz wciąż węszy, orlim nosem zahacza dal, także rżeniem odległym, a jego rodzina, z chmur konie gromowe odpowiadają mu rżeniem. I zaraz watah poznaje, czy bokiem idą burze i ulewy, czy prosto na niego. Gdy nagła potrzeba, watah potrafi zagrać na fłojerze tak żałośnie i trwożnie, że chudoba zemknie pośpiesznie i w większym porządku niż gdyby ją gnało sto pastuchów i sfory psów. Gdy watah zdrzemnie się na koniu, Grzywacz sam prowadzi stada i pilnuje.
Jak w raju napasł trzody takimi trawami, których nasiona wybrane przez wiatry z całego świata i zasiane na wierchach. Także takimi, co pokropienia mlekiem spragnione, zwały cicho wataha i chudobę, tak jak są takie, co z daleka nęcą białe motyle, aby je zapłodniły, albo wzywają brodate pszczoły górskie, by ku nim leciały. Napoił trzody wodami mroźnymi z lodów, aby były rześkie, a także solnymi, aby były ostre i żelaznymi, aby były twarde i siarczanymi, aby były ogniste. Wypieścił je, jak nikt nigdy nie pieścił, naszeptał, jak nikt nigdy nie szeptał. Nie było i nie ma weselszej chudoby niż jego, nie było i nie ma czystszej, bo wyleniona, bez łusek, deszczem i mgłami wymyta, wytarzana w trawach wciąż świeżych i wyczesana wiatrami. Wszystkie przebarwiły się, przejaśniły, jak czasem konie połonińskie na wiosnę. I nie było śmielszej chudoby, bo oduczyła się lęku. Oczy wataha, uszy Grzywacza czuwały dzień i noc. Żadna owca, co zazwyczaj bez przerwy byle czym się płoszy i oczy wybałusza ze strachu, nie skarżyła się trwożliwie. Żadne jagnię nie jęczało z lęku. Tam wysoko ani bąk żaden nie ciął, ani jedna mucha nie zabrzęczała, nie płoszyła snu. Zwierzęta nie opędzały się ani nie zlizywały ukąszeń ni wrzodów. Były swobodne. Było ich tysiące, a nie były numerowane ani znijaczone, a każde miało swoje imię. Watah odgadywał imiona i nadawał. Skądże wziął tyle nazw? Z oczu, z ruchów, z głosów. Krowy: Zoryna, Świetliczka, Noczeńka, Wesolucha, Cichaczka, Słomianka, Jabłeczna, Skakunka, Błyskawka. Nazw jak gwiazd na niebie, a każda inna. Owce: Gałązka, Złotoróżka, Gołąbka, Wilczurka. Kozy: Całowanka, Pieszczoszka. Byki: Dąbek, Ilia Hromowy, Łoskotun, Muzyczek, Murłaszko. Główny byk czarny i najcięższy, co grzebał wciąż ziemię i grzmiał do echa nazywał się: Adam. Szedł tuż za Grzywaczem, a kiedy stada ustawały, albo gdy zwierzęta gubiły się, łasując po skalnych zakątach, gdy marudziły i zwlekały, Adam obracał się ku nim, czekał i grzmiał. I zaraz chudoba zbierała się, ruszała raźnie. Na odpoczynku krowy lizały cielęta i źrebięta bez matek. Lizały także leżące obok psy. Serce wataha rozszerzało się.
Mówi się tak: capy to czorty skalne, nie obuzdasz ich nigdy, muszą zaczepiać, wadzić się, bić się, nawet ranić się. Watah rozumiał tak: capy muszą się ruszać, mocować się, bawić przekornie i baraszkować, a najwięcej lubią się pieścić. Brał młode capki do tańca, okręcał je tak długo, aż się zmęczyły, stawał naprzeciw starych capów, naciskał kresanię na czoło i dalej! mocować się z capami! Capy rozumiały: kto się bawi z nimi, nie rani. Uderzały żartem, jakby się śmiały. Watah zmęczył jednego, drugiego, trzeciego capa, brał każdego za przednie nogi, wirował nim wokół siebie i kładł na ziemię. Inne capy stały naokoło, patrzyły jakby na cyrk, a psy szczekały radośnie, goniły się, wywracały z capami. Watah pilnował jak nauczyciel dziatwę, aby broiły w miarę. Na koniec psy i capy biegły hurmą za watahem, skakały do jego twarzy, lizały go.
Opowiadają, że raj był na początku świata. Początek świata zawsze jest na nowo, kiedy serce otwarte na wszystkie strony. Czegoż było jeszcze potrzeba jemu i im? Watah gotów dla nich, one dla niego.
Nocka niemała, powiasteczka jeszcze dłuższa, dzieje długie, słuchajcie dalej.



7

W nocy chudoba spała bez ruchu, oddech tysięcy żywociny i ziemia oddychała. Pod gwiazdami leżał watah, to spał, to budził się. Wiedział od dawna, gdzie jest oś świata, wiedział, gdzie droga niebiesna, mleczniejsza jeszcze i bogatsza niż jego płaje na ziemi. A wówczas poznał lepiej jeszcze gwiazdy i światła nocne niż trawy i niż źródła. Poznał, że były to nie tylko znaki, także różne oczy. Oczy rachmańskie przyglądały się człowiekowi i jego chudobie, wciskały się w serce, sączyły się z nich miłosierne łzy rachmańskie. Matka już oddychała, nabrała oddechu, którego jej zbrakło na ziemi: „Syneczku, przebacz, z płaju niedoli chodź do doli.“ Z gwiazd oddychał Jezus: „Czy wiesz, czemu nikt nie odpędził sępów?“ „Wiem, Panie“, odpowiadał watah. — „Czy wiesz, gdzie dzieci moje i mój ród?“ „Wiem, Panie“. „Czy idziesz do mnie, do nas?“ Watah wzdychał: „Skąd siły wziąć?“ „Dam ci“, oddychał Jezus. Rosa Jego kapała z gwiazd na skórę wataha. Przybliżył się, pochylił się nad nim i krew, kropla po kropli sączyła się, przenikała przez skórę, parzyła naprzód, pijaniła, potem chłodziła. Otwarte serce przepełniło się jak berbenica śmietaną. „Wiesz jak wskrzesnąć?“ „Idę, już idę, Panie“, szeptał watah. Zerwał się, oddychał głęboko, by wetchnąć wszystkie gwiazdy. Spoglądał na chudobę, stada oddychały równo we śnie. Znów odetchnął głęboko, jakby ciągnął cały ich oddech w siebie. Z gwiazd szeptało: „Zostaw je, śpią“. Watah sprzeciwił się: „Ja sam zbawiony? a chudobę zostawić, niech przepadnie? Nie! nie może tak być.“ Oddychał raz ku gwiazdom, raz ku chudobie. Za szeroko, zbrakło mu sił, obezosobiło go całkiem, upadł na ziemię. Cichutko zapadał coraz głębiej, nurkował w noc bez świateł. „Czyż to śmierć? Szkoda? czy nie?“ Zapadał dalej, coraz ciemniej, gdzież dno? Wtedy naprzód za prawą rękę ujęły go dwie ręce, potem za lewą także dwie. Ręce kobiece. Te z prawej były z gorącego powietrza, miękkie ale mocne, jak górski wiatr na wiosnę. Ocknął się nieco, ręce nie rozpływały się, trzymały miękko, ale niosły pewnie, tak jakby na gęsty, nieustanny a gorący wiatr się położył. Te z lewej były małe, kościste, a szorstkie, spracowane. Poznał: z prawa Matka Boża, a z lewa jego matka ciągnęły go. Wciąż wypływał na wierzch. Coś go liznęło w czoło, coś sypnęło się na głowę. Otworzył oczy. Przed jego oczyma oczy Grzywacza łyskały w świetle nocnym. Lizał go po twarzy, a grzywa sypała się na głowę wataha. „Mój bracie, koniu“, przywitał się watah.
Są tacy, co rozpowiadają tędy i owędy, jak to zwierzęta rozmawiają między sobą i jak ludzie rozmawiają ze zwierzętami. To bajki, ładne czasem, ale chyba nieprawdziwe. W świętej Biblii raz tylko stoi, że oślica przemówiła, ale i to na dobre nie wyszło. I tutaj później usłyszycie taką wieść przekazaną, że w chwili najcięższej, ale raz jeden tylko, Grzywacz szepnął do wataha, a ja przecież myślę, że to mu się tylko tak przysłyszało. Może kiedyś przemówią zwierzęta? Tak. Ja w to wierzę, ale chyba dopiero przed samym końcem świata. Wtedy kiedy człowiek tak do nich przemówi, jak Hospod do człowieka.
Kiedy gwiazdy zaglądały i oddychały, watah nie przemawiał do chudoby. Pokazywał je tylko Grzywaczowi, bo koń miarkuje podług gwiazd, to wiadomo od dawna. Grzywacz spoglądał w górę, rżał cicho. Inna chudoba nie podnosi głowy, gwiazd oczyma nie dotyka. I watah nie kazał im zaglądać do gwiazd, tylko kiedy poił je z nastaniem nocy w źródle albo w jeziorze, pokazywał im na dnie gwiazdy odbite. Woły, krowy, psy i inne, popijając wodę gapiły się długo, zaglądały w dół do świateł.
Słońce wschodziło, chudoba wyciągała pyski i nozdrza do słońca, żadne nie odezwało się. Watah klęknął i zaraz Grzywacz zrywał się z ziemi, stawał obok niego, a watah szeptał do słońca:
„Pozwólcie, Słoneczko święte, waszej żywocinie, aby zdrowymi iskrami wracała do was, a nie dajcie, Słoneczko święte, aby smutna i ścięta z lodowym sercem na księżyc zapadła.“
Grzywacz rżał cicho, inna chudoba: byki, woły, konie, krowy, owce, kozy i psy milczały. Wówczas watah przypomniał sobie, co odkrył niegdyś będąc chłopcem, wtedy kiedy naszeptał kózkom, by dreptały przed nim na dwóch łapkach. Naszeptał wtedy chudobie wkoło: „Do słońca! Tam czekają.“ I zaraz Grzywacz zdębił się, grzywa i chwost zaszumiały, dzwonek zadźwięczał, dzwoneczki zacorkotały: tak-tak-tak. Cała chudoba jak jedno zerwała się, zaryczała i wyciągnęła pyski ku słońcu. Trzody wyleczone z chorób i z lęku, napasione, odświeżone i naognione śpieszą się i gorączkują. Mówić nie umieją, a przecie w tęsknym ryku to jedno słychać: „Czekają“. Wieją trawy, wieją grzywy i ogony, a one pędzą cały dzień ku słońcu, watah na Grzywaczu na przedzie, tuż za nim ciężki byk Adam. Znów nocują pod gwiazdami, powietrze wieje coraz lżejsze, coraz przejrzystsze. Matczyny równy oddech: „Rachmanowie blisko.“ Rankiem znów pokazał słońce wschodzące i znów z rykiem tęsknym pędzą trzody. Gdyby ze słonego stepu zobaczyły zieloną połoninę, gdyby z bezwodnej suszy zawęszyły i zasłyszały źródła górskie, gdyby krowy-matki zasłyszały z daleka bek odłączonych cieląt, nie gorączkowałyby się tak, jak opętane tym szeptaniem: „Czekają, czekają.“ Przekleństwa przepędziły niedawno Hospoda z połonin, ani słychu ani dychu, a tu patrzcie: zaledwie pobył watah miesiąc i drugi sam z chudobą, Hospod posyła przyjaciół swoich, znów jest wieść od Niego.
Zaledwie pobył miesiąc-dwa z chudobą watah, a nie spogląda już za siebie, jak gdyby nie był rodem ze wsi, jak gdyby nigdy nie było inaczej. Matka nie do wsi go ciągnie, nie pod wierch Skoruszny, gdzie umarła, tylko tamtędy ku słońcu. Czyżby był bez pamięci? Co trzeba zrobić pamięta i zrobi dobrze, a tego co było, nie wspomina. Nie wstecz pamięta, tylko naprzód. Jak kula co nie wstecz bije lecz przed siebie, jak woda co nie ogląda się ku źródłu, tylko do morza śpieszy, choć go nigdy nie widziała. Oczy Rachmanów przyciągają go tamtędy, gdzie wszystko przezroczyste, bo tam wyciągną z żywociny to co ukryte, co najlepsze. Tam nieustannie jest tak jak u nas w to największe święto, kiedy człowiek, koń czy pies w najcięższej próbie pokaże się najlepszy, głowę położy chętnie, aby ratować. I w to święto rachmańskie także, kiedy raduje się człowiek cudzą radością, jak bezzazdrosne dziecięta boże.
Śpieszą wciąż tamtędy, wciąż ku wschodowi słońca, aż doszli do tego miejsca, gdzie góry obrywają się nagle. Tam głęboko pośród skał toczy się wielki Dunaj, za nim doliny rozległe, słońcem spalone aż czarne. I jeszcze dalej widać morze, a w morze to wciśnięte miasto straszne — Carogród. Błyszczą w nim cerkwie i dachy, grzyby wielikańskie, łuna od świateł. Watah wskazał Grzywaczowi na Dunaj, na morze. Szepnął: „Przepłyniemy?” Grzywacz zarżał z cicha ochoczo, niejedną rzekę, także zatoki morskie przepływał ze swoim hetmanem w pełnej zbroi.
Zaledwie oglądnęli się, obskoczyli ich Turcy. Czekali w zasadzkach, w skrytkach skalnych, bo tam była granica turecka. Turcy oglądają, oczom nie wierzą: stada niezmierzone, bogactwo jakby u ich cesarza, a pilnuje tylko jeden młody człowiek w płóciance białej. Ostrożnie okrążają z daleka wataha, piki i strzelby ku niemu zwracają. Zaledwie przybliżyli się, odrzuciło ich coś, białość? oczy wataha? czy widok konia? Jedni zawrócili gładko, drudzy zastygli na miejscu, a trzeci, co uparli się iść naprzód, popadali. Komendanci tureccy walą buławami po głowach żołnierzy, a tymczasem krzyczą z daleka, pytają wataha:
— Ktoś ty, skąd jesteś?
— Więcej z jutra niż z wczoraj — odpowiada watah.
— Jakiż twój ród?
— Królewski — mówi watah.
Turcy oglądają: koń królewski, a człowiek? Ha, na oko tak, ale człowiek bez sprawdzenia nijaki. Ściskają się nieco bliżej, ale nie za blisko, radzą coś, mruczą. Wtedy watah rozjuczył jednego konia za drugim, wyjął ogromne białe sery i zapraszał:
— Posilcie się, skosztujcie, używajcie!
Komendanci nie pozwalają swoim nawet tknąć sera, pytają dalej:
— Z jakiegoż wy cesarstwa? Z białego, z czerwonego, ze złotego, czy z naszego zielonego?
— Spod nieba, spod gwiazd, z wszystkich zielonych połonin.
— Któraż wasza mowa?
— Którą rozumie wszelka żywocina.
— Dokądże pędzicie tak, królewski pędzie?
Watah wskazuje na wschód słońca:
— Śpieszę narodzić się na nowo — tam.
Turcy dziwują się, oglądają uważnie: żadnej zbroi tylko pas, żadnej broni, tylko buława z korzenia i topory niezgrabne jak u pastucha, jak u rębacza. Chyba to jakaś zasadzka? Wyciągają piki przed siebie, celują strzelby, podchodzą bliżej. Koń zarżał cicho, zagrzebał kopytem, sypnął kurzawą. Watah głaska go po uszach, uspokaja. Turcy cofnęli się, lecz pytają dalej:
— Gdzież wasza broń królewska? Piki, muszkiety, moździerze, kanony? Gdzież wasi hetmani, panowie, wasze wojska, straże królewskie?
Watah pokazał na fłojerę: „To moja broń.“ Pokazał na stada: „To moja straż“.
Turcy zobaczyli, że jakiś niespełna rozumu, opuścili piki i strzelby, ośmielili się, nie do konia i nie do człowieka, tylko otaczają stada, aby je spędzić na dół. Byki wysunęły się na czoło chudoby, reszta chudoby nie rusza się, spoglądają jak jedno na wataha, głowa koło głowy stoją przeciw żołnierzom, oczyma mierzą, czekają, zgodnie, jak jedna wielka żywocina. Turcy zniecierpliwili się pierwsi. Gdy tureckie kije i batogi jęły świstać koło skóry zwierząt, watah widząc co grozi, zagrał we fłojerę. Urzeczona chudoba cierpliwie znosiła kije, tylko ściskała się tak gęsto, że żaden żołnierz nie mógł się wcisnąć między zwierzęta. Lecz Turcy rozwścieklili się. Holukają na wataha, aby przestał grać, potem by sam spędził trzody. A gdy to nie pomogło, jedni zaczynają ciskać nań dzidy, a drudzy posuwają się doń z długimi batogami. Wówczas zdębił się Grzywacz, jak pstrąg przez wodospad skoczył ku Turkom, a watahowi wyleciała fłojera z ręki. Gra urwała się. Turcy rozsypali się, lecz zaczęli gęsto strzelać z łuków do wataha. Już ta i owa strzała szarpnęła mu koszulę. Wtedy chudoba rozpaliła się jakby podlana naftą. Rzuciła się na ratunek watahowi i migiem ten i ów Turek razem ze strzelbą, piką i batogiem zafurczał w powietrzu i grzmotnął o ziemię. Ziemia zadudniła, od kurzu ciemno. Byki w rozmachu wdarły się w wojsko tureckie, barany i capy za nimi, a psy z boku i z tyłu otoczyły i szarpały żołnierzy. Wojsko puściło się na dół hała-drała, jeszcze w żadnej wojnie tak nie uciekało. Lecz sporo z nich byki roztratowały, a potem rozrzuciły rogami ciała, a psy rozszarpały. Nie posłuchały już wołania wataha ani fłojery, ławą stłoczyły się na wojsko, wpakowały żołnierzy w rzekę, niektórych od razu potopiły. Jedni zdążyli wsiąść na łodzie, inni nie mając już czasu, z ucieczki prosto wskoczyli do wody, porzucili broń i popłynęli. Chudoba rzuciła się wpław za uciekinierami. Z drugiego brzegu dostrzegły to straże tureckie, dały ognia z kanony. Tonęły ugodzone byki, tonęli także płynący żołnierze. Przecie chudoba dalej płynęła w pościgu. Wówczas cały Dunaj zadymił od strzałów. Zachwiała się woda, wzburzyły się fale, woda znosiła barany, tylko byki wywalając oczy i stękając ciężko płynęły wytrwale. A psy tonęły w milczeniu. Grzywacz z watahem widzieli z góry wszystko. Wtedy Grzywacz po raz pierwszy zarżał, zagrzmiał po bojowemu, aż echa zarżały po wszystkich skałach i po całym Dunaju szerokim. Znów serca chudoby podniosły się. Zawróciła, poznała naprzód swą siłę, potem swą słabość, nauczyła się wrogości.
Watah zmiarkował: oto ściana po drodze do Rachmanów. Dostępu ku słońcu nie ma, ani wyjścia na dolę. I jakaż to przemiana? Trzeba wrócić do swojej wsi przed zimą, odszukać gazdów, oddać im chudobę, to ich własność.
Tanasij oglądnął się, wszyscy słuchali. Mówił dalej:
— Nocka niemała, powiasteczka nieogarniona, dzieje długie.



8

Zawrócili ku zachodowi słońca. Armaty tureckie grzmiały za nimi. Długo jeszcze pałało z daleka łuną straszne miasto, łyskał grzyb koło grzyba. Watah nie przed siebie patrzył, oglądał się wciąż poza siebie ku wschodowi słońca, nie śpieszył wcale. Lato mijało, wiatr zachodni świstał, lecz wciąż jeszcze szumiało bogactwo traw.
Tymczasem wślizgnęła się wczesna jesień. Dla jesieni gładka droga: przymrozki o świcie, cała połonina jak spojrzeć srebrna, potem deszcz długi, kończy się biało, krupami i śniegiem. Nieraz przez pół dnia biało. Góry wysokie, zbocza skaliste, przepaści ponure, do naszych stron jeszcze bardzo daleko. Co młodsza chudoba drży z zimna po nocach. Watah czuwa, nakłada watry z żerepu i wierzb skalnych, ale młode zwierzęta marnieją na oczach. Przeto za dnia sprowadza je niżej, naprzód berdami, potem przez głazy, mchy i porosty, jamami śliskimi, w końcu przez maliniaki w pobliże lasu. Chudoba męczy się nadmiernie, a paszy niewiele. Do lasu, do wiatrołomu nie schodzą, nocują przy lasach.
Jednej nocy usłyszał watah ze snu szmery, pomruki, świsty, trzask gałęzi. Zbudził się, siadł na mchowym posłaniu, przecierał oczy, zaglądał w mrok nocny, słuchał. Mgły uciekały ze szczytów, a we mgłach i w ślad za mgłami w skokach i we wzlotach gnały ciche cienie, wojsko cieni rogatych. Czy to upiory? Nie. To jelenie z rogami jak świeczniki ciężkie, w lekkich skokach hurmą zsuwały się po głazach a w pełnym galopie — tak jak stado koni latem po gładkiej połoninie — przeskakiwały głębokie jary, śliskie jamy, doganiały mgły, znikały w mgłach. Za nimi dreptały suche i pękate człowieczki w grubych kożuchach. Czorty czy karzełki? Watah wlepił oczy w ciemność. Aha, to zwierzaki skalne świstające, co właśnie zebrały swoje siano jesienne. Poświstywały jeden na drugiego, ostrzegały się wzajemnie, czekały chwilę, aż drugie przyskoczą, potem lizały sobie z radości nosy, zachęcały się wzajemnie. Po dwa, po cztery ciągnęły jednego, który leżąc na plecach i sunięty niby sanie trzymał mocno tęgą wiązkę siana. Uciekały przed zimą, śpieszyły z zapasami do swych chat podziemnych. Za nimi całkiem cicho, przylegając brzuchami do ziemi i chowając ogony skradały się lisy, a dalej skakały łasiczki, rześko pomykały szczury górskie, dreptała pilnie wszelka drobna zwierzyna. Przeganiały wszystkich wilki górskie długie jak krowy, w pojedynkę, wesoło otwierając pyski, nie czyniąc nikomu krzywdy, ani nie strasząc. I w końcu staczały się miękko po głazach, same jak omszone głazy, niedźwiedzie i niedźwiadki. Matka niedźwiedzia ciężka, jak kożuch pełen głazów, tęga jak góra kożuchów, wciąż odstawała, chlastała po pysku niedźwiadki, aby się pośpieszyły.
Jakby na dany znak, jakby ostrzegła je niewidzialna fłojera, uciekały wszystkie leśne i skalne zwierzęta. Żadne nie napastowało słabszego, ni żadne ze słabszych nie bało się mocnego, śpieszyły w zgodzie nie mniejszej jak chudoba wataha, kiedy gnała za Turkami. Uciekały zaradnie, cicho, wcale nie żałośnie ani w przerażeniu, nawet wesoło a tak chyżo, że dopędzały i przepędzały mgły. Cienie oddaliły się, zapadły w ciemność. Watah wędrując całe lato wierchami a nie schodząc wcale do lasu nie wiedział wcale, że tyle zwierzyny dzikiej żyło i kryło się naokoło.
Któż ją karmił, któż nauczył, któż ostrzegł? Przed czym? Watah nasłuchiwał. Dosłyszał z bardzo daleka, spod gwiazdy północnej, zgrzytanie. Zerwał się na równe nogi, także Grzywacz wstał. Słuchali, zrozumieli. Oto siny wiatr, rodem z północy, taki co przed lutym nigdy nie pokazuje się na wierchach, zaciekawił się chudobą, zaśmiał się cieniutko, jękliwie, pokazał zęby, jak dwa rzędy białych pił. Zgrzytnął głośniej piłą o piłę i już był tu. Jednym zgrzytem zmroził wszystkie trawy, liście i szpilki. Do rana ława śniegu zasypała zbocza i lasy także. Wtedy to, jak już wam powiedziałem, ten raz jeden tylko, tak opowiadają, Grzywacz szepnął do wataha: Siadaj migiem, ja i przed sinym wiatrem ulecę. Watah zobaczył, jak rozpostarły się szeroko przezroczyste skrzydła u szyi końskiej, jak furkotały niecierpliwie lotki u pęcin.
Oparł się, prowadzi dalej chudobę. Idą wciąż w śniegu, na przemian to zboczami, to lasem podszczytowym. Chudoba zapada się, ślizga się po stężałym naboju śnieżnym, rani się na igłach lodowych, na ostrzach głazów zlodowaciałych. Watah rąbie to lód, to skały, to gąszcze, to wiatrołomy, już toporzyszcze jedno po drugim pękło, już topory wyszczerbione. Jedne zwierzęta toną w śniegu, inne nie mogą wyciągnąć nóg z flegi, na wpół zmarzłej lepkiej gliny. Tam gdzie jelenie przesunęły się jak w tańcu, krowy spadają ze skał, łamią kości, roztrzaskują się. Gdzie lekko przemknęły świstaki i jeszcze uniosły swe jesienne siano, tam owce zsypują się po oślizgłych ścianach, toczą się bez udzierżku jak śnieg wiosenny. Wokół wełny lepią się wełny śniegu. Im bardziej puchaty śnieg, tym sztywniejsze owce i wełna z oczu przepadła i to co pod wełną także. Jeden jęk wierchami się niesie od wiatru, a drugi lasami od głosów chudoby. Lasy drżą od ryków, stękania, kwilenia, od westchnień przedśmiertnych. Długie sople szronu poruszane wiatrem i żywym jękiem dzwonią na śmierć. Wataha rozrywa, jak gdyby mu kto do serca, do wątroby niby do prochownicy prochu nasypał, zamknął szczelnie i ogień podłożył. Słyszy jak dyszą zwierzęta w zaspach, jak kwiczą ślizgając się na stromiznach, jak wzywają go ostatnim jękiem ze szczelin skalnych, jak ryczą w pułapkach lepkiej flegi. Czasem owce dojrzą wolny od śniegu występ, płyty pochyłe, co wyglądają z daleka jak ścieżka. Puszczą się jakby z uciechą całą hurmą, a tu występ urywa się naraz, wszystkie lecą na dół. Jagnię tu, jagnię tam, ułoży się na malutkim występie między mchem a śniegiem, by zasnąć czy zginąć cicho. Watah wyszukuje je, zbiera, zanosi do kupy aby nie marzły. Ileż razy musiał tak zsunąć się po skałach i znów poskoczyć w górę! Nie poślizgnął się, nie rozbił się. Także Grzywacz przechodził wszędzie bez lęku, bez szkody. Przezroczyste skrzydła trzymały go nad przepaściami, stąpał jak sarna, przelatywał jak jeleń, a kiedy stanął, stał mocno jak skała. Watah, jak oparzony nie jednym ukropem lecz trzema z góry, z dołu i z boku, biega tędy i owędy, tu rąbie gąszcze, tam odgrzebuje zwierzynę, tam ją wyciąga i przeprowadza. Karmi ją korą młodych jaworów i chrustem malinowym. Ale cóż jeden człowiek może choćby mocarz? Jagnięta giną setkami, cielęta kaleczeją, krowy odstają bezsilne, konie górskie, psy i kozy trzymają się dziarsko, a byki idą ciężko lecz wytrwale. Coraz częściej kładą się owce setkami cichutko jakby na sen, a wciąż szukają oczyma swego wataha. Watah zagląda w gasnące oczy: czy nie oszukał ich? Owce trzymają się go oczyma do końca. Jednej nocy zgasło ich tysiące. Niektóre zwierzęta kładą się na tych, co już poginęły, grzeją się na ich skórach i kożuchach. Watahowi połamały się toporzyska, popękały topory, i jedna tylko pomoc została dla jego gromady, jedyna piecza: fłojera. Uciszał te co męczyły się, usypiał ginące, orzeźwiał żyjące. Grzebać nie potrzebował, siny wiatr sam na miejscu pośpiesznie grzebał. Watah nie odpoczywał, a wiatr odpoczywał na tyle, aby to co żyło jeszcze wywabić ze skrytek. Gdy ciszej trochę, znów wychodzą z zasp leśnych i ze schowków skalnych na połoninę, na otwarte pustkowie wywiane ze śniegu. Przed nimi niezmierzony liżnyk czerwono-biało tkany, to gogodze zmarzłe, jakby ktoś je śmietaną pociągnął. Cały dzień chudoba i człowiek żywią się chciwie zmarzłymi jagodami. Potem znów wzmaga się wicher, znów nasypie wydm, znów schodzą, chronią się do lasu. Rozstękały się połoniny, zatchnęły się zbocza od głosów przedśmiertnych. Na dole i na górze pada chudoba, z powietrza spadają zduszone w locie ptaki, sypią się jak liście. Siny wiatr kosił a kosił oddechy. Jak niegdyś matka wataha, teraz cały świat żywy nie mógł złapać powietrza, dusił się!
Jednej północy siny wiatr zmachał się. Już skosił swoje żniwo, zagrzebał ile mógł, ułożył się do snu. Naokoło niego śnieg zaiskrzył się cichutki. Potem dzień wstał, śnieg zapienił się jak wino. Wataha ciągnęło do śniegu i do snu, jak do piersi matczynej i jeszcze dalej nawet, do kołyski, tej w której leżał, zanim sędziowie razem z matką skasowali List a przysądzili życie. Lecz wiatr już ucichł, słońce pokazało się, trzeba było śpieszyć. Gdzieś koło soboty dziadowej, po święcie Dmytrowym, dojrzeli, z daleka wierchy Czarnohory. Chudoba poznaje, dobywa sił, biegnie. Z najniższego przejścia, tam gdzieś koło Stogu, watach spoglądał naokoło ku dalekim osiedlom rodzimym. Dojrzał wśród lasów na polankach srebrne chaty, ich dachy strome, harde hełmy wojackie. Czy w nich żywe głowy czy martwe? Naokoło co? Zieleń, szarość czy żółtość? Tego nie dojrzał. Ukosami jak najśpieszniej zeszli ku lasom, ku rzekom, ku osiedlom.
W chatach pustka, naokoło cisza, nikt nie wrócił. Stogów nie ma, nikt w tym roku nie kosił. Carynki ścięte mrozem niedawnym, czarne jak tam za wielkim Dunajem od słońca. Czarno na carynkach, żółto w jarach i na stokach, kamiennie w bukowinkach. Na płotach wiszą szmatki jakieś, płótna porzucone i postoły, w zagrodach deski poskładane, wszystko to sen, oddzielony, odcięty od świata sen. Znaczy coś tylko dla tej głowy, co śniła. Głowa zapadła się, naokoło śmierć, a sen sterczy dalej. — A tu jeszcze grube setki, ponad tysiąc chudoby, i watah biega, zrywa nogi, szuka trawy nad potokami, w zakątach leśnych, przy źródłach. Myszkuje po wsiach, skacze z płaju na płaj, opętało go całkiem. Tu w zakącie znalazł trochę liści leszczynowych, tam nad potokiem trochę świeżej trawy, tam trochę łopuchów. Wraca do chudoby. I gdy przyszedł na to miejsce, gdzie trzy drogi rozchodzą się na Bystrzec, na Krzywopole i Krzyworównię, a także sześć płajów, z tych jeden na Krętą, drugi na Kostrycz, trzeci na Dił leśny, zawirowały mu wszystkie dziewięć dróg i dróżek jak kołowrotek. Wirowały coraz prędzej. Przed kim dola całkiem zamknięta, nawet ślad do niej zawiany, temu dużo dróg naraz się pokazuje i że na każdą z nich mógłby skoczyć. Ale wszystkie wirują, na żadną skoczyć nie można, bo druga mu zaraz podsunie się pod stopy i zaraz ucieknie. Gdy zawirowały mu wszystkie płaje, wyjął fłojerę z torby i cisnął ją daleko do rzeki. I zaraz ściana kamienna czarna stanęła przed nim. Pomór na wszystkie stworzenia, głód.
Pismo święte bardzo straszy nas dolą Hioba, szczęśliwego bogacza, co stracił wszystko, wszystkie stada chudoby, także dzieci, hodowańców i najmitów też, bo czort nakarbował czarno list na skórze sprawiedliwego Hioba, a Hospod biało, ale głęboko, że ten jeden sprawiedliwy jest i wytrzyma. Hiob męczył się tym pismem, ale przyjął. A ja chociaż nie jestem taki bogaty, wolałbym naprzód i od razu siebie samego zatracić, niż aby chudoba tak marnie mi przepadła, niż aby wyginęli biedaki najmici z dziećmi i własne dzieci także, takie kraśne jak moje, a ten hodowaniec, nieszczęsny sierota, ze swoją skrzypką także. Broń Boże! Pan kowal Sawicki tak mi tłomaczył o Hiobie. Święty Hiob mówi do Hospoda: „Wy Hospody, możecie mnie zniszczyć, macie moc wszelką, a ja wytrzymam, będę Was miłował, ale będę szedł przed Wami swoim własnym płaikiem.“ Biały watah nie miał ani rodziny, ani najmitów, ani towarzyszy, własności żadnej nie potrzebował, zapomniał nawet, że czyjąś własnością jest chudoba, bo tak umiłował te wszystkie żywoty, że chciał, aby żyły dla siebie. Chciał je przemienić, odsłonić co najlepsze. Dla kogóż?
Stojąc przed czarną ścianą zawołał do Boga, aż głos poszedł rzeką, Hiobowe słowo z Pisma świętego: „Czechu skrywasz Twe oblicze i czemu masz mnie za wroga?“ Woła trzy razy i czeka. Czarna ściana jak stała tak stoi. Tylko z daleka ledwie-ledwie słychać beki głodnej chudoby. Wtedy wzniósł kułaki przeciw niebu i wycharkał takie słowo przeciw Bogu-Stworzycielowi, przeciw Matce Bożej, przeciw światu bożemu, przeciw płodzeniu i przeciw swojej matce, że wstyd powtórzyć i ja nie powtórzę. Ale domyślić się można z tego, że przeklął rody i rodzenie. Kto przeklina rodzenie, zostaje samiutki, odrębuje wszystkie pępowiny, tak jakby się nigdy nie narodził i nie miał nigdy umrzeć. Serce białego wataha zgrzytnęło, obróciło się i przymknęło się, choć jeszcze się nie całkiem zatrzasnęło. Mogło jeszcze słyszeć, ale już nie słuchało. Gdy leśne poidło wyschnie od słońca czy od mrozu, tak że sama drewniana oprawa kruszeje albo zastygnie, woda ciurka cieniutko, potem już tylko po kropli oddycha. Tak z jego serca ciurkało cieniutko. I przez to mógł kierować sercem, taki co dobrze wie, że jest męka, ale męką tą nie siebie męczy, tylko drugich.
Czort samotny, nikogo nie lubi i bezpłodny. Gdy zobaczy na wiosnę choć jedno jagnię, choć jedną ptaszynę mizerną, choć jedno jajko, to gwóźdź do jego łańcuchów, aby się mocniej ścisnęły. Dlatego jaskółki rojami piszczą nad nim, podlatują do niego, urągają mu, śmiechem go dziurawią, jak podstrzelonego jastrzębia co krwawi i kona. Im lepsze życie, tym straszniej dla niego. Tak samo, gdy umarli schylają się nad nami, gdy my modlimy się za nich, a oni za nas, dla czorta to wszystko jakby kamienie łykał. Wszystko go przeklina z ziemi i z nieba. Choć może nie przeklina, jemu jak w gorączce słyszy się, że przeklina. I z tego czort miłosierny, chronić chce wszystkie żywoty, aby się nie płodziły, nie rodziły, nie męczyły, aby nikt się nie cieszył ani nie męczył. Kto przeklął rody i rodzenie, temu czort się najchętniej pokazuje. Pokazuje, że chce zwolnić od męki, a taki zwolniony tym bardziej męczy się, aż skamienieje. — Nocka niewielka, powiasteczka kończy się, ale dzieje nieogarnione.



9

Posłuchajcie teraz uważnie, bo może ja poczerniłem za prędko. I sądźcie sami, czy ja breszę, bo watah widział inaczej. Opowieść tak idzie: przed czarną ścianą dreptał sobie panek niemłody, pomarszczony, jak tatunio co ma kłopoty z dziećmi. Raz koło razu oglądał ścianę, jakby szukał furteczki lub dziurki na klucz. Ubrany w jedwabie całkiem obcisłe i kuse, a tak bialutkie i świecące, jakby obłok błyszczał od słońca, na głowie miał wielki kapelusz zakręcony jak pirog, a niebieski jak niebo. Gdy zobaczył wataha, odmienił się przyjaźnie, jak gdyby ujrzał starego pobratyma, twarz jego zajaśniała tak samo jak ubranie. Oglądał bacznie, uchylił grzecznie kapelusza, potem siadł na kamieniu, zapytał miodowo:
— Wydawałoby się, że trochę głodno.
Watah zaniemiał ze zdziwienia, nie odpowiedział, a pan ciągnął dalej:
— No tak, ale czyje serce w porządku, ma się czym karmić, nieprawdaż?
Nagle znów przemienił się, przygasł, a watah przyglądał się panu kłopotnikowi: „Jakiż on zmartwiony.“ Oprzytomniał, zapytał pana:
— Jakżeż wy karmicie się, panie, kiedy tu nie ma czym nawet kozy nakarmić?
Oblicze pana zapadło całkiem jak u Onufrija pustelnika, kiedy modlił się w skale przez dziesiątki lat. Odpowiedział:
— Żyję z chwalenia tego, co doskonałe.
— A któż doskonały? — pytał watah.
Pan pochylił głowę ku ziemi, szeptał:
— Piękny, blady podróżniku! Powiedzieć niełatwo, a zrozumieć jeszcze trudniej. Posłuchajcie przecie: doskonały jest ten, kto nie odcięty, nie zamknięty, czyja pępowina łączy się z tym, co cierpi.
— Do czegóż doskonały?
Pan miłosiernie kiwał głową:
— Aby przemienić, by uwolnić to, co cierpi! Nie mówię wcale, kto tu winien, cóż nam z tego, ten co winien i tak nie naprawi. Tak czy tak, stare porządki są niesprawiedliwe. Każde stworzenie męczy się w osobnej zagrodzie, jeszcze gorzej za kratami żelaznymi. Kto przepiłuje je twardym pilnikiem, kto kraty młotem roztrzaska, przeinaczy dolę, zaczepi jedno serce o drugie, niby koła pasami w młocarni, ten doskonały, ten zbawca, ten zwiąże jeden gatunek z drugim, przemieni jeden w drugi. To za mało martwić się, że cierpią, i za mało żałować, karmić, piastować; sami wiecie, pamiętacie chyba, jak porwały się wasze stada przeciw Turkom, jak gdyby były jedną wielką żywociną. A jakżeż swobodne i jak same zgadywały aż lubo, tak jak się to godzi, aby sam król nie trudził się, nie rozkazywał.
Pan zachichotał po koziemu, ten jeden raz dziognął wataha, lecz zaraz zawołał głośno:
— Trzeba przeinaczyć do końca!
Watah mruknął:
— Któż przeinaczy?
Pan przemienił się znowu, wstał, zawołał uroczyście, jak ksiądz na Zmartwychwstanie Pańskie:
— Odkryjcie się światu, miłosierny królu ginących owiec do wczoraj, cesarzu przemian od jutra. Koń wasz zwiastował was światu, skińcie tylko, a czarna ściana rozwieje się jak mgła.
Watah skurczył się, zamknął oczy, smakował słowa pana. Z wierzchu były lepkie, zanadto słodkie, jak stary miód co tężeje już na wosk. A na języku zostawiły mu smak taki, jakby zlizał ostrze zimnej siekiery. Otworzył oczy, mur stał twardo. Popatrzył znów na pana, ten znów się odmienił — zmarszczył się i skrzywił się tak, że watahowi zaszeleściło coś przez szparę w sercu: „Płacze, czy łyka łzy?“ Pan przybliżył się, szeptał, trochę tak jak ksiądz przy spowiedzi, trochę jak panicz co do panienki się przytula:
— Chcieliście wędrować ku Rachmanom doskonałym? Z kim? Z trawożerną hałastrą? Chcieliście przebywać rzeki, morza, lądować w kraje Rachmanów? Jak? Czy może bykom, baranom i całej tej hurmie przyczepić skrzydła? Skąd? Biegliście z nimi naprzeciw słońca, to znaczy przeciw słońcu... Pamiętacie chyba, że na Dziadowe święto dzieci krążą wokół watry, tak jak się słońce obraca?
Watah mruknął niechętnie:
— Pamiętam.
Pan mówił coraz prędzej.
— A wy przeciw słońcu biegliście na złamanie karku, czyżbyście chcieli je przymusić, przesiłować? Kogo, słońce? Czyż może ktoś was kiedyś nauczył takiej modlitwy: „Błogosławieni, którzy naglą i biegną na złamanie karku.“ Czy nie uczono was raczej tak: „Błogosławieni tęskniący.“ Teraz wyciągnijcie z tego złotą nić: do Rachmanów nie wędrować trzeba, nie biegnąć, nie płynąć, nie krwawić się z Turkami, tylko świętować, tęsknić. Wtedy oni sami przylecą, ha — może — —
Watah porwał się, wyprostował, serce mu się rozchyliło:
— Pamiętam te słowa, skąd one do was?
Pan zmarszczył się i zmartwił, coś tam błysnęło w jego oczach, czy łzy? Westchnął:
— Czy mam mówić dalej?
— Mówcie, mówcie — nalegał watah.
— Rozważcie teraz, przeinaczać czy tęsknić? Od kiedy podeptaliście starą ustanowę i tamto błogosławieństwo, zmiarkowaliście chyba, jak niedługo potem przemieniły się wasze lube, wypieszczone stworzenia. Przy pierwszej zaporze zjednoczyły się, aż Dunaj poczerwieniał. Do ostatka zrzuciły z siebie niewolę, oswojenie. Całkiem swobodnie bodły, rozdzierały, deptały i topiły ludzi, waszych bliźnich. I to tylko was ocaliło. Czyż miarkujecie teraz, przez które morze trzeba przepłynąć, aby przemienić do końca?
— Przez któreż? — szeptał watah.
— Przez Czerwone — — Nie mogę mówić — — — Pan dusił się z miłosierdzia.
— Mówcie, mówcie dalej — prosił watah.
Pan zachłysnął się, jakby zaszlochał, rzucił uważne spojrzenie, pytał dalej:
— A teraz skoro już przemienione, cóż? Tęsknić czy ratować? Dobrze! Tęsknijcie sobie teraz tutaj pod ścianą, a one niechaj tam pękną z głodu. Jakaż to święta stara ustanowa, że jeden żywot od drugiego odcięty, bo choćby drugi pękał z głodu, z zimna czy z bólu, nas to nie dotyka, nic nie czujemy tu za czarną ścianą. Po cóż przemieniać, niech stoi.
Watah zawołał głośno:
— Nie! rozbić ścianę, przemienić.
— Opamiętajcie się — zaklinał żałośnie stary panek — aby ściana pękła, musicie twardo piłować, kuć twardo, a w dodatku zaprzysiąc wieczną twardość.
— Będę piłował, będę kuł twardo, zaprzysięgnę twardość.
Pan popatrzył uważnie, wygładził dłonią ubranie, zdjął kapelusz, behekał urzędowo, jak ksiądz co ostatnim namaszczeniem wysyła umierającego na tamten świat, bo jest od tego.
— Przyjacielu, powtórzcie za mną taką litanię: „Z tajemnicy urodzin, z przekleństwa dla urodzin ta przysięga. Przysięgam naprawić, ocalę żywocinę. Aby ocalić wygarnę spod serca juchę gorącą, czarne promienie, złość lodową a ostrą, topór święty, doubnię nienawistną. Tak mi dopomóż na szlaku odsłonecznym, mamo, coś porodziła, wyprosiła, zgubiła, amen.“
Pan pojękiwał nudno, a watah powtarzał słowo za słowem gromko, aż dudniało pod ścianą. Gdy ukończyli, pan wskazał palcem: czarna ściana zakiwała się tędy i owędy, rozsypała się cicho, potem gruz rozwiał się jak mgła. Pan załamał ręce, watah uśmiechnął się po raz pierwszy. I zaraz serce przekręciło się mu do końca, zgrzytnęło jak zamek komory, zatrzasnęło się. Wiedział odtąd wszystko, jasno rozumiał, a nic go nie smuciło, nie bolało. Droga przed nim ubita, dola wyraźna. Zgrzytnął zębami jak siny wiatr, kiedy dobierał się do jego chudoby: „takaż to owa dola cacana, przeklęta.“ Oglądnął się, pan także rozwiał się jak mgła. Powlókł się do chudoby. Choć porykiwała żałośnie, ryki rozwiewały się jakoś, słyszał je z daleka, jak gdyby mu uszy zatkało woskiem. Grzywacz zarżał, watah spojrzał ku niemu. Także na oczach miał zasłonę: przeźroczyste skrzydła końskie rozwiały się.
Opowiadają, że gdzieś tam na krańcach świata, blisko bramy piekielnej, psiogłowe i kłańcate Syrojidy łapią ludzi, ugniatają i znijaczają na chudobę, potem tuczą, a na końcu pieką ich sobie na pieczeń. Watah odwrotnie, przemienia chudobę w ludzi, już wszystko zimne, twarde, złe, a świadome. Prowadzi ją gdzie chce. Chudoba rozwłóczona a głodna pędzi ku dołom, ku folwarkom żyznym, ku stodołom i dalej na dwory, na miasta, na zamki. Droga wyraźna, prosta: jeść! Jak podniosły byki ogony, zaryczały szeregami tak jakby grom od chmury do chmury się odbijał. Jak zawiżżały konie, jak zarechotały śmiechem czorty-capy, jak zawyły naraz psy niczym wilcze łaje, kurz podniósł się dróżkami, drogami, gościńcami, wstał słupem w niebo. W czarnym kurzu strach potoczył się z gór, jak gdyby czarny czaban z puszczy wracał, a nie jakby Biały szedł nakarmić zgłodniałą chudobę. Tak zaczął się bunt chudoby. — Nocki już niewiele, powiasteczka ledwie cyka, a dzieje bez końca.



10

Strach dosięgnął ludzi dolskich. Tu niedawno jeszcze Tatarzy, wojny, rzezie, czarne powietrze, białe płachty, ucieczka, wieczny lęk. Zaledwie tyluśko odetchnęli ludzie, a tu wieść łopoce nowa, że nowa zaraza jakaś z gór się wali. Naprzód chmury, czarny kurz, potem ryki, potem bydło rogate, capy, barany, wszystko czarne, chude, wściekłe. To chyba nie byki, nie capy rogate, a czorty? A przed nimi w kurzu czarnym, na ziemi czy w powietrzu, na koniu smokowym watah. Skamieniały, blady, z oczyma jak węgiel, czort w ludzkim ciele.
Pomyślcie sobie, czyż nie można się przerazić? Królestwa powalone, królowie i hetmany poniżeni do ziemi, wojska wybite, bunty i krwawa odpłata, i z tego narody pokoszone, jak trawa, więcej cmentarzy niż miast, a resztki ludu wystraszone. Już, już zaczynają powolutku wyłazić ze skrytek, a tu suną z góry upiory rogate na czterech nogach. A to najtwardsza chudoba była, bo co słabsze wyginęło do szczętu. Byki co nad Carogrodem Turków miętosiły, capy zuchwałe, najtęższe barany, konie górskie zdziczałe gorzej od tatarskich, bo ławą napadały ludzi uderzając przednimi nogami, i psy groźne. Tysiączką jaką toczą się, rżą, wyją, ryczą, grzmią. Jakieś tam marne wojsko im się sprzeciwiło. Dzika chudoba w rozpędzie stratowała je na miazgę, tylko placki krwawe pozostały. Zdobywają folwarki, stodoły, zapasy, rozbijają stogi, spasają zasiewy jesienne. Wszystko depce, chrupie, źre, łyka. W czarnej chmurze kurzu grom toczy się halickim krajem pod Dniestr i poza Dniestr.
Tymczasem z chudobą tak się stało jak z watahem, jemu uroiło się, że siły ma z siebie, a im także. On ich bóg, i one zaczęły z nim tak jak on z Bogiem. Chudoba rozpryska się, rozłazi się po ciepłych moczarach nad Dniestrem, zagnieżdża się w folwarkach, rozbija, tratuje i gnoi wszystko, rani inną oswojoną chudobę, nawet zaraża ją dzikością. I z tego także oswojona ucieka ze stajen, rozbiega się i dziczeje. A czortu co? Czortu by nie dogodził, cieszyć się nie umie, wszystkiego mu za mało, sam wciąż niespokojny, szuka kogo by z żywych niepokoić. Dla niego to tańce i zapusty. Pędzi jedne zwierzęta przeciw drugim tak, że biją się, kąsają, ranią, zabijają. I z tego wszystkiego watah, szukając zbuntowanej chudoby, wypędza ją psami. Chudoba kaleczy psy, buntuje się także przeciw watahowi, albo ucieka, chowa się po najdalszych zakątkach dniestrowych. A to co wypędzone goni naprzód, straszy ludzi, niszczy kraj. Jak zaraza na cały kraj halicki rozszerzył się bunt chudoby. Wszędzie ryki, wszędzie domowe zwierzęta biją się między sobą i kaleczą, puszczają się także do ludzi, ranią pastuchów, nawet te, co zamknięte w stajniach i spętane, węszą bunt i szaleją. Niepokój i dzikość wszędzie, nikt nie jest pewny swojej krowy, swego byczka, ani wypieszczonego do wczoraj koziołka.
Tak opowiadano, tak przekazano, choć nie wiem, czy zakarbowano to w jakiej książce. Wieść poszła w końcu o watahu, że poluje na dzieci i porywa je. Może na to aby zjeść? W głodowym czasie każdy nakręca swój rozum podług swego brzucha. Prawda, błąkało się wówczas dużo sierot opuszczonych, dużo dzieci głodnych, i watah zbierał je, karmił i ciągał ze sobą. Sadzał po kilka mniejszych dzieciaków na Grzywacza. Dzieci choć z początku bały się bojowego konia, ale gdy przyjrzały mu się i dojrzały co trzeba, obsiadały go jak muchy, siedząc na nim trzymały się grzywy, ogona i orlich kosmyków. Pętały się także pod nogami konia, pod brzuchem, lepiły się doń hurmą.
I wówczas ogłosili wszyscy: hetmani, panowie, miasta, gminy, a księża najwięcej i najgoręcej na Jezusa świętego zaklinali, że watah górski gorszy od Tatarów, od czarnej zarazy, bo czarownik, główny pomocnik czorta, górskie byki i barany w diabłów przerobił, bunt wśród chudoby domowej rozszerzył, a na pewno i dzieci niedługo przerobi i wszystką dziatwę naokoło zarazi diabelstwem. Ratować dzieci, ratować chudobę, huzia na niego!
Czary czy nie czary, a dzieci wcale nie chciały go opuszczać, po pięć, po dziesięć par rąk małych trzymało się dłoni wataha. Ciągnęły się także oczyma za nim, jak niegdyś owce. Bo mówiłem wam na samym początku, że bezdolnik taki dla dzieci niebezpieczny.
A watah dalej wyszukiwał i obuzdywał zbuntowaną chudobę i gdzie mógł, gdzie po drodze dzieci rozwłóczone natrafił, zabierał je i wodził ze sobą. Tymczasem ludzie podolscy zasadzali się i polowali na chudobę wataha jak na dzikie zwierzęta, a swoją zbiegłą łapali na arkany. Do samego wataha nie puszczali się, omijali go z daleka, a gdy zobaczyli go — uciekali. Czortu tego było nie dość, szukał wciąż czegoś przeciw watahowi, wiedział gdzie zaczynać i podszeptywał dziewczynom. Dziewczyny choć także się bały, przecie ze skrytek z łęgów podglądały wataha, potem szeptały naokoło, rozpowiadały, że groźny, ale kraśny, cudo nie chłop. Czasem przebiegały mu drogę, zaśmiały się i wabiły śmiechem, potem chowały się i kukały, gruchały i śpiewały z ukrycia. Watah ich nie dostrzegał. Raz gdy nocował z dziećmi, z Grzywaczem i z psami w jarze dniestrowym, wychodzi o świcie, a tu młodziutka pastuszka przechodzi mu ścieżkę, nie ucieka wcale, staje i wesoło doń dzwoni: „Myrom, biały watahu, sława Bohu.“ „Sława i wam, dziewuszko“, odpowiedział watah. Nie bała się wcale, oglądała go ciekawie. Patrzy mu w oczy i powiada: „Wyście nie taki straszny jak mówią.“ Cóż miał odpowiedzieć. Powiedział tak jakoś: „Straszny, ale tylko dla tych, co się już nie przestraszą.“ Dziewczyna prosiła: „Chodźmy razem, ułaskawić chudobę, ja wam pomogę, powiedzcież z czego bunt?“ Watach tłumaczył smętnie: „Chudoba buntuje się, bo i ja w buncie.“ — „Który wasz pan?“ pytała dziewczyna. — „Nie ma panów ani sług tam, skąd idę.“ — „A skąd to?“ — „Od wschodu, spod słońca, plecami do słońca.“ Dziewczyna łaziła za nim, dzieci biegły z nią szukać rozproszonej chudoby. Dziewczyna wołała byki po cielęcemu: malé, malé, malé. Dzieciaki krzyczały hurmą: malé, malé, malé. Byki wynurzały się ze skrytek, słuchały, nie uciekały daleko, budziły się z dzikości. Malé, malé, malé dzwoniło po jarach, po zaroślach, głosy dziewczyny i dziatwy spadały na zdziczałą chudobę jak rosa. Wieczorem siadywali przy watrze watah, Grzywacz, dziewczyna, dzieci i psy. Dzieci obsiadały wataha, dziewczyna pchała się do niego jak dziecko. „Wy mnie lubicie?“ pytała. Co miał jej odpowiedzieć: „Wszystkich lubię.“ — „Czemu wszystkich?“ — „Bo nikogo.“ — „A ja was miłuję“, mówiła dziewczyna, „tato i mama pomarli, miłuję was więcej niż dziada i babulę, więcej niż moje baranki, więcej niż psiaczka Burmyła.“ Watah wzdychał: „Szkoda“. — „Czemu szkoda?“, pytała dziewczyna. Watah jakoś niecierpliwie wypalił: „Pijaństwo niespamiętane, kto się beczkami przepije, temu później jedno obrzydzenie.“ Dziewczyna przelękła się: „Co za beczki, jakie pijaństwo?“ Watah mruknął: „Miłowanie.“ „A rodziców waszych nie miłujecie, gdzież oni?“ pytała dziewczyna. „Tam gdzie wasi“. Dziewczyna była śmiała, zanurzyła ręce watahowi we włosy. Watah tyle zobaczył, że ręce były małe ale szorstkie, spracowane. Kogóż mu przypominały? Po raz pierwszy przypatrzył się dziewczynie. Dziewczyna mówiła: „Ależ to włosy! tam pod wschodem słońca wszyscy mają takie jasne wiechy?“ Watah odmruknął: „Z wierzchu jasne, pod spodem czarne.“ „Czemuż?“ „Bo spalone“. Dziewczyna patrzyła w oczy tak jak owieczki, co wierzyły w niego do końca tam w skałach. Prosiła: „Jasny watahu, nie marnujcie się po jarach, zabierajcie dzieci i chodźcie do naszej chaty, do dziada i do babuli. Wy sierota i ja sierota, będziemy gazdować, uśmierzymy chudobę, będziemy hodować starowinki.“ Watah był zamknięty, słowa dziewczyny szły z bliska, a on słyszał je jak daleki szum. Wtedy dziewczyna pokazała na Grzywacza: „Bóg go wam posłał, szumi wkoło was łaska skrzydlata.“ Watah zbudził się, zrozumiał, że dziewczyna widzi skrzydła Grzywacza. Poszedł zaraz do chaty, a tam dziadulo bialutki i babula suchutka. Pochylił się i prosi: „Dziadeczku, babulo, jam sam na świecie. Drużbów nie mam ani starostów weselnych, dlatego sam was proszę, dajcie mi dziewczynę.“ Starowinki przygłusi paździokali: „Ha? co? Ha?“ Potem zrozumieli coś niecoś, bełkotali zgodliwie, bezzębnie: „Niech będzie, synku, niech będzie.“ Dziadulo jeszcze dopaplał: „Do pana trzeba, do wójta, do arendarza, aby cerkiew otworzył — mus“. Watah uspokajał: „Niech tylko wiosna, uśmierzymy chudobę, zabiorę was wszystkich w góry, tam miejsca dość, nie ma miejsca ni na mus ni na bunt.“ Starowinki jedno dosłyszeli, a drugie tak sobie, kiwali głowami, mamrotali zgodliwie: „Niech będzie, synku, niech będzie.“
Cóż z tego, kiedy czort dosłyszał od razu i dokładnie. Czort nie jasnowidz, zaciemnia i widzi czarno, ale jasnosłuch, żaden szept go nie ominie. A sam szeptacz doskonały. Naszeptywał watahowi o dziewczynie by go męczyć, naszeptywał dziewczynie na to, by wpadła w pułapkę i w krzywdę, a tu wyszło całkiem inaczej, że nowe życie się zacznie, może dzieci, nadzieja, bo nasienie watahowe chce się wymknąć czortowi. Zaniepokoił się bardzo, biegał po panach, po księżach, nocami naszeptywał: „Ratujcie dzieci, ratujcie chudobę, ratujcie gospodarstwo, ratujcie majątki.“ Koniec końców gdzieś wiosną panowie, księża i ich służba zebrali z całego kraju spore wojsko przeciw watahowi i przeciw buntowi chudoby. Konnicą bez liku spędzili chudobę z jarów, ze skrytek, z całego Naddniestrza, przycisnęli ją do moczarów i do Dniestru, walili w nią armatami. Wypłoszona chudoba wraca do swego wataha, ściska się wokół niego, a watah to zasłaniał sobą dzieci, to wyciągał chudobę z moczarów i z toni. Dziewczyny ani jej starowinek nie zabrał z sobą pod armaty i pod kule. Kulki świstały i szeptały koło uszu wataha, armatnie kule bulgotały i machały, jak roje skrzydeł kruczych, a watah świstał na nie jak na ptaki: „Prosto do mnie ptaszyno-kuleczko, we mnie krucze skrzydła i dzioby!“ Lecz kulki uskakiwały, chichotały, armatnie jądra przelatywały wysoko, rechotały. Wiele chudoby utopiło się w Dniestrze i w bagnach, także niejeden dzieciak zapadł w moczar i tam już pozostał. Gdy konnica już ich otaczała by zniszczyć, watah wsiadł na Grzywacza, a Grzywacz zarżał na cały wielki-kręty Dniestr. Wówczas konie rycerskie i żołnierskie poznały królewskiego ogiera. Bunt ich nie ogarnął. Lecz fale konnicy zastygły jak zamrożone. Nie dbając o ostrogi, o harapy, ani o uzdy, konie naprzód kręciły się w miejscu jakoś bezradnie, potem z daleka tęsknie wyciągały nosy ku Grzywaczowi. Jakby trembity cześć zagrały, wszystkie konie zarżały sławę Grzywaczowi, aż Dniestr, aż wszystkie jary i kąty zagrały, aż stawy wszystkie i moczary zabulgotały rżeniem potężnym. Przepuściły Grzywacza z watahem, z dziećmi i z resztą chudoby. — Już daleko byli, a jeszcze na pożegnanie tęsknota końska wiała długo znad Dniestru.
Watah wrócił późną wiosną w góry z psami, z garstką chudoby, co się uratowała i z dziećmi. Nie zatrzymał się we wsi, gnał coraz dalej, coraz wyżej, płajami, gruniami. Przepadł.
Dotąd po Czarnohorze to zboczami, to skałami, to płajami słychać jak goni coś ku wschodowi słońca. Czasem skłębi się chmura w dymało upiorne, zaświeci ze środka, oświeca płaje w mrakach, potem pęknie, tylko z mgły błyskają oczy węglowe. Ścieżki wirują w mgłach, oczy palące wciąż na innej ścieżce. Za nim nypie, szuka nieustannie czarny wielki cień — czort. Martwi się, bo nie wie, czy ma się martwić czy cieszyć. Czasem z chmur słychać ochocze rżenie. Czy Grzywacz daje znak, czy jego pobratymy gromowe? Gdy całkiem ciemno, słychać długi przeciągły jęk. Nikt nie wie, czy watah szuka po górach wszerz i wzdłuż tej chudoby, co mu przepadła, czy jęczy, bo wszystko widzi, wie wszystko, a nic go nie smuci, nic nie boli.
Tanasij otworzył usta chytrze, oglądał słuchaczy, podniósł palec, odkrył ważnie z uśmiechem:
— A przecież, choć zachwalają „dobra dola, dola“, któż wie jaka ona? Któż wie, czy Pan Bóg nie czeka na takiego, co bez doli, przeciw doli? Może znów Hospod założył się z czortem? Może otworzy się serce?
Tanasij zakończył:
— A zatem któryż jest watah doskonały? Mówią, że chyba tylko sam święty Jurij. Choćby mu cała wiosna przepadła, choćby chudoba jego pękła od mrozu, serce mu pęknie, a na Boga foszkać nie będzie. Watah doskonały? Między ludźmi takiego teraz nie widać. Albo tak jeszcze obróćmy: takiego po prostu zobaczyć nie można, choćbyś się mu przypatrywał całkiem z bliska, w poprzek i wzdłuż. Chciałbym ja spotkać takiego mądralę, co widział wiatr. Cóż widział? Śmiecie, które wiatr wykicha i napluje w oczy. A kiedy wiatr usnął, cóż wtedy widzi? Może przecie jest między nami taki? Mówić nie trzeba, nawet grzech. Kiedy się rozgada tajemnicę i rozdmucha, rozwieje się ona, i tylko sieczki do niej się nasypie. Może jest taki, którym świat się trzyma, który nas wszystkich trzyma, a sam o tym nie wie. Nikt nie wie, pokaże się dopiero wtedy, kiedy go zbraknie. I takie całe moje gadanie o watahu. Nocka już kończy się, powiasteczka skończona, ale dzieje długie, długie jeszcze.



11

Pan Jakobènc wtłoczył oba łokcie w potężny pas Tanasija, rozsiadł się jeszcze szerzej i wypalił:
— Najakuratniej, Tanasiju, to lubię, wychodzi na moje, sekret wielki czy mały, sekret sekretem, taj już. Powiedziałem wam już sekrety dwa, u mnie rachunek na wszystko, to jest, ja wcale nie mówię, które sekrety, tylko że dwa. Teraz wam powiem trzeci sekret największy, że wszystko trzyma się sekretem, inaczej rozsypią się kontrakty. Co komu do tego, gdzie ja kupuję capy, co komu do tego po ile, co komu do tego jak je sprzedaję? Rachunki? Proszę, jasne jak południe, sekretu nikt mi nie wydrze. Co komu do tego, że jestem Ormianin? Z tych co potop świata przebrnęli, z najpierwszego rodu, z królów, z mocarzy, świętym też krewny, kto by się tam chwalił... Postęp, postęp zatrajkotany, mój łaskawco i, śmiem rzec, przyjacielu szlachetny, panie dziedzicu — Postęp —
Dziedzic wzniósł oczy męczeńsko i szepnął:
— Wysoko cenię pańskie słowa, zatem dość o postępie. Dobrze?
Zamiast uspokoić się pan Jakobènc rozognił głos jękliwie:
— Postęp galopuje, a któż jak nie postęp?! To zdrada, to pułapka dla zdrady, aby zapomnieć, zatratować, aby śladu nie zostało, aby pamięć nie powiała, ani nawet tyle, co zapach zdeptanej trawy. Kogo to wzrusza, żem najmądrzejszy!? Świat zielony z zazdrości, toż musi udawać, że mnie nie widzi. Niechaj zagląda, niech ślepie wypuli i tak nic nie dojrzy. Niech oślepnie zbękarcony, bisurmański świat! Gdzież im do sekretów. Same łajdaki poprzebierane, a szlag by ich trafił! I trafi! Rachunek! Nie dać się, taj już.
Głos pana Jakobenca bez żadnych hamulców toczył się, jak czuły i ostrzegawczy bek najtęższego barana, przewodnika stada. Tanasij przyglądał mu się uważnie.
— Panie Jakobènc lubenkij, nie równać mi się z wami, ale to wam powiem, niechby choć sam biskup, czy jeszcze większy dostojnik, przebrał się za Jezusa i przyszedł do mnie: „Na, masz Tanasiju, kupuj ludzi, dam tanio, zaraz zarobisz, obrachuj sam, rachunek!“ To mu tak odpowiem: „Przepraszam pana, czy księdza honorowego, pan wcale nie jesteś Jezusem, a ja jestem Tanasij Urszega, mnie nikt nie zdurzy ani nie odurzy żadnym rachunkiem.
Duwyd krzywił się jakoś żałośnie, a dziedzic zagadnął go:
— A cóż? nie podoba wam się? co o tym myślicie?
— Ja nic nie myślę — odpowiadał Duwyd niechętnie — od myślenia są inni, ja sobie wiem, że Hiob był jeden tylko, nie podwójny, broń nas Boże! Ja tu siedzę tylko dla Tanasija i daj mi Boże niejedną noc z nim jeszcze przesiedzieć.
Ksiądz wikary, uśmiechając się nieznacznie ważył każde słowo:
— Czy na pewno młody pasterz zobaczył z gór Carogród?
— Na pewno — mruknął Tanasij.
Ksiądz naprowadzał ostrożnie:
— A może skoro doszedł do Dunaju, skręcił odrobinę górami na zachód i widział inne miasto?
Tanasij odparł twardo:
— Nie, wciąż ku wschodowi, ku Rachmanom, a po drodze Carogród miasto wielkie, straszne.
Poperecznyk za porządkiem świdrował oczyma dziedzica, Fokę, pana Jakobenca i księdza. Byli nieporuszeni. Zaśmiał się cicho:
— To było dawno, góry zapadły się, ziemia przekręciła się, Carogród teraz gdzie indziej.
Tanasij także oglądał wszystkich, lecz upierał się:
— Nie! Carogród na wschód słońca, to wszystko prawda. Mnie nikt —
Dziedzic machnął ręką:
— Carogród w samej rzeczy na południowy wschód, ale to nieważne. Gdzie był watah, tam był, Tanasij wierzy, to dość.
Ksiądz wzniósł oczy:
— Skoro wierzycie, gospodarzu, powinniście się pomodlić za takiego, za takich, z sercem zamkniętym.
— I o przemianę — dodał dziedzic — czyż nie tak, panie Jakobènc?
Pan Jakobènc ocknął się, zadarł głowę, trwał w znieruchomieniu, dziedzic nalegał:
— Czyż nie sądzi pan?
Pan Jakobènc opuścił głowę, zaciął wargi, cedził leniwie:
— Latem, okno otwarte, zbłąka się czasem jakaś pszczoła. Czy inna ćma. Nieznośnie trzepie się koło lampy, oczom dokucza, miga, modlitwa, ha — —
Dziedzic przerwał:
— Ależ Bóg jest światłem, które nie oślepia, jeszcze zakrywa się, przyćmiewa, a szukające oczy dostosowują się do ciemni.
Pan Jakobènc ciągnął dalej leniwie:
— Co do mnie, gdy ćma-pszczoła zabrzęczy koło lampy, a potem mi spadnie na łóżko — macham chusteczką. Nie aby pacnąć, niech sobie lata! Wyobrażam sobie, jak temu, który ukrył się, brzęczenie dokucza...
— Dokucza? — przerwał porywczo Tanasij. — Cały świat dokucza Bogu dzień i noc, wątrobę Mu rozrywa, że ledwie może Hospod wytrzymać, a nikt Go nie ucieszy. Ucieszmy Go! W imię Ojca i Syna i Ducha świętego pomódlmy się za wataha. —
Tanasij wstał, przeżegnał się, mruczał. Inni gazdowie wstali i mruczeli również. Czasem jakieś głośniejsze westchnienie się wyrwało. Także Duwyd wstał, krzywił się męczeńsko, wodził błędnymi oczyma. Pan Jakobènc siedział nadal, podniósł głowę, zmrużył oczy, zawzięcie mierzył oczyma powałę.





  1. Harasym akcentowany jest zawsze na ostatniej sylabie (-ym).





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.