Listy z nieba/Urodziny

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Listy z nieba
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1982
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA
CHRZCINY NA JASIENOWIE


I. URODZINY

„Czyli to było, czyli nie było, czyli tak mamie i babkom się śniło...“
Napakowana mieszanymi polanami, bukowymi i smerekowymi, wielka hruba grała równą watrą. Ruchliwymi wypadami rzucała na izbę światła. Na jednym łóżku spoczywała położnica Kałyna w zniemożeniu między męczącą drzemką a bezsennością. Na drugim chrapały obie kumy. Powołana do czuwania nad matką i nad dzieckiem powiwalna babka Warwara przyległa na ławce pod oknem w pogotowiu.
Niektóre z nich albo wszystkie wiedziały, że takiej nocy dwunastu sędziów lubi zaglądać sobie do chaty. Choćbyś nie wiem jak czuwał, wypatrzą chwilkę drzemki, wlecą, popatrzą, osądzą dziecko. Tak być musi, najlepiej spać. Zmożona ciepłem Warwara drzemała i znów budziła się.
Nocą księżycową wysoko na stokach Bukowca buki stalowe są kędzierzawe od szronu, srebrnogrzywe. W snach śnionych w chacie wiedziały kobiety, że to grzywiaste konie Sędziów czekają na jeźdźców. Zstąpili już zatem i krążą. A gdzie? Kręcą się pyłami księżycowymi czy wirują w zamieci śnieżnej? Jak się im spodoba, a któż wie jak? To ścieżką śpieszą, prószą śniegiem, to bez ścieżki pląsają ponad las. Pojawiają się i znikają. Wiatr, cienie, wiry w śniegu, czy oni? Dopiero gdy podpadną pod oczy ludzkie i pod oczy chudoby, widać czasem mary, zarysy, oblicza. Słychać szepty. Pojawiają się i znikają, jak im się podoba, i któż wie jak?
Babkę powiwalną zmorzył sen na dobre. Psy w zagrodzie szczeknęły jeden po drugim. Zaskomlały sennie i warcząc zrzędliwie podreptały po śniegu szukać spokojniejszych kątów dla snu. Powiało w dachach. Dwunastu w powiewie, już są. Rozsiedli się za stołem na ławach. Nasycony węglami piec zadudnił poważnie: „Sława Bohu!“ Sędziowie nie odpowiadają, zataili się. Hruba przygląda się bacznie, oświeca jednego za drugim.
Przy przeciwległych węższych krawędziach stołu usiedli dwaj główni. U tego z prawej strony całkiem księżycowa twarz, plama miesięczna na ścianie. Ten z lewej ukrył twarz w dłoniach. Gdy rozgarnął śnieżny płaszcz, odkrył czerwony, pałający serdak. Widać kto to... Sędziowie cisi, tajemni, to tak, ale nie widać, aby byli w zgodzie między sobą. Ten z prawej, twarz księżycowa, ogłosił niby watra z jamy:
— Przeciwnik ma słowo.
Tamten czerwony mruknął niby zgodliwie, niby z poddaniem a groźnie:
— Spełnijmy!
Położnicy Kałynie słyszało się, że Jasny znów coś powiedział. Wyciągał takim głosem boleściwym jak watra, gdy zmaga się z mokrym polanem. A babce powiwalnej wydało się, że mówił z takim namaszczeniem, jak stara pani dziedziczka, gdy raz na rok się odezwie: „Warwaro, przyjdźcie w Wielką Sobotę, dostaniecie białą bułkę.“
Jasny wygładził te słowa:
— Z powinności żałujmy człowieka. Ratujmy —
Przeciwnik milczał z twarzą ukrytą w dłoniach.
„Cóż to, on płacze?“ — mruknęła sobie Warwara — „któż wie, który przeciwnik?“
Sędziowie milczeli. Tuż obok Jasnego siedział mały garbaty sędzia, chytry śmieszek ze szparkowatymi oczyma. Jeszcze żaden z sędziów nie odezwał się, a już mały sędzia pryskał i chichotał.
„Jak watra, gdy trafi na smolaste polano, a potem lepiej się rozpali“ — widziało się Kałynie. „Jak stary kucharz dworski, gdy się upije i poklepuje mnie — na oślep. Także sposób“ — śniła babka Warwara. „To czort tak się świętym wykrzywia, tfu!“ — tłumaczyła sobie w głębokim śnie stara kuma Kateryna. Przestała chrapać, przeżegnała się w półśnie.
Mały sędzia chichotał i bzykał śpiewająco w uszy śpiącym kobietom.
— Powinności, ratowanności, gadanności. — Prysnął, zasyczał gniewnie: — Wstydźmy się. Sąd nad tą kruszyną? Cóż tu sądzić? Może by pomóc?
„To dobry duch“ — śniło się młodej kumie, Ołence Surbanowej — „on tylko taki śmiech sobie nałożył, z tamtymi nie można inaczej.“
Znów watra roztętniła się w hrubie równo, groźnie. Słowa Jasnego grały równo z watrą:
— Zawsześ na poprzek, któż cię nie zna! Pomóc ten może tylko, kto nie da się urodzić. A skoro ludzki twór sam chce —
Warwara zlękła się we śnie: „Oj! jak mądrze! To ich biskup, ten ma główne słowo. Źle!“
Stara kuma Kateryna otworzyła jedno oko i zaraz przymknęła je z lęku przed twarzą księżycową: „Hospody!“ Znów zachrapała.
Dziecko zapłakało żałośnie, mały sędzia nieznośnie chichotał: — Słysz, cyt-cyt, napiera się żyć! O! Jak się raduje.
„Nie! to chyba czort“ — przeraziła się Ołenka — „on tylko robi się dobry.“
Jasny mówił równo, groźnie, coraz głośniej.
— Spojrzyj raz dalej poza węgieł chaty! Ród cały chce, to znaczy mały twór chce. Granice między żywotami ciemne. Powieje wiatr, przesunie cienie pośród leszczyn. Oni wybrali.
Jasny zawodził watrowo i zakończył żałośnie:
— Teraz nam biedzić się nad tym. Ha, gdyby to jeszcze człowiek był całkiem sam, gdyby nie wiedział, że klatka i przespał sobie. Lecz mówić ma, ma mieszać się na oślep. —
Garbaty sędzia w drażniących sykach paplał cieniutko tupiąc nogą w takt:
— Ale jest dusza, dusza, dusza — nadśmieciel-na — nieśmiertel-na — naniedziel-na.
Jasny ofuknął go.
— Nie nasza rzecz, milcz!
Ciemny sędzia, którego dotąd mało było widać w kącie, szeptał wyraźnie, jak głownia rozsypująca się w gorące węgle:
— Temu rodowi należy się radość: niech ta kuleczka biega po carynkach, niechaj szczebiocze do świata. A potem — zgaśnie dzieckiem.
Kałyna nie słyszała, Ołenka podniosła się do połowy z pościeli, zobaczyła kąt pełen blasku. Zadrżała, zaraz trzepnęła się o łóżko, zakryła głowę liżnykiem. Babka Warwara zrozumiała doskonale: „On nie tak źle mówi. Z tych wszystkich dzieci, co przeszły przez moje ręce, któreż szczęśliwe?“
Mały sędzia chichotał cieniutko i wyciągał wymownie:
— A że choruje? że męczy się? że matka się męczy, gryzie? to nic? — Szczęście, szczęście, szczęście — trzask, prask!
Ciemny sędzia zasyczał:
— Czyż jeden głupiec się martwi głupio? Godnego poznać po jednym: zagląda za węgły ściany.
Jasny rozgorzał równo odmierzonym wyrokiem:
— Za to, że karmił ludzi, że o to troskał się, ten dar mu nieśmy: niech się nauczy patrzyć poza węgły.
Mały garbaty sędzia, tupiąc w takt nogą, wyśpiewywał natrętnie:
— Opajęczyć-odwdzięczyć-wymęczyć! On sypał z komory ziarno dla głodnych, my worem sieczkę marną dla godnych.
Jasny przybił:
— Tak niechaj będzie, dla niego życie nie kończy się na rodzie.
Kałyna słyszała, ale nie chciała zrozumieć: „Dobrze tym biskupom czy świętym, kazania takie — ale co z dzieckiem?“ — nasłuchiwała w milczącym półśnie. Usłyszała śpiewny chichot garbatego sędziego:
— Wieszczunowie czcigodni, za węgły? Z drzewa, drzewa? Chi-chi-chi — Ach, wy salamony, ach, wy krętalony, chi-chi-chi.
Ołenka modliła się pod liżnykiem: „Hospody, aby tylko Kałynka nie słyszała tego czorta.“
Czerwony przeciwnik mruknął ogniście:
— Mój urząd niepotrzebny, bo skład sądu stronniczy. Po świętemu to nie musi być po nieludzku.
Mały sędzia ten jeden raz wyszeptał wyraźnie bez śmiechu:
— Komu od razu serce odsłonięto, ani pomoże ani szkodzi świętość.
Jasny pełkotał coraz ciszej, wraz z niebieskimi płomykami zasypiającej watry. Żuł słowa jakoś tak, jak stara babcia:
— Wieszczunowie czcigodni! bądźmy wielkoduszni. Mocujmy się z mgłami. Prąd stąd, prąd stamtąd. Mgły tu, mgły tam. Może się otworzą? Wyrok zawieśmy. Sąd krótki: dzieciństwo szczęśliwe.
Mały sędzia dziauknął:
— A potem? śmierć nawrotem?
Jasny rozpłomienił się raz jeszcze:
— Potem — mgły się rozejdą.
Sędziowie zamruczeli ciepłym chórem węglowym:
— Chwała ci, chwała!
Kałynka usłyszała co chciała: „Dziecko uratowane! Twoja wola Hospody! I chwała!“
Garbaty sędzia uciął nieznośnym skaczącym piskiem:
— Chwała-chwała! Zagrała-pochowała!
Watra przygasała. Ostatnie promienie tańczyły po kątach. Sędziowie wymykali się w tańcach jeden za drugim, zawstydzeni czy radzi, że się pozbyli. Mały sędzia pląsał kulejąc. Ołenka widniała jak uczepił się ogona długiego płaszcza czerwonego sędziego i dał się ciągnąć ku drzwiom. Obrócony ku izbie wyszczerzył zęby i rozsypywał błyski z oczu. Stukając nogą o podłogę, wraz z dogasającymi węglami, wyśpiewywał coraz cieniej, nie głośniej niż świerszcz, a coraz natarczywiej:
— Salamoniki, my mędraliki — strach! A wy baranki, potulne tryki. Na was wyroki, ostre nożyki, ciach-ciach-ciach —
„On naprzeciw czerwonego sędziego jak mysikrólik naprzeciw orła“ — roiła kuma Kateryna. „Jak czort, pokrzywia się, a Bogu pomaga“ — szeptała sobie trzeźwo Warwara. „To nie czort, to taki z cyrku, aby nie było smutno, więcej bidak nie może“ — marzyła Ołenka. — „Dzięki Bogu, że już sobie poszli.“ — Westchnęła. Zasnęła głęboko.
Watra nie miała już sił, aby pożegnać dziwnych gości. Szeptała jakieś pacierze.
W drzemce oczy położnicy przebijały ściany chaty. Sędziowie rośli, potężnieli, gdy dochodzili do szczytu Bukowca, zrównali się z bukami. Grzywiaste śnieżne konie bukowe gięły szyje niecierpliwie, grzebały kopytami, stawały dęba. Rżały aż góra drżała. Sypały srebro z grzyw. Sędziowie wsiadali, rośli. Za Bukowcem woda bez końca, równiutka — a wysoka pod niebo: Morze. Tamtędy gonią, patrz!... Z daleka dzwonek wzywał długo a ważnie. Wszystko rozsypało się w wiry, w zamiecie, w promienie księżyca, w pyły światła.
Gdzież ich szukać, jak ich prosić?



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.