Listy z nieba/Na łące

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Listy z nieba
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1982
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V. NA ŁĄCE

Po przybyciu do wrót grażdy wszyscy pozsiadali z koni. Wchodzących przez wrota gości obsypywano pszenicą i kukurydzą. Goście rozproszyli się. Jedni usiedli na gankach, inni na przybudówkach, inni w waterniku, inni znów przed zagrodą na trawie na liżnykach tam przygotowanych, inni na wyniesionych na carynkę krzesłach.
Tanasij usiadł na łące na liżnyku wraz ze swym hodowańcem Gaweciem. Gazda i muzykant cygański byli to ludzie z innych rodów, z obcych sobie światów. Jakże odmienni: Tanasij wysoki, tęgi, zawsze ożywiony, Gawecio niewielki, chudy, nieco pochylony, markotny. Gazda stary, a Cygan młody. Przecie, od kiedy usynowił stary muzykanta, nie rozstawali się. Tanaseńko chciał po trosze przyuczyć hodowańca do życia osiadłego, do gospodarki. Gawecio nie opierał się, nie przeczył, a ciągnął starego w swoją stronę: po zabawach, na chramy cerkiewne, na jarmarki. Tylko imię swe Aleko zmienił na Ołeksę.
— Widzieliście — szeptał Gawecio — to widoczne, ten, taki ot, wiecie jaki — Semenko czarny — leśny, pomaga mu... W mig zbuntowała się chudoba i uspokoiła się w mig.
— Semenko leśny? Może i takiego ma. Ale tylko tak do pomocy. Dobrze patrzyłem, widziałem: przeciął wszystką chudobę oczyma. Jakby związał do kupy. Ha, tak jak watahowie starowieczni... I widzisz? Pocieszyły się wszystkie biedactwa. Ty tego nie możesz wiedzieć, nie widziałeś, nie zobaczysz. A na Jurija to najlepiej się pokazuje.
— Czemuż na Jurija?
— Czemu? Bo wtedy chudobę wypędza się na swobodę, aby było tak jak z pierwowieku. A chudoba co? Boi się. Bezbronne biedactwa, może znijaczone, czy przez zimę czy przez pastuchów nieumiejętnych. A taki co ma oko, trzyma je jak oko boże. I cieszy się chudobą.
Cygan uśmiechnął się pod nosem. Tanasij zaciekawił się:
— Czemu się śmiejesz, synku?
— Boi się swobody? powiadacie — toż i człowiek się jej boi.
— Jak to?
— Mój diedyku, kiedy byłem dzieckiem, dopóki żyli moi rodzice, u naszych ludzi, tych wędrownych, no po prostu u Cyganów, cały rok było Jurija.
— Jakżeż to możliwe?
— Swobodni z pierwowieku, nie gnieżdżą się w norach, w dymach — tak mówią sobie. Nie boją się.
— Nie gadaj tak, Ołeksoczku, takie życie, bez chaty, bez roboty — to włóczęgostwo wieczne. Albo i złodziejstwo.
— Nie mówcie tak, diedyku, nie znacie ich. Roboty jest sporo, tylko inna a ciągle nowa. Pamiętam mego dziada, całymi dniami grał na skrzypcach. Broń Boże mu przeszkodzić. I co? Swobodny był, honor miał — powiesili go w końcu. Jakiemuś plotkarzowi głowę siekierą rozpłatał. Tamten szeptał naokoło — szelma taki! — to, że marna gra dziadowa, to, że ukradł grę od drugiego. Łajdak! No i z tego w końcu sąd pański — dziada na szubienicę. A dziad się śmiał.
— Twardy taki?
Gdzie tam. Miękki, jak to Cygan. Płakał przy skrzypkach, sam widziałem. A pod szubienicą się śmiał. Aż im wszystkim się niesamowicie zrobiło.
— A czemuż to?
— Ha, czemu, dużo gadać, trzeba zaraz iść do chaty na obiad.
Tanaseńko zadumał się.
— Kto wie jak to naprawdę. — Powiadał: u nas ludzie mówią tak: „Cygana można rębać, a to go nie boli, palić ogniem, to go nie piecze, kiedy choruje, nie chory, kiedy umiera — nie na śmierć.“
— A wy sami jak myślicie, diedyku?
— Że taki człowiek jak i ja. Toć i chudoba, każda żywocina swoje ma, co ją boli. Ale czemuż tamten twój swojak nie twardy, powiadasz, a śmiał się?
— Ten stary Cygan, mój dziad, taki był: Zasądzili go na szubienicę. Mówią mu: „Masz tu księdza, żałuj za zbrodnie“, a on w śmiech: „Panowie, to darmo wszystko! Wy mi nic nie możecie zrobić. To puste. — Ja sobie z jednej wędrówki na drugą. A wy co? Tu w norach, a potem w grobach śmierdzących. Dość tych nor!“ — Swobodny był.
Tanasij kiwał głową.
— Tak. To trzeba by zrozumieć. Nie twardy, a śmiał się... Toż i nasi watażkowie... —
Przerwali rozmowę, bo zbliżali się do nich Maksym i Foka, zapraszając do stołu. Foka wziął obu pod ramię.
— Kumie słodki i ty, Aleko, tu się pogodą i Jurijem cieszycie, to ładnie, a tam bez głównego gościa, bez kuma nie będzie święta. Czekają już. I dziedzic, kum drugi, księża i gazdowie najstarsi, a także Jakobènc i Duwyd Bernhaut, wszyscy przy stole.
Maksym prosił krótko:
— Proszę, Tanaseńku, bez ciebie smutno.
Tanasij ociągał się po trosze.
— Dobrze, sławnie, trzeba iść, to tak, ale szkoda ze słońca się zabierać. To Jurij. Ileż to świąt Jurijowych pamiętam. Pewnie z dziewięćdziesiąt? Tyś o jakie dwadzieścia lat młodszy, Maksymku, także niejedno widziałeś. Ileż to cieląt, ileż jagniątek urodziło się od tego czasu! A ile warstw, pokoleń chudoby? Może ze czterdzieści? A jak to wszystko co roku cieszyło się, jak skakało. I minęło się wszystko. A może lepiej aby się nie urodziło? Tak jak ze śpiewanki o mądrym Salomonie wychodzi.
— Lepiej czy gorzej, życia nie zawrócisz — odpowiadał Maksym.
Szli powoli ku górze, Tanaseńko wciąż gadał:
— Ha, prawda, nie cofniesz życia, z powrotem nie oddasz, ba, i jeszcze ci go wciąż za mało — przypomniał sobie coś, stanął. — Zagraj, Aleku, chcę mówić Ołeksoczku, wiesz tę watahową, starowieczną. Jak dobrze, żeś ze mną.
Gawecio z poddaniem zagrał smętną, bardzo rozciągłą nutę, a Tanaseńko zaśpiewał tęgim, ochrypłym głosem:

A jak sobi nahadaju za dawnu-dawnynu
Sami ślozy my sy kotie łycem u dołynu.[1]

Westchnął. Rozglądał się po górach. Potem szli dalej.
— Widzisz, Maksymku — ciągnął Tanaseńko — jaki to pijak ze mnie. Dopóki nie podpiję sobie — cieszę się tym światem. Bez wódki ani kropli rozumu — nic. Dopiero jak mnie wódka opamięta — jasno mi w głowie. Widzę co jest.
— Co takiego?
— Starzyśmy a durni, ciągle zaczynamy Jurija. Oj, niedługo już będzie nam — Jurija.
Maksym opuścił głowę. Odpowiadał cicho:
— Tanasiju, Hospod i świat ten Hospodni jeszcze starsi niż my obaj razem.
— Pewnie, że starsi i cóż z tego?
— Wciąż zaczynają na nowo.
— Zaczynają, bo nie starzeją się. Bida do nich nie ma przystępu.
— To i my nie starzejmy się...
— Nie starzeć się? — śmiał się Tanasij. — Namawiasz mnie kraśnie, Maksymie! Ale jakżeż nie starzeć się od tych trosk, od cierni i dum, co sypią się wciąż na głowę?
— I Hospod ma swoje — powiedział cicho Maksym i dodał stanowczo: — No chodźmy już.





  1. A jak sobie przypomnę o dawnej-dawności, same łzy mi lecą po twarzy w dół.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.