Listy z nieba/Święty Jurij

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Listy z nieba
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1982
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II. ŚWIĘTY JURIJ

Ratownik świata, święty Mikołaj, strudził się nadmiernie. Zimkę przepędził, zaklął-zaklepał Babę-Lodową. Klucze od wiosny wręczył Jurijowi.
Zbudził się Jurij, łyskaniem nabity rzemień przypasał od bioder pod pachy. Wrota chmurowe otworzył z łoskotem. Stanął we wrotach, zaświecił oczyma. I zadął w trąbę, trąbę żubrową. I wstało święto wiosenne pasterzy.
Ze zbitej zimą warstwy dźwigały się murawy nadrzeczne i dosłoneczne carynki na stokach Bukowca. Prostowały się, kędzierzawiły się zielono. Czubate swobodne trawki na mokrowiskach strzelały na oczach w górę. Mocowały się z powiewem. Nieliczne oziminy dworskie i Szumejowe wyczesane stały cierpliwie jak zastęp wyborowy.
Najwięcej światła wessały bukowinki.
Tam wyżej w gęstych laskach pod Bukowcem i wokół zagrody Szumejowej bukowe listki młodziutkie jeszcze, półrozwinięte, prążkowane jak liście pokrewnego grabu, jeszcze w ramach dopiero co rozpękłych łusek o barwie skrzydeł chrząszczy, wtopiły się w jednolitą przedświąteczną zasłonę. Za jej poszyciem przy narodzinach zieleni stroiły się w szeptach kumy-tajemnice.
Lecz dołem w zakątach Czeremoszu, w zacisznych zagłębiach na niskich zboczach w cieple, od dawna zakorzenione, zadomowione bukowiny ojcowskie zatroskały się o każdy listek. Odmyły, przywróciły każdemu listkowi blask metalu. W każdym zielonym lusterku gościły słońce. Z nieprzejrzanych wizerunków słonkowych na strunach wyciągniętych grał migotliwie sam Hospod-Słoneczko. Powoli się sączył do głębi lasu. Zstępował, by nabyć się z ludem leśnym. Wraz z pokoleniem gościnnym zasiadał wszędzie: w światłocieniu, w cichogwarze, w srebrnozielu, na garbatych grobach ojców, na mchowych kołyskach dzieci bukowych. Muskulaste siwe buki przygotowały mu dobre południe. Srebrnym sitem cedziły ostrą jasność dnia, srebrnymi popiołami cienia gasiły gorąco. Zielone koniki, różowe terkotki, tłuste błyszczące świerszcze wybałuszyły oczy, wystawiły języki z trawy. Ochłonęły, zaterkotały szeroko potoczyście: — „Hospod w lesie“. — Od nich wszelką trawę zgiełk rozdygotał zielono-różowy. Potem i one zamilkły. Południowali wszyscy, gazdowie wraz z mniejszą i większą chudobą. Hospod nie budził śpiących. Snuł się sam po lesie. Rąk nie przykładał nigdzie, zostawił to pracownikom. Nie celebrował nabożeństwa, zostawił to sługom. Wzdychał nad zeschłymi malinami, brodą zieloną kiwał nad wilczą jagodą, nad jej szponiastym listowiem, nad jej splamionym krwią kwieciem. Załamał dłonie nad rumowiskiem paproci. Nad ich łanem ściętym przez mrozy, stratowanym przez śniegi, wygasłym, strupieszałym. Rozmarszczył się przy kępie młodej trawki, zamruczał przy gnieździe trzmieli, zaświstał w gałęziach beztrosko. Zachichotał ni to starczo ni dziecińsko przy strumyku. —
Hospod na niebie mocarz ognisty, a tutaj gość leśny. A przecie odnalazł w głębi jaru w mroku, w sercu leśnego wodopoju skrytkę zatajonej wiedzy. Stare wodorosty zasłaniały ją pleśnią zieloną, grubymi kożuchami jak mogły. Przez szpary ich dostrzegł ma dnie swoje prawe oblicze, swój obraz ognisty. Zielonymi nitkami zbiegły się doń drżące tłumy dziatwy wodorostów. Obejmowały obraz czule. Obraz był dobry, najcichszy lud go zachował.
A wciąż z góry, od koron bukowych, w powiewach dzwoniły liściaste chóry światła: „Chodźcie południować! chodźcie, tu wszyscy!“
Czy człowiek, czy chudoba, czy ptak śpiewający, czy chrząszcz zielony — każdy odnalazł tu swoje.
Na wyżynach i wierchowinach stały lasy smerekowe ciemne, głuche, cierpliwe. Lecz już we wnętrzach pni syczała żywica. Krążyła, kipiała, tryskała czerwienią młodych szyszek. Gorące świece i pochodnie szyszek zapalały się coraz dalej, coraz wyżej aż pod skały, urwiska i śniegi.
Pieśń o tym stara wiosenna: „Na wysokiej połoninie czerwienieją szyszki!“
Z Szumejowej kiczery widać na kilka stron. Na prawo w górze Czarna Rzeka na pianie czarno-zielonej niosła białe wytworne wianuszki śniegu porwanego ze szczytów. Misterne kółka, plecionki, koszyczki i dziwa lodowe, lodowe ptaszyska, lodowe łabędzie. Kołysały się na falach, hasały, mknęły w dół. Na lewo Biała Rzeka zastygła sutą pianą, jak gdyby kto wydoił na wiosnę wszystkie mleczne krowy Szumejowe.
Daleko ku południowi na straży Czarnohory wykute w skale krzesło Doboszowe. Pierwsze otrząsło się z zamieci śnieżnych. Tam gdzieś, jeszcze szczelnie okryty śniegiem, tajemny chodnik jarem potoczyny wiedzie do lasu kiedrowego. Tam w skałach skarby zaklęte, w śniegach las kiedrowy. Rychło posypie się z kiedr pył kwiatowy, każda piędź ziemi skalnej zapachnie.
Trembity grały z każdego pagórka. Kukułki z każdego lasku, chudoba rozsypała się po tołokach. Potoki i pastuszki hałasowały. Watry pałały po łąkach, dymy wznosiły się prosto do nieba.
Jurijko święty pasł swe tabuny na takiej połoninie, która nie stoi w przestrzeni. Wysłaniec Hospoda, pasterz troskliwy, watah doskonały, serce świata! Przez obłoczyste wrota doglądał wiosny. Widział wszystko. Nie tylko Białą Rzekę i Czarną, nie tylko trawę i las. Nie smereki, buki, leszczyny, jawory i kiedry tylko. Nie tylko oziminy, jaskry, szafrany, wilcze łyka. Nie tylko te dostępne śmiertelnym rodzaje, nazwy. Przenikał do rdzenia, do serca. Sięgał do korzenia. Każdziutki listek, igiełkę każdą odmiennie naznaczył — do włókna, do nitki, do prążka, do włoska, do kropki. Każdy odznaczył znamieniem chwalebnym. Jakby dla liścia każdego był świat. Dla Jurijka liść każdy pierworodne dziecko. Z każdego wysnuł imię jedyne. W porywie nazywania uwiecznił, a sam poryw zataił. Promieniście sypał milionami imion żywych a tajemnych. Nastarczył dla każdego. Odgaduj teraz człowiecze! A wszystkie żywoty, wszystkie liście w zielonym szumie wstawały z ziemi. Zgłaszały się jemu tylko. Kartkowały przed nim wszystkie.
Uśmiechał się Jurijko. Kolędował sobie i światu: —
„Odnów się świecie, przyjmij swe dziecię! Nie masz żywota, co by się dzisiaj oparł nadziei, raduj się!“
Wiatry wiosenne po lasach, połoninach chórami wtórzyły swemu berezie:
„Raduj się świecie, rodzi się dziecię —
Raduj się!“



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.