Listy Orzeszkowej do Iwana Franki

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


Eliza Orzeszkowa do Iwana Franki • Dnia 20 marca 1886 roku, Grodno. • Eliza Orzeszkowa
Eliza Orzeszkowa do Iwana Franki
Dnia 20 marca 1886 roku, Grodno.
Eliza Orzeszkowa

Nie wiem, czy i o ile zajmujecie się literaturą polską, czy i o ile znanym Wam jest imię jednej z jej pracownic. Jako pisarka polska, przedstawiam się Wam przez dwie moje powieści, które razem z tym listem wysyłam. Szczęśliwą będę, jeżeli po ich przeczytaniu raczycie mi przebaczyć śmiałość, z jaką napastuję Was, i tym pisaniem, i bardzo serdeczną prośbą moją.

Od roku przeszło zajmować się zaczęłam językiem rusińskim i jego, literaturą. Kilka przyczyn złożyło się na pociągnięcie mnie ku przedmiotowi temu, ale najbardziej bezpośrednią z nich była korespondencja z dwoma rodakami mymi, mieszkającymi na Ukrainie, którzy przejęci gorącą sympatią dla tamtejszego ludu i wszystkiego, co go dotyczy, pracowicie studiują jego przeszłość, obyczaje i wszystkie objawy narodowego ducha. Od nich to dowiedziałam się rzeczy, które zaciekawiły mnie prawie namiętnie, i otrzymałam pierwsze wskazówki i materiały do studiów. Zapoznanie się z małoruskim językiem nie przedstawiało mi wiele trudności, urodziłam się bowiem w guberni grodzieńskiej i większą część życia przebyłam na wsi, wśród zamieszkującej wsie tutejsze rusińskiej ludności, a znajomość jej mowy, jak też moje dla niej sympatie sięgają pierwszych brzasków mego myślenia i uczucia. Wprawdzie język literacki różni się znacznie z codzienną mową ludności niewykształconej i dykcjonarz był i jest mi jeszcze niezbędnym przy czytaniu dzieł tej literatury. Z pomocą więc dykcjonarza (rusińsko-polski Piskunowa) przeczytałam „Kobzar" Szewczenki, zbiór poezji i dramatów Hałki (Kostomarowa) i Kotlarewskiego, zbiór powiastek Wowczka, dwie powieści Nieczui, dwie Barwinka i — w ostatnich właśnie dniach — dwa prześliczne utwory Wasze, Szanowny Panie, „Zachar Berkut" i „Na dni". Oprócz tego przez cały rok 1885 prenumerowałam lwowskie „Diło", ale czynić to przestałam dlatego, że cenzura rosyjska tak mi w tej gazecie wycinała całe felietony i czarnym tłuszczem zakrywała całe szpalty, że nic prawie do czytania nie pozostawało. Obecnie czytam Ukraiński Kalendarz z 1883 r. pt. „Rada i historia Bohdana Chmielnickiego" Kostomarowa. Więcej nic nie mam, nic nie wiem i wiadomości otrzymać znikąd nie mogę, bo jeden z owych dwu rodaków moich, o których pisałam, p. Neyman z Winnicy, zajmuje się specjalnie zbieraniem poezji ludowej, drugi, p. Włodzimierz Wysocki, z Kijowa, jest człowiekiem tak obciążonym pracą zarobkową, że nie zawsze postronnymi, choć bardzo sobie miłymi rzeczami zajmować się może. Mnie zaś bardzo, bardzo dla wielu, wielu przyczyn idzie o to, aby wszystko, co tylko się tyczy narodowości małoruskiej, zbadać i poznać gruntownie, do dna, o ile można, wyczerpująco. Chciejcie wierzyć, Szanowny Panie, że pragnienie to nie jest pustą ciekawością ani chęcią zabawy i że mam w tym zupełnie poważne, literackie i społeczne cele, których doścignąć pragnę, o ile mi pozwolą na to siły i zdolności moje. Zupełnie więc poważnie i bardzo serdecznie proszę, abyście mi ku pomocy przyszli. Poznałam już w Was wysoce utalentowanego i nieźmiernie sympatycznego pisarza; nie wątpię też, że okażecie się mnie współczującym i dobrym człowiekiem i towarzyszem po myśli i piórze. [...]

Nie wiem, o ile znacie język polski i czy możecie go używać do pisania. Spotykam wprawdzie prace Wasze w naszych dziennikach, ale mogą być one tłumaczone w redakcjach. Gdybyście jednak i umieli pisać po polsku, proszę Was — jeżeli raczycie odpowiedzieć na ten list mój — napiszcie do mnie po rusińsku. Zrozumiem z pewnością, bo już w czytaniu rzeczy rusińskich nabrałam znacznej wprawy, a otrzymywanie listów w tym języku sprawi mi przyjemność i korzyść. Jeżeli zechcecie bardzo już mię uszczęśliwić, poświęćcie chwilę czasu na zaznaczenie akcentu wyrazów, z których list Wasz składać się będzie. O akcencie Waszym bardzo słabe mam wyobrażenie i jaśniejszego znikąd tu nabrać nie mogę.

Miejsce, w którym mieszkam, jest ciemną i głuchą pustynią, w której niczego nauczyć się nie podobna. Z wielką chęcią wzięłabym kurs rusińskiego pisania i mówienia; może by się tu nawet ktokolwiek znalazł, kto by go mógł mi udzielić, ale są okoliczności, których natury może się domyślicie, a które stanowczo odradzają i takie uczenie się, i takie uczenie. Dla tych samych okoliczności chciejcie łaskawie odpowiedź swoją — jeżeli mi odpowiecie — na poczcie ubezpieczyć.

Chciałabym znaleźć wiele dobrych i pięknych wyrazów, aby prosić Was przebaczenia za śmiałość, z jaką czas Wam zabieram sprawami i prośbami mymi. Ale obwińcie o jej wzbudzenie powieści swoje, które natchnęły mnie wielką ku Wam ufnością i sympatią. Może nie odrzucicie przyjaznej i pełnej szacunku ręki, którą Wam, Szanowny Panie, z całego serca do braterskiego uścisku podaję.

Eliza Orzeszkowa


Dnia 8 kwietnia 1886 r., Grodno.

Najserdeczniej dziękuję Wam, Szanowny Panie, za nieskończenie miłą odpowiedź Waszą na list mój i tak uprzejme spełnienie mojej doprawdy zbyt śmiałej prośby. Po przeczytaniu kilku utworów Waszej myśli i po wszystkim, co przed rokiem jeszcze mówił mi o Was bardzo Wam przyjazny, a ze mną sprzyjaźniony p. Erazm Piltz, spodziewałam się, że sympatii i dobrej woli mojej nie odpłacicie niechęcią. Jednak czasy są tak ciężkie, tak przepojone żółcią i octem, że myślałam sobie chwilami: kto wie? i ot tak, odpowiedzi Waszej czekałam i — nie czekałam. Kiedy o Was z p. Piltzem rozmawiałam, zapomniałam zapytać go, czy umiecie po polsku, i o tym nie wiedząc przypuszczałam, żeście może nigdy o mnie i nie słyszeli. To, coście mi o mizernych moich bazgraninach napisali, sprawiło mi radość prawdziwą. W uczeniu się, czytaniu i pisaniu mam zamiłowanie bezgraniczne, którego rozwinięciu się sprzyjały też i wyjątkowe okoliczności mego życia, ale właśnie może dlatego, że uczyłam się i czytałam wiele, swoje pisarskie prace wcale niewysoko cenię, a takie pochwały jak te, które Wy mi oddajecie, jakkolwiek istotnie dochodzą mnie nierzadko, nigdy nie przestają mi być niespodzianką. Mówię to zupełnie szczerze i jestem pewna, że mi uwierzycie, bo macie niezawodnie swój ideał tworzenia, od którego czujecie się oddalonym, tak jak ja od swego.

O książki, które raczyliście wymienić w liście swoim, w tych dniach napiszę do kijowskiego księgarza, bo myślę, że tam znajdę je najłatwiej, jeżeli nie wszystkie, to choć niektóre. Tymczasem dostałam sobie szkic historii literatury Waszej Pypina i długi szereg artykułów tego autora o Małorusi, drukowanych w „Wiestniku Jewropy". Przy tym całą już „Radę" z prozą, wierszami i nawet końcowym, bibliograficznym spisem przeczytałam. Im więcej czytam, tym więcej czuję dziwną słodycz i poezję tej literatury. Czysta ona jak kryształ, ciepła jak wieczór letni, niespodziewanie oryginalna, do żadnej innej, znanej mi, nie podobna. Brakuje jej może nieco szerokich przestrzeni myślowych i na jej harfie nie znalazłam jeszcze wszystkich strun ludzkiego uczucia. Otóż czy wiecie, co mi się zdaje? Zdaje mi się, że Wy właśnie, Szanowny Panie, przeznaczeni jesteście do wlania w nią większej sumy filozoficznego pierwiastka, niż go dotąd posiada, i do rozszerzenia jej psychologicznych zakresów. Wnoszę o tym z dwu powieści Waszych: „Boa Constrictor" i „Na dni", które odznaczają się bardzo filozoficzną i głęboką myślą, i z Waszego „Zachara Berkuta", w którym skala uczuć i namiętności ludzkich jest szerszą, a szczególniej różnolitszą niż w innych, znanych mi powieściach ukraińskich. Prawda, że daleka jestem bardzo od znania ich wszystkich. Szczególną ciekawość budzi we mnie „Czarna Rada". Chciałabym też bardzo przeczytać dalszy ciąg powieści „Powija" zaczętej w „Radzie". Przewyborna w niej plastyka: widzi się i słyszy tam wszystko na własne oczy i uszy. Znakomite macie talenty.

Czemu my, którzy karmimy się mnóstwem przekładów bardzo różnej wartości, nie korzystamy dotąd z tego pięknego i tak nam bliskiego źródła? Dlaczego dwaj wydawcy warszawscy Waszego zbioru drukować nie chcieli? Długo by mówić, ale trochę powiem. Naprzód okna naszego domu tak szczelnie są pozamykane, że trzeba wyjątkowej siły wzroku, aby przebić te zasłony, i wyjątkowo dobrej głowy, aby w tych ciemnościach nie stracić piątej klepki. Możecie mi na to odpowiedzieć, że w Galicji okna są pootwierane, a przecież... Nie znam stosunków galicyjskich i tamtejszych obu społeczeństw, a raczej znam je tylko z czytania i słyszenia, co jest zupełnie niedostatecznym do wydawania sądu o przyczynach i naturze zjawisk. Mogę tylko mówić o tej przestrzeni, którą bezpośrednio spostrzegam i której atmosferą oddycham. Otóż tu, obok niezaprzeczalnej większości, która z braku powietrza i światła, a zresztą i z właściwości wszędzie dziś jeszcze panujących choruje na różne starożytnicze manie, jako: polonizacji, opatrznościowej misji względem sąsiednich plemion, patriotycznego szowinizmu itd., obok tej większości, której istnienia wcale nie zaprzeczam, istnieje także spora ilość umysłów szerokich i wolnych, uważających wszelkie rusyfikacje, polonizacje, germanizacje itp. za równe sobie niedorzeczności i występki, umiejących bardzo dobrze godzić patriotyzm polski, nawet gorący i do wszystkich ofiar skłonny, z oddawaniem innym tego, co im się należy, z ciepłą, pełną życzliwości i najlepszych chęci sympatią dla innych. Nie jest to — powtarzam — większość, bo i gdzież naprawdę dziś są większości takie? Ale gdybyśmy mogli obliczyć się i zgrupować, byłaby z nas bardzo poważna i wcale dobrze uzbrojona do walki mniejszość. O tym upewnić Was mogę, a wiecie dobrze, jakie znaczenie dla rozwoju społeczeństw posiadają silne mniejszości, gdy zgrupowane i zorganizowane, działają łącznie. Na nieszczęście tu wszelka organizacja i łączność są niemożliwe, pod żadną postacią, na żadnym polu. Jesteśmy jako garść zboża brutalną ręką w przestrzeń rzucona. Każde ziarnko leży z osobna i wypływa samotnym kłosem. Kto z nas żyje w Warszawie, kto w Petersburgu, kto w Pradze Czeskiej, kto w Paryżu, Genewie, Berlinie itd. Po chleb powszedni, którego na swojej ziemi zapracowywać im nie wolno, jadą daleko. Są tacy, co upierają się i zostają — marnieją w materialnym ubóstwie, w moralnych i umysłowych niedostatkach. Tyle tylko naszego zjednoczenia, że jeden do drugiego napisze czasem, kilku myślami zamienią się, książką jakąś, czasem odwiedzą się, pogadają, co by robili, gdyby razem do roboty stanęli, i na tym koniec. To nasze konieczne rozbicie osłabia naszą działalność we wszystkich kierunkach, a zachowawcy i różni maniacy, którzy to już mają do siebie, że im wszędzie żyć łatwiej, swoją barwę społeczeństwu nadają. Zresztą w ogóle głupota ludzka jest tak nieograniczoną jak w pojęciu teologicznym miłosierdzie Boże. Cóż dopiero być musi, gdy rozrastaniu się jej dopomaga tyle naraz warunków politycznych i z nich wynikających edukacyjnych, ekonomicznych i wszelkich innych. Bądź co bądź wszystko to nie jest wcale bez ratunku. Ratujemy się, jak możemy, uczymy się, myślimy.

W usposobieniach względem narodu ruskiego (czy dobrze mówię? Wielkorosjan nazywamy Rosjanami) od lat dwudziestu, więc przed moimi już oczami, zaszła ogromna zmiana na lepsze. Mało kto rozumie dobrze ten przedmiot, ale kto tylko go rozumie, sądzi o nim sprawiedliwie. I zajmuje się nim — teoretycznie tylko ma się rozumieć — spore grono pracowników nauki i literatury. Jan Karłowicz, mieszkający w Pradze Czeskiej, biegłym jest rusynistą. Przed wyjazdem swym za granicę namawiał mię bardzo, abym poznała język i literaturę ruską, podówczas jednak uczyłam się pilnie czegoś innego, bardzo mi potrzebnego, i oto dopiero przed rokiem Wysocki i Neyman — których nawet osobiście nie znam, tak dalecy jesteśmy jedni od drugich — stanowczo zwrócili mię w tę stronę, za co im szczerze wdzięczną jestem, bo gdyby i nie co innego, dostarczyli mi przez to wysokiej rozkoszy poznawania rzeczy ciekawych i pięknych. Ale powinno być i co innego. Umyśliłam utworzyć rodzaj antologii rusińskiej, złożonej z tłumaczonych przeze mnie powieści i noweli, wśród których właśnie umieszczę Waszego „Berkuta". Zbiór ten zaś poprzedzę obszernym obrazem Waszej beletrystyki z ostatnich lat trzydziestu. Do roboty tej wezmę się pewno za kilka miesięcy, bo trzeba mi przez ten czas dużo jeszcze Waszego przeczytać i jedną powieść, którą mam w głowie, napisać. Ale kiedy już zacznę, to i prędko zrobię, bo robotę mam prędką. Drukować zaś to będę albo w „Ateneum", albo prędzej w „Bibliotece Najcelniejszych Utworów Literatury Europejskiej", Lewentala, potem wydadzą mi to w oddzielnej książce. Jeżeli tylko rzecz tę dobrze zrobię, wiem, że będzie bardzo czytaną i odpowiedni swemu zadaniu wpływ wywrze. Jeden tylko stoi przed tym wszystkim znak zapytania: cenzura. Stanowczo już nie będę mogła tak pisać, jak zupełnie trzeba, ale nawet przy użyciu ostrożności i niedomówień mogą być przeszkody i szkody.

Doświadczyłam już tego nieraz i w wielu wypadkach piszę, piszemy wszyscy na traf szczęścia. Po skończeniu roboty ciągniemy pasjans, zapytując go: puści cenzura czy nie puści? Czasem pasjans kłamie. Ot, przeszłej zimy przepowiadał mi ciągle, że przekład mój jednego z dzieł Renana będzie puszczonym, tymczasem nie puścili go i trzymiesięczna praca moja legła w szufladzie biurka na wieki. Tylko wstęp do niej, przy niesłychanych staraniach („chodatajstwie") redaktora, zaczyna teraz ukazywać się w „Ateneum". Może to samo będzie z pracą o Rusinach? czy ja wiem? jednak próbować będę. [...]

Czy przebaczycie mi, Szanowny Panie, monstrualną długość tego listu? Niech Was ona ode mnie nie odstrasza. To tylko tak, przy pierwszej znajomości; nadal przyrzekam powstrzymywać moje niewieście gadulstwo. Jeżeli zechcecie kiedy darować mi chwilę Waszego czasu i napisać do mnie, piszcie zawsze po swojemu. Język Wasz dziwnie mi miły. Szczyro styskaju Waszu ruku

El. Orzeszkowa