Listy Litwosa z Wystawy Paryskiej/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Listy Litwosa z Wystawy Paryskiej
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LXXX

Pisma ulotne (1878-1880)
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom LXXX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Listy Litwosa z Wystawy Paryskiej.
Paryż, 12 maja r. 1878.
Pogłoski o wystawie w Berlinie. Niemcy w Filadelfii. Wszyscy oprócz Niemców. Istotne powody. Moralna klęska. Francuzi wobec przyszłej wystawy. Francuzi i Anglicy. Romans przez kanał. Grzeczność francuska. Nowy Babilon. Bulwary wieczorem. Noce paryskie. Pozostałości. Gdzie szukać demokracyi i rzeczypospolitej. Nowe posiewy. Ceny idą w górę. Mieszkania i restauracye. Fiakry. Teatry. Hermani i Sarah Bernhardt. Fotografie. Wystawa. Daleko do końca. Oddziały: chiński i japoński. Oddziały kolonii angielskich. Skarby księcia Walii. Liryzm dzienników. Malowniczość pawilonów. Odlew gipsowy doktora Levitoux. Zadość przyzwoitości. Kołdra. Goście z Królestwa. Dzienniki o wystawie.

Mówią, że przyszła, najbliższa wystawa będzie w Berlinie. Francuzi już naprzód dworują sobie z niej, wspominając o żabie, która na widok, że konia kują, wyciągnęła także nogę, i pytają, jak i co Niemcy mogą wystawić? Była przecież wystawa w Filadelfii; cóż więc na nią posłali? Oto geniusz narodu Niemieckiego streścił się w Kruppie i pośród dzieł pokoju, przemysłu, nauki i sztuki figurował w postaci dział Kruppa, granatów, lawet, iglicówek. Inne narody chwaliły się pomysłami, mającymi na celu polepszenie życia — Niemcy pomysłami, mającymi na celu śmierć i zabijanie ludzi hurtownie. Tak było istotnie — Krupp przedstawiał niemiecki przemysł — obrazy bitew, rzezi, portrety Moltków i Bismarków niemiecką sztukę. Yankesi powiedzieli im za to: „goddam!” Dość było czytać ówczesne amerykańskie dzienniki. „Nie boimy się was i głośno pogardzamy wami” — oto co im pisano. Na teraźniejszej wystawie paryskiej Niemcy „błyszczą swoją nieobecnością”. Dziwne to robi wrażenie. W wielkiem święcie narodów jeden tylko nie bierze udziału; na polu Marsowem powiewają chorągwie wszelkie, prócz niemieckiej; wszyscy się cieszą, weselą, mówią o cywilizacyi, postępie, braterstwie, o błogosławionej epoce pokoju, która ma kiedyś nadejść, jedni tylko Niemcy wyłączeni, z poczuciem odosobnienia w duszy, ze szczytów swoich skał nadreńskich spoglądają chmurno i posępnie na całą uroczystość, i wstyd im i gniew ich bierze zarazem. Kolby u ich nóg, bagnety nad ich głowami — tak przedstawiają się ludom, które ze zdziwieniem pytają, czy te groźne, zbrojne masy są narodem, czy obozem?
Francuzi tryumfują. Tryumfują pocichu, bo się Niemców boją, ale w duszach jakże kontenci! Wystawa, pomimo Niemców, świetna i udana, dowiodła, że tam, gdzie chodzi nie o wojnę, ale o sprawy cywilizacyi pokojowej, tam o Niemcach nie warto wspominać. Dzienniki też tutejsze nie wspominają nawet o nich, nie wyrzucają im nic, nie skarżą się na nich o to, że nie chcieli wziąć udziału, poprostu zapoznają ich, a gdy mówisz prywatnie z Francuzem, rusza ramionami i odpowiada: „Ach, ci biedni Niemcy! niema ich? to bardzo naturalnie, cóż oni mogą przysłać?”
Jakoż leży w tem prawda. Spartanie w dawnych czasach, wytworzywszy żołdacki obóz w Grecyi, w niczem nie przyczynili się do jej cywilizacyi. „Kto sieje wiatr, zbiera burzę”, mówi przysłowie.
Naród, który zmienia się w żołnierzy, tem samem bezświadomie może, ale na mocy konieczności dziejowej, zasadą i główną potrzebą bytu swego robi wojnę, zatem rozbój, łupież i pożogę. Gdzież miejsce wobec tego na słodkie owoce cywilizacyi? Minister, który popchnąwszy wszystkie siły, wszystkie fale życia narodowego w stronę uzbrojeń i wojny, mówi o pokoju, albo kłamie, albo łudzi się. Gdy jeden naród uzbroi się od stóp do głów, muszą uzbroić się inne, a wtedy nic łatwiejszego, jak o bijatykę między obozami. Na bramie, prowadzącej w kraj żołnierzy, słusznym jest napis: „Tu robią wojnę”. Muzy na widok takich bram i napisów zakrywają głowy i cofają się przerażone. Mars zbyt wielkim jest gburem dla tych białych panien. Stara to prawda, ale sprawdzona i sprawdzająca się zawsze. Niemcy na święto pokoju do Filadelfii posłali Kruppa, a gdy im powiedziano, że na takie rzeczy niema miejsca, na święto pokoju do Paryża nie posłali nic, bo nie mieli co posłać.
Ta jest istotna przyczyna nieobecności Niemców na wystawie. Naród ten wszystkie swoje świetne zdolności, cały geniusz, wszystkie siły skierował w stronę wojny; najlepsze jego głowy zgłębiają strategię i taktykę, więc zaniedbał się w innych kierunkach, pozostał w tyle, zubożał; upadły wynalazki, przemysł, handel, a na przyszłość pozostała groźba, że gdy chleba zbraknie, głodni żołnierze zaczną rozbijać na gościńcu narodów. Względy polityczne, niemiecki szowinizm i niemiecki patryotyzm, dla których niby nie wzięto udziału w wystawie, były tylko pozorem. Rzeczywisty powód leży w tem, że dzisiejsza produkcya niemiecka, porównana z produkcyą innych narodów, wstydby Niemcom przyniosła. Sądzono przytem, że gdy się Niemcy usuną, usuną się i inni, i wystawa nie przyjdzie do skutku. Zarozumiałość została jednak ukarana. Wzięli udział wszyscy, i wystawa stała się moralną przegraną dla Niemiec wobec sądu cywilizacyi.
Rozumieją to Niemcy sami, dlatego też ich prasa, nadrabiając miną, poczęła mówić o przyszłej wystawie w Berlinie. Życzymy powodzenia — odpowiadają z przekąsem Francuzi — bądźcie pewni, że nie usuniemy się od niej, ale wprost przeciwnie, weźmiemy w niej taki udział, że was, Niemców, w samych Niemczech i w samym Berlinie pobijemy. Obliczcie się więc z siłami, obliczcie się dobrze, żeby was nowy wstyd nie spotkał.
Tymczasem różnica między przyszłą niemiecką a obecną paryską leży w tem, że niemiecka dopiero będzie, paryska jest, — niemiecka może się udać, paryska się udała. Zjazd na nią z każdym dniem się powiększa. Napływ Anglików szczególniej przybiera kolosalne rozmiary. Przyczyną tego jest nietylko blizkie sąsiedztwo, taniość przejazdu, ale i stosunki dwóch narodów, tak przyjazne, jak od najdawniejszych czasów nie były. Pełno tego dowodów na wszystkie strony. Książę Walii na bankiecie oświadcza publicznie swoją miłość dla Francyi, za co łają go już w gazetach Niemcy, i komplementuje Rzeczpospolitę; Rzeczpospolita w dziennikach wywdzięcza się również Anglii w ogólności, a dynastyi w szczególe. Oba kraje wyciągają do siebie ręce i spierają się prawie o to, kto kogo lepiej kocha; „Times” zachwyca się wystawą i bogactwem Francyi; „République Française”, organ pana Gambetty, oświadcza, że można skołowacieć z zachwytu na widok wystawy angielskiej; słowem: między narodami, rządami i dziennikami odbywa się prawdziwy romans przez kanał.
Wobec tego Anglicy są prawdziwie „personae gratae” w Paryżu. Pełno też ich wszędzie po muzeach, kościołach, teatrach, hotelach, restauracyach i kawiarniach. Każą im wprawdzie płacić słono za wszystko, i flegmatyczni synowie Albionu płacą. Jakże tu nie płacić, skoro ich tak kochają! Gorzej na tem wychodzą cudzoziemcy, których kieszenie stoją raczej w odwrotnym stosunku do francuskiej pożądliwości. A pożądliwość ta na najmniejsze nawet zyski, na centymy i susy dochodzi do wysokiego stopnia.
Francuska grzeczność nie jest bynajmniej bezinteresowną. Wszystko to jest obrachowane na zysk. Gdy wchodzisz do sklepu kupić coś za dwa franki, pachnący i ufryzowany kupczyk poczyna skakać przed tobą, jak pudel, wdzięczy się, łasi, kręciłby ogonem, jak pudel, gdyby ogon posiadał; nie pozwala ci powiedzieć, czego chcesz, sam zgaduje naprzód; pokazuje rzeczy, o które nie pytałeś, przewraca do góry nogami połowę sklepu, ujmuje cię swoją grzecznością, zawstydza, zobowiązuje, przewraca ci w głowie, i dopiero, wyszedłszy ze sklepu, zmiarkujesz, żeś przyszedł po rękawiczki za dwa franki, a kupiłeś laskę, kapelusz i tam jeszcze co, za dwadzieścia. Wszędzie spotkasz to samo. Golibroda, który gościa za nos trzyma, przy goleniu zachwyca się pięknością puklów, w jakie układają się gościa włosy, i błaga go w imię wszystkich piękności, aby o tych puklach miał staranie, i póty błaga, póty zaklina, tak się troszczy natrętnie o te włosy, aż wreszcie wklepie ogłupiałemu butelkę jakiegoś olejku za pięć franków, który niby ma tę cudowną czuprynę zachować, na większą chwałę ludzkości, na długie lata. Człowiekowi, który przywykł do prawdziwej równości i demokracyi, wstyd czasem za tych demokratów, służących na dwóch łapkach i wyczekujących „pourboire”. Czasem, przywykłemu zwłaszcza do amerykańskiej prostoty podróżnikowi, ta drobiazgowość, ten brak godności w stosunku z cudzoziemcami, ta grzeczność, blizka natręctwa, wszystko to wydaje się obyczajem zniewieściałym, przeżytym, przerafinowanym, wdzięczeniem się i kokieteryą, skierowaną ku kieszeni, a budzącą pogardliwe uczucia. Zadużo tu często form, wskutek tego, kto wyprowadza wnioski zbyt pośpiesznie, ten gotówby przypuścić, że pod tą plewą niema ziarna, ale ziarno jest, bo jest już dążność do zrównoważenia treści z formą, jest praca prawdziwa, jest trzeźwość, i chęć dojścia do świadomości własnych wad i cnót, do reform, gdzie potrzeba. To, co zostało jeszcze, i co razi oczy, jest zabytkiem dawnych, innych czasów, w których zamiast zdrowego powiewu, jaki wieje dziś i jaki odwieje plewę z ziarna, wiał inny, rzucający umyślnie plewę w oczy.
Zresztą mowa tu tylko o Paryżu. To, co w nim pracuje poważnie, działa i patrzy w przyszłość, to się rzuca przedewszystkiem w oczy. Cudzoziemcowi, przybywającemu z dalekich stron, rzucają się w oczy najpierwej i najłatwiej babilońskie strony miasta. Dziesięć loretek i dziesięciu kankanistów narobią więcej hałasu, niż sto uczciwych kobiet i stu uczonych, to nikogo dziwić nie powinno. Paryż jest jak morze, w głębinach spokojne, poważne, na wierzchu poruszane lada wiatrem i lada wiatrem spieniane. Kto więc jeździ po wierzchu, widzi pianę, i nic więcej, tylko pianę.
Rzym za cezarów był bardzo zepsuty; dla Paryża te czasy niedawno się skończyły i może jeszcze wiele z nich pozostało, dlatego często wygląda, jak uróżowana bachantka. Zresztą pomyślmy, że przyjeżdża tu sto tysięcy cudzoziemców, aby się wykąpać w hulatyce po uszy. Bawią się więc, krzyczą, wrzeszczą i weselą.
Może kiedyś jaki poeta opisze stylem Boccacia „Noce paryskie”, bo też bez przesady mówię wam, że dziwne to noce. Otwarte sklepy i kawiarnie leją potoki światła na chodniki; w oknach sklepów atłasy, aksamity, bisiory, brylanty; teatry grają, śpiewają; ogrody brzmią muzyką; na bulwarach tłumy świetne, modne i pyszne; damy kameliowe, prawdziwe komety błędne o jasnych warkoczach, z oczami jak gwiazdy. A potem wszystko, jeśli chcecie: słychać szelest jedwabiów, powietrze pełne zapachów, upajające, twarze śliczne i młode, omdlałe spojrzenia, rozchylone usta, szepty, gorące oddechy, bicia podnieconych pulsów, upojenie, szał. Dla uzupełnienia obrazu potrzebaby tylko, aby jeszcze wśród tych tłumów, świateł, ulic i kolumn pojawił się półpijany Nero na wozie, ciągniętym przez tygrysy, i aby te tłumy powitały go okrzykiem: „ave, caesar dive!”
Wobec tego wszystkiego, wobec owych „Nocy paryskich”, jakiś zabłąkany myśliciel, sługa idei, miałby prawo pochylić surową, bladą twarz na piersi i pytać się siebie: jestże to rzeczpospolita? jestże to demokracya? Ale to ani rzeczpospolita, ani demokracya. To niedokończona uczta z czasów ostatniego Nerona. Po długiej cezaryańskiej nocy koguty pieją już na brzask dzienny. Pójdźcie na krańce Paryża, tam miasto ciche i ciemne śpi spokojnie, tam śpi przyszła rzeczpospolita, aby nazajutrz ze świeżemi siłami rozpocząć pracę odrodzenia; pójdźcie na pole Marsa, a zamiast odgłosów orgii, usłyszycie dniem i nocą dźwięczenie młotów, turkot wozów, świst lokomotyw: tam pracuje demokracya francuska. Równie mylnemby było sądzić Paryż z bulwarów, jak całą Francyę z Paryża.
Krótko mówiąc, jeśli jest jaka nadzieja dla Francyi i na przyszłość — jak się teraz zdaje, że jest — to leży ona naprawdę w demokracyi, w tych klasach, które do życia politycznego nie były jeszcze powołane. Inne klasy są stare, zepsute, przeżyte i sceptyczne. Nie służą ideom, ale osobom. Swoją drogą, złowróżbny to znak ten brak równowagi między klasami narodu i wobec niego zupełne odrodzenie dalekie jest, a legiony pruskie bliższe. Ale, jak wspomniałem, po cezaryańskiej nocy koguty już pieją, a co będzie, to się pokaże, gdy w słońcu i w świetle wszystkie mętne jeszcze kształty wychylą się i zarysują wyraźniej.
Darujcie mi te ustępy; nie chcę pisać rozprawy politycznej, ale jako eks-felietoniście wolno mi skakać z przedmiotu na przedmiot. Nie chcę rozprawiać o polityce choćby dlatego, że cóżby robił wasz stały korespondent polityczny z Paryża? Jego przecież prawie codzień jakiś król lub pierwszy minister bierze pod rękę i mówi: „Przyjacielu! co mi radzisz w tej a w tej kwestyi?” Wobec takich stosunków łatwiej mu o informacye. Przytem jeszcze co: opisując złe strony i zepsucie paryskie, radbym namówić czytelników, aby siedzieli w domu i na wystawę nie przyjeżdżali; tymczasem przychodzi mi myśl, że gdy będę zbyt malowniczym, właśnie zachęcę ich do przyjazdu. Wolę więc powiedzieć, że Paryż, pomimo wszystkich ponęt, jest czczy i nudny, że kurs monety naszej coraz gorszy, a ceny tu ciągle się podnoszą. Podnoszą się jak morze; powoli, stopniowo, ale nieubłaganie. Pokoik mój na Rue de Montyon, podobny do pudełka od cygar, za który płaciłem 35 franków, idzie na przyszły miesiąc 60. Najął go już jakiś Arab czy Marokańczyk w czerwonym fezie, w binoklach i glansowanych rękawiczkach, jakiś złoty młodzieniec, rodzaj franta z pod Sahary, którego próżno zaklinałem na brodę proroka, aby sobie pojechał do Afryki z powrotem i nie podkupywał mnie swoimi cekinami. W restauracyach podrożało także wszystko; na drzwiach każdej ujrzysz napis, że gospodarz „ku wielkiemu swemu umartwieniu” musi podnieść cenę o pół franka. Jest nadzieja, że za tydzień, ku większemu jeszcze umartwieniu, podniesie o franka; w miarę zaś, jak goście będą przyjeżdżali, będzie martwił się coraz bardziej i podnosił ceny coraz wyżej. Cudzoziemcy zresztą sami licytują się wzajemnie i podbijają ceny do tego stopnia, że naprzykład dorożki za zwykłą cenę dostać już niepodobna. Gdy zawołasz na fiakra, woźnica mierzy badawczo twój kapelusz, twój surdut, buty i jeśli nie wydajesz mu się lordem, lub „un prince russe”, uśmiecha się pogardliwie i odpowiada, że zajęty. Omnibusem za trzy susy dostać się można wprawdzie aż do Trocadero, ale na każdy omnibus czeka czasem po sto lub więcej osób, niema więc innej rady, jak brać na stacyi numer i czekać, aż przyjdzie kolej za godzinę lub półtorej.
Rozmaite przytem formalności, jakich nie powstydziliby się Chińczycy, i mieszanie się we wszystko policyi, przywykłej jeszcze z czasów cesarstwa traktować publiczność jak małoletnią, nie przyczyniają się bynajmniej do uprzyjemnienia pobytu. Napływ ludzi i tłok dokucza i przeszkadza w muzeach, galeryach i wszystkich miejscach szlachetnych lub mniej szlachetnych zabaw. Ogród Bulier i Mabil, gdzie pieniężni barbarzyńcy uczą się wierzgać nogami w prawdziwie ucywilizowany sposób, robią świetne interesa. Dostać bilet do teatru jest zadaniem, nad którem czasem pół dnia trzeba pracować, robiąc „queue” przed kasą, pocąc się, jeśli słońce świeci, moknąc, jeśli deszcz pada i przestępując z nogi na nogę. Byłem jednak na „Fourchambault”, komedyi Augiera, która tyle ściągnęła pochwał, a która mi się nie podobała, i na „Hernanim”. W „Hernanim“ widziałem Sarę Bernhardt, tę pierwszą dziś artystkę. Jest to nie tylko dramatyczna gwiazda, którą chlubi się Francya cała, ale zarazem najekscentryczniejsza z kobiet. Maluje, rzeźbi, gra, pisuje poezye, sypia w pokoju, obitym czarnym kirem, za łoże jej służy trumna, czeka śmierci, umiera i, czekając na śmierć, kocha się. Dziwaczka, trochę chora, zmęczona i zwichnięta, ale niepospolita dusza. Jako Donna Sol, utkwiła mi na długo w pamięci. Postać to wysmukła, powiewna, o drobnej twarzy, rozmarzonych oczach i złotych włosach. Jej Donna Sol jest to czysta dziewica, ofiarna, przebaczająca, poprostu gołąbka, która zakochała się w orle. Z tem wszystkiem talent Sary Bernhardt nie dochodzi tych wyżyn, na jakich stoją takie postacie, jak: Rachel, Ristori i Modrzejewska. Głos jej w chwilach boleści, uniesienia, przestrachu zmienia się w krzyk i traci czyste tony, wybuchy jej są wybuchami nerwów, nie porywem natchnienia. Jest tylko gołębiem, nie gołębiem i archaniołem zarazem, jest wreszcie zawsze trochę Sarą Bernhardt, nie zupełną wskrzeszoną postacią, którą przedstawia.
Z tem wszystkiem w Olimpie paryskim jest to zawsze jedno z bóstw. Portrety jej wiszą we wszystkich oknach, w galeryach i na wystawie; stary wieszcz, Wiktor Hugo, schyla przed nią białą głowę i całuje ze czcią jej ręce, gazety podnoszą jej sławę, jako sławę narodową; cudzoziemcy zaś chodzą do teatru, płacą, otwierają z podziwu usta i kupują tysiącami fotografie gwiazdy na pamiątkę pobytu w Paryżu. „Hernani”, grany już od czasu wznowienia przynajmniej po raz setny, nie przestaje ściągać tłumów, pragnących podziwiać artystkę i sztukę, która w swoim czasie uczyniła przewrót w literaturze francuskiej.
Jak widzicie, o wystawie nie piszę wam wiele, ale nie może być inaczej. Wierzajcie mi, że gazety francuskie, angielskie i amerykańskie, które mam pod ręką, piszą jeszcze mniej. Przyczyną tego jest, że wystawa nie została dotąd ukończoną i, nim ją ukończą, upłynie z miesiąc. Połowa okazów stoi w pakach. Robotników w galeryach tylu się prawie kręci, ilu i gości, a czasem przez deski i przez nawpół poodbijane paki przecisnąć się niepodobna. Katalogów jeszcze niema, a gdy wejdziesz bez przewodnika, między pojedyńcze wystawy, między szafy, szafeczki nieponumerowane, nieopatrzone jeszcze w znacznej części w nazwy wystawców, a zawierające miliony przedmiotów, gubisz się w chaosie i nie wiesz od czego zacząć.
W przeszłym liście wspomniałem, zdaje się, że najbliższe ukończenia były oddziały: angielski, amerykański i rosyjski; dziś nadeszły nowe paki, i znowu słychać na wszystkie strony pukanie młotkami. Zupełnie wykończony jest tylko oddział chiński i japoński. Oba świetne. Okazy ceramiki przewyższają w nich niezaprzeczenie wszystko, co Europa wystawiła w tym rodzaju. W Japończykach już widać pewne chylenie się do smaku europejskiego, co wychodzi może na korzyść prostoty, ale szkodzi oryginalności. Pawilon ich jednak, zwłaszcza z zewnątrz, zachowuje jeszcze pierwotny charakter japoński. Ten dom z frontem w kształcie litery T, z wystającym żółto lakierowanym dachem i z olbrzymim porcelanowym lotusem przed drzwiami, z którego spływa w cysternę źródło, przenosi widza odrazu jakby do jakiej willi w Jeddo. Ale bardziej jeszcze typowe wrażenie robi wystawa chińska. Powiew europejski nie obwiał dotąd wcale kosookich synów Kwiecistego państwa. W oddziale ich przedmiotem, najbardziej rzucającym się w oczy, jest smok. Na chorągwi domu smok, na stołach, stołkach, łóżkach, krzesłach barwionych misternie czerwoną laką — smoki; na przepysznych porcelanach smoki; smoki, zjadające słońca, smoki, pożerające księżyc, słowem — wszędzie smoki. Tylko czekać, jak pojawią się tłumy o długich warkoczach i wrzawą, okrzykami, i dźwiękiem tam-tamów będą się starały przyjść w pomoc zagrożonym światłom niebieskim. Smoki te jednak, księżyce, fantastyczne zwierzęta, ptaki, kwiaty, te kształty, powyginane w nagłe a niespodziewane łuki, ta mieszanina barw, niezlewających się w jednolite odcienie, wszystko to, razem wzięte, jest swego rodzaju mistrzostwem, ostatniem słowem i doskonałością. Dziwna to sztuka; zastanawiając się nad nią, można tylko powiedzieć, że z innych pierwiastkowych względów jest zrodzona, z innego źródła bijąca, na innych pojęciach oparta i zupełnie od naszej odrębna, ale czy niższa? — to kwestya. Czasem wydaje się nam ona nakształt wniosku, na błędnych wprawdzie przepisach opartego, ale wyprowadzonego aż do ostatnich konsekwencyi z nieubłaganą logicznością. Zgodziwszy się na błędność zasady, musimy się zgodzić na mistrzostwo wykonania. Czy jednak zasada jest błędną? Pojęciom estetycznym Chińczyków ich zasada czyni tak samo zadosyć, jak nam nasza. Gdzież więc kryteryum i kto ma być sędzią zwierzchniczym, bezstronnym? A przecież ci Chińczycy, poubierani w błękitny jedwab, spoglądają z głębi swych pawilonów jakby z ironią na europejskie wystawy, na prostolinijne kształty przedmiotów i myślą sobie może: „my tylko tak umiemy powyginać linię, że sam dyabeł nie dojdzie jej początku, ni końca — ci barbarzyńcy nie umieją”. Na wystawie mogą Chińczycy jeszcze i z tego względu wierzyć w swą wyższość, że wszystko prawie, co wystawili, zostało już zakupione przez barbarzyńskich „Ingli”, którzy mają dużo pieniędzy, ale którzy widocznie nie umieją robić tak doskonałych rzeczy u siebie.
W angielskim oddziale zwraca na siebie szczególną uwagę pawilon (pawilon d’honnour), w którym wystawiono dary, ofiarowane księciu Walii przez wodzów indyjskich w czasie jego podróży po Indyach Wschodnich. Są to starożytne rzędy końskie, rzędy na słonie, szyszaki, puklerze, tarcze, łuki, puhary, miecze i krysze. Widz na widok tych skarbów zostaje przeniesiony jakby w czasy walk Kurawów i Pandawów, które opiewa Mahabarata, i w których Kryszna walczył przy muzyce, ułożonej z ryków słoni i dźwięków „perłowych muszel kręconych”. Cudny poemat nasuwa się sam wyobraźni i pamięci; przeszłość epicka patrzy na ciebie wielkiemi oczyma z brylantów, które mienią się błękitnie, różowo i biało, jak gwiazda wieczorna. Te płonące rubiny, dyamenty, szmaragdy, szafiry, są poprostu muzyką świateł. Doprawdy, zwykle fantazya jest niby szkłem powiększającem, przez które poeci patrzą na rzeczywistość; na widok zaś tych skarbów, mimowoli chce się powiedzieć własnej wyobraźni: „podskocz-że dobrze, żeby się rzeczywistość nie przesadziła!” Jeden francuski dziennik, podniósłszy oczy w górę, mówi patetycznie, że jeżeli te skarby są prawdą, to może trzeba wierzyć poetom, że i inne skarby: miłość, naiwność, poświęcenie bywają także rzeczywistością. O, bracie! — odpowiada mu lirycznie drugi — jeśli takie skarby istnieją, to nie są oprawne w złoto i nie są wystawione na podziw ludzki.
— Ach!… Alter Witz! jak mówią Niemcy.
Wystawy kolonialne angielskie są już prawie ukończone. Z Australii, naprzykład, trudno było wysyłać paczkę po paczce, każde następną pocztą; wysłano więc wszystko, co miano wysłać, odrazu i urządzono odrazu. Przytem oddziały kolonialne mają jeszcze tę wyższość, że mniej są podobne do bazarów, w których kupcy zakładają sklepy i sklepiki. Zwiedzający nie ginie tu w chaosie towarów. Pierwszy ogólny rzut oka daje mu już pojęcie nietylko o handlu i przemyśle, ale zarazem o faunie, florze i produktach mineralnych kraju. Szczególniej pod tym względem celuje wystawa australska. Znajdziesz tu wełnę, złoto, zwierzęta, ryby, okazy roślinne; domyślisz się odrazu jakie jest przeważne gospodarstwo kraju, co stanowi główne zajęcie mieszkańców; znajdziesz nawet figury Papuan, ich dziryty, bumerangi, łuki — słowem odbędziesz jakby krótką a pouczającą podróż po Australii. Mniej tu kupieckiej reklamy, a więcej nauki.
Toż samo da się powiedzieć o oddziale indyjskim, kanadyjskim i osad angielskich w Afryce.
Wystawy europejskie, póty zwłaszcza, póki katalogi, ułatwiające jaką taką syntezę, nie będą uporządkowane, pozostaną szeregiem sklepów, w których kupcy idą o lepszą. Zresztą, zaczekajmy póty przynajmniej, póki wszystko nie będzie ukończone. Patrząc w oddziale machin angielskich na jakiś żelazny potwór, który zgrzyta, macha z wściekłością olbrzymiemi ramionami, kręci zębatemi kołami, ryczy i gwiżdże, mimowoli pytasz, czego to apokaliptyczne bydlę tak się rzuca? co robi? do czego służy? i bez katalogu nie znajdujesz na te pytania odpowiedzi. Do dziś wystawę można opisywać tylko, jak wygląda po wierzchu, a trzeba przyznać, że wygląda bardzo ładnie. Pawilony wszystkich narodów obok siebie: hacyendy południowo-amerykańskie, domy chińskie, japońskie, pasiasty pałacyk marokański, dalej dom Peryklesa grecki, to znów karczma rosyjska, a niedaleko Alhambra, lub klasyczna budowla włoska — wszystko to robi wrażenie czarodziejskiego miasta. Nie brak w tem mieście i ludzi wszystkich narodów i muzyki wszystkich narodów, począwszy od czardasza węgierskiego, granego przez cyganów, a skończywszy na „Yankee Doodle”. Pan Każyński obiecuje, że będzie można usłyszeć i mazury, a zapewne, mimo nizkiego kursu pieniędzy, będzie komu ich słuchać. Dziś już od czasu do czasu można usłyszeć mowę polską, głównie w oddziale rosyjskim, w którym są pomieszczeni wystawcy z Królestwa.
Jak już wspomniałem, na wystawców tych zwrócę szczególną uwagę; dziś na zakończenie listu pozwolę sobie tylko wspomnieć o jednym okazie. Słyszeliście może o dziewczynie, z gipsu odlanej w całości z żywego modelu. Nadesłał ją doktór Levitoux z Warszawy. Dziewczyna ta budzi ogólny podziw.
Dotychczas nie umiano odlewać gipsów całkowitych z żywych postaci ludzkich, i uważano to za rzecz niemożliwą. Próby bywały, ale albo model wyskoczył co prędzej, jeżeli mógł, z kąpieli gipsowej, albo narobił krzyku, że się dusi. Tymczasem doktór Levitoux przezwyciężył swobodę i lekkość we wszystkich zgięciach i całej postaci. Twarz jej uśmiecha się, znać więc, że nie cierpiała w czasie kąpieli. Całość jest nietylko nowym, pełnym znaczenia wynalazkiem, ale i dziełem, prawdziwie artystycznem. Rzeźbiarze francuscy, którym Godebski pokazywał ten posąg, zachwycają się miękkością kształtów, naturalnością układu i zarazem śmieją się… Z odlewu? Bynajmniej. Cóż się jednak stało? Oto gwoli względem przyzwoitości, okryto posąg watową kołderką. Posąg jest nagi, prawda, ale i Wenus Milo w Luwrze jest naga, na wystawie zaś znajduje się tysiące posągów nagich nietylko nagością akademiczną, ale i nowożytną. Żeby nie ta nieszczęśliwa kołderka, ktoby przyszedł, spojrzałby na posąg, jak się patrzy na posąg, powiedziałby sobie: śliczny odlew! i nikomu nie przyszłaby do głowy żadna inna myśl. Gdyby goście z Warszawy składkowym sposobem zaopatrzyli biedne dziewczę w pończoszki i odpowiednią bieliznę, byłby to i uczynek miłosierny i nowożytnej przyzwoitości stałoby się jeszcze dokładniej zadosyć.
Ale mniejsza o to. Mówiąc o gościach z Królestwa, kto ich chce łatwo znaleźć na wystawie, niech pójdzie do oddziału austryackiego i stanie przed obrazem Matejki. Makart i Matejko ściągają zawsze największą liczbę ciekawych. Makart nadesłał ogromne płótno, przedstawiające wjazd Karola V do Antwerpii, Matejko — Unię Lubelską. Bitwa pod Grunwaldem nie nadeszła jeszcze i zapewne już nie nadejdzie, z wielką zresztą szkodą dla naszej sławy. Unia, zarówno jak i zaciąganie dzwonu Zygmunta, są to już rzeczy znane, a o Bitwie Grunwaldzkiej mówiłyby wszystkie dzienniki.
W następnym liście rozpiszę się szerzej o polskiem malarstwie i o krzywdzie, jaką naszym artystom czynią obce dzienniki, poczytując ich za Niemców, Węgrów i Bóg wie za kogo, byle nie za to, czem są.
Wogóle o wystawie dzienniki paryskie mówią tak niewiele i tak niedokładnie, że doprawdy, z warszawskich można o niej więcej wyczytać. Gdzie tu się podziały te osławione talenta dziennikarskie, gdzie czasy sławnych felietonistów! Bez przesady i bez warszawskiego szowinizmu mówię wam, że pierwszy lepszy felieton Prusa w Kuryerze Warszawskim, pod względem bogactwa treści i artyzmu, wart jest sto razy więcej, niż tutejsze paryskie otręby, w których ani smaku ani zapachu. Ale też te otręby smakują teraz tylko u nas.
O dziennikarstwie paryskiem może mi także przyjdzie z kolei napisać, a tymczasem Good bye! aż do przyszłego tygodnia.

Gazeta Polska. № 114, 116, 117 z dnia 21, 23 i 24 maja 1878 r.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.