Listopadowy wieczór/Napoleon z nami

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Kijowski
Tytuł Listopadowy wieczór
Wydawca Państwowy Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1972
Druk Zakłady Graficzne w Toruniu
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Napoleon z nami!

„Od strony tej, jak się spodziewamy jego przybycia, są cztery bramy triumfalne, przez które będzie przejeżdżał. Od pierwszego zacząwszy arku już nieprzerwanym pasmem stać będą gminy różnego wieku i płci aż do miasta, wołając: «niech żyje...». Na amfiteatrach [...] w pierwszej ławie znajdować się będą młode panny w biel ubrane, rzucające kwiaty pod wóz i śpiewające pieśń pochwalną... Poczynić trzeba jak najskuteczniejsze dyspozycje, aby, ile być może, drogi były uregulowane, mostki na rynsztokach dane, ulice i rynek wychędożone.”
Takie instrukcje dla władz miejskich Poznania wydał był na przywitanie cesarza Napoleona jego wysłannik, Józef Wybicki. Należy przypuścić, że „pieśnią pochwalną”, której na tę okazję wyuczyły się poznańskie panny, była Jeszcze Polska nie zginęła, skoro autor tych słów był mistrzem ceremonii. W uroczystości samej nie ma nic nadzwyczajnego; wedle tego samego rytuału witano Fryderyka Wilhelma III, gdy dwa lata wcześniej przybył objąć we władanie Warszawę, stolicę „Prus Południowych”; tak nazywano urzędowo polskie ziemie, przypadłe Prusom w wyniku trzeciego rozbioru. Świeże były też jeszcze wspomnienia pobytu w Polsce cesarza Rosji, Aleksandra, który jako gość Czartoryskich zatrzymał się w Puławach w drodze do Austrii. Jechał wtedy na czele swoich wojsk na pomoc Austrii przeciw Napoleonowi. Polaków łudził obietnicami wspólnej walki przeciw Prusom oraz odbudowy całej Polski pod swoim berłem. Wkrótce potem jednak odwiedził króla Prus w Berlinie i na grobie Fryderyka Wielkiego zaprzysiągł mu wieczystą przyjaźń. Pod Austerlitz pobici zostali cesarze Rosji i Austrii; w rok potem Napoleon wkraczał do Berlina. Wszystkie obietnice płynące dla Polaków z zaborczych stolic zostały unieważnione. Do ziem polskich zbliżał się nowy protektor.
Kult Napoleona jest jednym z najciekawszych zjawisk umysłowych XIX wieku; towarzyszy procesowi określania się narodów europejskich, odgrywając w nim rolę hasła wywoławczego; zjawisko to tym dziwniejsze, że we wszystkich prawie wypadkach pozbawione racjonalnych podstaw. W wypadku Polski irracjonalny charakter kultu Napoleona jest szczególnie oczywisty, drastyczny nawet. Badanie tego zjawiska poucza o genezie i charakterze wszelkich kultów tego rodzaju oraz mitów utworzonych z politycznej materii. Konsekwencje mitu napoleońskiego są niezmierne, a objawiają się w najbardziej zakorzenionych w świadomości zbiorowej przekonaniach, w dogmatach, na których opiera się zbiorowe życie Polaków, a wreszcie w wątkach literackich, które decydują o typie literatury polskiej, stanowiąc jej odrębną, dziwaczną, egzotyczną nieomal urodę.

Polacy po trzecim rozbiorze są w stanie uśpienia; politycy chwytają wprawdzie każdą obietnicę poparcia swych starań o odzyskanie bytu politycznego, wojskowi zaciągają się do każdej armii gotującej się do lokalnego choćby starcia z jednym z trzech zaborców, ale „obywatelstwo” płaszczy się przed każdym monarchą, każdym gubernatorem, każdym wojskiem wkraczającym. Na zawołanie znajdują się nie tylko panny biało ubrane, śpiewające pieśń pochwalną, lecz także dostawy dla wojska, a nawet rekruci z wiosek.
W centrum kraju, w zaborze pruskim, przeważała orientacja proberlińska. Wiązała się z liberalnymi rządami Fryderyka Wilhelma III, który nie przejawiał zamiarów germanizacyjnych, ciężary podatkowe przerzucił na chłopów, faworyzował zaś majątki szlacheckie oraz miasta. Dostęp do portów bałtyckich otworzył szerokie możliwości dla polskiego handlu, zwłaszcza dla eksportu zboża. Przyzwoita administracja pruska wprowadziła trochę porządku do kraju, który tak bardzo ucierpiał od anarchii i bezhołowia. Lud, oczywiście, nienawidził Prusaków, zwłaszcza że najmniej korzystał z ich względów, a najwięcej od nich doznawał ucisku policyjnego i skarbowego. Elita natomiast okazywała zadowolenie; wielką rolę w kształtowaniu opinii odegrała wtedy loża masońska „Orła Białego”, której centrala mieściła się w Berlinie i która członkom swoim narzuciła pruską ideologię. W loży tej skupiało się sporo byłych jakobinów z Towarzystwa Republikanów Polskich, a także byłych legionistów, którzy, po zawarciu przez Napoleona pokoju w Lunéville i rozwiązaniu obu legii, wrócili do kraju. Królowi pruskiemu dedykował swoje wiersze Cyprian Godebski, pułkownik drugiej legii, świadek jej haniebnego wydania przez Francuzów w ręce Austriaków. Gorycz zdradzonego legionisty wypowiedział w słynnym Wierszu do Legiów Polskich, a w powieści Grenadier-filozof dał wyraz antyfrancuskim i nawet antyrewolucyjnym nastrojom, jakie rozpowszechnione były wśród niedobitków włoskiej kampanii.
W powieści tej Godebski opowiada dzieje francuskiego odwrotu spod Mantui. Austriacy wypuścili francuskich żołnierzy, a z nimi pewną ilość oficerów — rannych i chorych przede wszystkim — oraz tych, którzy potrzebni byli do konwojowania zwolnionych z niewoli żołnierzy. Reszta oficerów poszła na trzy lata do austriackiej niewoli, Polacy zaś — jak wiadomo — wcieleni zostali do armii austriackiej. Godebski zdołał przyłączyć się do transportu rannych i chorych. W jego opowieści o ponurej wędrówce przez Alpy, przez Sabaudię do Lyonu, pojawia się raz po raz postać dziwnego grenadiera francuskiego, który odznacza się niezwykłym egoizmem i zachłannością: nic nikomu nie da, w niczym nie ustąpi, nie pomoże etc. Polscy oficerowie za to pomagają, jak mogą, wszystkim wokół i ostatnim kęsem chleba dzielą się z potrzebującymi. Wreszcie sami znajdują się w krytycznej sytuacji: wtedy nagle przychodzi im z pomocą niesympatyczny grenadier. Co więcej, okazuje się, że już wcześniej pomagał innym, ale w taki sposób, aby nie być rozpoznanym jako dobroczyńca. Gdzie tkwi tajemnica tak dziwnego postępowania? Otóż grenadier obserwował bacznie ludzi, oceniał ich postępowanie względem drugich i dopiero gdy przekonał się o cnotliwości Polaków, wyciągnął do nich rękę, ujawniając swą prawdziwą, dobrą naturę. Albowiem cnota — powiada autor — jest jedyną rękojmią społeczną, tylko ona może ludzi łączyć z sobą; wojny i rewolucje są dziełem jakiegoś złośliwego demona mieszającego ludzkie rzeczy; wojny i rewolucje tworzą jakby odrębny, ciemny wątek dziejów ludzkich, konieczny zapewne i nie dający sobą kierować — jak wszelkie nieszczęście. Grenadier-filozof znalazł się wbrew swej woli w armii republikańskiej. Pochodzi z Tulonu — miasta, które na rozkaz władz republikańskich zniszczył ogniem artylerii oficer nazwiskiem Bonaparte. „Wiadomy wam los tego nieszczęśliwego miasta — powiada grenadier swoim polskim przyjaciołom — będzie on długo przerażać prawdziwych przyjaciół ludu. Wymordowano jego mieszkańców dla uczynienia ich wolnymi. Zgładzono jego ślady dla zaszczepienia w nim drzewa wolności, a na stosie trupów otworzono księgę praw człowieka...” Inny znów z oficerów opowiada Polakom o losie Lyonu, również zmasakrowanego przez Republikę: „Mój ojciec był przyjacielem sprawy, ale nienawidził środków i stał się z innymi swego zdania ofiarą.”
Przechodząc przez Alpy Sabaudzkie, legioniści polscy znaleźli człowieka szczęśliwego. Był to pasterz, który żył z dala od miasta, z dala od ludzi, tylko pośród natury. W obrazie tym widne są ślady sentymentalizmu i filozofii Rousseau, lecz zaprawione elementem nowym: goryczą porewolucyjną, ironią wobec republikańskiego „szczęścia”.
„— Widzę — rzeknę do pasterza — że pokój i szczęście udziałem waszej ustroni; ale winszujemy wam nowej onych rękojmi.
— Jakiej? — zapyta.
— Konstytucji, co wam przynieśli Francuzi.
— Oto jest — rzecze — nasza konstytucja — wskazując skały — póki te trwać będą, póty my zostaniemy wolnymi! Ja ledwo wiem, że w Sabaudii są Francuzi, i nie wiedziałbym o tym, gdybym nie był przymuszony iść niekiedy do miasta dla kupienia soli. Widziałem ja tych republikanów szczepiących drzewa wolności po rynkach. Ale to nie tam, lecz tu — pokazując na serce — potrzeba je szczepić.”
Antyfrancuskiemu, antyrepublikańskiemu, filopruskiemu usposobieniu byłych jakobinów i legionistów towarzyszyło przekonanie, że narodowi polskiemu można pomóc teraz jedynie przez pracę nad pomnożeniem jego bogactw i szerzeniem oświaty. Józef Kalasanty Szaniawski stworzył wielki program kształcenia ludu, nawiązujący do programu Komisji Edukacji Narodowej, a Czacki z Drzewieckim pracowali nad zakładaniem po miastach sieci księgarń. Być może projekty te kryły w sobie jakieś inne jeszcze zamiary: Szaniawski przebąkiwał wszak o „konspiracji” na rzecz oświaty, a te księgarnie miały być także siatką wywiadu i propagandy. Z drugiej strony plany te łączyły się z przedsięwzięciami handlowymi byłych jakobinów. Tworzyli oni w szerokim gronie (do którego należeli także Godebski i Wybicki) jakieś Towarzystwo Handlu Czarnomorskiego. „Jadę teraz w okolice Brukseli — pisał Godebski do Wybickiego (23 grudnia 1802) — zwiedzę pobrzeże Batawii i powracać będę na Hamburg, Berlin, i zboczę nieco na Wrocław... Plan mojego wojażu ma mi zapewnić sposób życia bez podległości i ciężaru dla drugich. Miło mi jest wspomnieć, iż w nieszczęściach kraju i ja jakąś cząstkę wziąłem na siebie i że za granicą potąd tylko byłem, pokąd tam plac wojskowy uważałem być wyższy nad środek zarabiania chleba. Wracając do ojczyzny, nie chciałem nikomu z sobą przynosić ciężaru i mam nadzieję, że mojej pracy winien będę własną egzystencję i wywdzięczenie się przyjaciołom moim. Bądź pan łaskaw, chciej mnie objaśnić, azali znajdujące się kamienie w górach śląskich nie byłyby artykułem handlu we Francji? Jaki jest ich gatunek i walor? Po wtóre chciałbym wiedzieć, czyli nie ma domu kupieckiego we Wrocławiu, który by był w związku handlowym directe z Brodami i Berdyczowem...” (Archiwum Wybickiego, t. II, s. 7). Z handlowych planów Godebskiego nic nie wyszło; poszedł na preceptora do dworu Jeżewskich w Rydzewie, a otrzymawszy jakiś spadek, włożył go w wydawanie „Zabaw Przyjemnych i Pożytecznych”, które chciał wznowić wedle dawnej tradycji. Pismo było nudne, pełne wzniosłych opowieści z życia starożytnych oraz tłumaczeń z Rousseau i Delille’a. Nawet wiersze Jakuba Jasińskiego, które tam drukowano, pozbawione były wszelkiej politycznej treści. Tylko w roczniku 1804 anonimowy autor korespondencji z Avignonu pozwolił sobie na aluzję polityczną. „Niekiedy przechodzę się po najlepszym świecie Lejbnicego — zdaje autor sprawę ze swych lektur — najczęściej przebywam w Rzeczypospolitej Platona, a czasem idę poczytać w nowinach, co się stało z Rzecząpospolitą jedną i niepodzielną...” Lecz zaraz przywołuje się do porządku: „Ten wyraz zawadza o politykę, a ja ci przyrzekłem nigdy o niej nie wspominać.”
W takim usposobieniu zastał Polaków Napoleon. Dodajmy do tego, że w dwóch pozostałych zaborach stosunki ułożyły się podobnie. Polacy w zaborze rosyjskim nie doznawali żadnych prześladowań ani za Pawła I, ani za Aleksandra; ten ostatni zmienił nawet politykę wobec kościoła katolickiego i pofolgował trochę unitom. Dla szlachty i mieszczaństwa zabory okazały się od najlepszej strony, albowiem nie zdążyły jeszcze objawić się ich skutki ujemne: otwarcie drogi do Bałtyku w zaborze pruskim, a do Morza Czarnego w zaborze rosyjskim, stwarzało koniunktury od wielu lat nie oglądane w Rzeczypospolitej. Najgorzej było może w zaborze austriackim, toteż stamtąd uciekano najwięcej na zachód i najzacieklej konspirowano w Galicji.
Polska w niewoli usnęła — legiony były sprawą właściwie symboliczną, bardzo daleką i zupełnie przegraną; były ponadto już sprawą dawną, ponieważ w bardzo szybkim biegu ówczesnej historii siedem lat, które upłynęły od ich likwidacji, stanowiły epokę całą, wystarczającą na to, aby zmienić zupełnie orientację polityczną, filozofię życia i jego cel. Józef Wybicki, współtwórca legionów i autor słów o Bonapartem, co „dał przykład, jak zwyciężać mamy”, na miesiąc przed wkroczeniem Francuzów do Polski, gdy wojna już trwała, tak pisał w listach z Drezna, dokąd podróżował za interesami jako spokojny, lojalny, wyróżniony nawet urzędami obywatel królestwa pruskiego: „Tu ani wiemy o wojnie. Armie wszystkie przeszły o kilkanaście stąd mil naprzód ku bawarskim granicom. Jak pruskie, tak saskie wojska w niezmiernym są zapale; wszystko zda się zaręczać im zwycięstwo.” W parę dni potem (14 października): „Pierwszą potyczkę wygrali Francuzi, w drugiej mężnie przez Prusaków i Sasów porażonymi zostali.” A więc wyraźnie życzy zwycięstwa Prusakom! Pisze to w listach prywatnych, a gdyby obawiał się cenzury, mógłby po prostu o polityce milczeć... 28 października Wybicki dostaje z Berlina, zdobytego przez Francuzów, krótki bilet podpisany przez generała Dąbrowskiego: Je vous prie, mon très cher ami, de venir sur le champ à Berlin...” Wybicki nie ociąga się — pędzi do Berlina, wraca stamtąd z instrukcjami, które przekazuje następnie Polakom w formie odezwy, wydanej w dniu 4 listopada: „Polacy! Napoleon Wielki, niezwyciężony, wchodzi w trzykroć sto tysięcy do Polski. Nie zgłębiajmy tajemnic zamysłów, starajmy się być godnymi jego wspaniałości.” Dwa tygodnie temu będący jeszcze karnym urzędnikiem pruskim, Wybicki dziś nakazał Polakom bezwzględne posłuszeństwo Napoleonowi — niezależnie od jego zamiarów co do Polski; nie cesarz miał, według Wybickiego, zabiegać o względy polityczne Polaków w zamian za pomoc finansową, lecz, przeciwnie, Polacy mieli stać się godni jego wspaniałości. W tym jednym zdaniu swojej odezwy Wybicki zawarł całą bodaj treść polskiego bonapartyzmu.

Zastanawiano się nad nią wielokrotnie. Najpełniej i najpiękniej ujął może to zagadnienie Marceli Handelsman w zakończeniu swojej książki pt. Napoleon i Polska: „Minęły czasy cesarstwa, rozpadło się państwo Napoleona, sam on znikł od dawna, lecz nie zmienił się stosunek do niego narodu polskiego. Osoba jego po śmierci, jak i za życia, nie przestawała być przedmiotem gorącego umiłowania jednych i namiętnej nienawiści drugich... Kiedy szła w świat ukuta na Św. Helenie, a rozrzucona przez bonapartystów legenda oficjalna, żyła swoim życiem odrębnym legenda polska [...] żyła w poezji polskiej, żyła w powieści, a szczytowym jej momentem był Mickiewicz. Mijały lata, zacierało się wspomnienie, legenda nowe przybierała kształty [...] Czy słuszna była ta legenda i gdzie szukać należy źródeł owego trwałego wpływu, niesłabnącego uroku wielkiej postaci...? Dla nas obojętną jest rzeczą, jakim był osobisty stosunek cesarza do Polski i Polaków, czy pragnął on odbudowy Rzeczypospolitej, jaki posiadały charakter jego plany, czy można dopatrzyć się w nich szczerości, czy korzystną była służba francuska, i tyle innych pytań... Legenda wyrosła nie ze stosunku cesarza do Polski... Powstała jako późniejsze w świadomości narodowej odbicie krótkiego okresu walk i nadziei, zamknęła, w formie sprowadzającej wszystko do osoby Napoleona, znaczenie w życiu naszym jego czasów. Samo życie cesarza, będące ucieleśnieniem niemożliwości, ziszczeniem nieziszczalnego, uderzać musiało świadomość naszą i wydawać się jakimś cudem [...] Dla narodu, który w ciągu stulecia całego przechodził jeno od nieszczęść do katastrof i mimo to rwał się do życia, który mimo klęski nieustannie nie przestawał żyć i nie zatracił wiary w odrodzenie własne [...] dla takiego narodu cudowne dzieje korsykańskiego szlachcica stać się musiały jedną z najbardziej krzepiących opowieści.”
Wybicki w swej odezwie na powitanie cesarza i Marceli Handelsman w sto lat po śmierci więźnia ze Św. Heleny powiedzieli to samo: Napoleon jest dla Polaków wielkością niezaprzeczoną bez względu na to, co im da czy dał. Wybicki jeszcze sam nie wiedział, dlaczego tak mówi; słowa te podyktowała mu albo stara jego legionowa pretensja, albo sam cesarz. Handelsman, jako historyk z perspektywy stu lat widząc rzeczy, powtarzał to samo, choć wiedział już wszystko: cała epopeja napoleońska wyniszczyła doszczętnie Polskę, nie dając jej w zamian nic. Napoleon zdradzał Polaków tak, jak ich przedtem zdradzał Dyrektoriat. Po zwycięskiej kampanii w Prusach Wschodnich, prowadzonej przy pomocy polskich oddziałów, w oparciu o polskie dostawy żywności i paszy, za polskie pieniądze z kontrybucji, z Polską jako bezpośrednim zapleczem armii. Napoleon zawarł w Tylży pokój, w którym dokonał czwartego rozbioru Polski: z części dawnego zaboru pruskiego wykroił Księstwo Warszawskie, tak nazywane, aby nazwą „Polska” nie obrażać monarchii zaborczych, oddał to księstwo sprzymierzonej z nim dynastii saskiej (zgodnie zresztą z postanowieniami Konstytucji 3 Maja), narzucając zarazem arbitralnie konstytucję arystokratyczną i kagańcową, nic wspólnego niemającą z republikańskim duchem francuskim. Wydobył z Polski, co się dało, wojska, i posłał je na front hiszpański, na wojnę straszną i haniebną. Zarzucił Polaków nowymi obietnicami, gdy wyprawiał się na Rosję (przywdział nawet mundur polskiego oficera, gdy przekraczał Niemen), ale wiadomo, co z tej wyprawy wyniknęło. Nikt nigdy bardziej Polaków nie wykorzystał. Żaden ze sprzymierzeńców nie potraktował ich brutalniej. I nikogo bardziej nie ukochali. Oto tajemnica.
Polacy nie byli jedynym narodem europejskim przez Napoleona wykorzystanym, a nawet ujarzmionym, ani też jedynym, który go tak umiłował. Kult jego szerzył się w Europie przez cały XIX wiek, przy czym datą, która oznacza prawdziwe jego narodziny, jest rok 1821 — rok śmierci cesarza na Wyspie Św. Heleny. W tym czasie najbardziej podatne na ten kult były Włochy. Podatne są w ogóle na podobne formy uwielbienia, posiadają przy tym prawdziwą, spontaniczną poezję ludową, która legendy z niezwykłą szybkością stwarza i rozgłasza. W roku 1821 tak śpiewano w Lombardii:

Był człek wszechpotężny,
całym światem wstrząsnął,
teraz zniknął, przepadł
w przepaściach niebytu.
Umarł na chorobę,
całkiem jak tragarz,
papież albo zwykły grajek...

Napoleon we włoskiej poezji ludowej stał się postacią nieśmiertelną, jak kiedyś był nią Fryderyk Barbarossa, o którym powiadano, że zasnął tylko, że broda mu rośnie, rośnie, aż kiedyś król Obojga Sycylii wstanie spowity w swoją długą, długą brodę, aby wyzwolić biedny lud z niewoli. O Napoleonie śpiewano, że pochowano go potajemnie pod Piramidami, a tam duch jego spotyka się nocą z Aleksandrem Wielkim — o którym w średniowieczu także przecież układano pieśni i także wierzono w jego nieśmiertelność.
Ożyje, przyjdzie wyzwolić biedny lud. „W tej epoce wszyscy byli mesjanistami” — pisałem w poprzednim rozdziale. Intelektualiści wierzyli za Heglem w rozum dziejowy, który się urzeczywistnia w dziejowej syntezie; lud wierzył w Napoleona. Ale wiara intelektualistów dziwnie mieszała się z wiarą ludową; dlaczegoż to Mickiewicz po swoim słynnym wykładzie w Collège de France, w którym wieszczył nową epokę, rozdawał portrety Napoleona? Osobliwą moc dziejową przypisywał Napoleonowi także Hoene-Wroński — uważał go mianowicie za „Parakleta” — Ducha Bożego, który przyszedł zaprowadzić na świecie boski porządek... Polskich utworów literackich poświęconych Napoleonowi nie ma wcale tak dużo — jeśli, rzecz prosta, nie liczyć bogatej twórczości panegirycznej z czasów jego pobytu w Polsce. Wiersze bezpośrednio cesarzowi poświęcone nie wychodzą poza ogólny kanon uwielbienia wielkiego człowieka; nawet wiersz Słowackiego Na sprowadzenie prochów Napoleona razi konwencjonalną solennością. Napoleon stał się potem, pod koniec XIX wieku, bohaterem biograficznej plotki, przedmiotem nieskończonych dysertacji historyczno-wojskowych oraz postacią z powieści dla młodzieży. Jednakże przekształcenia jego postaci nie wyczerpują wcale owego mitu napoleońskiego, który realizuje się w innej, zmetaforyzowanej postaci: Napoleon mianowicie wcielił się w polskiego bohatera romantycznego, zarówno w literaturze (Konrad — Kordian), jak w życiu politycznym. Dla całego pokolenia romantycznego Bonaparte był po prostu młodzieńcem, który sięgnął po władzę. Jak o żołnierzach napoleońskich mówiono, że każdy z nich nosi buławę marszałkowską w tornistrze, tak każdy ambitny człowiek w epoce ponapoleońskiej mówił sobie, że ma koronę cesarską w biurku. Po Napoleonie nastała epoka karier szybkich i olśniewających w historii. Większość tych uzurpatorów władzy, ideologii, literatury kończyła wcześnie, jakby wyczerpana wysiłkiem nadmiernym i zbyt szybkim. Iluż ich zgasło ledwo po trzydziestce! Ilu ich pochłonęły więzienia czy doły egzekucyjne. Ale weszli całą hurmą do historii i pozostali w niej — nieraz dzięki czynom, które w innych epokach nazwano by szaleńczymi, niemądrymi czy po prostu uznano by je za błahe. W tej epoce wszystkie światła zwrócone były na młodych, ambitnych ludzi. Słusznie więc pisze dalej Marceli Handelsman: „Przed jednostkami silnymi o wielkich temperamentach i dalekich celach otwierały się niesłychane perspektywy, rodziła się dla nich możność rozwinięcia w całej pełni sił swoich. Europa staje się jednym wielkim pobojowiskiem, gdzie walczą ze sobą nie tylko sztuka militarna, talenty strategiczne, wyższe zdolności bojowe, lecz także sprawność, dzielność, waleczność osobista. Indywidualności i narody — mimo ucisku — znalazły się w warunkach umożliwiających objawienie posiadanej energii.”
Krótko mówiąc, Napoleon stał się postacią cudu historycznego, którego wyczekiwał wciąż ujarzmiony naród; stąd uwielbienie, które miał ów naród dla człowieka wbrew faktom, nakazującym go raczej nienawidzić.

Historycy popełniają zawsze jeden i ten sam błąd: myślą, że historia jest całą substancją życia i że wypełnia ona cały czas ludzki. Historia jest ruchem mas ludzkich, idei, ruchem zmierzającym do nieustannych zmian. Skupieni na owym ruchu, historycy nie zauważają, że odbywa się on w rytmie bardzo zmiennym. Raz bardzo spiesznym, innym razem tak powolnym, że zdaje się w ogóle zanikać. Okresy zamierającego ruchu historycznego przepadają zupełnie z pola obserwacji historyków, chociaż one właśnie stanowią główną „masę” czasową i ciążą w przeważającej mierze nad formowaniem się mitów zbiorowych: właśnie wtedy one powstają, aby zapełnić pustkę historyczną. Są przecież produktem wyobraźni, która tym jest żywsza, im człowiek mniej aktywny. Mity są kompensacją, są rodzajem nerwicy zbiorowej, znakami dla uczuleń.
Otóż Napoleon, zwycięzca trzech zaborców Polski, wtargnął do Polski rozbudzonej do walki i wyczekującej tylko chwili do powstania, nie gotowej do czynów, ale uśpionej i pogodzonej z losem. Dobrze wyczuwał tę sytuację, skoro Dąbrowskiemu, zdaje się, oświadczył jeszcze w Berlinie, że na miejscu zobaczy, czy Polacy są godni tego, aby być wolnym narodem. Te słowa były znane. Nie wywołały oburzenia ani niechęci. Przeciwnie, społeczeństwo stawiło się posłusznie jak na wezwanie władcy. Napoleon nie wyzwolił Polski, ale ją zajął, podbił, upokorzył — militarnie, gospodarczo i duchowo. Zachował się wobec Polaków wzgardliwie, jakby nie dość kochali wolność i nie umieli o nią walczyć ani na jej rzecz pracować. Słowa Wybickiego do Polaków, aby „starali się być godnymi wspaniałomyślności cesarza”, były prawdopodobnie echem jakichś impertynencji usłyszanych w Berlinie. Napoleon zachował się wobec Polski jak mały, brzydki mężczyzna wmawiający bardzo pięknej kobiecie, że jest brzydka, zimna, niezdolna do prawdziwej miłości, że on ją dopiero nauczy, byle mu się poddała bezwzględnie. Jeżeli kobieta ma słaby charakter i kompleksy utajone, pójdzie za takim karłem na skraj świata. Polska nie była piękną kobietą, Napoleon nie był karłem — ale układ psychologiczny był podobny: Napoleon uzyskał to, czego nie zdołał uzyskać żaden z zaborców — był pierwszym i jedynym okupantem, który Polskę rzeczywiście podbił. Umiał ją upokorzyć! I to upokorzenie zostało w pamięci narodu jako miłość, jako fascynacja, jako rodzaj nerwicy zbiorowej; odnawiało się nie tyle w momentach walki, napięcia, poświęcenia, lecz właśnie w epokach marazmu, lojalizmu, snu historycznego.

„Kogo spotkałeś wtedy na ulicy strapionego lub kobietę łzami zalaną — pisze współczesny pamiętnikarz — był to niezawodnie właściciel lub właścicielka domu, żaląca się na Francuzów. Po ulicach słyszałeś tylko francuskie słowa, hałas i tartas przy tym niesłychany: tu kobiety ustępować muszą z dorożki jakimś grenadierom, ówdzie woltyżery zabierają konie i wóz piwowarski... Kto był w teatrze, wesołym też nie wracał, bo tam jak w domu zajezdnym, krzyki i głośne gadania Francuzów. W kościele podczas nabożeństwa zamiast dzwonu bębny tylko słyszałeś. W traktierniach zastawałeś prawdziwe piekło, widziano nieraz, iż gdy nie podobała się jakaś potrawa Francuzowi, razem z talerzem wyrzucał ją za okno; nieprędko jeść mu dawano, tłukł, co miał przed sobą.”
Nietrudno spostrzec, że wszystko to nie były klęski zbyt straszne; jest to opowieść łyka przerażonego tym, że w ogóle coś się dzieje. Dziwne, jeśli się zważy, że to samo miasto przeżyło zaledwie dwanaście lat temu wkroczenie Suworowa... Pamięć ludzka jest krótka, Warszawa zdołała uwierzyć w to, że jest małym, spokojnym, prowincjonalnym miastem Prus Południowych. Liczyła wtedy zaledwie 68 000 mieszkańców. Armia francuska, która wkroczyła tu w listopadzie 1806, liczyła ponad 60 000 ludzi: na jednego mieszkańca — jeden żołnierz. Była to armia zwycięska, zdemoralizowana długą kampanią w Niemczech; armia wciąż rewolucyjna — to znaczy butna i pełna pogardy dla obyczajów i stanu posiadania podbijanych ludów. Jakiś oficer, który zajął dom księdza prymasa Woronicza, kazał poecie-biskupowi buty sobie z nóg ściągać... I prymas ściągnął! Francuzi kazali płacić, żywić, werbować — Polacy wykonali wszystko. Warszawa stała się wtedy faktyczną stolicą cesarstwa. Zjechał tu Talleyrand z całym aparatem służby zagranicznej, otoczony przedstawicielami obcych państw, kurierami, obserwatorami etc. W Warszawie cesarz przyjmował posłów Austrii, Persji, Turcji. Potrzebował dworu, i stworzył go sobie z polskiej arystokracji. Warszawa połączona była z Paryżem gorącą linią kurierską. Była przez parę miesięcy 1806 i 1807 roku centrum ówczesnej Europy! Napoleon ją upokorzył i olśnił zarazem; poniżył i wywyższył. W ciszę historyczną wtargnął z olbrzymią wrzawą; to przebudzenie utkwiło w pamięci narodu na długo. I w tej postaci budziciela, wielkiego szydercy, Napoleon pojawi się w pismach historyków, takich jak Askenazy czy Handelsman, a w literaturze — anonimowo — np. u Stanisława Brzozowskiego — jako temat owego uśpienia w historii, filisterstwa duchowego, oczekiwania na cudze czyny. Każdy myśliciel czy mąż stanu w Polsce, chcący odegrać rolę pedagoga wobec narodu, wcielał się w Napoleona, który szydzi, ukazuje złote perspektywy, wprowadza Polskę w orbitę świata, po czym znika.
Na kilka miesięcy 1806/7 roku Warszawa stała się Paryżem. Cesarz ćwiczył artylerię konną na placu Saskim. Talleyrand urzędował na Wierzbowej. Jak się zachowali warszawiacy? „Niejeden, chociaż nie Francuz, po francusku łajał, wymyślał krajowi i obyczajom, a ganił wszystko w mieście, w którym się urodził. Francuszczyzna w naszej Warszawie tak wtedy zagnieździła się, iż nawet po sklepach i kramikach Żyd i Żydówka łamanym francuskim językiem do swoich dawnych znajomych mówili...”
Prosty lud na swój sposób pojął, że dzięki obecności cesarza jest innym ludem. Miał go potem za to nie kochać?



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.