Księżyc smutniał. Rój łzawych serafinów cichy Śniąc, z smykiem w dłoni, w kwiatów ukojne kielichy, — Dymiące mgłą, — snuł mrące, wiolinowe tony Białych łkań, poprzez płatków błękitne korony... Było święto pierwszego twego pocałunku. A myśl, ma dręczycielka, w balsamicznym trunku Smutków pławiła serce na sen tajemniczy: Aby nawet bez żalu, bez łez, bez goryczy Ostawiło zerwany sen, — że go zerwało. Błądziłem więc, wpatrzony w ulicę zszarzałą, Gdy nagle — z słońcem w włosach, przed ulicą ciemną W tym wieczorze zjawiłaś się nagle przede mną. I zdało mi się, że to wróżka, w rondzie światła, Która, gdym jeszcze dzieckiem był pieszczonem, — na tła Mych pięknych snów z rąk swoich w pąk się stulających Siała śnieżne bukiety białych gwiazd pachnących...