Dusza moja jest równią senną pod bezmiarem: W pośrodku wieś, — z jasnemi słonecznemi strzechy, Pod latorośli winnych rozkwieconym czarem; Sto chat, kędy mieszkają nadzieje, pociechy.
Ale wieczór zapada. Zgęszczają się mroki, Księżyc — gwiaździca śmierci — przepływa obłoki I na uśpione równie, na pola i chaty Rozlewa srebrną jasność łagodnej poświaty.
Utrudzone nadzieje i pociechy próżne Zasypiają w chat ciszy, gdzie głos żaden nie łka I jedyną wśród nocy żywota jałmużnę, Zapala miłość swoje łuczywne światełka.
A tedy zabłąkany na drodze wędrowiec Patrzy na wieś swą, której we mgle nie poznaje: Jego wieś, — a wyminie ją może o staję Patrzący błędnem okiem na obcy manowiec.
Me serce jest wędrowcem tym z innego wieka: Oto już noc zapadła, i umierać trzeba, A ono patrzy, — jako w sinej dali nieba Gasną łuczywa w chatach, kolejno, — zdaleka.