Lili (Reymont)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Lili
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Tadeusz Jaroszyński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Zakrzewski znalazł się w głównym rynku. Nie wiedząc, co zrobić z sobą, zapuścił się w długą ulicę, wiodącą do rzeki i szedł tak głęboko przejęty tym stanem, z którego sprawy zdać sobie nie umiał, że nie spostrzegł nawet kilku znajomych, którzy mu się kłaniali. Przeszedł długi drewniany most i skręcił z szosy do parku, co się zaraz czernił nad rzeką, wielką masą świerków. Chodził alejami zasypanemi zupełnie śniegiem i przez zaspy przedostał się na wysepkę, położoną w środku zamarzłego stawu, z którego wiatr wymiatał śnieg; na wysepce stała altana, osłonięta kołem wielkich świerków i modrzewi; usiadł tam, obejrzał się po roztrzęsionych, rozchwianych, nagich gałęziach drzew, po tej olśniewającej białości śniegu, po dalekich czarnych liniach horyzontu, zamkniętego lasami, i zerwał się szybko, chciał gdzieś biedz, czy uciekać, ale znów po chwili usiadł i, chociaż mu zimno było myślał:
— A co dalej? A co dalej? — powtórzył głośno i aż się przestraszył dźwięku własnego głosu. Sześć miesięcy spędzonych w towarzystwie aktorów przesuwało się przed nim w porwanych, zaciemnionych obrazach.
— Jak to dawno! — myślał. — Jak to dawno!
I wielka, ciężka tęsknota za domem przywaliła mu duszę i zaczęła ją szarpać. Myślał o teatrze, ale z jakąś goryczą i żalem. Krótko to trwało, bo przesunęła mu się przez oczy duszy twarz Lili, twarz tak piękna, pełna dziwnego uroku, który go tyle miesięcy przykuwał do tej jarmarcznej budy. Przetarł oczy, jakby chcąc odegnać to widmo, ale było z nim tak silnie zrośnięte miłością, że nie zginęło w niepamięci, lecz przeciwnie, zaczął przypominać sobie tysiące chwil z nią razem spędzonych, tysiące słów, spojrzeń, tysiące szczegółów drobnych, dziecinnych niemal, ale które go rozrzewniały do głębi.
Wiatr się zerwał, przeleciał przez park z poświstem, zatargał świerkami przy altanie i strząsnął całe tumany świeżego śniegu, a potem wdarł się w gąszcze parku i trząsł nagimi szkieletami tak mocno, że aż się z jękiem pochylały i ze świstem suchym przecinały powietrze gałęziami i długo się chwiały, długo szumiały głucho, długo się uspakajały, aż stanęły w wielkiej ciszy, otulone zmrokiem, który już pełzał po śniegach i czaił się po gąszczach i rowach głębokich.
Od miasta, które z altanki dobrze było widać, z nad ozłoconych dachów, kominów, ścian poprzecinanych oknami, nakrytych blaszanymi dachami, pokazało się olbrzymie stado kawek; z krzykiem opadały na park, wieszały się gałęzi i chwiejąc się razem z niemi, i trzepiąc skrzydłami, krzyczały, biły się, podfruwały, zmieniały miejsce, aż w końcu wszystkie opadły na zasypany śniegiem gazon, z pod którego odgrzebały zmarzłego psa i zaczęły go rozrywać.
Leon nie zważał na to; zrobiło mu się zimno, więc zaczął spacerować po altance i z coraz większą żywością przypominał sobie poznanie Lili.
Pół roku temu był jeszcze w domu, przy gospodarstwie, w Łomżyńskiem. Poznał Lili na przedstawieniu, jakie w sąsiedniem miasteczku dawała nędzna trupa prowincyonalnych aktorów: poznał ją i zakochał się na śmierć.
Byłby cały majątek poświęcił dla niej, ale rychło się przekonał, że tą drogą nie dojdzie do celu, a że był bardzo zapalny i kochał się w niej namiętnie, rzucił dom i cichaczem wstąpił do tej samej trupy, aby tylko być z nią razem. Nie myślał wtedy, na czem się to skończy; widywał ją codziennie i codziennie przekonywał się, że to był jeden z najczystszych i najpiękniejszych kwiatów, jakie kiedykolwiek wykwitnęły na bagnistym gruncie teatru. Że to była dusza tak dobra, tak czysta, tak nieświadoma złego i tak wprost niezdolna do popełnienia czegokolwiek złego, że uwielbiał i czcił ją jak świętą. Na razie to mu wystarczało.
— Trzeba to jakoś wszystko skończyć! — myślał teraz, powracając wolno do miasta. — Ożenię się z nią, wyrwę z teatru i będziemy bardzo szczęśliwi, bardzo!
Ale nie uśmiechał się do tego pełnego upojeń życia z nią razem, bo nagle horyzont jego szczęścia zaćmił się, rzuciło nań wielki cień przypomnienie rodziców. Sposępniał, czuł, że będzie musiał stoczyć ciężką walkę o szczęście, ale równocześnie odczuwał w sobie ogromny zasób sił do tej walki i zdecydowanie, konieczność wygrania.
— A jeśli oni się nie zgodzą? A jeśli — wzdrygnął się i spojrzał szybko przed siebie, jak człowiek, któremu niespodzianie grunt usuwa się z pod nóg. Zaczął poświstywać i rozbijał laską śnieg przydrożny, szukał jakiegoś wyjścia, ale napróżno. — Coś się zrobi. Jakoś tam będzie! Czegóż ma się kłopotać: ożeni się z nią, zawiezie ją do domu, przyjmą ich dobrze — to dobrze; a nie, to... to... jakoś tam będzie. — Pomyślał i odważnie ruszył naprzód. A musiał już serjo się zdecydować na coś, bo w teatrze dłużej siedzieć nie mógł. Miał jeszcze kilkanaście rubli i czuł denerwujący dreszcz, na myśl, że mogłaby przyjść chwila, w której trzeba wieść życie takie, jak wszyscy jego koledzy teatralni. To go najwięcej nagliło do stanowczego kroku, więc teraz wracając do miasta, postanowił, że jutro najformalniej oświadczy się Lili; był pewny przyjęcia, bo dobrze wiedział, że dziewczyna go kocha.
W mieszkaniu zastał swego współtowarzysza, młodego aktora, który od lat dwóch włóczył się z teatrem, od lat dwóch zdychał z głodu i cierpiał nędzę nieopowiedzianą, ale nic go nie mogło zniechęcić do teatru i do Szalkowskiej, w której się kochał na zabój i dla której uciekł z gimnazyum, wyrzekł się rodziny i zapomniał o świecie całym.
Mieszkanie było mniej, niż po kawalersku urządzone: łóżko, stół i dwa krzesła były całem umeblowaniem. Zakrzewski nie dbał o wygody, bo dni całe przesiadywał u Lili i tam również się stołował.
— Masz pan dziesięć złotych à conto.
— Dziękuję! — rzekł cicho Olkowski, podnosząc się z siennika, na którym leżał okręcony w kołdrę i różne łachmany, bo w mieszkaniu było bardzo zimno.
— Gramy w przyszły czwartek! — Zapalił swoją lampę, bo Olkowski czytał przy świecy, przylepionej do podłogi.
— Czy ja mam jaką rolę?
— Nie wiem, ale przypuszczam, że pan coś będzie pokazywał.
Nie odrzekł zaraz, tylko przyglądał się pieniądzom i rozliczał je w myśli na cały tydzień.
— Będziesz pan pił herbatę? to zrobię.
— Owszem! to możebyś pan i w piecu napalił?
— Daj pan na węgiel; cukru ani herbaty również niema, a może pan będzie co jeść, to przyniósłbym zaraz.
Zakrzewskiemu jeść się nie chciało, ale po cichym głosie Olkowskiego poznał, że musiał nie jeść cały dzień, co zresztą często się zdarzało w teatrze nietylko krowientom, ale i aktorom na stanowisku, więc dał pieniądze na szynkę. Wkrótce w piecu się paliło i pożyczony od sąsiadów samowar szumiał głucho. Milczeli obaj, bo Olkowski był bardzo nieśmiały i małomówny, a Zakrzewski był zbyt zajęty jutrem.
Leon położył się na łóżku, a Olkowski na swoim brudnym sienniku, który nie miał nawet prześcieradła i obaj czytali, popijając herbatę.
Olkowski miał i woził z sobą całą pakę starych, okropnych dramideł, które najsumienniej czytywał po kilka razy, a czytając, grywał je równocześnie, bo ilekroć Zakrzewski spojrzał na niego, zawsze widział to jego nędzną twarz głodomora, rozpaloną wzruszeniem, to szeroką a mocną gestykulacyę, lub słyszał szeptem wypowiadane tyrady, a czasami widział, że Olkowski zrywał się z barłogu, rzucał spieczonemi ustami jakiś frazes potężny, a potem kładł się i uspokajał na czas pewien.

— Cóż pan za głupie hece wyprawiasz! — zawołał Leon zirytowany, bo się to ciągle powtarzało.
Olkowski nic nie odrzekł, zgasił świecę i poszedł spać, ale rano miał mocno czerwone oczy i ślady łez na twarzy.
— Wie pan, dzisiaj wigilia... — szepnął cicho i nieśmiało.
— Więc cóż? — zawołał szorstko Leon, którego to przypomnienie zabolało.
— Nic... nic... Przepraszam pana, pan się pewnie na mnie obraził wczoraj; może pan nikomu nic nie powie, bo znowuby się śmiali ze mnie.
— Nic mnie nie obchodzi, co pan robisz. Byłeś pan wczoraj u Szalkowskich?
— Byłem — odpowiedział ciszej i odwrócił głowę, aby ukryć pomieszanie.
Zakrzewski ubrał się szybko i wyszedł, na schodach już spotkał Szalkowskiego.
— Jest Olkowski?
— Jest, no życzę panu, panie Szalkowski, przy dzisiejszej wigilii wszystkiego dobrego i długiego szczęścia w małżeństwie! — powiedział ironicznie, uścisnął mu dłoń i pobiegł.
Szalkowski zaś wszedł do mieszkania, zamknął drzwi na klucz, usiadł przy stole i długo, bezmyślnie wpatrywał się w smugę słońca, wpadającą przez okno. Olkowski sprzątał swoje legowisko i często nań spoglądał, po kilka razy chciał zacząć mówić, ale nieśmiałość brała górę i milczał; tylko zrobił sobie herbaty, usiadł na złożonym pod piecem sienniku i pił zwolna, nie spuszczając z niego oczu.
— Jeszcze jej niema, uważasz, już po dziesiątej, a jej niema! — szepnął tamten więcej do siebie, niż do Olkowskiego, który, usłyszawszy wieść taką, zbladł śmiertelnie i tak drżeć zaczął, aż dzwonił zębami po szklance.
— Czemuś pan pozwolił? — szepnął wreszcie cicho, ale z głębokim wyrzutem.
— Głupiś! Jakże ja mogę zabronić? Nie spałem całą noc, czekałem, bo mi powiedziała, że najpóźniej wróci o dwunastej! Boże, jaki ja jestem nieszczęśliwy! Boże, jaki ja jestem nieszczęśliwy! — zaczął wołać jęczącym głosem i chwycił się rękami za włosy.
— Gdzie pojechała?
— Do hrabiego! Ach, jeśli ja go nie zabiję, jeśli go nie zetrę w proch, jeśli nie odemszczę na nim wszystkich moich cierpień, to psem ostatnim będę. Słyszysz, Olkowski? Uderzysz mnie w twarz, jeśli tego nie zrobię.
— Ileż to razy pan tak mówił, co? — szepnął gorzko.
— Ale ci już ostatni raz powtarzam, ostatni, zobaczysz, ja dzisiaj zrobię coś, coś... strasznego! Ja ją zabiję! — wykrztusił w bezsilnej wściekłości.
Olkowski uśmiechnął się smutnie, znał jego tchórzostwo i jego szalone, psie przywiązanie do żony, która zrobiła z niego lokaja.
— Nie zabije pan jej! — powiedział.
— Zmiażdżę, jak... jak to krzesło! — zawołał, chwytając za krzesełko i chciał niem rzucić o podłogę, ale się powstrzymał i postawił z powrotem; zaczął się znowu żalić, narzekać, przysięgać i odgrażać, przysięgał ze dwadzieścia razy, że zaraz po spektaklu, nie, po nowym roku, to odjedzie, rzuci teatr, rzuci ją, wszystko, i pójdzie, gdzie go oczy poniosą, bo dość mu tej hańby i dość mu tej męki....
Olkowski już mu nie przeczył, słyszał przecież to samo, przynajmniej raz na tydzień od lat dwóch, bo Szalkowski nie miał przed nim żadnych tajemnic i, nieproszony, zwierzał się ze wszystkiego; tak samo było i teraz, opowiadał takie wstrętne szczegóły, iż Olkowski przerwał błagalnie:
— Dajże pan spokój, co mnie to obchodzi, to wstyd przecież.
— Co? nic cię nie obchodzi, nic, nic? — pytał z zaiskrzonym wzrokiem, posuwając się ku niemu groźnie, ale Olkowski się nie poruszył, pił herbatę razem ze łzami, co jak groch, sypały mu się na chude policzki i stawiając szklankę, szepnął przez łkanie:
— Chciałbym umrzeć, chciałbym zdechnąć, chciałbym, bo już nie mogę, nie mogę dłużej cierpieć!
Zerwał się raptownie, chwycił czapkę i, tłumiąc ryk, jaki rozsadzał mu piersi, uciekł na miasto.
Szalkowski wyszedł również, a zobaczywszy na ratuszowym zegarze, że już po wpół do jedenastej, poleciał pędem do domu, drżąc ze strachu, że może Hela powróciła, a jego tam niema.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.