Lili (Reymont)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Lili
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Tadeusz Jaroszyński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

— Panie Leonie — zaczęła Lili zaraz na ulicy, przysłaniając usta mufką, bo wiatr sypał śniegiem prosto w twarz. — Proszę o rękę, prędko.
Wyciągnął do niej rękę, a ona przycisnęła ją do serca mocno, pogłaskała kilkakrotnie i bardzo szybko pocałowała, zasłaniając natychmiast mufką oczy.
— Co pani robi! — zawołał i aż przystanął ze zdumienia.
— Bo pan taki dobry, taki złoty, taki... strasznie dobry — szeptała, nie patrząc mu w oczy. — Ja panu dziękuję za te pieniądze, które pan dał wszystkim; nikt panu nawet nie dziękował, nikt nawet nie mówił o nie, a pan sam dał, może to ostatnie pieniądze!
— Cóż w tem dziwnego, potrzebowali, a ja miałem. Lili jest uprzykrzony, nieznośny dzieciak! Lili jest bęben, cicho! — zawołał, naśladując Felusia i, jak on, pociągnął się za koniec nosa.
Lili rozśmiała się wesoło.
— Gdzie my idziemy, panie Leonie?
— Do mamy! Po drodze kupimy ciastek, a jak Lili będzie grzeczna, to nic nie powiem, że dziecko kokietowało Jańcia.
— A nieprawda! Jak mamę kocham, nieprawda!
Uderzyła się piąstką w piersi tak energicznie, aż Leon roześmiał się szczerze i miał szaloną ochotę ucałować te cudne, dziecinne prawie usta, które zacisnęła z wielką powagą rozkapryszonego dziecka.
— Ja nie kokietowałam Jańcia, ja nie kokietuję nikogo!
— Wierzę, pani wierzę.
— Nie trzeba mnie nigdy posądzać o to, panie Leonie, nigdy.
— Dobrze.
— Niech mi pan poda rękę! Tak, ale mocniej, mocniej! o teraz dobrze.
Szeptała, przyciskając się do niego ramieniem i podnosząc cudne, błękitne oczy na jego twarz.
— Wie pan, ten inżynier powiedział mamie, że ja mam talent, czy to prawda!
— Prawda, ma pani talent do rozkochiwania w sobie.
— A nieprawda! Ktoby się we mnie kochał, kiedy ja jestem strasznie głupia, strasznie, i tę rolę Justysi w »Dzienniczku« grałam pod starym psem.
— Grała pani dobrze i jest pani strasznie ładna, strasznie! A przytem bardzo dobra, bardzo zdolna, nic nie zazdrosna o rolę, ach, jaka dobra!...
— Nie, nie jestem dobra, nie — odpowiedziała poważnie i trzęsła główką przecząco, ściągnęła ciemne, prawie czarne brwi, aż się pomiędzy niemi zarysowała głęboka brózda.
Zakrzewski się ukłonił jakimś paniom, przechodzącym obok; odkłoniły się lekko i obrzuciły pogardliwo-aroganckim wzrokiem Lili. Spostrzegła to, zarumieniła się mocno, oczy zaiskrzyły się jej, przycisnęła się silniej do niego i, gdy już panie owe przeszły, odwróciła się za niemi i pokazała im język.
— Co pani robi?
— A jędze obrzydliwe, baby-Jagi, bazyliszki! — szeptała ze złością.
— Cóż one pani złego zrobiły?
— Nie widział pan, jak patrzyły na mnie, co? — Jak na jakie zwierzę z menażeryi.
— Ależ, zdawało się pani, to są najinteligentniejsze w mieście panny, bardzo dobre!
— Ale nie dla mnie. Mój złoty panie Leonie, zrobi pan, o co bardzo poproszę? Co?
— Prawie obiecuję, ciekaw jestem.
— Niech się pan nie kłania, niech się pan z niemi nie zna, mój złoty, mój drogi, panie Leonie! — prosiła ze łzami w oczach.
— Dlaczego, proszę mi dać jakie racye.
— Bo one mnie nienawidzą! Ja to dobrze czuję, dobrze...
Wzdrygnęła się i bezwiednie obtarła twarz chustką, jakby chcąc zetrzeć te zimne i pogardliwe ich spojrzenia.
— Pan myśli, że one są tak piękne, jak wyglądają? ta starsza przyczernia sobie powieki i brwi, dobrze kiedyś widziałam; a młodsza się różuje, naprawdę się różuje! Że one mnie nienawidzą, to już dawno czuję, dawno! Boże! jaka ja jestem głupia, cóż to pana obchodzi? — wykrzyknęła.
— Nic mnie Lili nie obchodzi, nic! nic! — powtarzał cicho, przyciskając jej rękę tak silnie, że aż syknęła, ale rozpromieniła się wielką radością.
Szli w milczeniu, wymijali starannie olbrzymie kupy śniegu, z których wiatr zwiewał na chodniki obłoki kurzawy. Śnieg przestał padać, natomiast wiatr od czasu do czasu zrywał się gdzieś z pól i ze świstem przewalał się po ulicach miasteczka, kłębił w obłoku białych pyłów, zasypywał oczy i stragany pod ratuszem, okna parterowych domów, milknął nagle i, jakby dławiony przez mróz, charczał i łomotał się po dachach blaszanych. Słońce wyjrzało blade, zimne, obumarłe i błyszczało martwo, jak wielka mosiężna tarcza świeżo wyszorowana, zapalało nikłe skrzenia w śniegach, prześlizgło się cicho po zamarzłych szybkach i zapadło znowu w białawej kurzawie przestrzeni.
— Jedziemy jutro na wigilię na wieś — odezwała się po chwili.
— To już jutro wigilia? Prawda! Zapomniałem zupełnie. Daleko jedziecie?
— Będzie podobno z pięć wiorst. To nasza gospodyni zabiera nas do swojej siostry.
— Ja chciałam, abyśmy pozostali w domu, aby i pan z nami był na wigilii. Ale... ale... Okropnie mi w nogi zimno!
Nie mogła wykrztusić, że nie mieli wprost za co urządzić wigilii.
— A pan gdzie będzie jutro wieczorem?
— Ja! ja! — powtarzał wolno, budząc się z przypomnień, co go obsiadły gwarną ciżbą — ja będę w restauracyi! — kłamał z pewnym trudem; nie wiedział, gdzie będzie.
— Smutno będzie panu samemu, bez rodziny, co?
— Będę nie sam, będę ze wspomnieniem pani! — powiedział żywo, ale dosyć twardo.
Uderzył ją ten niespodziewany dźwięk; spojrzała na niego i nic się nie odezwała.
Poszarzał im nagle świat. On coś rzekł, ale słowa porwał mu wiatr, co buchnął z bocznej ulicy i poniósł na pole. Szli środkiem ulicy, brodząc po puszystym śniegu, który kurzawą wstawał za niemi. Stare, poodbijane z tynków, domostwa pochylały się z obu stron i patrzyły na nich zielonawemi oczami okien. Gromada dzieci biła się w jednem miejscu tak zajadle, że tuman białych pyłów otaczał ich obłokiem, w którym tylko chwilami czerniły się ich kontury; rzeźwe, młode głosy dźwięczały ostro w powietrzu i odbijały się o domy. Psy szczekały radośnie i tarzały się w śniegu, pod nogami przechodniów.
— Wejdzie pan do nas? Choćby na chwilę — dodała, widząc jego omroczenie.

Skinął głową, i weszli do małego parterowego domku, oddzielonego od ulicy sztachetami, malowanemi na zielono. Lili mieszkała z matką, w maleńkim pokoiku od podwórza.
Matka siedziała pod oknem, okręcona w kołdrę, bo zimno było w pokoju; czytała odcinki dzienników, oprawne w niebieski aktowy papier; była to jej ciągła i ulubiona lektura. Podniosła oczy na wchodzących, skinęła Zakrzewskiemu głową i czytała dalej.
Lili poszła się rozbierać za parawanik, który osłaniał kominek i łóżko, a Leon usiadł na kanapce, której pokrycie było niegdyś wiśniowe, i również niegdyś było aksamitne i całe, bo teraz nie miało żadnej barwy, a dziury i szwy niezliczone i końce wyłażących sprężyn, pokryte były szydełkowym pokrowcem. Stół staroświecki, okrągły, na jednej nodze, okryty włóczkową serwetą, dźwigał wielką lampę osłoniętą abażurem z niebieskiej bibułki i stojącą na patarawce z zielonej włóczki, imitującej trawę, z której wychylały się różowe gniazdka, pełne żółtych ptaszków, wyciągających niebieskie dzioby. Na ścianach, pokrytych blado-niebieskim papierem w róże czerwone, wisiały jakieś stare fotografie, majaczące spłowiałemi, zatartemi twarzami, jak widma, kilka pożółkłych portretów sławnych ludzi i dwa powinszowania wyszyte na kanwie i oprawne w czarne ramy.
Podłoga była utrzymana niezmiernie czysto, ale każda deska zosobna uginała się jak huśtawka, aż stolik się kołysał i wysoka serwantka, stojąca pomiędzy oknami, brzęczała szybami i masą talerzy i cacek porcelanowych, jakie poza szkłem były ustawione. W rogu pokoju, poza matką, stała trzcinowa półka, pełna książek starych, poobdzieranych, i kompletów Tygodnika Ilustrowanego. A nad kanapką wisiało stare, wpół oślepłe lustro w poczerniałych ramach, w stylu cesarstwa.
W pokoju panowała wielka cisza, przesycona zapachem jabłek, które się czerwieniły z poza szyb serwantki i zapachem starości. Wszystko tutaj było tak stare, połatane, wytarte, stoczone przez czas i robaki, że tylko wielkim nakładem pracy mogło się trzymać w całości. Pokój odnajmowały od jakiejś staruszki, domierającej w sąsiednim od ulicy pokoiku.
Zakrzewski, ilekroć wchodził do tego mieszkania staroświeckiego, poważniał, bo mu ten pokój przypominał pokój babki i dom rodzinny. Teraz również miał takie uczucie, patrząc na drzwi, że za chwilę usłyszy stuk kija babki, lub zobaczy wchodzącą matkę.
Lili w milczeniu uwijała się po pokoiku, a potem na dość długo zniknęła za parawanikiem, aż się ukazała stamtąd z herbatą już gotową. Włosy przy robocie tak się jej roztrzęsły, że zakrywały czoło i spadały ze wszystkich stron na twarz.
— Co pani czyta? — zapytał matki, aby przerwać to dziwne milczenie, jakie panowało.
— »Tajemnice grobowca«. Straszna rzecz! Nie ma pan pojęcia, co ta nieszczęsna Blanka cierpi! Biedny René. Mój Boże, mój Boże, jak to ludzie cierpieć muszą! — mówiła cichym zmatowanym głosem, wstając, aby sobie wziąć herbatę; piła ją pospiesznie, od czasu do czasu czytając jakiś ustęp powieści.
Gdy skończyła herbatę, otuliła się w kołdrę, usiadła do nich plecami, zakryła uszy rękami i zatopiła się znowu w czytaniu, wycierając czasami oczy pełne łez współczucia dla nieszczęsnej Blanki i Biednego René. A młodzi siedzieli przy sobie, pili herbatę i bardzo mało mówili do siebie. Zakrzewski odpowiadał monosylabami, bo ten pokój dziwny, ta ordynarna łatanina, zimno i cisza dziwnie go rozdrażniały, a przytem już od rana dzisiaj nosił w kieszeni list od matki, list, który go przepalał tęsknotą do domu i głuchym niepokojem o jutro. Lili bała się przerywać mu zadumę, więc tylko patrzyła na niego coraz smutniej, i jakiś dziwny, nieokreślony lęk przejmował jej duszę.
Gdy wreszcie odchodził, prędzej niż zwykle, bo nie mógł już wytrzymać, odprowadziła go do sieni i na pożegnanie cichutko zapytała:
— Ale pan przyjdzie jeszcze do nas?
I patrzyła mu w oczy ze strachem.
— Także zapytanie! Przyjdę jutro rano.
— Ale... ale pan się nie gniewa na mnie?
— A za cóżby, Lili? Czy ja mógłbym się na panią gniewać?
Uścisnął jej ręce i poszedł. Wyjrzała za nim jeszcze, bo się jej wydało, że go już nie zobaczy nigdy, nigdy, i tak ją ta obawa zdenerwowała, że powróciła do mieszkania, położyła się na łóżku i, ukrywszy twarz w poduszkę, długo i boleśnie płakała.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.