Lenin/Rozdział XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Lenin
Pochodzenie cykl Na przełomie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXII.

W domu państwa Bołdyrewych po pewnym czasie zapanował spokój. Słowo to nie zupełnie ściśle określało stan rzeczy. Właściwie żadnego spokoju nie było. Zjawiła się możliwość istnienia. W przeżywane krwawe, burzliwe czasy podnosiło się to do potęgi szczęścia.
Po zdobyciu Piotrogrodu przez komunistów mieszkanie inżyniera Bołdyrewa zostało zarekwirowane. Na szczęście dostało się ono jego dawnym robotnikom. Żył z nimi zawsze w dobrych stosunkach, więc narazie nie robili żadnych przykrości, pozostawiwszy dla rodziny właściciela mieszkania, a swego byłego dyrektora dwa pokoje i rozlokowawszy się w innych z żonami i gromadą dzieci.
Drażniły i smuciły państwa Bołdyrewych dochodzące odgłosy tłuczonych zwierciadeł i porcelanowych drobiazgów, łoskot przewracanych mebli, niemilknący ani na chwilę hałas, tupot nóg uganiających po mieszkaniu dzieciaków, niesfornych, wrzaskliwych, kłótnie kobiet, waśniących się o zagarniętą kanapę, kobierzec lub o miejsce przy piecu w kuchni. Przyzwyczaili się stopniowo do nowej sytuacji. Żyli, starając się nie pokazywać ludziom na oczy i jak najmniej spotykać się z nimi, chociaż nieraz spostrzegali, że żony robotników wynoszą z domu rzeczy, należące do mieszkania, i sprzedają je na mieście.
— Trudno! — szeptał Bołdyrew do żony. — Nie smuć się, Masza! Jeżeli burza przeminie, jak zły sen, — nabędziemy wszystko, co stracimy. Usprawiedliwiam robotników. Co mają biedacy robić? Zagarnęli wszystko w swoje ręce, a teraz z głodu przymierają. Fabryki pozostają nieczynne, praca nie idzie, bo przeróżne komitety naradzają się, układają nowe plany, kłócą się... Nikt nic nie płaci, chleba, mięsa, masła na targu niema. Ludzie wprost zmuszeni są grabić i sprzedawać zrabowane rzeczy! Chwała Bogu, że choć nikt nas nie rusza, że mamy swój kąt i synów przy sobie!
To mówiąc, przeżegnał się nabożnie i, z wdzięcznością spojrzawszy na święty obraz, objął żonę.
— Masz słuszność, drogi! — szepnęła. — Wczoraj, gdy chodziłam na poszukiwanie kaszy i mleka, spotkałam generałową Uszakową. Opowiadała mi wprost przerażające rzeczy! Do nich codzień wrywały się bandy czerwonych gwardzistów, dokonywały rewizyj, wynosiły wszystko, co wpadało pod rękę, lżyły, potrącały, a wkońcu uprowadziły ze sobą generała. Pani Uszakowa daremnie poszukuje męża już drugi tydzień.
— Zabity? — spytał Bołdyrew, blednąc i wylękłym wzrokiem spoglądając na żonę.
— Z pewnością... Ona sama też tak myśli, lecz jeszcze łudzi się nadzieją! — odparła. — Straszne czasy! Kara, dopust Boży!
Oni jednak czuli się zadowoleni.
Pamiętnego dnia zdobycia Pałacu Zimowego, Bołdyrew z synem Piotrem późno w nocy odnaleźli Grzegorza. Miał silnie potłuczoną pierś, lecz mógł opuścić szpital. Mając mandat Antonowa-Owsienko, Bołdyrew zabrał syna i przewiózł go do domu.
Od tego czasu żyli jak w norze lecz dość spokojnie.
Cały kapitał rodziny, złożony w banku, dostał się w ręce zdobywców Piotrogrodu, a w dwa dni później równał się zeru, gdyż Rada komisarzy ludowych zniosła system pieniężny i zniszczyła wszelkie papiery wartościowe. Bołdyrewowie jednak posiadali sporo srebra, klejnotów, ubrania, bielizny i futer, mogli więc prowadzić handel zamienny z przybywającymi do stolicy wieśniakami.
Dawało to możność istnienia całej rodzinie. Pani Bołdyrewa na piecyku naftowym sporządzała skromne obiady, wcale do kuchni nie zaglądając, gdzie z dniem każdym rozpalała się coraz bardziej zażarta wojna domowa pomiędzy żonami robotników, a za ich namową i wśród mężczyzn. Nieraz wieczorem, po powrocie robotników z wieców i nigdy nie skończonych narad, rozlegały się ohydne wyzwiska, przekleństwa, a po nich — ponure wycie, łoskot padających mebli brzęk rozbijanych szyb — odgłosy bójek.
Nieraz po takiej burdzie Bołdyrewowie musieli iść i robić opatrunek poturbowanym. Bijatyki stały się codziennem zjawiskiem. Dopomagała temu wódka. Chociaż alkohol pozostawał zakazany, jednak wszechmocni żołnierze, pod pozorem rewizji, zaczęli plondrować składy win i sklepy monopolu spirytusowego, sprzedając zdobycz z wolnej ręki.
Ze wszystkiem tem godziła się inteligentna, kulturalna rodzina inżyniera.
Pani Bołdyrewa, widząc, jak lekkomyślny i bezwolny mąż jej zmienia się pod wpływem niespodziewanie spadających ciosów; jak powoli zacieśniają się bliższe więzy duchowe pomiędzy nim a synami, od paru lat zgorszonymi panującemi w domu stosunkami, nieraz myślała, że dopiero teraz czuje się naprawdę szczęśliwą, taką, jaką była w pierwszych latach małżeństwa. Bez skargi i rozgoryczenia znosiła drobne przykrości, niewygody i pracę, której zmuszona była się podjąć dla męża i synów.
Pomagali jej, jak mogli. Roboty mieli poddostatkiem.
Dziwnem się wydawało, że takie zwykłe, oddawna funkcjonujące urządzenia, jak wodociągi miejskie i stacja elektryczna, kierowane rękami nowych administratorów-bolszewików, zaczęły szwankować i nieraz przerywały swoją działalność. Rury wodociągowe i kanalizacyjne zamarzały i pękały. Młodzi inżynierowie zmuszeni byli naprawiać je i nosić wodę w kubłach z kranów ulicznych, wystawać godzinami w kolejkach, oczekując na wyznaczoną przez nowe prawo porcję nafty, węgla na opał, chleba i innych produktów spożywczych.
Inżynierowie narazie zmobilizowali wszystkich robotników i wspólnemi siłami podtrzymywali porządek w domu, naprawiając to, co się psuło.
Taki stan rzeczy przetrwał zaledwie miesiąc.
Jeden z robotników, potrzebując dla domu kawałka rury, poprostu odkręcił ją od maszyny fabrycznej.
Towarzysz partyjny zadenuncjował go przed komisarzem bolszewickim. Robotnik został aresztowany, oskarżony o kradzież majątku narodowego i stracony. Nie przeszło to jednak bezkarnie i dla Bołdyrewych.
W ich pokojach była zarządzona rewizja, przyczem odebrano im wszystkie droższe rzeczy. Piotr, za to, że polecił robotnikowi zdobyć kawał rury, został osadzony w lochach „nadzwyczajnej komisji dla walki z kontr-rewolucją, sabotażem i spekulacją“, czyli „czeki“, przy ul. Grochowej.
Prokurator, ciągle pijany zamiatacz ulic, nieustannie obiecywał aresztowanemu burżujowi, że każe go stracić i groził podczas dochodzenia sądowego rewolwerem, co chwila przystawiając go do piersi lub czoła młodego inżyniera.
Na szczęście robotnicy i majstrowie z fabryki, gdzie pracował Piotr, wnieśli podanie o zwolnienie go.
Piotr Bołdyrew po dwóch tygodniach powrócił do domu i, uśmiechając się zagadkowo, szeptał do rodziców i brata:
— Napatrzyłem się w „czeka“ różnych pięknych rzeczy i przeszedłem wspaniałą szkołę...
Nie chciał jednak opowiadać w domu o szczegółach. Obawiał się robotników, którzy chętnie podsłuchiwali pode drzwiami. Można było się spodziewać denuncjacji, bo pomiędzy lokatorami mieszkania Bołdyrewych na tle kłótni takie wypadki już się zdarzyły.
Podczas przechadzek po mieście, Piotr opowiedział ojcu, że w tym najwyższym sądzie, gdzie się wymierzała sprawiedliwość proletarjacka, panują warunki straszliwe, wołające o pomstę do nieba.
Codziennie rozstrzeliwano ludzi bez sądu, dopuszczano się prowokacji, jak za dawnych czasów policji politycznej, wyłudzano pieniądze za zwolnienie z więzienia, bito aresztowanych, znęcano się w taki sposób, o jakim w najbardziej ponurych okresach caratu nie słyszano nigdy.
— Uważam, że kto się tam dostanie, powinien odrazu zamówić dla siebie trumnę i nabożeństwo żałobne! — szeptał z uśmiechem Piotr. — Tylko trafem można wyjść cało z tego mrocznego przybytku sprawiedliwości.
Z przerażeniem patrzyli na siebie, porozumiewając się oczami i szepcąc:
— Źle! Coraz gorzej!
Pan Bołdyrew wśród niezliczonych, większych i mniejszych przykrości, kłopotów, rewizyj, trwogi i codziennej obawy o rodzinę i własne życie, zapomniał, zdawało się zupełnie o spóźnionej miłości, niedawno tak potężnie trzymającej go w swej władzy.
Pewnego razu, idąc Newskim Prospektem, przypomniał sobie o uroczej Tamarze.
Przeszedł most i skierował się w stronę domu, gdzie wynajął przed rokiem przytulne mieszkanko dla tancerki.
Zdziwił się, że na dzwonek jego otworzyła mu drzwi ta sama pokojówka, którą znał oddawna. Wiedział, że nowe prawo zakazywało posługiwać się pracą najemną i za niewykonanie tego karało surowo.
— Ryzykuje Tamara... — pomyślał Bołdyrew i zapytał pokojówki: — Czy pani jest w domu?
Sprytna dziewczyna opuściła oczy i, uśmiechając się dwuznacznie, odparła przytłumionym głosem:
— Pani jest w domu, tylko nie może nikogo przyjąć... Właśnie przed chwilą przybył do pani komisarz naszej dzielnicy, więc...
Bołdyrew nie słuchał dalej. Zrozumiał wszystko. Dochodziły go wybuchy wesołego śmiechu, zalotny szczebiot Tamary, podniecony głos męski, a nawet, jak mu się wydało, echa pocałunków, przygłuszonych brzękiem szkła.
Rzucił spojrzenie na wieszadło i uśmiechnął się. Wisiały tam skórzana kurta szwedzka i takaż czapka z dużym daszkiem — ulubiony strój nowych komisarzy, szabla i teczka — nieodstępne symbole władzy komunistów.
— Proszę powiedzieć pani, że byłem, aby złożyć jej życzenia szczęśliwego życia — rzekł ze szczerym śmiechem. — Niestety, nie mogę dać panience żadnego napiwka, bo nic nie mam!
Znowu się zaśmiał i wyszedł. Stanąwszy na pierwszem piętrze, wziął się za boki i zaczął śmiać się, zataczając i zacierając ręce. Oddawna nic go tak szczerze nie ubawiło. Stuknąwszy siebie parę razy palcem w czoło, wyszedł na ulicę.
Miał przed sobą długą drogę na piechotę.
Taksówki były zarekwirowane od pierwszych dni październikowej rewolucji, dorożki i tramwaje jeszcze nie kursowały, bo woźnice, konduktorzy i mechanicy wciąż debatowali nad nowemi warunkami i wygłaszali radykalne mowy, opowiadając się po stronie Rady komisarzy ludowych i jej prezesa, „towarzysza“ Lenina. Wpośród sporów politycznych szalejący motłoch zapominał nawet o tem, że dostawał zaledwie pół funta marnego chleba na dzień, a o wódce nie śmiał marzyć, bo za używanie jej wrzucano do więzienia; zresztą, sprzedawana potajemnie doszła do straszliwie wygórowanej ceny, dostępnej wyłącznie dla biurokratów sowieckich.
Bołdyrew, znużony długą przechadzką, powrócił do domu nad wieczorem i, spostrzegłszy stroskaną twarz żony i niepokój w jej pytających oczach, przygarnął ją do siebie, ucałował w czoło i szepnął wesoło:
— Bądź spokojna, Masza! Wszystko jest bardzo dobrze... Skończyłem z tem wszystkiem, co tobie zatruwało życie, a mnie hańbiło. Skończyłem na zawsze!...
W tydzień później Bołdyrew z synami otrzymał wezwanie do komisarjatu pracy.
Jakiś robotnik w skórzanej czapce, brutalnie patrząc na nich, zapytał:
— Burżuje! Czy chcecie służyć proletarjatowi? Potrzebujemy waszej wiedzy tymczasem, nim będziemy mieli swoich fachowców... Jeżeli nie zgodzicie się, odbierzemy wam kartki aprowizacyjne, bo „kto nie pracuje, ten nie je!“ Cha — cha! Tak powiedział nasz Lenin! No, cóż? Zgadzacie się? Pamiętajcie, że w razie odmowy spotkają was różne inne kary, a mamy ich duży zapas dla was, wrogów rewolucji!
Bołdyrewowie zamienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia.
— Przystajemy na propozycję waszą — odparł za wszystkich Piotr. — Nie jesteśmy wrogami rewolucji...
— Znam ja was, psy podstępne! — zawołał robotnik-komisarz. — Prawie wszyscy uprawiacie sabotaż i bojkot proletarskiej Rosji. Nie w smak wam socjalna rewolucja! Chcielibyście po dawnemu gnębić nas?!
Stary Bołdyrew nie wytrzymał. Zaśmiał się i spytał:
— Towarzyszu! Niezawodnie byliście robotnikiem, czy majstrem w fabryce; napisane to jest na waszych rękach spracowanych. Powiedźcie mi szczerze, uczciwie, czy w biurze fabrycznem burżuje rozmawiali z wami tak, jak to czynicie wy?
Robotnik nie spodziewał się takiego pytania i zmieszał się.
Po chwili jednak przybrał dawną zuchwałą postawę i mruknął groźnie:
— No, wy macie gęby wygadane! Wiadoma rzecz!
Wydał inżynierom jakieś wąskie pasemka papieru z adresami fabryk, gdzie mieli pracować od jutra.
Rozpoczęła się praca dla proletarjatu.
Robotnicy z małemi wyjątkami spędzali całe dnie poza warsztatami.
Naradzali się i spierali zażarcie o sposobach kontroli nad fabryką, opracowywali fantastyczne plany prowadzenia własnemi siłami przedsiębiorstwa, ustanawiali godziny zajęć, śpiewali „Międzynarodówkę“, niszczyli maszyny, ponieważ zamieniali na prowjanty najdroższe części mechanizmów i znajdujące się na składzie materjały.
Inżynierowie, protestujący przeciwko takiej gospodarce i nawołujący do pracy, wkrótce byli znienawidzeni przez robotników i oskarżeni o burżuazyjne metody prowadzenia robót.
Na szczęście sprawę ich ujął w ręce naczelny komisarz pracy — człowiek inteligentny; kazał wszystkim stawić się do biura, i uważnie słuchał skarg robotników oraz objaśnień Bołdyrewych.
Podczas toku rozprawy rozległy się radosne wiwaty i okrzyki ludzi, tłoczących się w korytarzach komisarjatu.
— Niech żyje Lenin! Niech żyje rewolucja!
Do sali, gdzie się odbywała rozprawa, wszedł wódz proletarjatu, a za nim wpadł tłum robotników. Porozumiawszy się z komisarzem pracy, Lenin uważnie przyjrzał się spokojnym, inteligentnym twarzom inżynierów i zatrzymał ostry wzrok swój na oskarżających ich robotników, powtarzających wkółko frazesy, wyczytane z powodzi ulotek i dzienników bolszewickich.
Lenin kiwnął głową i uśmiechnął się uprzejmie, prawie łagodnie.
Podniósł oczy na tłum, oczekujący z ciekawością wyroku samego dyktatora, i rzekł chrapliwie:
— Towarzysze, opuśćcie natychmiast salę!

Ponieważ Kuno Chalajnen i dwóch fińskich żołnierzy, przybyłych z Leninem, zręcznie utorowali im drogę,
PIERWSI OBROŃCY KOMUNIZMU, POSZUKUJĄCY DLA SIEBIE PROWJANTÓW
ŻOŁNIERZE CZERWONEJ ARMJI, HANDLUJĄCY NA ULICACH MIAST
skierowując ku drzwiom, sala wkrótce została uwolniona od gapiów.

Lenin usiadł przy stole i, zwracając się do oskarżycieli, rzucił pytanie:
— Co zrobiono w fabryce przez czas pracy tych inżynierów?
Oskarżyciel odczytał listę dokonanych robót.
— Dlaczego praca została przerwana?
— Mieliśmy ważne wiece i... materjałów zabrakło, bo towarzysze wynieśli je ze składów fabrycznych — odpowiedział jeden z robotników.
— Co powie o tem towarzysz-inżynier? — zapytał Lenin.
Bołdyrew odparł:
— Istotnie na składach nie znaleziono materjałów. Dlaczego — nie wiem, bo kontrola nie należała do mnie. Jestem doradcą technicznym. Gdybym miał bronz, miedź i stal, naprawiłbym uszkodzone maszyny. Chcąc pracować sumiennie i wydajnie, wskazywałem komitetowi fabrycznemu na konieczność obowiązkowej pracy chociażby przez sześć godzin...
— Tymczasem ile godzin pracowali towarzysze? — spytał Lenin.
Bołdyrew spokojnym głosem odpowiedział:
— Komitet prowadził listę, więc może poinformuje was, towarzyszu prezesie Rady komisarzy ludowych...
Lenin skinął głową na oskarżyciela, który, zajrzawszy do swej teki, oznajmił:
— Wypadało... po dwie godziny i to... nie codzień...
Lenin wstał i, mrużąc oczy, powiedział dobitnie:
— Kradzież majętności publicznej, szkodliwe marnowanie czasu, sabotaż, przykryty rewolucyjnemi wiecami, towarzysze?! Dyktatura proletarjatu została wprowadzona przez was poto, abyśmy mogli zdeptać burżuazję i każdy inny wrogi nam odłam społeczeństwa. Dlatego niezbędna jest wytężona praca każdego robotnika. Nie sześć, nie osiem, a dziesięć, czternaście lub dwadzieścia cztery godzin pracy! Słyszycie?!
Robotnicy porwali się z miejsc i krzyczeć zaczęli:
— To — gorsza katorga niż za burżujów?! Gdzież zdobycze rewolucji? Gdzież raj socjalistyczny, o którym pisaliście i gardłowaliście? Gdzie wyzwolenie ludu pracującego? Ani chleba, ani wypoczynku po ciężkiej pracy w jarzmie kapitalistów!!
Lenin uśmiechnął się dobrotliwie, chociaż wydęte wargi krzywiły mu się i drgały.
— Towarzysze! — rzekł. — Zrobiliście rewolucję i zwyciężyliście, aby zbudować raj, o którym mówicie. Żeby budować, trzeba napracować się, a nie gadać, nie gadać, co wy od trzech miesięcy robicie! Patrzę na was i myślę: oto ci dobrzy ludzie i dzielni rewolucjoniści wdrapali się na wysokie drzewo, usiedli na najwyższej gałęzi, podziwiani przez cały świat, a tymczasem dla zabawy sami rąbią gałęź, na której się znajdują! Baczcie, abyście nie runęli z wierzchołka drzewa i nie rozbili sobie łbów. Któż wtedy szczekać będzie?!
Na sali rozległ się głośny śmiech.
Lenin zrozumiał, że ma już stronników w obecnych przy rozprawie świadkach, więc ciągnął dalej z uśmiechem zjadliwym:
— Nic się nie robi wbrew waszej woli! Spełniamy wasze nakazy. Postanowiliście w znoju największym pracować tak, żeby w dwa miesiące odrobić zaległą od dziesięciu lat pracę, żeby w dwa lata dogonić Europę, która wyprzedziła nas o lat pięćdziesiąt! Tymczasem ten znój — to dwie godziny pracy i sześć gardłowania?! Jak wam gęby nie spuchną, mili towarzysze? Zazdrościcie, widać Kiereńskiemu, który tylko gadał — w dzień i w nocy? Przez sen nawet podobno wygłaszał mowy! Nie chcieliście przecie, słyszałem to na wiecach, iść za radą Kuźmy Prutkowa, nakazującego „pośpieszać powoli“? Pamiętajcie, że nasi wrogowie nie śpią! A gdy ruszą na nas, żadne gadanie nie pomoże! Możecie przegadać sprawę swoją i umilknąć dopiero, gdy stryczek generałów zdusi wam szyję!... Praca, praca, praca, towarzysze! Praca i wysiłek konieczne są dla powodzenia waszej rewolucji i waszego szczęścia!
Umilknął i, szepnąwszy kilka słów do komisarza pracy, oznajmił spokojnym, stanowczym głosem:
— Imieniem pracujących postanawiam: inżynierowie pozostają nadal w fabryce, komitetowi stawiam za warunek niezbędny, aby tygodniowo wyrabiał tyle, ile dawała fabryka w pierwszym okresie pracy inżynierów! Jeżeli nie spełnicie tego, staniecie przed sądem doraźnym za sabotaż! Proletarjat nie zna lenistwa i litości, towarzysze!
Milczeli robotnicy i rozchodzili się posępni.
Czuli, że nieznana dotąd ciężka, przerażająco groźna ręka spada na nich.
Inżynierowie, podtrzymani wyrokiem Lenina, gorąco namawiali robotników do pracy, zachęcali własnym przykładem, doradzali, lecz ci kiwali głowami i mruczeli:
— Teraz już późno! Maszyny do połowy popsute, materjałów nie mamy. Nikt nie poradzi na to!
Jeden po drugim zapisywali się do czerwonej armji, uciekali na wieś, z którą robotnik rosyjski nigdy nie zrywał więzów pokrewieństwa; bardziej inteligentni ubiegali się o posady w niezliczonych urzędach nowej Rosji, z dniem każdym zmieniającej się w państwo biurokratów, żerujących na ciele narodu.
Wreszcie fabrykę zamknięto. Bołdyrewowie byli wolni. Smuciło ich to, ponieważ nie zgadzali się ze swoimi kolegami, którzy, uważając panowanie bolszewików za zjawisko krótkotrwałe, uporczywie bojkotowali „rząd najeźdźców i zdrajców“.
Bołdyrew i synowie jego myśleli inaczej. Nie wierzyli w prędkie wygaśnięcie rewolucji, bo, podług ich zdania, była ona zaledwie jednym z etapów potężnego ruchu i musiała przejść kilka okresów w przeciągu szeregu lat. Jako uczciwi obywatele, nie mogli i nie chcieli pozostawiać ojczyzny bez pomocy, widząc, jak ją rozdzierały i burzyły niewprawne ręce teoretyków, marzycieli, zbrodniarzy i ciemnych prostaków.
Piotr Bołdyrew mówił:
— My — fachowcy musimy pozostać na stanowisku swojem, bo jesteśmy potrzebni każdemu rządowi. Pamiętajmy, że ostatnie słowo, stanowcze, decydujące słowo powie wieśniak. On tupnie nogą, zaklnie, ugnie opętańców i ład ustanowi na długo. Jakżeż się obejdzie bez fachowych ludzi? Przecież włościaństwo nie uwierzy hołocie w skórzanych kurtkach, z tekami pod pachą, tym tysiącom przeróżnych komisarzy, którzy burzą Rosję i żądają, aby wieś żywiła ich? Chłopi wogóle nic wspólnego z miastem nie mieli, a teraz nagle to miasto wsadziło im na karki komisarzy-pasorzytów, obcych im i nie otoczonych nawet szacunkiem, bo są ciemni i niepiśmienni nieraz. Władze żądają od włościan chleba, mięsa, masła dla czerwonej armji, niczem za to nie płacąc, bo miasto samo nie posiada żadnych towarów, oprócz dzienników, broszur, haseł i innych rewolucyjnych dekoracyj. My musimy czekać na przyjście chłopa z mocnym kijem i twardą pięścią, aby pomóc mu w odrodzeniu chorej ojczyzny!
Takie myśli zmusiły inżynierów do ponownego zgłoszenia się w komisarjacie pracy. Powiedziano im, że zostaną wezwani, gdy proletarjat będzie potrzebował ich fachowej pomocy.
Tymczasem komisarz dzielnicowy, korzystając z tego, że część robotników mieszkających w domu Bołdyrewa, wyjechała na wieś, ulokował kilka rodzin.
Byli to żebracy oraz ciemne osobistości z pośród najgorszych mętów wielkomiejskich. Zaczęły się natychmiast kradzieże i bójki, a po nich — rewizje, ciągłe nachodzenie milicji, oddziałów wojskowych, władz śledczych, składających się z robotników, żołnierzy i dawnych kucharek. Najwięcej cierpieli od tych wizyt „burżuje“, którym za każdym razem coś zabierano i na dobitkę wymyślano od „grabieżców pracującego ludu“.
Życie z dnia na dzień stawało się nieznośniejszem.
Kobiety szpiegowały panią Bołdyrewą i donosiły milicji o kupowanych przez nią zapasach żywności, o „nadmiernej“ ilości posiadanego ubrania, bielizny i obuwia. Po nocach wdzierali się jacyś ludzie, podający się za agentów walki ze spekulacją, rekwirowali chleb, mąkę i różne rzeczy, należące do rodziny burżuazyjnej, obsypywali obelgami i za każdym razem kradli to i owo.
Wreszcie nadszedł kres cierpliwości.
Było to na początku grudnia. Szalały mrozy. Bołdyrewy siedzieli w swoich pokojach w futrach, bo w nieopalonem mieszkaniu panował przejmujący chłód i wilgoć.
Nagle w sąsiednim pokoju, zajmowanym przez sześć rodzin robotniczych, rozległy się przeraźliwe krzyki. Płakała i jęczała żałośnie jakaś kobieta.
Pani Bołdyrewa długo nadsłuchiwała, poczem rzekła:
— Może coś złego przydarzyło się tej kobiecie? Zajrzę do niej...
Weszła i po chwili powróciła, blada i wzruszona.
— Grzegorzu! — zawołała, zwracając się do młodszego syna. — Biegnij natychmiast po doktora Lebediewa i proś, żeby wnet przyszedł. Jakaś robotnica ma poród! Śpiesz się!
Znajomy lekarz przybył natychmiast, zbadał chorą i oznajmił:
— Nie mamy ani chwili do stracenia! Jednak w lokalu położnicy panuje taki straszny nieporządek i brudy, że grozi jej zakażenie i śmierć. Nie wiem, co robić?
Pani Bołdyrewa spojrzała na męża i synów.
— Moi drodzy, — rzekła, — wyjdźcie na miasto, a my tymczasem przeniesiemy chorą do mego pokoju. Nie można biedaczki zostawić bez pomocy!
Mężczyźni wyszli, lecz gdy powrócili, spotkała ich zapłakana pani Bołdyrewa.
— Wiecie, jaką nikczemność uczyniła kobieta, którą niemal od pewnej śmierci uratowaliśmy? Po skończonym porodzie bezczelnie oznajmiła, że nie ruszy się już z mego pokoju. Natychmiast też wprowadziła się cała rodzina: jej matka, mąż, czworo dzieci...
Rozmowę tę posłyszano w sąsiednim pokoju, bo rozległ się ostry, złośliwy głos kobiety:
— Burżuje przeklęte! Mieszkają w czystości i bogactwie i myślą, że my jesteśmy gorsi od nich! Dość tego! Napili się naszej krwi, teraz my — górą!
Wyplunęła jakieś zgniłe wyzwiska i umilkła.
— Niema rady! — zawyrokował Bołdyrew. — Trzeba uciekać...
— Dokąd? — spytała żona.
— Na wieś, do brata Sergjusza. Dawno zapraszał nas. Na wsi, może, spokojniej będzie — odpowiedział szeptem.
— To dobra myśl! — podtrzymali go synowie.
Kilka dni upłynęło, zanim udało się Bołdyrewym otrzymać pozwolenie na wyjazd ze stolicy. W wolnej republice proletarjackiej całą ludność, oprócz należących do partji bolszewików, jak skazańca do taczki, przykuto do swego miejsca. Znajomi robotnicy dopomogli jednak i rodzina Bołdyrewych, ograbiona do szczętu, przeniosła się do majątku Rozino w obwodzie Nowgorodzkim.
Westchnęli z ulgą, przypominając sobie ostatnią przed wyjazdem z Piotrogrodu rekwizycję, pozbawiającą ich resztek mienia, ciągłe rewizje i kontrole paszportów w pociągu, podejrzliwość milicji i obelgi bezkarne, doznawane od włóczących się wszędzie marynarzy. W Rozinie panował spokój i dostatek.
Dopiero teraz zrozumieli Bołdyrewy, jak mało cenili dobrobyt i dobrodziejstwa cywilizacji. Pojmowali też, że człowiek kulturalny zbyt wielką wagę przywiązuje do zbytków, wchodzących w tryb codziennego życia.
Piotr ze śmiechem mówił:
— Dawniej gniewałem się na praczkę za źle wyprasowany kołnierzyk, a teraz mogę chodzić zupełnie bez kołnierzyka. Wszystko na świecie jest warunkowe!
Jednak fala rewolucyjna szybko dotoczyła się i do Rozina.
Pewnego razu we dworze zjawiła się gromada chłopów. Prowadził ich ponury człowiek w oficerskim płaszczu bez szlifów. Miał złą twarz i oczy pełne nienawiści i zaciętości.
Zażądał, aby właściciel majątku wyszedł do „ludu“.
Sergjusz Bołdyrew zaprosił przybyłych wieśniaków do dworu.
„Lud“, stanąwszy przed „panem“, milczał, chrząkał i trącał się łokciami.
Wreszcie wystąpił nieznajomy człowiek i rzekł hardo:
— W ważnej sprawie przyszliśmy do was... towarzyszu burżuju...
Bołdyrew przyglądał mu się bacznie. Po chwili klasnął w dłonie i zawołał:
— Nie poznałem was narazie! Klim Gusiew? Dawno was nie widziałem. To wy przepiliście swoją chatę i ziemię, a potem porzuciliście wieś? Cóż robicie teraz?
Nie dopowiedział wszystkiego pan Bołdyrew. Wiedział, że pijany chłop popełnił w pobliskiem miasteczku jakąś zbrodnię, został skazany na więzienie i wykluczony z „obszczyny“, czyli pierwotnej, nieśmiertelnej komuny włościańskiej.
— Jestem pełnomocnikiem Rady robotniczych i włościańskich delegatów na cały obwód — odparł z dumą, zuchwale patrząc na „burżuja“.
— Z czem przychodzicie do mnie? — spytał Bołdyrew.
Gusiew, unikając jego wzroku, mruknął:
— Przyszliśmy do was, towarzyszu, aby zażądać od was oddania chłopom waszej ziemi, bydła, inwentarza i dworu. Należy to teraz do ludu!
Na potwierdzenie tych słów groźnie podniósł pięść.
Bołdyrew zmarszczył brwi. Nie podobał mu się argument „prawny“ niepiśmiennego pijaka Gusiewa.
— Pięść schowajcie, człowieku, bo inaczej nie dojdziemy do niczego! — rzekł surowym głosem. — Z gazet wiem, że w styczniu ma się zebrać konstytuanta. Ona uchwali nowe prawo o ziemi. Zaczekajmy! Do terminu niedługo już!
Pogłaskał siwą brodę, spływającą mu na pierś, i spoglądał na chłopów spokojnie i życzliwie.
Gusiew nagle zaklął ohydnie:
Nie zwódź nas, burżuju, krzywdzicielu! Dość już wycisnąłeś z nas łez, potu i krwi! Oddawaj wszystko! Bacz, abyśmy nie urwali ci głowy i nie zaświecili ci do oczu, cha-cha — chłopską iluminacją!
— Grozisz? — spytał Bołdyrew i, zwracając się do chłopów, zawołał:
— Cóż milczycie, sąsiedzi? Żyłem z wami w przyjaźni. Wy wiecie, że ja nie wyciskałem z was ani potu, ani łez, ani krwi! Brednie to głupie tego bezdomnego włóczęgi, pijaka, aresztanta! Mówcie! Chcę wiedzieć, czy sprawiedliwość żyje w waszych sercach!
Chłopi przestępowali z nogi na nogę i pomrukiwali:
— No... pewno, że... niby po dobremu żyliśmy... Ucisku nie było żadnego... Co mówić?! Tylko rozkaz wyszedł, żeby ziemię i dobytek wszelki panom odbierać i... dzielić... Przyszliśmy, aby po sąsiedzku, po dobremu, doradzić... zgodę waszą na to mieć... bo i tak... weźmiemy...
— Weźmiecie? — krzyknął Bołdyrew. — A jakiemże to prawem? Zbrodniarzami chcecie być? Co na to powie rząd, gdy ustali się ład w kraju? Nie pomyśleliście o tem?
— Za twego życia, burżuju, nie będzie innego rządu, oprócz nas — robotników i chłopów! — zaśmiał się Gusiew. — Oddawaj, inaczej sami weźmiemy!
Bołdyrewa, starego, dymisjonowanego pułkownika, bohatera dwuch wojen, niełatwo było nastraszyć. Wyprostował się dumnie i odparł, wyraźnie akcentując każde słowo:
— Nie oddam, nie mając w ręku pisanego i zatwierdzonego przez rząd prawa! Jeżeli Zgromadzenie Narodowe postanowi — oddam bez słowa sprzeciwu. Teraz, jeżeli chcecie, możecie czynić gwałt i zbrodnię, lecz odpokutujecie za to ciężko! Opamiętajcie się póki czas! Idźcie do domu, pomyślcie, a o tem, co uradzicie, niech mi wójt doniesie.
Skinął ręką i wyszedł.
Chłopi opuścili dwór w ponurem milczeniu.
— Sprawiedliwie gadał „pan“... — mruknął jeden z wieśniaków. — Można zaczekać...
— Czekajcie... Czekajcie! — rzucił się na niego Gusiew. — Doczekacie się nowych policjantów, więzienia i batów... Burżuje w konstytuancie ustalą stary porządek, a wy, jak bydło, pójdziecie w ich jarzmo... Brać! Brać póki czas!
— N-no, jak brać, to brać... — rozległy się jeszcze nieśmiałe głosy.
W godzinę później do dworu przybiegł wójt.
Miętosił czapkę, czuł się zakłopotany, oglądał się tchórzliwie.
— Biada, panie, biada! Oszalał lud... Ostatnie przychodzą czasy! Postanowili chłopi odebrać wam ziemię, bydło, dom, maszyny, a was i panią... wygnać ze dworu. Kazali mnie powiedzieć, żebyś bez zwłoki wyprawił przyjezdnych krewniaków, bo, jak mówi Gusiew, — objadają chłopów... To nie my tego chcemy... tylko ten... Gusiew... Podjudził wszystkich, jak ten djabeł kusiciel... Biada!
Pochylił się do ucha pana Bołdyrewa i szepnął:
— Przebierzcie się, panie, w chłopski przyodziewek i czekajcie. Ja po was przyślę wóz... Mój syn, wasz chrześniak, odwiezie wszystkich do miasta... Bezpieczniej tam będzie...
Stary pułkownik przybladł i namyślał się długo.
Odezwał się wreszcie:
— Dziękuję wam, wójcie! Przyślijcie Iwana z wozem...
Wójt wyszedł, a pan Bołdyrew skierował się do salonu, gdzie zgromadziła się cała rodzina.
Spokojnym głosem, który ani razu nie zadrżał mu, oznajmił, że postanowił oddać chłopom majątek i pozostać, aby ciemni włościanie nie zmarnowali gospodarstwa.
— Będę ich doradcą i pomocnikiem! — zawołał. — Nie mam prawa porzucać placówki swojej. Jeżeli ma przejść do ludu, niechże lud ma największy pożytek z niej, czego beze mnie nie potrafi osiągnąć. Pozostaję! Co do was, to chłopi żądają, abyście odjechali... Brat Walerjan zabierze swoją rodzinę i żonę moją. Zamieszkacie u mego przyjaciela Kostomarowa. Siedzi on na małym zagonie roli, pracuje, jak zwykły chłop, więc od niego ziemi nie odbiorą. Najbezpieczniejsze to miejsce na te czasy!
Żona Sergjusza Bołdyrewa — sędziwa staruszka zaprotestowała.
— Ja pozostanę przy tobie! — zawołała. — Nie opuszczę ciebie. Na wojnę za tobą pojechałam, jako sanitarjuszka, to teraz nie godzi mi się pozostawiać ciebie samego... Dzieci nie mieliśmy, żyliśmy dla siebie, możemy więc i umrzeć razem... Pozostanę i nie staraj się mnie odwieść od tego zamiaru. Koniec! Postanowiono!
Wzruszony Bołdyrew nie przeczył. Podszedł do żony i rzekł prosto:
— Dziękuję ci, Juljo!
Naradzał się z bratem, prosił go o przechowanie pewnych dokumentów i kilku klejnotów, które mogłyby być zczasem spieniężone; polecał mu, aby uprzedził starego dziwaka Kostomarowa, że, być może, wkrótce zjedzie do starego druha na dłuższy pobyt.
— Obawiam się, — mówił, — że chłopi wpadną w szał, jak i wasi robotnicy! Gdy stracę nadzieję — przyjadę do Kostomarowa i będę pomagał mu.
Po zachodzie słońca inżynier z rodziną odjechał.
Dwór w Rozinie opustoszał.
W starożytnym domu, pamiętającym pyszny wiek Elżbiety, pozostała sędziwa para staruszków.
Siedzieli w półciemnym pokoju i rozmawiali przyciszonym głosem.
— Powiedz, czy jest chociaż jeden człowiek w okolicy któremu uczyniliśmy krzywdę? — pytała staruszka. — Za cóż tyle nienawiści do nas?!
Westchnęła i zapłakała gorzko.
Mąż długo nic nie mówił.
Przeszedł się kilka razy po pokoju i, namyśliwszy się, zaczął szeptać:
— Kwestja to zawiła, oj, bardzo zawiła! Odpowiadamy nie za swoje winy... Za grzechy rządu, szlachty, urzędników, inteligencji, za zbrodnie cara musimy ponieść karę. Uważano chłopa za bydło, którem rządzić można tylko batem. Ciemnego nie chciano z ciemności wyprowadzić. Kopano coraz głębszą przepaść pomiędzy włościaństwem a rządem i inteligencją... No, i doczekaliśmy się dni zemsty! Dziki i ciemny chłop sam wyrwał się z ciemnicy... My dla niego — nie jesteśmy tylko dobrymi sąsiadami — Sergjuszem i Julją, których znają od pięćdziesięciu lat. Jesteśmy „panami“, uczonymi, bliskimi ludźmi dawnych władz, a więc — wrogami...
Długo rozmawiali, smutnie pochyliwszy ku sobie stroskane, sędziwe głowy.
Nagle z brzękiem rozprysnęła się szyba, duży kamień wpadł do pokoju, a przez rozbite okno wleciał obłok mroźnego powietrza.
Głuchy gwar dochodził z podwórza.
Bołdyrew wyjrzał przez okno. Zwarty tłum chłopów, poprzedzanych przez Gusiewa, prowadzącego za sobą baby wiejskie z workami w rękach, sunął ku stopniom ganku.
— Otwierać! Otwierać! — rozlegały się głosy.
Przerażona służba uciekła. Bołdyrew przeżegnał się i poszedł ku drzwiom.
Wbiegł Gusiew, a za nim, krzycząc i potrącając się, wdarły się baby. Zaczęły natychmiast wrzucać do worków stojące na stołach przedmioty, zrywać firanki, wyłamywać drzwiczki szaf i kredensów.
— Zabierajcie wszystko, bo to teraz — wasze! Koniec z burżujami, teraz każda rzecz należy do ludu! — wrzeszczał Gusiew, wymachując kijem.
— Opamiętajcie się, ludzie! — wołał Bołdyrew, lecz tłum, złorzecząc, odepchnął go i biegł dalej.
Z dziedzińca i od zabudowań folwarcznych dochodziły zgiełkliwe krzyki i wycie chłopów.
Baby, podburzone przez Gusiewa, szalały. Łamały meble, tłukły lustra, niszczyły fortepian, wyrywając struny, wykręcając klawisze, zdzierając obicie mebli, draperje, kobierce.
Wreszcie wybiegły, dźwigając worki ze zdobyczą.
— Spalić tę starą szopę! — krzyknął nagle Gusiew, miotający się w tłumie.
Ktoś wsunął palącą się żerdź pod okap drewnianego dachu, inny polał naftą ścianę i podpalił. Języki płomieni zaczęły lizać sczerniałe, suche deski starej budowli, dym wyrywał się ze szczelin pomiędzy belkami i poszyciem krokwi. Upłynęło kilka minut i cały budynek stanął w ogniu.
— Zatarasować drzwi! — wrzasnął jakiś głos kobiecy. — Niech się upieką w swojej norze wrogowie ludu! Szczury żarłoczne!
Spokojni i nawet potulni chłopi, nabożni, lubujący się w tajemniczych książkach religijnych, zasłuchani nie tyle w znaczenie, ile w sam dźwięk poważnych, majestatycznych, uroczystych słów starej, słowiańskiej mowy cerkiewnej; baby i dziewki wiejskie, garnące się niemal codziennie do dobrej, łagodnej staruszki, aby pożalić się, popłakać nad swoim losem niewolnic, dręczonych, poniewieranych przez pijanych mężów i ojców, poradzić się w chorobie dzieci, dostać zapomogę, napisać list, lub skargę do władz; starcy, którzy przychodzili przed każdem świętem do dworu, aby pogwarzyć z „panem“ o sprawach domowych, wysłuchać objaśnień niezrozumiałych, zawiłych zarządzeń gubernatora, policji, urzędu skarbowego, wyprosić krowę, lub konia dla zubożałego sąsiada, — wszystkich ich tej nocy zimowej ogarnął szał.
Tłum krzyczał, wył, gwizdał, śmiał się dziko, bezmyślnie.
Spoglądając na szkarłatne płachty płomieni, z hukiem miotających iskry i czerwone węgle, na słupy czarnego i białego dymu, na łunę, pląsającą na ciemnem niebie, słuchając trzasku desek i krokwi, żałosnego brzęku pękających szyb, czując na sobie gorący dech ognia, szybko pożerającego starą siedzibę Bołdyrewych, — tłum przewalał się niespokojnie z miejsca na miejsce, klął i bluźnił.
Jakaś starucha o nieprzytomnych oczach, w których biegały krwawe odbłyski pożaru, bez przyczyny zakasując jubkę wyżej kolan, z jazgotem przeraźliwym wykrzykiwała:
— Palcie, palcie, ludzie Boży! Gdy spalimy dom, już nigdy nie powrócą panowie!
Inna, rzygając ohydnemi słowami, wtórowała jej:
— Matko Przeczysta, Chryste Panie, pozwoliliście mi dożyć dnia radosnego!
Głos jej załamał się w dymie gryzącym, więc pluć zaczęła i wyrzucać zgniłe, rozpustne wyzwiska i przekleństwa wściekłe, do bluźnierstw podobne.
Jakiś chłop, bezmyślnie podrygujący przed gankiem, nagle krzyknął:
— Pan i pani przy oknie, ludzie prawosławni!
Ogień dosięgnął już zamieszkałej części domu.
Bołdyrew, porwawszy omdlałą z przerażenia żonę, wlókł ją ku wyjściu. Drzwi były zatarasowane, narzucanemi przez chłopów klocami drzewa. Nie mógł wyważyć ich stary pułkownik, więc krzesłem wybił szybę w sieni i zamierzał tą drogą ratować życie.
Chłopi przyglądali się miotającej się przed oknem siwej głowie Bołdyrewa, podnoszącego osuwającą się ciągle żonę.
Do okna przyskoczył jakiś wyrostek i cisnął w starca kamieniem. Natychmiast zawył tłum, zaskowytał i grad kamieni posypał się na siwą głowę i pierś, okrytą długą, srebrzystą brodą.
Bołdyrew nagle zniknął. Widocznie upadł, ugodzony kamieniem.
W tej chwili z trzaskiem, zgrzytem i hukiem zawalił się pułap, wyrzucił wysoko, pod same niebo słupy iskier, płonących żagwi i węgli.
— Hurra-a-a! — przeniosły się nad tłumem radosne, triumfujące krzyki i brzmiały długo, zagłuszane łoskotem zawalających się belek i ścian.
— Wyprowadzajcie konie! — przebił się przez zgiełk i hałas przeraźliwy krzyk.
Wszyscy pomknęli ku zabudowaniom gospodarczym, lecz nie zdążyli dobiec, bo stajnia, kryta słomą, spichrz i drewniany barak z lokomobilą, maszynami i narzędziami rolniczemi, zasypywane palącemi się żagwiami, odrazu stanęły w płomieniach.
Rozległ się cienki, żałosny kwik i trwożne rżenie koni, syk ognia, zgrzyt i trzask płonącego drzewa...
„Chłopska iluminacja“, jedna z niezliczonych, któremi rozświetlona była Rosja, przygasła dopiero o świcie...
Chłopi i baby, wymachując rękami i krzycząc wzburzonemi głosami, powracali do swoich chat, pędząc bydło, zabrane z obory Bołdyrewych.
— Ech, Akimie Semenowiczu, wesoła nocka była! — krzyczał jednooki wieśniak, klepiąc wójta po ramieniu.
— Czysta robota! — odparł, błyskając ponuremi oczami. — Wszystko docna pożarły płomienie. Nic nie pozostało! Maszyn szkoda! Nowe, dobre były...
— Mała bieda — krótki żal! — pisnęła idąca obok kobieta, schylona pod ciężkim worem, wypchanym zrabowanemi we dworze rzeczami. — Nasze prawo teraz! Wszystko należeć ma do ludu... Tak pouczał towarzysz Gusiew!
Odczuwając nagłą i serdeczną wdzięczność dla Stwórcy, wysoki wieśniak z opaloną brodą, zawołał w uniesieniu:
— Grubą świecę postawię przed ikoną św. Mikołaja Cudotwórcy za to, że bez żadnej przeszkody zakończyliśmy sprawę raz na zawsze! Nasza — ziemia, cała do nas należy matka — karmicielka!
— Patrzcie tylko, aby spadkobiercy Bołdyrewa nie powrócili — odezwał się ostrzegawczy głos. — Oj, na Sybir pogonią nas za tę noc, braciszkowie. Chryste Panie, zlituj się nad nami, obroń rabów Twoich!
Chłopi zaczęli oglądać się bojaźliwie, żegnać i szeptać modlitwy.
Posłyszał to Gusiew i, zsuwając czapkę na tył głowy, krzyknął:
— Nie bójcie się, towarzysze! Nigdy nie powrócą... Dla spokoju i pewności wbijemy na pogorzelisku pal z osiki. To już murowane — nigdy nie powróci tu żaden Bołdyrew!
— Wbijemy pal.. dlaczego nie wbić?!... — mruczeli chłopi.
Tak szli, gwarząc, to radując się ponuro, to czując wielki strach, pełznący zewsząd w szarem, niepewnem świetle zimowego, mroźnego przedświtu.
W tej chwili w Piotrogrodzie maszyny drukarskie ze zjadliwym, złym szczękiem biły odezwę Włodzimierza Iljicza Lenina do chłopów:
— Mówimy do was: nie czekajcie na żadne prawo, bierzcie sobie ziemię, zagarniętą przez sługi cara, przez bogaczy i szlachtę! Zmiatajcie ze swej drogi wrogów swoich, ciemiężców i wyzyskiwaczy! Przysługuje wam prawo skrzywdzonych, zrzucających kajdany. Spieszcie się, bo właściciele ziemskich obszarów czekają na posiłki, prowadzone przez generałów carskich! Oni niosą dla was sądy doraźne, śmierć, baty, więzienia i katorgę! Spieszcie się i pamiętajcie, że tego, co zagarniecie, nikt wam nigdy nie odbierze! Niech żyje socjalna rewolucja! Niech żyje robotniczo-włościański rząd! Niech żyje dyktatura proletarjatu!
Lenin napisał tę odezwę przed północą, powróciwszy z posiedzenia Rady komisarzy ludowych. Słuchając mów towarzyszy, uczuł smutek i trwogę, ogarniającą go.
Idąc długiemi korytarzami Smolnego Instytutu, myślał:
— Czy naprawdę jestem i będę dyktatorem miljonów chłopów i robotników? Czy mam dość siły, aby narzucić im swoją wolę? Chcę to uczynić, bo wola moja nigdy nie będzie skierowana dla mego osobistego dobra. Wszystko, nie wyłączając życia swego, chcę poświęcić dla sprawy — zwolnienia pracujących z więzów niewolnictwa najemnego. Tymczasem wydaje mi się, że tłum włada mną, narzuca mi swoje nakazy, a ja z trudem wybłagać mogę o spełnienie okruszyny swoich dążeń... Czyżbym był niewolnikiem tłumu? Tego zbiorowiska obcych ludzi, gardłujących robotników, ciemnych, najgorszych chłopów? Musiałem, ustępując im, aby wyrwać od nich prawo na dyktaturę aprowizacyjną, jeszcze raz powołać chłopów do burzenia najlepszych, najkulturalniejszych gospodarstw... Zresztą, poco mam obawiać się tego! Dyktatura przechodzi do mnie, a gdy będę ją czuł zaciśniętą w ręku, odwrócę wszystko tak, jak zechcę!...
Smutek jednak nie rozwiał się po tych rozmyślaniach twórcy nowej rewolucji...
W tymże czasie w pokoju, strzeżonym przez zbrojnych łotewskich rewolucjonistów, utrzymywanych w karbach przez Petersa i Łacisa, leżał na sofie Feliks Dzierżyński. Nie spał, bo cierpiał od lat kilku na bezsenność.
Przez te nieskończenie długie pasmo dni i nocy męczeńskich straszne, obłędne myśli dręczyły i truły dawnego katorżnika, socjalistę, człowieka, utkanego z nerwów, rozszalałych z nienawiści i żądzy zemsty.
Pałał nienawiścią do całego świata. Marzył o zemście nad wszystkiem, co żyło i co było dziełem rąk żyjących istot. Pragnął widzieć dokoła siebie krew, ciała zamordowanych i umęczonych, cmentarzyska, ruiny i zgliszcza, a nad tem — ciszę śmierci.
Teraz leżał z szeroko otwartemi oczami. Drgające, czerwone, nabrzmiałe powieki co chwila przykrywały jarzące się, to złe, to męczeńskie źrenice; rękami ściskał kurczącą się konwulsyjnie bladą, wychudłą twarz, syczał z bólu, krzywiąc usta w straszliwym uśmiechu cierpienia, i zgrzytał zębami.
Późno w nocy przyniesiono mu kartkę od Lenina.
Dyktator pisał, że ma do niego zupełne zaufanie, więc poleca mu ważną sprawę, która może zaważyć na losach rewolucji. Przewidywana jest wojna domowa, aby zdusić opornych i zdobyć prowincję. Będzie zorganizowana duża armja oraz gwardja pretorjanów dla obrony Rady komisarzy ludowych. Wejdą do niej Łotysze, Finnowie i Chińczycy, sprowadzeni w swoim czasie przez rząd carski na roboty wojenne. Tych ludzi trzeba odżywiać suto. Pożywienia poddostatkiem muszą też mieć żołnierze, walczący na frontach wewnętrznych. Nie można zostawić bez aprowizacji miast, bo w nich łatwo wybuchną bunty. Prowjant dla robotników, żołnierzy i miast powinna dostarczyć wieś, lecz — zubożała i wyczerpana, — nie zechce uczynić tego dobrowolnie. Rada komisarzy poleca towarzyszowi Dzierżyńskiemu obmyślić sposoby zniewolenia chłopów do zwożenia produktów na punkty aprowizacyjne. Plan ten ma być wykonany przez niego samodzielnie, bez kontroli i w najkrótszym czasie.
O tej kartce Lenina myślał Dzierżyński, wijąc się i miotając na twardej sofie.
Wreszcie, spostrzegłszy pierwsze szare błyski świtu, usiadł i, ściskając głowę w zimnych dłoniach, syczał:
— Ja z tej dziczy ciemnej, okrutnej, pogańskiej w swojem chrześcijaństwie sekciarskiem, rozpustnej, tchórzliwej i niewolniczej wycisnę wszystko, chociażby miała ona całą krew swoją wysączyć! Wnuki ich pamiętać mnie będą!
Klasnął w dłonie.
Na progu wyrosła sylwetka żołnierza-Łotysza.
Bezbarwna twarz, zimne, prawie białe oczy, szare włosy, wymykające się z pod daszka czapki, pozostawały nieruchome, jak cała silna, zwinna postać szyldwacha.
Dzierżyński spytał nagle:
— Nienawidzicie, towarzyszu, Rosjan, tych robotników gardłujących, tych chłopów ciemnych, jak noc, tych inteligentów, którzy uciskali wszystkie podbite narody: Polaków, Łotyszów, Finnów, Tatarów, Ukraińców, Żydów?...
Żołnierz spojrzał surowo i badawczo.
— To — psy wściekłe! — warknął.
— Psy wściekłe!... — powtórzył Dzierżyński. — Nie można oszczędzać wściekłych, nie należy żywić dla nich litości...
Żołnierz milczał, sztywny, czujny.
Dzierżyński rzucił na papier kilka słów i rzekł:
— Poślijcie, towarzyszu, ten list do Malinowskiego i powiedźcie Petersowi, aby przyszedł do mnie!
Upadł na sofę, wyczerpany tym wysiłkiem i widokiem żywego człowieka, syczał z bólu i zaciskał zęby, aby nie zawyć, nie jęknąć.
Za drzwiami szczęknęły karabiny. Zmieniali się Łotysze na czatach.
W tym czasie w Rozinie dopaliły się ostatnie belki i deski.
Na stratowanym, okopconym śniegu pozostały czarne, ponure zgliszcza i sterczące szkielety kominów popękanych. Unosiły się smugi dymu i kłęby pary.

We wsi chłopi dzielili bydło, kłócili się i obrzucali wstrętnemi wyzwiskami. Skończyli wreszcie i rozproszyli się po chatach, patrząc w niebo dziękczynnym wzrokiem i szepcąc w pobożnem rozrzewnieniu:
FELIKS DZIERŻYŃSKI
(Prezes wszechrosyjskiej Czeki)
— Chryste Boże, Zbawicielu nasz! Niech imię Twoje błogosławione będzie na wieki wieków, boś pocieszył nas nędznych i ubogich i nagrodę nam zesłał za lata ucisku i niedoli! Hosanna, hosanna Bogu naszemu na wysokościach!

Nad lasem z krzykiem i nawoływaniem chrapliwem podnosiła się, krążąc zgiełkliwie i miotając się w mroźnej mgle, czarna chmara kruków i wron... Z noclegu odlatywała na żer. Krakała drapieżnie, złowrogo.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.