Lekkomyślna księżna/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Lekkomyślna księżna
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
W podziemiach.

Leżałem na miękkiej glinie, pod wpływem dojmującego chłodu i wilgoci, powoli odzyskując przytomność.
Z trudem poruszyłem członkami, a gdym chciał ręce wyprostować, ażem syknął z bólu, tyle głęboko wpiły się w nie, krępujące je sznury.
Nie obeszli się ze mną zbyt łaskawie moi prześladowcy, bo się poczułem tak zmaltretowany, jakgdyby po mnie przejechał szwadron kawalerji i to kawalerji w pełnym pędzie, pospieszającej do ataku.
Skądciś, z góry, sączyło się mdłe światło. W półmroku rozeznać mogłem, iż rzucono mnie do sporego lochu, służącego ongi, zapewne, na skład beczek, o czem świadczyła woń zbutwiałego, nadgniłego drzewa. Tu i owdzie majaczyły niejasne kontury przedmiotów a ciszę przerywała miarowem chlupaniem, kapiąca z mokrego sklepienia woda.
— Oj... — dobiegło mnie słabe westchnienie.
Spojrzałem uważnie. Westchnienie biegło z jakowejś w głębi loszku bezkształtnej masy, którąm w pierwszej chwili, pod wpływem ciemności, za kupę rupieci przyjmował.
— Oj... oj... — powtórzył się jęk.
— Kto tam? — zapytałem cicho.
— Ja! — padła dość nieokreślona odpowiedź — a waćpan?
— Też, ja!
Rupiecie poruszyły się raźniej, snać usiłując przyjąć do konwersacji więcej stosowną pozycję, nie poszło im jednak to składnie, bo miast twarzy ludzkiej, ujrzałem niewyraźny abrys głowy i posłyszałem głos:
— Tęgo związali mnie łajdaki! Oj... oj... ani się ruszyć... Lecz domyślam się, kim jesteś, młody przyjacielu...
— I ja się domyślam — odparłem — i doprawdy mi markotno, że w tak smutnej okoliczności poznaję, waszą ekscelencję! Sumituję się gorąco, iż z należytym respektem nie stoję na baczność!
— Co tam, na baczność, młody przyjacielu... Oj... te sznury... Grunt, niech się na bok wykręcę...
I znów począł zawzięcie się szarpać.
Znakomiciem już teraz rozeznawał pana Fouché, jaśnie oświeconego księcia Otranto. Rozeznawałem i spiczasty nos i chytrze biegające, fałszywe oczy, świecące w ciemnościach, niczem u kota...
Dalipan, gdyby położenie nasze nie było tak smutnem, byłoby uciesznem, ale to tak uciesznem, że choć ze śmiechu zrywaj boki. W mokrej piwnicy, utarzani w błocie, związani i obici, leżeliśmy obaj — on wszechpotężny minister cesarza, który polował na mnie i ja chudopachołek, porucznik, com się dotychczas przed jego sieciami wymigiwał — leżeliśmy, złączeni wspólnem nieszczęściem.
W umyśle ekscelencji snać te same zrodziły się refleksje, bo zagadał czule, rzekłbyś mówił do umiłowanej bogdanki.
— Boczysz się na mnie?... Hm... Zapewniam, wszystko polega na nieporozumieniu! Wiedziałem, iż otrzymałeś, poruczniku, zlecenie... od pewnej dostojnej osoby... Hm... hm... Wiedziałem, że misja twa jest żmudna... no i... niebezpieczna... i dlategom postanowił się udać w ślad za tobą i cię osłonić...
— Doprawdym szczęśliwy — przerwałem potok słodkiej wymowy — doprawdym szczęśliwy, iż podziękować mogę waszej ekscelencji za troskliwą opiekę! Ten pański zbir... Dubois... czy jak tam się nazywa, wcale sprawnie chciał się mną opiekować, zaiste po ojcowsku, i nie jego to wina jeślim się od tej opieki uchylił... Co zaś się tyczy polecenia, tom od nikogo żadnego nie otrzymał i nie pojmuję...
Lecz ministrowi policji, już z powrotem miód z ust płynął:
— Jesteś dyskretny, to pięknie, bardzo pięknie, młody przyjacielu! Nie nalegam... Pozatem przyznaję, Dubois sprawił się, jak osioł... zupełny osioł! — podkreślił z gniewem, wspominając widocznie, zarówno o niezręczności powiernika, wykazanej w czasie mojej przygody, jakoteż podczas zakradania się do zamku. — Rzetelny głupiec!... Dostanie on zato odemnie... to jest... chciałem powiedzieć dostał już porządne napomnienie...
— Bo mu się nie udało sygnetu odebrać?
Fouché zmięszany zmilkł, wnet jednak znów począł, ale zgoła już innym tonem.
— Poruczniku! Nie mówmy o tem, co było! Obaj jesteśmy sługami cesarza i znaleźliśmy się w rękach jego wrogów! Radźmy, jak się wydostać z matni!
— Ot, tak to lubię, ekscelencjo! — zawołałem, ujęty jego słowy, rozumiejąc zresztą, iż z konieczności być musimy sprzymierzeńcami.
— Proszę więc mi wszystko od początku opowiedzieć. Ręczę słowem ministra ...iż najlżejsza przykrość waćpana nie spotka... Gdy odzyskamy listy, będę milczał, jak grób i dowieziesz je, poruczniku... wedle przeznaczenia... Zupełna szczerość jest mi w tej sprawie tem potrzebniejszą, iż łacniej cel zasadzki rozeznam, bo z wielu względów jest ona dla mnie niewytłomaczona...
Miał słuszność, żądając relacji o mym pobycie w tajemniczem zamczysku. Choć ręczył słowem za dyskrecję, wahałem się jeszcze, bo zawszeć to był minister policji i różnie on mógł mieć na myśli...
Zauważył moje wahanie.
— Przysięgam, iż w tem, co powiedziałem, nie kryje się żaden podstęp! Od tej chwili jesteśmy przyjaciółmi... a mieć Fouché za przyjaciela, też coś u cesarza znaczy!...
Przekonał mnie. Jąłem mu szczegółowo wykładać, jakem przybył do Blois i był serdecznie przyjęty przez starego Jakóba, jakem później postanowił zanocować, obawiając się w ciemnościach napaści. O winie teżem mu wspomniał, nieco jeno skróciwszy pewne szczegóły... hm... ze zrozumiałych względów. Później o tem, jakem się ocknął związany, jął wołać, ujrzał piękną niewiastę, zwaną panną Simoną i jak usiłowała ona przed Fronsac’iem mnie obronić. Nakoniec, powtórzyłem mu moją z margrabią rozmowę..
— Widzi więc ekscelencja — kończyłem opowieść — żem, mimo pewnych żalów, zawsze był mu przychylny... Wszak usiłowałem ostrzec wołaniem, gdyście wstępowali do pokoju, com przyznaję, więcej czynił z obowiązku dla cesarza, niżli dla ekscelencji osobiście... Gdybym nie krzyknął, zapewne nie leżałbym tu związany i obity, bo więcej oni polowali na was, mnie jeno nazywając pionkiem...
— Słyszałem okrzyk, lecz było zbyt późno... Za szczerą relację wdzięczny jestem, wiele poczyna mi się rozwidniać w głowie...
Fouché przez chwilę w milczeniu rozmyślał, poczem jął mruczeć bezskładnie:
— Bardzo brzydka sprawa... niebezpieczna... Fronsac... wiem... przypominam sobie... Czyżby ośmielili się... Aż mi się gorąco robi... O łotry... Powinienem był przewidzieć... Te listy, głupie listy zmaniły...
Urwał, nadsłuchując.
W drzwiach rozległ się skrzyp zardzewiałego klucza i na progu pojawił się Jakób.
Przez dłuższy czas musiał snać podsłuchiwać naszą rozmową, bo śmiał się złośliwie.
— Niech się pan, panie ministrze — skłonił się z przesadnym szacunkiem — tak o listy nie turbuje! Listów nigdy nie było, była tylko przynęta!
— Domyśliłem się teraz dopiero! — jęknął Fouché.
— Domyśliła się wasza dostojność!... Hm... Może bliżej wyjaśnię!
Nie wiele rozumiałem.
— Canouville w rzeczy samej, miał jakieś różowe bileciki od tej Pauliny — mówił stary łotr, starając się nam złośliwą mową dokuczyć — tej siostry Bonapartego, co to za wszystkiemi oficerami lata. Otrzymał ten zamek, bo mu go kochanica u brata wycyganiła. Mnie dostał razem z zamkiem... ale prawdę powiedzieć, mądrzejszy był od was, nigdy mnie lubił... nazywał zaprzedanym rojalistą, choć mu nadskakiwałem, jakem mógł... Napewno nie powierzyłby mi nie tylko żadnego depozytu, ale nawet najdrobniejszego poufnego świstka...
Coraz większe ogarniało mnie zdumienie, podczas kiedy Fouché, jeno kiwał głową, jakby tym znakiem potwierdzając trafność poprzednich swych domysłów.
— Ale przypadek zrządził — prawił zdrajca dalej — żem był przed paru dniami w Paryżu u tego Canouville’a, gdyż przyobiecał mi dać na odnowienie zamku pieniądze... Canouville biegał po pokoju, jak szalony, bo to Bonapartemu łajdactwa siostry się znudziły i go przegonił... Latał tak po sąsiednim pokoju i rozpaczał, że ani pożegnać się z nią nie może, ani nie może listów doręczyć... Potem, złapał te pachnące różowe bileciki i rzucił je do kominka, wołając, że w taki sposób, to listów przynajmniej nikt nie przejmie a on o swym postępku, z drogi Paulinę zawiadomi... Wymyślał też bardzo na jakiegoś pana Fouché...
— Mm... — mruknął minister.
— Te wszystkie okoliczności, my patryjoci, złączeni w związek Świętego Ludwika, postanowiliśmy wykorzystać...
— Związek Świętego Ludwika! — zawołał Fouché.
— Tak, to my! Podrobiliśmy tedy, wcale zręcznie, jak zresztą sam pan minister przyzna, charakter pisma Canouville’a, którego próbek mieliśmy poddostatkiem... i zarzuciło się jednocześnie dwie wędki..
— Dwie wędki?...
— Jedną na którąś z osób z cesarskiej rodziny, — drugą... na ekscelencję... we własnej osobie...
— Tam do licha...
— Przewidywania nasze nie zawiodły! Liczyliśmy, iż albo pan Fouché pierwszy tu przybiegnie, znęcony możliwością, ujęcia listów w swe ręce i przy ich pomocy robienia intryg na cesarskim dworze, albo też Paulina wyśle kogoś — a pan Fouché w ślad pospieszy, niby ogar za zwierzyną. Zechce przyznać, wasza ekscelencja, że plan udał się istotnie...
— Hm... no... tak... — zabrzmiała odpowiedź, w której tyleż było zniecierpliwienia, co i podziwu dla przebiegłości przeciwnika.
— Pierwszy przybył tu wielce zarozumiały porucznik! Związaliśmy grzecznie chłopczyka i gdyby był nieco roztropniejszy, nie siedziałby w piwnicy, w błocie... Do niego nie mamy szczególnych żalów.. ale z waszmością może być inna sprawa...
— Mianowicie?
— Tylu na gałęzi naszych nawieszał, że i sam zawisnąć może!
Fouché mimo, iż związany, aż podskoczył do góry:
— Nędzny łotrze! — krzyknął — ty śmiesz straszyć i znieważać, ministra cesarza! Oszaleliście obaj z Fronsac’iem, śmiąc mnie napadać i więzić! Drogo was ten żart będzie kosztował! Tobie szczególnie się dziwię...
— Chciał obywatel powiedzieć — przerwał mu stary — czemu ja, zwykły sługa, staję po stronie rojalistów? Chętnie dam odpowiedź... pamiętasz mego syna, coś go sam skazał na rozstrzelanie?
— Spiskował przeciw władzy!
— Aleś go przódy dręczył, torturował...
— Stary, powtarzam, opamiętaj się! Uwolnij nas bez zwłoki, to...
— To przyobiecasz mi swą łaskę? Ha... ha... ha!... Ja miałbym cię uwolnić? A na twego Napoljona nie licz tak wiele, bo może dziś, jutro... śród żywych go nie będzie...
W tej chwili doleciał do nas, leżących w piwnicy, jakiś daleki jęk, — jęk, rzekłbyś wyrwany z piersi dręczonego człowieka.
— Słyszysz? — szepnął Jakób — słyszysz ten jęk? Twego pomocnika margrabia osobiście... bada! Wnet z niego wydobędzie potrzebne nam wiadomości!... Później na was przyjdzie kolej...
Wyszedł, zatrzaskując za sobą głośno, drzwi naszego więzienia.
Nadsłuchiwaliśmy.
Wstrząsnął mną dreszcz. Wydało mi się, iż znów słyszę rozpaczne wołanie.
— Męczą go — szepnął Fouché — pragną zapewne wydostać, gdzie przechowuję pieczęcie, jakim jest rozkład cesarskich pokojów... Łotry!... Byle tylko ból wytrzymał i nie zdradził... Najjaśniejszy pan jest w niebezpieczeństwie!...
Choć miałem z imć Dubois zadawnione porachunki a do policyjnych szpiegów nigdy nie żywiłem zbytniej sympatji, szczerze żal mi się zrobiło biedaka.
Jednej sprawy jeno jeszcze nie rozumiałem dobrze. Nie rozumiałem lęku Fouché, o cesarza.
— Nam tu może być gorąco — rzekłem — śród tych zbójów, upojonych pragnieniem zemsty! Lecz najjaśniejszy pan? Cóż uczynić mu zdoła tych paru nędznych spiskowców? Lada godzina spostrzeże zniknięcie waszej ekscelencji, nakaże poszukiwania i...
— Gdybyż tak było! — zawołał — Lecz czy rychło się spostrzeże, czy w czas domyśli... Tu każda sekunda posiada niezwykłe znaczenie! A ja tak głupio dałem się złapać na te listy... Toć od początku dziwiło mnie, czemu Canouville pozostawił je w zamczysku! Lecz teraz nie pora na długie refleksje! Słuchaj, poruczniku!
Zamieniłem się cały w słuch.
— Ten Związek Świętego Ludwika, to bardzo niebezpieczne bractwo i oddawna miałem ich na oku.. Wszystko szaleńcy, gotowi do każdego czynu, tacy jak Fronsac... Sam teraz ocenić możesz... Wiedziałem, iż po cichu przekradają się do Francji, wiedziałem, iż Fronsac ma przybyć, wszak to jeden z ich głównych przywódców... Alem nie przeszkadzał, zamierzając zmanić ich pozorną bezczynnością, a później nadstawiwszy sieć, wyłapać ptaszków odrazu.
— Pojmuję...
— Lecz oni byli przebieglejsi! Podczas, gdy pewna ich część, oczekiwała jeno na znak, aby wykonać zamach na cesarza, ci dwaj zwabili mnie tu podstępnie... Cesarz na mą krótką nieobecność nie zwróci uwagi... Może wszcząć poszukiwania najwcześniej dziś wieczorem... O ile do tego czasu uda im się zdobyć wskazówki, jak potajemnie przedostać się do najjaśniejszego pana, niebezpieczeństwo jest wielkie...
— Zaiste, plan szatański! — zawołałem przerażony.
— Liczą, iż jeśli Napoljon zginie — toć nie pierwszy na niego zamach i na tem wyrachowaniu wszystkie zamachy są oparte — zapanuje rozprzężenie, tem groźniejsze, że bezpośrednich następców tronu niema... Otoczenie potraci głowy... Minister policji zaginął... A wtedy przy pomocy Angli, która na to tylko czyha i Austrji, mającej lada dzień wszcząć wojnę — jest to chwilowo jedynie nam wiadomą tajemnicą — we Francji nastąpi nowy przewrót i Burboni powrócą na tron...
— Boże! Co czynić?
— Ja nie lękam się tortur, lecz czy Dubois się nie wygada?... Położenie straszliwe! Byle przewlec sprawę jaknajdłużej!
— Tak!
— Tobie poruczniku najmniej grozi, bo rozumieją, iż nic nie wiesz i w niczem im nie możesz być pomocny! Więc...
— Więc? — powtórzyłem.
— Skoro mnie wezmą na badanie — ty postaraj się w jaki sposób uwolnić, i spiesz po pomoc...
— Gdybyż to było możliwem, ekscelencjo! — zawołałem z rozpaczą — Toć oddawna przemyśliwam, jakim sposobem się wyrwać z tych, więzów!
— Sądzisz, niemożebne?
— Niemożebnych rzeczy dla żołnierza niema! Ale obwiązali mnie uczciwie!
Szarpnąłem się parokrotnie, sznury nie pofolgowały nawet na odrobinę. Wtem przyszedł mi do głowy pomysł.
— Ekscelencjo! Tak robili nasi w Hiszpanji... Postarajmy się zbliżyć! Mam młode zęby, może się uda!
Zrozumiał. Jęliśmy, jak te dwa piskorze na piasku, skakać ku sobie i z radością stwierdziłem, iż odległość między nami staje się coraz mniejsza. Wreszcie leżeliśmy bok o bok.
— O tak, dobrze! Alem się spocił! Niech ekscelencja wyciągnie ręce!
Z trudem pochwyciłem w zęby sznury, lecz wnet po paru próbach, przyszło przekonanie, iż długich godzin by trzeba, aby zamierzenie szczęśliwie doprowadzić do skutku. Zresztą, opowiadali koledzy, co się tym sposobem z więzów uwolnili, iż nieraz tak im męczyć się wypadło przez całą noc... a tu czas naglił... Lada chwila, lada sekunda mogli nadejść nasi oprawcy i powlec Fouché...
— Doprawdy, nie sądzę, aby co z pożytecznego, prócz nadłamania zębów, z tych wyszło usiłowań — zimno zauważył — przestań lepiej poruczniku, bo spostrzegą i bardziej cię jeszcze unieruchomią... Gdy pozostaniesz sam, prędzej może przetrzesz sznury o jaki kamień...
Napewno! — potwierdziłem, choć ogarniało mnie zwątpienie, nie chciałem jeno odbierać mu ducha.
— Więc, jakośmy rzekli! Ja sprawę przeciągnę najdłużej, ty uczyń nadludzki wysiłek... o cesarza chodzi...
Nadludzki wysiłek, o cesarza chodzi!... Zbytecznem było powtarzać!. Lecz, jak, w jaki sposób? Toć nawet żadnego kamienia nie mogłem dojrzeć, co posłużyłby mi za pomoc dla moich zamiarów.
Leżeliśmy chwilę, przytłoczeni myślami, niby płytą grobową. I on czuć musiał, to co i ja — a pocieszał, zachęcał — jeno by zachęcić i pocieszyć.
— Już idą — szepnął!
Tym razem Jakób pojawił się nie sam.
W ślad za nim postępował margrabia.
— Widzę — rzekł swym szorstkim głosem — zbliżyli się waszmoście, pragnąć wieść tem łacniej pogawędkę. Słusznie, czas w loszku się dłuży! Doprawdy żałuję, żem zapomniał nadesłać przez Jakóba buteleczkę wina... Postaram się jednak okazać uprzejmym gospodarzem... i pana Fouché zaproszę na rozmowę, na górę...
Minister milczał i podziwiałem jego spokój. Myślał, zapewnie o tem, o czem i ja myślałem. Myślał czy za pomocą tortur nie wydobyto jakich zeznań z Dubois i jak nieludzkie musiały być te męki, skoro tak bolesnym wołaniem, niedawno jeszcze rozbrzmiewał dom cały. Sam oprawca dał na to odpowiedź.
— Czcigodny pomocnik, ekscelencji — rzekł Fronsac — w czasie miłej biesiady, zechciał po przyjacielsku, udzielić nam paru cennych wskazówek! Teraz ekscelencja... No, hop, podnieś tego psubrata, Jakóbie...
Bijąc i szturchając wyprowadzili go z lochu.
Zacisnąłem zęby i przymknąłem oczy na widok znęcania się nad bezbronnym człowiekiem. To był dopiero początek, co oczekiwało ekscelencję dalej?...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.