Lekkomyślna księżna/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Lekkomyślna księżna
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.
W PUŁAPCE.

Jeszcze nie chciałem dać wiary, jeszcze mi się zdawało, iż jest to dalszy ciąg koszmarnego snu, lub skutek wypitego wina.
Jąłem tedy się ciskać, niby karp w sieci, lecz rychło silny ból w rękach i nogach od krępujących sznurów, przekonał o smutnej rzeczywistości, w którą nadal nie sposób było wątpić. Pozatem, w pokoju panował półmrok, lecz zawszeć dosyć widno, aby rozeznać, iż ten co mnie skrępował a związał, zadanie swe spełnił wcale starannie, rzec można po mistrzowsku...
— Bodaj wszyscy czarci... — zakląłem w duchu a z bezsilnej złości i wstydu zakręciłyby mi się pewnie łzy w oczach, gdyby szwoleżerowi w jakimkolwiek wypadku mazgaić się przystało.
Sprawa rysowała się aż nadto jasno...
Kiedym tak leżał uśpiony, któryś z tych przeklętych szpicli, z psiarni Fouché’go, musiał się dostać do zamczyska i korzystając z mego uśpienia i snu starego Jakóba, nas powiązał, niby barany, by tem swobodniej plądrować po domu. Lecz jeśli nawet mnie zmogło... hm zmęczenie... a równie dobrze zmódz mogło i Jakóba, iż obaj nic nie słyszeliśmy, leżąc niby dwa kamienie, toć w domu jeszcze bawili ludzie... Przecież nocował stróż... Jan... wraz z żoną... Dziwnem doprawdy, iż nic nie słyszeli i nie ochronili od napaści, bo wszak napastnik, chcąc dostać się do wewnątrz, musiał wyłamywać okiennice... Dziwne! Choć te szpiegi, to tak działają chytrze a podstępnie, iż zakraść się mogli cichaczem, jak koty... Lecz co z Janem się stało, co się stało z Jakóbem? Pewnie również powiązani — a szpicel teraz przeszukuje kąty... O, gdyby dostać tego łotra w swoje ręce! Poczułby mnie lepiej, niźli wtedy na drodze! Bo to on, napewno, fałszywy imć Dubois! Ale czy znajdzie skrytkę? Dobrze jest umieszczona, za portretem, sam bym nigdy się nie domyślił, gdzie leżą listy... tak... Oj djabli... djabli...
Nagle ogarnęło mnie takie uczucie wstydu, iż czułem jak gorąca fala krwi, poczynając biedz od nóg, z siłą zalewa mi głowę a płoną niczem żarem objęte policzki... Gdybym nie miał związanych rąk, biłbym sam siebie, z całej siły najchętniej... Opój, pijanica, mruczałem przez zaciśnięte zęby... twoja, twoja lekkoduchu wina, gdybyś nie pił jak gąbka, do utraty przytomności... to wszystko by się nie stało... Czuwałbyś... Tak, mało, iż sam spiłeś się, jak bydlę, upiłeś jeszcze wiernego Jakóba... Ależ i trunek był... Nieraz osuszało się z kolegami i więcej... a nigdy tak nie zwaliło człowieka z nóg, ani tak nie bolała głowa... Uj, boli... a w ustach piecze... piecze...
Ale mniejsza, trzeba skupić myśli, pomedytować o ratunku. Co dalej? Albo szpicel skrytkę znajdzie, albo nie znajdzie? W obu wypadkach jaki los mi przeznacza? Zapewne wnet tu przybędą jego kamraty, obwiesie z piekła rodem... A może majstruje jeno sam, bez niczyjej pomocy... Oj... djabli... djabli... głowa pęka... A może mnie związał, aby zawiadomić władze wojskowe i jeszcze oskarży o dezercję? Na takiego, juchę, wszystko możliwe... Czem będę się tłomaczył... Co zrobić? Sąd... degradacja pewna... Paulina? Paulina nie uratowała Canouville’a, mnie tem bardziej nie uratuje! Aj, djabli... Czy łotr, spełniwszy swe łajdackie zadanie, już odszedł? Poprzestał na skrępowaniu mnie i zabraniu listów? Czy i innych powiązał? Zawołać? A nuż kto na ratunek pospieszy... Tam do licha!... Hm... sam się nie uwolnię...
Raz jeszcze szarpnąłem się ile było mocy, lecz równie, jak poprzednio, daremnie. Znów sznury wpiły się boleśnie w moje ręce. Ale ból ten dobrze mi zrobił. Miast poprzedniego zniechęcenia i wstydu, powróciła świadomość, iż mnie żołnierzowi się poddawać tak łatwo nie wolno.
— Teraz jego na wierzchu, za chwilę moja będzie! — mruknąłem — jeszcze, bratku, obaczymy!
Więc zawołam.. — zadecydowałem. — Jeśli jest, może krzyk mój go przestraszy i ucieknie, bo tacy to tylko napadają od tyłu i byle czego się boją.. Jeśli już odszedł... to jaka żywa dusza na ratunek pospieszy.
— Hej... hej!... — rozległ się mój głos donośnie.
Przez chwilę nadsłuchiwałem. W dalszym ciągu panowała ta sama cisza, tylko świerszcz, czy inny robak, coś chrobotał w tapecie.
— Hej... do licha... hej...
Znów cisza. Musiał łotr wszystkich powiązać, lecz czyż nie słyszą i choć wołaniem odpowiedzieć nie mogą? Toć jeśli mnie ust nie zakneblował, to i innym pewnie gałganów nie potkał w gębę... Więc...
— Hej... Jakóbie odezwijcie się!
Cisza... ale...
Z sąsiednich pokojów jął dobiegać mnie jakiś szmer. Tak, najwyraźniej odgłos cichych, ostrożnych kroków. Zbliżały się powoli, rzekłbyś ktoś postępował z rozmysłem na końcach palców... szpieg pewnie...
— A nie czaj się, łajdaku! — wrzasnąłem — podejdź bliżej...
Teraz ten co szedł, stanął na progu pokoju, i jeszcze dobrze nie mogłem go dojrzeć. Powoli, jakby z niepokojem zbliżył się do łoża, na którem skrępowany leżałem.
Patrzyłem na przybysza z wytrzeszczonemi oczami, wciąż myśląc, iż nadal ulegam jakiejś sennej marze, na tyle niespodzianym był jego widok.
Przedemną stała kobieta!
Snać krzyk mój musiał ją zbudzić ze snu i przed chwilą powstała z pościeli, bo na bieliznę jeno miała narzucony płaszcz a włosy w nieładzie...
Czyżby żona stróża?.. Lecz nie, niemożebne... Lat mieć mogła około dwudziestu, twarz piękną i szlachetną a z pod narzutki wyzierała delikatna rączka...
I ona na mój widok wydawała się niemniej zdumiona, a patrzyła, niby na zamorski okaz, nawet usta rozchyliwszy nieco ze zdziwienia.
— Co pan tu robi? — wyszeptała, pierwsza przerywając tę niemą scenę.
— Leżę... — odrzekłem możliwie najuprzejmiej, bo to w każdej sytuacji respekt dla białogłowy zobowiązuje — leżę, jak to w powijakach niemowlę i byłbym pani dobrodziejce wielce zobowiązany...
— Dobrze, ale skąd się waćpan tu wziął, kto pana związał?
— Arcyłotr pewnie jaki... — oświadczyłem żywo — to też gdyby pani, co jak anioł...
— Doprawdy, nic nie rozumiem! — przerwała moją szarmancką mowę. — Prócz nas wszak nikogo nie było w tym domu!
Zapewne długo byśmy się sobie tak dziwowali wzajemnie, gdyby w tejże chwili nie rozległy się głosy pospiesznych kroków.
— Idą... Wnet wszystko wyjaśnią! — zawołała.
Na progu ukazał się wysoki, barczysty mężczyzna, o czerwonej i niemiłej twarzy. W ślad za nim postępował... Jakób... zadowolony, zacierając ręce.
— Jakóbie rozwiążcie mnie szybko! — zawołałem, ucieszony widokiem starego — jakoweś cuda się tu w nocy działy, ale tuszę sobie wszystko dobrze się skończy!
Nie odparł nic, jeno stanął w nogach łoża i spozierał na mnie z podełba. Cóż to miało znaczyć?
— Może zechcesz mi wyjaśnić, Arturze — mówiła w tejże chwili niewiasta, co pospieszyła mi na ratunek, do wysokiego mężczyzny — czemu ten pan jest związany i skąd wogóle wziął się w tym domu?
— Wyjdź Simono! — odparł szorstkim głosem, nazwany Arturem.
— Nie wyjdę, póki prawdy się nie dowiem! Dość mam tego splotu zagadek! Proszę natychmiast rozwiązać pana...
Miast spełnić jej prośbę, ujął ją za ramię.
— Powtarzam, wyjdź! Nic kobiecie do tych spraw! Krzywdy temu jegomościowi nie uczynimy!
— Ale...
Kiedy opierała się jeszcze, siłą wywiódł z pokoju, dając Jakóbowi znak, iż za chwilę powróci.
Pozostaliśmy sam na sam.
— Więc to ty — rzekłem, przeszywając starego oczami — ty zdrajco, spoiłeś mnie przódy, by związać następnie... Już ja ci zato podziękuję... no i twój pan... Canouville... również...
— Ale winko dobre było — szydził w odpowiedzi — Pijesz młodzieńcze, jak smok... Byłbyś mnie może zmógł, gdybym nie był nieco nasennego ziela dosypał...
— A... a... — mruknąłem, rozumiejąc tak szybką, swą wczorajszą nieprzytomność.
— A co do twej podzięki... no i tego błazna Canouville‘a to nie wiele sobie robię z pogróżek... Canouville dziś dla mnie taki sam pan, jak i ty... zarozumiały smyku!..
Z jego głosu przebijała długo tłumiona nienawiść... Korzystając z mej bezbronności lżył mnie bezkarnie. Aczkolwiek grało wewnątrz, bo nigdym nie był lżony i to jeszcze przez nędznego sługusa, zacisnąłem jeno zęby, rozumiejąc, iż zaognianie kłótni w tym stanie, do niczego nie doprowadzi. Przezwyciężywszy się, zapytałem grzecznie:
— Jeśli macie, mości Jakóbie, jakie porachunki z waszym panem... to nie moja rzecz... Lecz czemuż było mnie wiązać... Cóżem zawinił?.. Chyba — dodałem z rozmysłem — również i wy pragniecie jaki użytek z listów uczynić?.. Ale i w tym wypadku, pocóż mnie związaliście, wszak były one w waszem posiadaniu? Jakie są względem mnie dalsze zamiary?
Począł się cicho, złośliwie śmiać.
— Listy... listy... — powtarzał — o, jakiś ty głupi, no i ci twoi przyjaciele! Listy?... żadnych listów nie było... tylko znakomita przynęta! A co z tobą się stanie? O tem zadecyduje pan margrabia! Teraz basta, dość wczoraj mi twoim połamanym językiem uszu nasuszyłeś!
Rzucił pełne gniewu spojrzenie, na które takimż spojrzeniem odparłem, bo Bóg jeden wie, z jaką rozkoszą, w tej chwili bym go trzymał za gardło. Ponieważ jasnem było, iż na dalsze pytania nie zechce odpowiadać, milczałem, gdy w głowie wirował szereg ciekawiących zagadek — margrabia... panna Simona... listów nie było...
Drzwi otworzyły się z trzaskiem i wysoki barczysty mężczyzna ponownie wszedł do pokoju. Zbliżył się i badawczo jął mi się przyglądać.
— Co z nim zrobić, Jakóbie? — wskazał na mnie.
— Sądzę... tam... panie margrabio! — wykonał jaki gest, oznaczający jemu tylko wiadomy kierunek.
— Hm... może masz i rację!
— Inaczej, znów pocznie krzyczeć i nam ptaszków spłoszy!
— Więc dobrze...
Przeszedł się parę razy po pokoju i przystanął przedemną.
— Przódy jednak temu waszmości winienem, wyjaśnienie... Jestem margrabia Artur de Fronsac, wedle wszystkich praw uczciwych ludzkich... właściciel zamku w Blois... No, bo dekretów uzurpatora, Bonapartego, żaden rzetelny człowiek w Europie nie uznaje...
— Hm... — mruknąłem, pragnąc się przekonać dokąd on zmierza, choć nieprzystojne odezwanie się jego o ukochanym cesarzu, podrażniło mnie wielce.
— Tak — powtórzył — dziedzic zamku, wyzuty z ojcowizny przez łajdacką rewolucję. Ojciec zmarł w Anglji, ja odziedziczywszy po nim prawa... i postanowiłem ojcowiznę z powrotem wziąść w posiadanie... Podobno jakiś Canouville począł się tu panoszyć... mam nadzieję, tego mizernego jegomościa, nigdy już te mury nie ujrzą z powrotem...
— Niewątpliwie! — przytwierdził stary Jakób.
Przyglądałem się margrabiemu coraz uważniej, nabierając pewności, iż z szaleńcem mi wypadło mieć dp czynienia. Gdy tak gadał, oczy świeciły mu dziko a po twarzy przebiegały kurcze, że przestraszyć ich mógł się najodważniejszy. Gadał przy tem całkiem od rzeczy. Zwał wszechpotężnego mocarza uzurpatorem, sam chciał odbierać swe dobra, lekceważył dekrety cesarskie?.. W Angli, tej jaskini spiskowców, możeby mu uszło na sucho, lecz tu!.. Rozumiałem, iż na widok rodzinnych, utraconych dóbr, musiało mu się pomięszać z żalu i gniewu w głowie i czułem litość nawet dla niego, bom nigdy zbytnio nie sympatyzował z wybrykami rewolucji francuskiej, żałując jej ofiar...
Jąłem tedy łagodnie tłomaczyć:
— Panie margrabio, rozumiem pańską boleść... dom przodków w obcym ręku... Lecz miast złorzeczyć a ubliżać naszemu cesarzowi, czyż, nie lepiej udać się do jego łaski? Toć najjaśniejszy Napoljon, amnestję przyobiecał wszystkim emigrantom, zwrot dóbr nawet... Szanuje starą szlachtę a w miarę możności zwraca im mienie, starając się wynagrodzić krzywdy, popełnione przez sankiulocką kanalję...
Twarz de Fronsac‘a stała się z czerwonej purpurową.
— A bierz go czort! — zawołał gwałtownie — całego Napoljona! Taki sam on sankiulot... i na barkach sankiulotów wyniesiony na tron, który nieprawnie zajmuje! Ja znam jednego tylko pana... najmiłościwszego króla Ludwika XVIII... Na wygnaniu on, lecz zezwoli Bóg, lada dzień powróci... Z ręki Bonapartego nikt z nas nic nie przyjmie, bo zbyteczne jest od złodzieja podarki przyjmować, złodziejowi się skradzione odbiera! Już nadszedł czas...
— Panie margrabio... — przerwał Jakób, jakby pragnąc wstrzymać potok wymowy de Fronsac‘a, lub się obawiając, iż ten coś zbytecznego powie.
Zamilkł, w podnieceniu, wielkiemi krokami stąpał po pokoju, potrącając sprzęty.
— Doprawdy — ozwałem się — nie wypada mi podobnych rzeczy słuchać i gdybym nie był związany, potrafiłbym panu, panie margrabio, dać należytą odprawę... Lecz, widząc, iż nie przywiodę was do opamiętania, śmiem zapytać jakiem prawem, podstępnie związaliście mnie, cesarskiego oficera, który do tego domu przybył z pełnem zaufaniem i co nadal z moją osobą zamierzacie uczynić?...
— Jeszcze się dowiesz...
— Więc jestem więźniem?
— Tak!
— Wolno zapytać czyim?
— Króla Ludwika XVIII!
Na tą odpowiedź tak mało byłem przygotowany, iż mało nie parsknąłem śmiechem. Ja miałem być więźniem poczciwego grubasa Burbona, gdzieś tam tułającego się po świecie, który na sam dźwięk imienia Napoljona drżał ze strachu? Doprawdy, nie warto było wdawać się w rozmowę z szaleńcem, jeno oczekiwać dalszego biegu wypadków. Wprawdzie, nie rozumiałem w tej całej sprawie zachowania się Jakóba i jego podstępnej zdrady, lecz pocieszała mnie myśl, iż przygoda niniejsza niema nic wspólnego ani z listami, ani z księżną Pauliną. Pozatem, jeśli miałem z dwoma ludźmi pozbawionemi rozumu do czynienia, to pozostawała w domu jeszcze zdrowa i przytomna niewiasta, owa Simona, co na samym początku, na krzyk mój, z ratunkiem pospieszyła.
Najprzezorniej więc było, nie sprzeciwiać się szaleńcom a doczekać pierwszej sposobności, aby z więzów się fortelem uwolnić.
Przymknąłem tedy oczy, udając śpiącego.
Margrabia chodził przez dłuższy czas z kąta w kąt, i coś pomrukiwał, stary zaś zbliżył do okiennicy, jakby łowiąc z zewnątrz dobiegające dźwięki.
— Śpisz, czy udajesz, mości polaku — rzekł de Fronsac, przerywając swą wędrówkę — lecz jedno ci powiem..
Nadal trzymałem powieki przymknięte.
— Za chwilę dziać tu się będą pewne wypadki... otóż... nie przenoszę waści do lochów, gdzieś winien się znaleźć, oszczędzając cię, boś pionek w tej grze! Ale ostrzegam... słyszysz...
Nie drgnąłem nawet.
— Ostrzegam, iż jeśli choć piśniesz, albo palcem poruszysz... łeb ci roztrzaskam, bez chwili wahania! Zrozumiano!
Jakób nachylił się nademną.
— Zdaje się, zasnął istotnie!
— Tem lepiej, w przeciwnym razie, wie co go czeka! De Fronsac nie straszy daremnie!
Zapanowała cisza. Obaj mężczyźni usiedli w milczeniu na krzesłach, margrabia jął coś majstrować koło pistoletów.
— Za chwilę powinni być... — szepnął.
— I ja tak sądzę!
— Wiesz, co masz robić?
— Tak! Szkoda jeno, że się polaka nie przeniosło do piwnic!
— Zapewniam cię, stary, nie przez litość! Lecz musi nas być dwóch...
— Domyślałem się tego! Polacy opowiadają, iż walczą za swą ojczyznę, a gnębią, wszędzie prawdziwych patryjotów... Ostatnio w Hiszpanji...
— Cicho! Zda się, słyszałem szmer!
I ja również jąłem nadsłuchiwać. Ale czy im, się wydało, czy szmer się nie powtórzył, dość że w pokoju panowała grobowa cisza.
Na kogoż oczekiwali oni, jakiej sceny miałem być biernym świadkiem? Nie przenieśli do lochów, bo chcieli być we dwóch, mnie poczytując w swej grze za nieznacznego pionka? Co za scena miała tu się za chwilę rozegrać? Dalipan, tak żem się rozciekawił, iż chwilami zapominałem nawet i o poselstwie własnem i o listach i krępujących mnie więzach...
— Pamiętaj... — posłyszałem cichy szept — worek na głowę i na ziemię... Ja rozprawię się z drugim...
Spodziewali się jakiejś napaści. Czyjej? W jaki sposób ja miałem się zachować, mimo otrzymanego ostrzeżenia? Uprzedzić tych, co zamierzali wtargnąć do zamku?...
— Czemu sądzisz Jakóbie, iż wejdą przez to okno?
— Dostęp najłatwiejszy! Wzdłuż innych biegnie rów!
— Hm... dobrze wyliczone! Jednak miejmy baczenie i na inne komnaty!
— Posłyszę najdrobniejszy szmer...
— Zgaśmy światło...
Pozostaliśmy w ciemnościach. Słychać było uderzenia naszych serc, bo ja w nie mniejszem naprężeniu, niźli oni, oczekiwałem, co dalej nastąpi.
Tak trwaliśmy może z pół godziny, lub więcej i przypuszczać już poczynałem, iż obaj będący ze mną w pokoju szaleńcy — sami wykoncypowali jaki urojony w ich wyobraźni napad — lub się przeliczyli w swych wyrachowaniach, gdy nagle najwyraźniej, około okna rozległo się, rzekłbyś chrobotanie myszy.
Nadstawiłem ucha. Szmer się ponowił, a i oni musieli go dosłyszeć, bo zabrzmiał cichutki szept.
— Css...
Najwyraźniej jedna z okiennic uchylała się powoli, za nią widniał świt marcowego poranka. Równie powoli uchyliła się i druga połowa, a niewidoczna ręka, bez szelestu pchnęła szybę... Do pokoju wpadła fala ostrego, przejmującego powietrza.
— Niema nikogo... — biegł przytłumiony z zewnątrz głos, który wydał mi się znajomym.
— Skacz pierwszy!... — padł rozkaz.
Wpiłem się wzrokiem w świetlną plamę, na której tle, wyraziście zarysowała się ciemna postać.
Tak to on! Nie mogło ulegać najlżejszej wątpliwości, człowiekiem zakradającym się do wewnątrz był mój niedawny znajomek, rzekomy kupiec, imć Dubois... W ślad za nim, ukazała się druga twarz która — acz widziana przelotnie — mocno wyryła się w mej pamięci... Drugim, z tajemniczych intruzów... był minister Fouché! Fouché, we własnej osobie!
To, co dalej się stało, stało się tak szybko, iż ledwie miałem czas myśli zebrać, lub coś postanowić.
Kiedy Dubois znalazł się w pokoju, nagle, niby cień, mignęła czarna płachta i osunął się on, nie czyniąc najmniejszego hałasu, na podłogę...
Teraz z kolei, Fouché wstępował na parapet okna.
— Podaj rękę... — mówił.
Sam nie wiem, kiedy wyrwał mi się okrzyk:
— Ekscelencjo!... Zasadzka!
W tejże chwili, otrzymałem potężny cios, zawirowała komnata, zawirowały rzeźbione kolumny, podtrzymujące łoże, zdało mi się, iż jakiś świder rozdziera mój mózg i zanim zdążyłem powtórzyć ostrzeżenie, straciłem przytomność.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.