Lekkomyślna księżna/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Lekkomyślna księżna
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II
W Saint-Cloud.

— Gdzieżeś ty wczoraj przepadał — zagadnął nazajutrz Wąsowicz, gdy zrana napotkał mnie na koszarowym dziedzińcu w Chantilly — zachodziłem wieczorem do ciebie a tu mi zameldowano, że mości porucznik dokądciś wyruszył i późno w noc go niema... Ho, ho, gratuluję, czynimy konkiety śród paryżanek...
— Niestety, jeno gwoli spaceru jeździłem w okolice Paryża, drogę żem zmylił i stąd opóźnienie... Ale w rzeczy samej, przypadkiem napotkałem niewiastę wielkiej urody — odparłem nie chcąc go wtajemniczać we wszystkie szczegóły — i doprawdy zaciekawiła mnie ona... Ty dłużej siedzisz tu a wielkiś światowiec i bywalec...
— Tam, do djaska! — przerwał ze śmiechem — odrazu imaginowałem sobie, że była przygoda. No, a poznałeś ją?
— Nie, przejeżdżała przypadkiem w karecie... wyjrzała... ot wszystko...
— Jak wygląda?
— Brunetka o oślepiająco białej cerze, wielkie ogniste oczy, rysy najdelikatniejsze i najregularniejsze, jakie sobie wyobrazić można...
— Oniemiałeś na jej widok?...
— Nieco... I dla tego zapytuję ciebie, czy nie wiesz, kto to być może...
Wąsowicz, jak szalony począł się śmiać.
— Ależ widzę zrobiła na waści wrażenie. Niczem, pamiętasz, w wierszach naszego zacnego Trębeckiego:

Cóż to jest! Gdy cię ujrzę zaraz kolor zmienię
Albo blednieję, albo zbytnio się czerwienię
Gdy chcę do ciebie mówić, mięsza mi się mowa...

— Miast dworować — rzekłem, nadąsawszy się srodze, by pokryć konfuzję — racz powiedzieć, czy nie jest to która z dam znanych w Paryżu! Może aktorka?
— Doprawdy, nie wiem — odparł — ale nie wiedziałem, żeś taki Filo romansowy i tak... interesować się umiesz ...jeno z wejrzenia... Przyznaj się, tam coś więcej być musiało..
— Nic ponadto, com powiedział! — uciąłem krótko, zły, iż nie zdobywszy żadnej wiadomości, jeszcze naraziłem się na drwiny. — Zostawię cię teraz samego, muszę opatrzyć konia...
Powstrzymał mnie za ramię.
— Nie sierdź się zaraz... A to gorączka! Urazić nie chciałem... A nie dowiedział się waćpan jeszcze najważniejszej sprawy.
— Co?
— Jesteśmy dziś zaproszeni.
— Dokąd?
— Dokąd?... Do... cesarza!
Osłupienie moje było tak wielkie, iż zdążyłem jeno wybełkotać:
— Żarty?
— Żadne żarty. Cesarz nas zaprosił do Saint-Cloud!
— Do Saint-Cloud?
— Tam przebywa teraz i od czasu do czasu, urządza bale. Zaprasza na nie prawie wszystkich oficerów gwardji, obecnych w Paryżu. Ponieważ, my szwoleżerowie, cieszymy się łaskami, Berthier przysłał do Stokowskiego zawiadomienie, że i nas prosi...
— Tam do licha!
— Czego klniesz, miast się cieszyć!
Przekleństwo wyrwało mi się z nadmiaru wrażenia. Co innego widzieć Napoljona zdala na polu bitwy, krzyczeć „vive l‘empereur“ i dać się choć zabić dla niego, co innego na balu, w tym całym świetnym orszaku... Sam nie wiedziałem, czy radować się, czy martwić... i jak niczego się nie bałem, czułem dziwne ściskanie koło serca...
— I zobaczymy cesarza, tak zblizka?
— A pod Somosierrą go nie widziałeś?... Tylko dziś nie każe ci zdobywać skaliste wąwozy, najwyżej poleci tańczyć z damami...
— Uf....
— Nie sap!... Z „lansierem” i „kadrylem” może jako tako pójdzie... A jeszcze, kto wie, twoją tam nieznajomą napotkasz... Czyść mundur, guziki, szlufy... Uszy do góry... Spotykamy się wieczorem i idziemy ze Stokowskim, we trójkę... A teraz, amigo... żegnaj...
I śmiejąc się, pozostawił mnie samego.

Przed ósmą, stanęliśmy przed kratą w Saint-Cloud. Wejścia pilnowało dwóch szyldwachów-grenadjerów, w bermycach. Na dziedzińcu pełno i tłoczno było od karet i pojazdów. Po okazaniu kart naszych, z zaproszeniami, pełniącemu służbę szambelanowi, podążyliśmy na górę wielkiemi marmurowemi chodami, przybranemi zielenią i znaleźliśmy się w cesarskich salonach.
Salony były rzęsiście oświetlone nieskończoną ilością świec, rozmieszczonych w kandelabrach i wiszących żyrandolach.
Gości było już pełno.
W pierwszej chwili oślepiony zostałem blaskiem mundurów i przepychem ubiorów kobiecych.
— Stańmy gdzie w kącie! — szepnąłem do Wąsowicza. Ten jednak snać nie po raz pierwszy na tych salonach bywalec, przytrzymał mnie zlekka za ramię.
— Nic się nie bój — szepnął z uśmiechem — a do kąta się nie pchaj! Ot, tu staniemy a zobaczysz to, co nie wiem, czy kiedy, po raz drugi, uda ci się w ciągu twego żywota zobaczyć!
Ukryty nieco za kolumną, począłem obserwować. Cały ogromny salon obity jedwabiem zielonym z wielkiemi złotemi girlandami, a w nich orłami cesarskiemi, był wypełniony barwnym tłumem, połyskującym od szlif, naszyć, gwiazd, krzyżów i orderów. Kobiety, niemal obnażone, tonęły w powodzi koronek, piór i muślinów. Zewsząd dobiegał gwar wesołych i ożywionych głosów.
— Dawne spartańskie obyczaje rewolucji — mówił mój towarzysz — ustąpiły teraz miejsca zbytkom. Cesarz pragnie, aby jego dwór był najświetniejszym w Europie. Sam nie wydając na siebie niemal nic, żąda, aby jego rodzina i otoczenie występowały z przepychem i bogato...
Rozmyślając nad zasłyszanemi słowami, spozierałem na te kobiety prawie nagie, spozierałem na twarze wodzów, których dotychczas jeno zdala podziwiać mogłem.
— Przyglądasz się naszym marszałkom — ciągnął dalej Wąsowicz — słusznie, bo poza paroma, którychś dotychczas widział na polu bitwy, zapewne nie znasz z nich większości... O tam stoi cała grupa...
W rzeczy samej, zdala widać było ich szyte złotem mundury przyzdobione takiemiż złotemi, wawrzynowemi liściami.
— Massena, Ney, Lannes.
Ogarnęło mnie nieopisane wzruszenie...
— A tam Augerau...
Patrzyłem, wytrzeszczając oczy, na te znakomitości, które dotychczas znałem li tylko z nazwiska.
— A ta pani w tej czerwonej tualecie, co tak wymachuje rękami?
— Marszałkowa Lefebvre, istny postrach dworu. Prała kiedyś bieliznę cesarzowi i stale zachowuje się tu, jakby była u siebie w pralni.
Ostatnia ta uwaga zastanowiła mnie głębiej. Toć wszyscy ci świetni marszałkowie wyszli z nicości i tylko niezwykłej gwiezdzie cesarza zawdzięczali swe dostojeństwa. Massena wszak był kontrabandystą, Ney kiedyś robił beczki, Lannes pracował, jako chłopiec okrętowy...
— Tak, tak — powtórzył Wąsowicz, gdyby odgadując moje myśli — każdy z nas nosi, jak sam powiedział cesarz, buławę marszałkowską w tornistrze zwykłego żołnierza — a cały ten dwór, mimo pozorów wielkiej świetności, sprawia dziwne wrażenie. Jak wiesz, byłem paziem u Stanisława Augusta! Mniej bogato tam było, lecz jakże inaczej! Tu patrzy się na nich, jak na bóstwa, ale w gruncie, dwór to bez żadnej tradycji...
I mnie, prostakowi, nieprzywykłemu do blichtru, otwierały się oczy.
Dwór ten, tak wspaniały zdaleka, zblizka tracił. Obok kobiet bardzo wytwornych i bardzo bogato wystrojonych, zasiadały żony marszałków, niezbyt przyzwyczajone do noszenia dworskiego płaszcza. Prawie tak samo było z ich mężami, których haftowane mundury, tak świetne na paradzie, tak piękne na placu boju, nieprzyjemne stanowiły przeciwieństwo ze słowami i manjerami niezbyt dworskiemi. Ta szczególna mieszanina, pobudzałaby do śmiechu, gdyby główna osobistość Napoljona, nie przejmowała jakimś poważaniem i strachem, które zacierały myśl o śmieszności, lub przynajmniej stłumiły jej skutki.
— A ten to kto?
Pomiędzy tłumem przechodził czarno ubrany mężczyzna, osobliwszej postaci. Mógł mieć około piędziesięciu lat, był szeroki w ramionach, lecz szedł przygarbiony, kulejąc, wsparty o laskę, o srebrnej, cyzelowanej gałce. Nosił czarne ubranie, bez żadnej ozdoby i takież czarne jedwabne pończochy. Jednak taki autorytet bił od tej niepozornej postaci, iż wszyscy przed nim rozstępowali się z szacunkiem.
— Kto to? — powtórzyłem ze zdziwieniem.
— Pan Tayllerand, książe Perigord, który właściwie trzęsie wszystkiem i śmie, jedyny, sprzeciwiać się cesarzowi...
— A ten? — wskazałem na jegomościa, o lisim wyrazie twarzy.
— Fouché... minister policji, największa kanalja, jaką wyobrazić sobie można, ale niechciałbym go mieć za wroga...
Nagle rozległ się cichy szmer i gdyby dreszcz przebiegł po zebranych. Dwaj kamerdynerzy szeroko rozwarli białe złocone drzwi i przez nie śród nizkich ukłonów obecnych, weszła grupa osób.
— Czy to już cesarz? — zapytałem.
— Nie cesarza oznajmiają — to tylko książęta i księżne cesarskiego dworu. Nie znoszą one cesarzowej Józefiny i stale, ku wielkiemu niezadowoleniu Napoljona, urządzają się tak, aby nie wchodzić w jego orszaku, wślad za cesarzową, a przed nią...
Wpiłem się wzrokiem w tą grupę, gdy on dalej prawił:
— O ten wysoki z czarnemi bokobrodami, przybrany w fantastyczny kostjum, to szwagier cesarski Murat, od niedawna król neapolitański, obok niego żona królowa Karolina, dalej druga siostra cesarza, Eliza, wielka księżna toskańska, a ta trzecia...
— A ta trzecia? — powtórzyłem, przejęty niewiedzieć jakim dreszczem.
— Ta trzecia... Paulina, księżna Borghese... Ale też zrobiła na tobie wrażenie — dodał, spoglądając na moją osłupiałą minę.. nic dziwnego jest tak piękną, iż każdy musi się w niej zakochać...
— Ta.... ta.. to siostra cesarza... księżna Borghese?
— Cóż tak głupio pytasz? Tak, jej wysokość księżna Paulina!
Stałem z wlepionemi oczami w piękne zjawisko. Lecz nie zwykła, klasyczna uroda księżnej zamieniła mnie nagle w kamienny słup, nie ten dziwny czar jaki rozsiewała dokoła... Azaliż to było możliwe, czy śniłem, czy z powodu zbytniej odległości, było to li tylko przywidzenie? Najwyraźniej, wydało mi się, iż wczorajsza moja nieznajoma... była księżną Borghese...
— Cóż tak patrzysz?
— A bo... począłem sam nie wiedząc co mówić, ani jak tłomaczyć moje osłupienie.
— Ten co koło niej się kręci, z miną poważną, choć nieskończenie głupią, to jej dostojny małżonek, książe. Przystojny, ale hm... hm... nieco półgłówek i sam cesarz mu to często publicznie wytyka. To też piękna Paulina niezbyt się z nim liczy i wiele o niej niezwykłych opowiadają historji. O... bardzo dziwnych historji... — począł, lecz nie dokończył, bo w tejże chwili rozwarły się drzwi i poprzedzony paru bogato ubranemi paziami ukazał się jakiś dygnitarz, wołając donośnym i dobitnym głosem:
— Najjaśniejszy pan idzie!
To generał Duroc, wielki marszałek dworu, oznajmiał cesarza.
Napoljona widziałem już parokrotnie. Stał o parę kroków od nas, gdy pod Somosierrą pozdrawiał szwoleżerów, wołając „niech żyją polacy”. Ale trudno dla kogoś, co nigdy z bliska się z nim nie stykał, będzie pojąć, jakiem głębokiem i niespodziewanem było wrażenie, ilekroć się znajdowało w jego obecności.
Co do mnie doznałem jakiegoś osłupienia, jakiegoś niemego zdziwienia, które nas ogarnia na widok wszelkiej cudowności.
Zdawało mi się, że był otoczony aureolą. Jedyną myślą, która mi przyszła, kiedym się ocknął z pierwszego olśnienia, było to, że jest niemożliwem, aby taka istota miała umrzeć, żeby organizacja tak potężna, genjusz tak wielki, mógł kiedykolwiek obrócić się w niwecz.
Wszedł ubrany, jak zwykle w swój ulubiony mundur strzelców gwardji — zielony z białą kamizelką i takiemiż spodniami. Takim widywaliśmy go na polach bitwy. Miast tylko wysokich butów, nosił białe jedwabne pończochy i lakierowane pantofle.
Koło niego postępowała cesarzowa, dość wysoka, wysmukła o śniadej cerze, darząc dokoła wszystkich swym uśmiechem. Mimo, iż liczyła z górą lat czterdzieści, mogła uchodzić za skończoną piękność, gdyby jej nie szpeciły brzydkie, czarne zęby. To też uśmiechała się nieco sztucznie, niemal nie roztwierając ust.
Za parą postępował mężczyzna, o twarzy opalonej i dużym wąsie.
— Eugenjusz Beauharnais... syn cesarzowej Józefiny — zauważył Wąsowicz.
— Co? — zawołałem, zapomniawszy na chwilę o moich spostrzeżeniach i o księżnej Paulinie — ten mężczyzna który wygląda znacznie starzej od niej, miałby być synem cesarzowej?
— Tak... kiedy Józefina wychodziła pierwszy raz za mąż za generała Beauharnais była bardzo młodą, liczyła zaledwie lat szesnaście... Pozatem, gdy on bił się wraz z cesarzem w Syrji, w Egipcie, ona wypoczywała na sofie w Paryżu, zajęta wyłącznie zabiegami dokoła swej urody. Dla tego też, dziś matka jest znacznie młodszą od syna...
— Doprawdy, cesarzowa to piękna kobieta — zawołałem z uniesieniem — i mimo wielkiej różnicy wieku, jaka pomiędzy nią a księżną Borghese zachodzi — gdyż Paulina nie liczy więcej niźli dwadzieścia siedem lat — zaiste nie wiadomo, której z urody wyznaczyć pierwszeństwo...
— Zupełną masz rację... i dlatego też nie cierpią się wzajemnie... Józefina, uwielbiana powszechnie za swą dobroć i wdzięk... ma li tylko nieprzejednanych wrogów, śród rodziny cesarskiej... Darować jej nie mogą, że Napoljon wysuwa ją przed swe siostry, darować nie mogą, że ona trzyma berło mody w Paryżu i jeśli wreszcie dojdzie do rozwodu, między cesarzem a Józefiną, to głównie zawdzięczając intrygom rodzinnym...
— Ach tak — począłem pragnąc uzyskać więcej jeszcze zgoła nieznanych, nam zwykłym żołnierzom, szczegółów, lecz urwałem, bo cesarz, wciąż trzymając małżonkę pod rękę, obchodził teraz zebranych, którzy utworzyli, pod ścianami, wielkie koło. Za nim, postępował Murat i księżne.
— Oj, oberwą niektórzy! — ze śmiechem szepnął Wąsowicz, — cesarz ma coś za wielkiego marsa na czole.
— Co przez to chciałeś powiedzieć? — zapytałem, ogarnięty mimowolnym lękiem.
— Wnet zobaczysz... ale nas się to nie tyczy... Myśmy tylko pionki... Ale na takich zebraniach, Napoljon często wyładowywuje na najbliższych, co ma na wątrobie...
Cesarz przystanął przed jakąś damą i obserwował ją z niezadowoleniem.
— Cóż to, pani Jourdan, w takiej marnej sukni się zjawia? Na to pieniądze płacę mężowi, żeby, pani wyglądała, jak szwaczka! Jak tak dalej pójdzie, zabronię na dworze bywać i dochody obetnę!
Dama, żona generała, której prostego pochodzenia, zapewne nie pokryłaby najpiękniejsza suknia, stała zaczerwieniona, zmięszana, nie wiedząc co począć. Niewątpliwie najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Również najbliżsi tej scenie, w trwodze z opuszczonemi oczami, oczekiwali, na którego z nich z kolei, niezadowolenie cesarza spadnie.
— A ty Junot — grzmiał głos Napoljona, który teraz strofował jednego ze swych ulubionych generałów, Jounot’a, księcia d’Abrantes, gubernatora Paryża — znów zgrałeś się w karty i myślisz, że za ciebie zapłacę! Zapłacę, bo co mam zrobić! Ale, żeby mi to było po raz ostatni! A za aktorkami też przestań biegać, bo ci to wcale nie przystoi!
Cichy śmiech pobiegł po zebranych. Uśmiechała się nawet księżna d’Abrantes, bardzo wytworna pani, przyjaciółka cesarskich wysokości, której, choć zdawna przywykłej do niewiernostek męża, podobne jednak publiczne strofowanie, nie mogło być jej miłem. Jeden Junot, niewiele zdawało się, przejmował publicznem napomnieniem, więcej rad z zapowiedzi spłacenia długów.
Dwie wygłoszone admonicje nie udobruchały Napoljona. Przypatrywał się obecnie jakiejś młodej damie, która pod jego wzrokiem to czerwieniała to bladła.
— Hrabianko Saint-Cere, jest pani stanowczo za chuda — odezwał się nagle — że pani pochodzi ze starej szlachty, to jeszcze żaden dowód, aby wyglądać, jak strach na wróble!
— Nie moja wina, najjaśniejszy panie! — szepnęła ta dość cicho.
— Hm... zapewne... — burknął cesarz, zmiękczony widokiem panny, której kręciły się łzy w oczach. — Ale trzeba na to znaleźć radę!... Hm... Wydamy panią za mąż! Duroc! Przypomnisz mi jutro o tej sprawie! Kawalera wynajdę! — Tu rozejrzał się po zebranych, jakby wyszukując kandydata, lecz nagle dobiegł go śmiech, więc zwrócił się do jednej damy groźnie:
— A pani czemu się śmieje?
Osobą, która nie wykazywała najmniejszego zmięszania na widok cesarza i teraz nadal śmiała się dość bezceremonjalnie, była marszałkowa Lefebvre.
— A pani czemu się śmieje? — powtórzył. — Czy pani się wreszcie oduczy głupio śmiać i wymachiwać rękami?
— Śmieję się najjaśniejszy panie — odrzekła ta spokojnie — że w tych czasach, kiedy sire dawał mi swoją bieliznę do prania a nigdy nie miał na zapłacenie rachunku, to był znacznie grzeczniejszy dla dam!
Napoljon spojrzał na nią ze zdumieniem. Niezadługo jednak, na twarzy jego wykwitł uśmiech i wesoło rzucił:
— Ma pani rację, marszałkowo Lefebvre!
Od tej chwili zmienił się humor cesarza. Odpowiedź marszałkowej, byłej praczki, zwanej przy dworze madame sans gene, rozproszyła jakby ten zły nastrój, pod wpływem którego przybył na zebranie. Przeskoki od złości do wesołości i od zamierzeń genialnych do czepiania się o drobiazgi, były jedną z cech charakterystycznych Napoljona. Teraz zupełnie już udobruchany, szedł, rzucając damom jakieś uwagi, wreszcie dostrzegł nasze mundury.
— A, panowie polacy — rzekł, zatrzymując się przed nami — mam nadzieję, że okażą się dziś równie dobremi tancerzami, jak są żołnierzami... To moi dzielni z dzielnych... — dodał, wskazując na nas — Wiem o czem marzą — zauważył, jakby odgadując nasze myśli. — O innych granicach Księstwa Warszawskiego — wiem... ale może którego dnia i to bardzo już blizkiego... ich marzenia... hm... się ziszczą — zakreślił szeroki dłonią ruch, obejmujący lądy i morza...
Staliśmy obaj z Wąsowiczem, w postawie żołnierskiej, z roziskrzonemi oczami, chłonąc w siebie każdy ton metalicznego głosu. Cesarz skinął nam przyjaźnie, poczem przystanął na środku salonu.
— A teraz was wszystkich pożegnam, bo pilniejsze oczekują mnie sprawy! A wy tu bezemnie dobrze się bawcie! Józefino! Zajmiesz się gośćmi, aby nie mówiono, iż na naszym dworze jest nudno!
Odszedł, poprzedzany przez Duroca, śród nizkich ukłonów, a w ślad za nim — ruszył wyprężony dotychczas przy drzwiach, mameluk Rustam.
Mimo, iż ostatnio, groźna zmarszczka znikła z czoła cezara, mimo, że ostatnie jego uwagi nosiły raczej żartobliwy charakter, po wyjściu Napoljona, piersi wszystkich obecnych odetchnęły, rzekłbyś, głębiej, zgięte karki wyprostowały się a po sali pobiegło ciche westchnienie ulgi...
Obecność jego działała, wyczuwałem to nietylko sam po sobie, ale i po minach najwyższych dygnitarzy, wprost przytłaczająco. W jego obecności, można go było jeno podziwiać, drżeć, by nie zasłużyć na jaką gniewną uwagę, ale w jego obecności ani nieprzymuszenie rozmawiać, ani bawić się nie było można — wyglądało to niemal na świętokradztwo, na chęć zabawy, w pobliżu groźnego bóstwa...
— Uwielbiam Napoljona — szepnął Wąsowicz, jakby potwierdzając moje uwagi — ale dobrze, iż odszedł, bo doznaję przy nim niewypowiedzianego lęku... Taki on zawsze... Oderwała go cesarzowa od pilnej pracy, aby nam się na chwilę ukazał, przyszedł zły, czepiał się głupstw, prawił wszystkim impertynencje... Teraz wrócił do swego gabinetu z ministrem wojny Berthier’em i będzie budował genialne plany, jak zarzucić mosty, abyśmy mogli suchą nogą przejść do Anglji, albo cesarza austryjackiego, jako niewolnika sprowadzić do Paryża... o bo coś się knuje się w powietrzu... Berthier zanadto obgryzał paznokcie...
Rozległy się pierwsze takty muzyki.
Przytłoczony obecnością boga wojny, na chwilę zapomniałem i o księżnej Paulinie i o moich spostrzeżeniach. Teraz stałem z wlepionemi w nią oczami. Czyż ta księżna, przyjmująca z czarującym uśmiechem, lecz z gestem iście pańskim, składane jej przez obecnych hołdy, mogła być w rzeczy samej, moją wczorajszą nieznajomą? Wprawdzie twarz tajemniczej damy z oberży dojrzałem przez moment jeno, gdy wiatr tak niedyskretnie zdarł z jej oblicza zasłonę, lecz rysy te, niezwykłej piękności, mocno utkwiły w mej pamięci i czas cały miałem je przed oczyma, jak wykute. Tedy?
Bezwzględnie, ona to była. Nie mogłem się łudzić. Ten sam nos, te same czarne ogniste oczy, ten dziwny czar uśmiechu, ten profil rznięty, rzekłbyś, w kamei greckiej. Trudno było się pomylić.
A może? Bo cóż mogła czynić księżna Borghese, w nędznej, podmiejskiej oberży, narażając się na tysiące nieprzyjemności i kompromitację... Jeśli ona to była, to cóż nastąpiłoby, gdybym tam nie był nadjechał i nie stanął, w jej obronie przed pijanemi huzarami? Lecz, czyż przed chwilą nie wspominał Wąsowicz, iż dziwne o niej krążą historje?.. Wartoby go zlekka wybadać...
— Doprawdy, nie wiedzieć komu oddać pierwszeństwo — trąciłem Wąsowicza, wskazując mu na stojącą, po środku sali grupę, złożoną z cesarzowej, księżnej Pauliny i królowej neapolitańskiej a ze wszech stron otoczoną wojskowemi i cywilnemi dygnitarzami. — Mam wszakże wrażenie, iż księżna Borghese najpiękniejsza...
— I ja tak sądzę?
— A cożeś o jakichś historjach wspominał? — zagadnąłem, z głupia frant.
— At — długoby gadać... No, i nie tu... To jedno ci szepnę, że siostra Napoljona lubi bardzo naszą wojskową brać a swego małżonka ma za nic...
— Hm...
Możebym i był usłyszał, mimo zastrzeżeń towarzysza, jakie dalsze relacje, lecz w tejże chwili w sali powstał wielki ruch i pary jęły się ustawiać do modnego lansjera.
Aczkolwiek, żem znał zasady tego tańca, a czasem nawet sam rad, w niego się puszczałem, nie zamierzając tańczyć i nie znając nikogo, wcisnąłem się głębiej pod ścianę, podczas gdy Wąsowicz odchodził.
— Mam tam parę znajomych dam, muszę przetańczyć — oświadczył — zresztą cesarz nas na to zaprosił... Mają damy z nas mieć rozrywkę! I tobie radzę, zrób to samo..
— Nikogo nie znam....
— Jak tylko przetańczę, wnet cię sprezentuję.
Znikł w tłumie.
Stałem nadal, obserwując — i jak łacno odgadnąć można, wciąż wpatrzony w księżnę Paulinę.
Ona, nie ona?
Tańczyła teraz, z niewypowiedzianą gracją, ze swym szwagrem, Muratem, królem neapolitańskim. Na wprost niej — cesarzowa z generałem Junot. Gdy w powolnym, tanecznym ruchu, śród innych par, zbliżyła się do miejsca, w którym stałem, nagle jej oczy, dotychczas obojętnie błądzące po sali, zatrzymały się na mojej postaci i spotkały z mojem spojrzeniem. Trwało to chwilę może, lecz zauważyłem najwyraźniej, jak na jej twarzy odbiło się zdumienie i oblał ją nieco silniejszy rumieniec.
Poznała...? Więc ona?
I znów zdawało mi się, że jej wzrok z pod opuszczonych teraz rzęs, wciąż spoczywa na mnie, dopóki pary nie przesłoniła innych, tańczących ciżba.
Było jasnem. Zarówno ona mnie poznała, jak i ja ją poznałem. Teraz jasnem było, czemu wczoraj tak starannie osłaniała twarz i czemu wymogła na mnie słowo, abym nie usiłował się dowiadywać, ani kim jest, ani dokąd się udaje. Lecz w takim razie, co robiła w oberży? Aczkolwiek cała przygoda, miała niezwykły i dziwny charakter, cóż wreszcie mogło mnie to obchodzić i czemu tyle nad tą sprawą łamać sobie głowę? Zapewne księżna miała jakieś spotkanie...
— Zaprezentować cię damie? — posłyszałem głos Wąsowicza.
— Nie mam ochoty do tańców!
— A na co cię tu zaprosili? Szwoleżerowie są potrzebni do bitwy... albo dla zabawy dam. Niech tylko dojrzy Duroc, że tak stoisz, zaraz przyjdzie, admonicję wypowie i każe obtańcowywać jaką chudą hrabiankę.!.
— Et...
— Napewno się to stanie! Lepiej, ja cię przedstawię, której przystojnej niewieście...
— Doprawdy, nie mam chęci! Może mi się jako upiecze!
— Właśnie! Masz Duroc’a! Dojrzał, że próżnujemy!
W rzeczy samej, zbliżał się do nas wielki marszałek dworu. Ścierpłem na samą myśl zabawiania wielce nudnej której damy, zgodnie z przepowiedniami Wąsowicza. Wykręcać się nie było sposobu, ani nie wypadało. A Duroc szedł z miną rozradowaną, uśmiechniętą, zacierając ręce, niby kat czyhający na ofiarę.
— Poruczniku! Duży zaszczyt panu przypada! Jej cesarska wysokość, księżna Paulina, poleciła mi zaprosić pana jako jednego z bohaterów Somosierry, do tańca!
Zbaraniałem.
Widziałem, jak na twarzy Wąsowicza odbiły się uczucia zdziwienia i zazdrości.
— Tiens!...
Niezadługo, sam nie wiedząc na którym świecie żyję trzymałem jej cesarską wysokość w objęciach.
Przez chwilę tańczyliśmy w milczeniu, wreszcie, ja nie wiedząc, co powiedzieć, byle nie obrazić etykiety, cicho szepnąłem:
— Jak wasza cesarska wysokość pięknie tańczy!
— Nie w tem rzecz — odparła ona — czy dobrze tańczę — Ale... poznał mnie pan?
— Tak!
— I w dalszym ciągu pragnie być moim rycerzem?
— Tak!
— Wobec tego, proszę stawić się u mnie jutro, o piątej!
— Rozkaz! Wasza cesarska wysokość!
Taniec był skończony a rozmowa prowadzona tyle cicho, iż naprawdę, nie wiem, czy najbardziej człowiek spostrzegawczy, mógł ją zauważyć.
— Sacrebleu, masz szczęście — mówił Wąsowicz — gdyśmy opuszczali zebranie — tańczyłeś z księżną Pauliną. Nie swojej osobie jednak przypisuj ten zaszczyt a temu, żeś szwoleżerem, co walczył pod Somosierrą... Takiem było zapewne życzenie cesarza...
— Rozumiem — odrzekłem — uśmiechając się w duchu — nie mnie to przypada ta cześć...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.