Lekkomyślna księżna/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Lekkomyślna księżna
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
Przygoda w oberży

Doprawdy, gdybym się w ten słotny marcowy dzień 1809 r. nie był wybrał na wycieczkę w okolice Chantilly, nie spotkałby mnie dziwny szereg przygód niezwykłych, jaki mnie spotkał i nie zetknąłbym się z różnemi osobami, które taką w mojem życiu odegrały rolę...
Ale...
Pamiętam, mżył lekki deszczyk a błotniste kałuże, z głośnem chlupaniem, bryzgały pod kopytami gniadosza. Stąpał, niespokojnie potrząsając szyją, snać niezadowolony z zbyt powolnej przejażdżki.
— Gdzież, u licha jestem?
Rozejrzałem się dokoła. Zmrok zapadał szybko, ciemności stawały się coraz nieprzenikliwsze a tylko wysmukłe sylwetki drzew znaczyły pasmo drogi.
— Alem się zamyślił...
W rzeczy samej jechałem pogrążony w zadumę, bez celu. Urlopowany, po hiszpańskiej kampanji, z powodu lekkiej kontuzji, siedziałem w Paryżu, zdrów teraz i sam nie wiedząc co począć z czasem, w oczekiwaniu, póki reszta naszych szwoleżerów do Chantilly, gdzie znajdowały się koszary, nie ściągnie...
Prawdę rzec, nudziło mi się tęgo w onym wychwalanym Paryżu.
Bo to choć i wielkie miasto, stolica i człowiek śród bitew wciąż marzył, aby tam się dostać, ale wojskowemu zawszeć markotno bez rąbaniny, pochodów i kolegów... Było tu i paru naszych — i szef Stokowski i kapitan Jerzmanowski i Wąsowicz porucznik. Pierwsi ciągle zajęci służbą i przygotowaniami, w oczekiwaniu przybycia pułku krzątając się po koszarach, niby wśród ataku, wcale gadać z nikim nie chcieli a Wąsowicz, zakochawszy się w jakieś mademoiseli, całe dnie u francuzicy przesiadywał...
Nudziłem się tedy, jak szabla w pochwie, a że kontuzja przestała dokuczać, włóczyłem kędy oczy poniosą, póki nasi nie przyjdą a Napoljon do nowego marszu nie wyda rozkazu...
Żeby choć z urodziwą niewiastą było się spotkać!
Łyskały okiem w Paryżu, niby te wszystkie damy na nasz błyszczący mundur a zęby szczerzyły, aleć to wszystko takie delikatne a wysztafirowane, że nie wiadomoć, ani z której strony zajść, ani jak się zabrać, ani jak zagadnąć... ani w jakie cirkumfibulacje z taką elegantką się wdać...
Zostawał jedynie towarzysz... gniadosz...
Też, w ów marcowy wieczór, ja Stanisław Gasztołd, podporucznik szwoleżerów gwardji, znudzony włóczeniem się po ulicach a oglądaniem Wersalu i Tuilerji, poszedłem do koszar, dosiadłem konia a pojechałem, prosto przed siebie...
Jadąc, wspominałem niedawne dzieje.
Przed dwoma laty, dwudziesto dwuletni młodzieniaszek, zaciągnąłem się pod orły cesarskie, by później przejść do pułku szwoleżerów, sformowanego przez hrabię Krasińskiego. Ot, tamci to była służba! W bojach pod Saragossą i w świetnej Somosierskiej szarży... Tam cesarz nas pozdrawiał wołając „niech żyją polacy”, tam zdobyłem tyle upragnione szlify oficerskie...
Piękne to były czasy, my szwoleżerowie jednym z najpierwszych pułków najświetniejszej armji w Europie a niejeden oficer wstępował do nas na szeregowca, zrzekając się swej rangi, byle się znaleść w szeregach, nas szwoleżerów...
Z dumą myślałem, jakie wrażenie sprawić musiał mój awans tam, na moich staruszków, zamieszkałych w skromnym dworku nad Pilicą, jak zmartwić się oni musieli z wieści początkowej o mej ranie — a następnie ucieszyć, iż syn ich jest nietylko zdrów, ale jest podporucznikiem, podporucznikiem gwardji cesarskiej...
Hej! Z podporucznika tak łatwo zostać porucznikiem, kapitanem, majorem, pułkownikiem... ba.. nawet marszałkiem...
Czyż inaczej awansowali Lannes, Bessieres, Murat, Oudinot... tylu innych...
Do stu bomb i kartaczy! Wszak wciąż przebąkują, iż pójdziemy tam, nad Wisłę, rozszerzyć księstwo Warszawskie a odzyskać dawne nasze granice. Przebąkują... to musi być prawda! Napoljon, niby to w przyjaźni i z moskalem i z austryjakiem. Ale, jak, co, wiadomo!
Taka przyjaźń czarta warta! Pójdziemy, a wówczas jakie miny zrobią w Warszawie ci panicze z pod znaków ks. Józefa, Dąbrowskiego i Zajączka, kiedy mnie zobaczą w mundurze oficera gwardji cesarskiej... Ciekawe? A tak ze mnie dworowali, gdym wstępował na zwykłego szeregowca.
Podobny wątek myśli snuł się w mojej głowie... kiedym nagle się ocknął i rozejrzał dokoła...
Jadąc wprost przed siebie, w okolice Chantilly, ujechać musiałem dość daleko a skręcić na jakąś boczną dróżkę, bo główny trakt zaginął zupełnie a zdala nie widać było zarysów miasta...
Hm... mruknąłem... zagubiłeś się, panie podporuczniku Gasztołdzie, lecz nieszczęścia niema! Francja nie Hiszpanja, nie grozi, z za drzewa, niespodziana kula gerylasa... Wnet zasięgniemy języka, toć nie pustkowie...
Ponagliwszy do szybszego kłusa gniadosza, raźno ruszyłem naprzód.
Przewidywania nie zawiodły. Po paruminutowej ledwie drodze, ujrzałem zdala migające światełko. Był to słaby odblask i pochodził z jakowegoś domku. Kiedym bardziej się zbliżył, rozeznałem iż ów domek jest oberżą, jedną z licznie rozsianych w okolicach Paryża. Stała nieco na uboczu, schowana śród drzew a czerwona latarnia, zawieszona pod szyldem, oświetlała wielkiemi złotemi literami wymalowany napis — „Repos au voyageurs” — odpoczynek podróżnym.
Nie ja jeden snać musiałem skręcić do tej karczmy, gdyż na podwórzu, stała wcale pięknie wyglądająca karoca, tudzież kilka koni — na pierwszy rzut oka, po wojskowych czaprakach, rozróżnić było można, należących do oficerów.
— Ha! Zacna zebrała się kompanja — pomyślałem — tym panom wszystko jedno gdzie pić, byle wino było dobre!
Nie namyślając się długo, zeskoczyłem z gniadosza, przywiązałem go również do płotu i śmiałym krokiem wszedłem do izby.
Buchnęło na mnie ciężkie, oparne powietrze.
Za długim, wysokim szynkwasem gospodarowała coś koło gąsiorów przystojna, tęga szynkareczka.
Nieco opodal, za stołem, na drewnianych zydlach, siedziało dwóch oficerów huzarskich, pułku Bercheny’ego i wcale nieźle już musieli pociągnąć, o czem świadczyły twarze zaczerwienione i pijacka głośna rozmowa.
Obrzuciwszy wzrokiem owych jegomościów — a widząc, że szarże mieli ze mną równe, nie kwapiłem się im pierwszy składać ukłonu. Oni również zerknęli przelotnie i prowadzili dalej swą gawędę, nie zwracając na mnie uwagi.
Nieco zły, wykręciłem się do dudków tyłem a trzasnąwszy głośno rękojeścią pałasza o stół, zawołałem o wino.
Podskoczyła szynkareczka.
— O pan porucznik — rzekła, spoglądając na mój mundur — nosi nieznane dystynkcje, wolno zapytać, jaki pułk... wszak odznaki gwardji cesarskiej...
— Dziwi mnie bardzo — odparłem — że go tu nie znacie, moja panno! Szwoleżerowie gwardji! Polacy! Jeden z pierwszych pułków najjaśniejszego pana...
Za mną rozległy się lekkie śmiechy. Widocznie huzary pozwalały sobie na jakieś uwagi.
— Tak! — powtórzyłem — jeden z najpierwszych pułków. I uszybym temu uciął, ktoby ośmielił się zaprzeczyć!
Uwagi tamtych durni z tyłu umilkły. Natomiast szynkareczka, nalewając złociste wino, mówiła.
— Szwoleżerowie... o wiem... Wiem, ci co to tych hiszpańskich zbójów, w tych górach, tak tłukli... Wiem, nawet w gazetach pisali... Pan porucznik, polak? O to bardzo miły naród! Każdy polak ma podobno na imię Stanisław i jest przystojny... Czy i pan porucznik... Stanisław?
Udobruchany nieco roześmiałem się szczerze.
— Zgadłaś moja obywatelko! W rzeczy samej, na imię mi Stanisław, ale i inne u nas też bywają imiona... Ażeby cię przekonać, rozpowiem o twojej oberży kolegom, którzy niechybnie zapragną zobaczyć, tak miłą gosposię...
— Bardzo, bardzo proszę! I pan porucznik niechaj też częściej zagląda! Do nas bardzo blizko ze stolicy, tylko trzeba jechać nie tą drogą, na prawo... pan zdaje się z prawej strony przyjechał... a na lewo...
— Wiem — poświadczyłem, choć z jej ust dopiero dowiadywałem się o należytym kierunku, rad iż nie muszę rozpytywać o drogę, a tem może dostarczyć, z tyłu siedzącym huzarom, powodu do dowcipków, z przyczyny mej nieznajomości okolic Paryża — wiem i nie omieszkam wizytę powtórzyć!
— Będę czekała — szepnęła cicho — bardzo lubię oficerów... męża mam starego... i nudzę się tu sama...
Co powiedziawszy, szybko uciekła za szynkwas, gdzie z miną poważną, jęła gospodarzyć śród flaszek i gąsiorów.
— Wcaleś moja acani, niczego — pomyślałem nabijając lulkę a pociągnąwszy francuskiego cienkusza z kubka — wcaleś niczego i w rzeczy samej, warto będzie te odwiedziny powtórzyć. No, a teraz przyjrzyjmy się tym pankom od Bercheny’ego, bo, jak jeszcze który, choć nieznacznie się skrzywi, to jakem szwoleżer i szlachcic polski, mimo wszystkich zakazów przeciw pojedynkom cesarza... nie przepuszczę... Wykręciwszy się nieco z zydlem, śmiało spojrzałem na dudków..
Ci jednak, czy zapomnieli naprawdę o mojej obecności, czy nie chcieli wszczynać awantury, teraz siedzieli odwróceni, coś szepcząc do siebie a ich spojrzenia biegły w zgoła odmiennym kierunku.
Patrzyli, w pogrążony w mroku kąt izby a przytem tak się wzajem poszturgiwali, uśmiechali, zamieniając przyciszonym głosem jakieś spostrzeżenia, że w pierwszej chwili odniosłem wrażenie, iż w głowach im się pomięszało, albo upili się do nieprzytomności.
Jąłem zaciekawiony, w tąż stronę spozierać a gdy oko nieco przywykło do ciemności i ja, z kolei, zdumiałem.
W mrocznym zupełnie rogu izby, siedziała jakaś niewiasta, ubrana czarno, z głową otuloną wielkim zawojem, że cała jej postać, rzekłbyś, zlewała się z otaczającemi ciemnościami. Teraz dopiero wspomniałem o oczekującej na dworzu karocy, domyślając się, iż nią przybyć musiała nieznajoma.
Nadstawiłem ucha.
— Kto to może być? — mówił jeden z huzarów.
— Sądzę, że coś lepszego...
— Przyjechała karetą...
— Może aktorka...
— Sacrebleu! Doprawdy, nie wiem...
— Zagadać?...
— Jeśli masz odwagę...
— Jabym nie miał!
Właśnie podnosił się już z miejsca młodszy z panków od Bercheny‘ego, gdy w tejże chwili, w drzwiach oberży ukazał się człowiek, wyglądający na woźnicę. Podszedł do nieznajomej i niespokojnie rozglądając się dokoła, szepnął:
— Czy długo jeszcze oczekiwać będziemy?...
— Sądzę, wyruszymy wnet. Już ósma wieczór. Miał być o szóstej... — zabrzmiał melodyjny głos. — Nie przyjedzie...
— Więc mam szykować się do odjazdu?
— Tak!
Woźnica wyszedł, nieznajoma zastukała na szynkareczkę, aby uiścić swój rachunek.
— A więc miało być słodkie randez-vous, które się nie udało... mówił teraz starszy huzar... Hm, biedna dama! Nie dziwię się, iż siedziała markotna! Ale też sobie i miejsca wybiera, na spotkania!
— Tam do czarta! — krzyknął niemal głośno jego towarzysz — a możebyśmy tak nieobecnego zastąpili!
— Wcale niezły pomysł, tylko spiesz się, bo już odchodzi!
W rzeczy samej, nieznajoma powstawała, kierując się do wyjścia. Szła powoli, majestatycznie, nie zwracając na obecnych uwagi, gdy oficer poderwawszy się szybko z miejsca, zastąpił jej drogę.
— Madame!
— Doprawdy, nie pojmuję?... — bąknęła zdziwiona.
— Właśnie widzieliśmy, że pani siedzi sama, się nudzi i dlatego tak rychło opuszcza ten przybytek.. Sądziliśmy więc...
— Proszę mnie przepuścić! — rzekła ostro, przerywając potok wymowy pijanego.
— Zaraz, zaraz, ma toute belle! Więc, pragnęliśmy zaprosić do towarzystwa...
— Wstyd, aby huzar francuski zaczepiał niewiasty, które nie dają do tego żadnego powodu! Proszę pozwolić mi przejść!
— No... no... myślę, że bardzo wielkie damy w podobnej oberży bywać nie mogą... Karetą, ślicznotko, nam nie zaimponujesz! A parę mile spędzonych chwil w kompanji oficerów, despektu nie przyniesie! Pocóż tyle certacji!...
— Błazen!
— Wymyślać poczynasz! O, to nie tylko nie przepuszczę, ale welon, co zasłania piękne wdzięki, wnet uchylę...
Podniósł ręką, jakby pragnąc spełnić swą groźbę. Nieznajoma cofnęła się o krok i rzuciwszy wzrokiem w moją stronę, zawołała:
— Czyż doprawdy nikt z noszących mundur, nie stanie w obronie napastowanej białogłowy!
I bez tego wykrzykniku, miałem ochotę w całą historję się wdać. Raz, że chciałem huzarkowi udzielić nauki za śmiechy z najpierwszego pułku szwoleżerów gwardji, po drugie, żem zawsze stawał w obronie kobiety.
Zagrała tedy we mnie krew a zbliżywszy się do natręta zapytałem, niby to pozornie spokojnie:
— Hola! Kochasiu! A odkąd to huzarowie Bercheny‘ego wprowadzili zwyczaje zbójeckie?
— A tobie, gołowąsie, co do tego?
— To mi do tego — rzekłem — iż nie lubię, gdy byle kto mi staje na drodze!
Tu ująwszy wąsala pod ramię, ponieważ natura sił mi nie poskąpiła, pchnąłem go tak, iż potoczył się o parę kroków i upadł na ławę.
— Droga wolna, madame... — zwróciłem się z ukłonem do nieznajomej... — proszę iść...
Lecz przeciwnik mój, powstawszy z miejsca, wyciągał już pałasz.
— Powiadasz wolna? — krzyknął — Zobaczymy, jak dla kogo, bo ty na sucho nie ujdziesz...
Towarzysz jego również obnażył broń.
— Chętnie wam stanę — odparłem z uśmiechem, patrząc na ich rozsierdzone miny — jak sobie nawet chcecie, czy obaj razem, czy oddzielnie, z osobna. Ot! tak tylko zaznaczę, że jak obaj razem, to wyglądać będzie nie na pojedynek, a na napad zbójecki... No, en awant, zaczynajcie...
— Nie jesteśmy bandytami a oficerami — rzekł drugi huzar, chowając pałasz do pochwy — towarzysz został obrażony przez waści, słusznie mu się satysfakcja należy... Co do mnie... później zobaczymy... Nie chwal się tak, młokosie...
Zadźwięczały ostrza naszych szabel. Huzar napadł na mnie z niebywałym impetem, lecz wnet po paru złożeniach poznałem, iż z wcale mizernym mam do czynienia przeciwnikiem. To też, nie zamierzając przedłużać zabawy, puściłem tego młynka, co to mój ojciec, gracz w szable nad gracze, jeszcze za młodu mnie wyuczył a wytrąciwszy francuzowi broń z ręki, że z hałasem upadła w róg pokoju, odezwałem się spokojnie.
— Dość?
Obaj milczeli. Jeno rozbrojony mój przeciwnik gryzł wąsy ze złością.
— A może acan ma ochotę stanąć, drugi mości zabijako?
— Nie widzę powodu, abyśmy mieli się rąbać — rzekł tamten, snać rozważniejszy. — Mój kolega postąpił nieco gorąco, za co dostał naukę...
— Skoro tak, żegnam... A i na przyszłość, pamiętajcie... polakom w drogę nie wchodzić!
Rzuciłem złotą monetę szynkareczce, która głośno lamentując, przyglądała się naszej utarczce i szybko wyskoczyłem z izby. Ku mojemu zdumieniu, nieznajoma siedziała w karocy i z niej obserwowała całą scenę.
— Pani jeszcze tu?
— I w moich żyłach płynie rycerska krew — posłyszałem odpowiedź — siły nie miałam odjechać, aby się przódy nie dowiedzieć, co się stało z moim obrońcą...
— Doprawdy?..
— I mu podziękować...
Mała, wypieszczona, woniejąca rączka, wysunęła się z okna karocy i sama jakoś przylgnęła do moich warg. Chwilę stałem oszołomiony, nie wiedząc co gadać, ani nie śmiąc nawet oczu podnieść, bo to żołnierzowi łacniej się rąbać, niźli z niewiastą dyskurs wieść. Wreszcie rozumiejąc, że cośkolwiek należy powiedzieć, jąłem mruczeć:
— Bo... bo... tedy... madame...
— Chciał porucznik, suponuję — rzekła, z lekkim śmiechem w głosie — zapewnić mnie o swej gotowości do dalszej opieki...
— Tak...
— Owszem, chętnie przyjmuję, panie kawalerze. Więcej dodam, rada z niej będę, bo osłonić mnie może od nowej napaści. Nie wiele czasu zajmie... do Paryża niedaleko...
Ruszyliśmy.
Dama jechała w karecie, ja cwałowałem na moim gniadoszu obok. Teraz ośmielony, starałem się ją lepiej zaobserwować. Twarzy rozeznać nie mogłem, gdyż wciąż przesłaniał ją ten przeklęty woal, sądząc z głosu jednak musiała być młodą. Domyślałem się również, niewiedzieć czemu, że musi być piękną, wszak tak cudną do pocałunku wyciągnęła rączkę.
Lecz kim mogła być ona? Aktorką? Damą z wielkiego świata, oczekującą na amanta? Karoca, jak zauważyłem, nie nosiła żadnej cyfry, ani herbu, woźnica nie był ubrany w liberję, znamionującą świetny ród, lub dostatek.
Więc?
Nieznajoma, jakby sądząc, iż pierwsza winną jest wyjaśnienie, poczęła:
— Oczekiwałam na kogoś, kto miał przybyć w bardzo pilnej sprawie i nie przybył... Wybrałam tą oberżę, sądząc, iż w niej nikogo nie napotkam...
— Tymczasem, bywa tam pono wielu oficerów... zdaje się gwoli przystojnej gosposi...
— Nie powinnam była wchodzić.. ale zimno dojmujące na dworze... Nie mogłam wszak godziny marznąć w pojeździe... Co za straszliwa nauka! Boże! aż boję się pomyśleć... gdyby nie pan...
— Et, wspominać nie warto!
— Porucznik sobie nie imaginuje, z jak przykrej opresji mnie wyratował!
Zamilkła. Ja również nie wiedziałem, co dalej prawić, chcąc podtrzymać rozmowę. Korciło mnie, aby dowiedzieć się czegoś bliżej i zobaczyć oblicze nieznajomej. Lecz należało postępować oględnie a politycznie. To też po dłuższym namyśle, podczas gdy ona wciąż siedziała zatopiona w rozważaniach, odezwałem się nagle:
— Przecenia miłościwa pani moje zasługi! Com uczynił, uczyniłby każdy inny na mojem miejscu! Lecz, gdybym w dalszym ciągu na co mógł być przydatny... jestem na rozkazy...
— Ach, nie... Dziękuję... Może później... Pan jest szwoleżerem gwardji?
— Tak! — potwierdziłem dumny, iż dama odrazu rozeznała mój mundur — Z pułku lekkokonnego, ulubionego pułku cesarza Napoljona! Jesteśmy polacy i wszyscy w obronie najjaśniejszego pana, ojczyzny i... czci niewiasty na kawałki damy się porąbać... nie, raczej na szablach, zawsze rozniesiemy naszych nieprzyjaciół...
— Pięknie powiedziane...
— Wielki to dla mnie honor, pani, iż jej się sprezentuję... Podporucznik Stanisław Gasztołd... kwaterujący w koszarach Chantilly...
— Gasz...tołd... — powtórzyła, z trudem wymawiając cudzoziemskie dla niej nazwisko — Stanislas... Stanisław... bardzo ładne imię...
— Masz i ta — pomyślałem, wspominając niedawną rozmowę z oberżystką — wszystkie francuzki tylko tyle o nas wiedzą, iż nosimy takie imiona — a głośno dodałem — Tam, więc, łaskawa pani, można mnie szukać i zawsze...
— Może kiedy skorzystam... — dorzuciła, jak znów mi się wydało, z lekkim w głosie śmiechem.
Znów zapadło milczenie. Zaiste, nie była moja nieznajoma zbyt rozmowną i mimo wszelkich zapewnień o wdzięczności z racji jej okazanej przysługi, skłonną do szczerszej rozmowy, lub udzielenia o swej osobie bliższych wyjaśnień.
Urażony nieco, cwałowałem teraz przy oknie karety, oczekując aż się odezwie — lecz daremnie. Tak to, bez słowa jechaliśmy może z kwadrans, póki nie zajaśniały pierwsze światła przedmieść Paryża.
Zauważywszy je, nieznajoma zawołała na woźnicę, aby przystanął.
— Tu waćpana pożegnam — oświadczyła, wyciągając ku mnie rączkę — dalsza opieka byłaby zbyteczną...
— Skoro pani sobie tego nie życzy...
— I jeszcze mam jedną prośbę!
— Słucham?
— Aby waćpan nie jechał w ślad za moją karetą i nie starał się dowiedzieć, ani dokąd się udaję, ani kim jestem!
Ach, więc tak! Starała się mnie najwyraźniej pozbyć. Na tem miała się zakończyć, tak pięknie rozpoczęta przygoda. Nie było to nazbyt grzecznem ze strony nieznajomej, lecz dalipan, cóż miałem czynić — raz stanąwszy w obronie napastowanej kobiety, nie wypadało mi w dalszym ciągu, wobec niej, okazać się natrętnym.
— Ha, trudno! zastosuję się do rozkazu! — rzekłem, z wielkiem rozczarowaniem w głosie — Jeśli taka wola miłościwej pani!...
— To rozumiem! To jest prawdziwy rycerz! — zawołała, wychylając głowę z karocy — Zresztą, może podobne poświęcenie znajdzie nagrodę! Wiem kim waćpan jest, wiem, gdzie go szukać i skoro stosowna chwila...
Tu figlarz przypadek a raczej, wiatr figlarz, wypłatał nieznajomej najzłośliwszą psotę. Gdy tak przemawiała do mnie, wychylona przez okno karocy, zefir złośliwy, poderwawszy silnym podmuchem zasłonę, obnażył twarz całkowicie, którą dotychczas ukrywała starannie.
Spojrzałem... i osłupiałem... tyle nadobną była moja dama. Rysy delikatne, niby rżnięte w greckiej kamei, ogromne czarne oczy, olśniewająco biała płeć, usta kraśniejsze od malin..
Kiedym przez chwilę ją podziwiał, podczas, gdy ona walczyła, aby naprawić wyrządzoną przez wiatr psotę, wargi moje wyszeptały mimowolnie:
— Jaka piękna...
Teraz znów już siedziała z głową owiniętą a w tonie, jakim ozwała się do mnie, niewiedzieć co przebijało — czy śmiech z mego podziwu, bom szczerze mówiąc, zagapił się na nią z miną wielce głupią, czy niezadowolenie z przypadkowego uchylenia rąbka tajemnicy.
— Takam piękna — rzekła — No... no... wzruszonam doprawdy podobną kontemplacją... A może, porucznik, mnie zna?
— Nie! — wyznałem szczerze.
— Dziwnem by było, gdyby pan mnie znał, gdyż zaledwie od paru dni jestem w Paryżu. Tylko chciałam zażartować... A teraz, piękne adieu! I tak ujrzał waszmość moją twarz, której nie powinien był ujrzeć! Lecz liczę na dyskrecję...
— Ach...
— A gdybyśmy się kiedy przypadkowo spotkali... aczkolwiek to mało prawdopodobne... mam nadzieję, że się waćpan nie zdradzi, iż wogóle się znamy...
— Parol oficerski...
— Bo... bo... jeśli monsieur Stanislas będzie grzeczny... to... to... sama...
Kareta szybko odjechała, a ja jeszcze przez długą chwilę, stałem nieruchomo na miejscu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.