Lekki grunt/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Lekki grunt
Podtytuł Obrazek wiejski
Pochodzenie „Kurjer Lwowski“, 1897, nr 140-215
Redaktor Henryk Rewakowicz
Wydawca Henryk Rewakowicz
Data wyd. 1897
Druk Zygmunt Gollob
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Był wieczór ciepły, pogodny, na niebie nie unosiła się ani jedna chmurka. Świeży wietrzyk muskał listki drzew, kołysał bujne trawy i zboża, marszczył powierzchnię wód srebrnych.
Cicho było, spokojnie, a zachodzące słońce, zapowiadało pogodę.
Celinka z Manią wyszły na przechadzkę.
Od niejakiego czasu codziennie odbywały się dość długie wycieczki, a zawsze w stronę, z której mogły się spodziewać ukochanych gości.
— Dwa tygodnie już mija — mówiła Celinka — dwa tygodnie oczekiwania — i ani jednego słówka wiadomości...
— Bez serca jest ten twój pan Stefan — odpowiedziała Mania — tak się robić nie godzi.
— Co chcesz, musi mieć przyczynę jakąś, że milczy.
— Ty go zawsze usprawiedliwiasz, twoje dobre serce zawsze znajduje w sobie zapas wyrozumiałości, zawsze przebaczać gotowe.
Celinka nie odpowiedziała na to.
Szły przez jakiś czas w milczeniu, obie smutne, zamyślone, posępne, nie zważały na dzieci wiejskie, które spieszyły je powitać, nie odpowiadały prawie na ukłony wieśniaków.
Minęły wioskę i gaik za nią leżący — szły drogą.
Nareszcie Mania przerwała milczenie.
Zatrzymała się i rzekła:
— Patrz no patrz, Celinko...
To mówiąc wskazywała ręką na jakiś ciemny punkt rysujący się na drodze.
Celinka wytężyła wzrok.
— Zdaje mi się — rzekła — że widzę jakąś bryczkę, czy powóz.
— Tak, ale ja nie mogę rozpoznać jeszcze kto jedzie. To mnie zastanawia, dla czego tak powoli posuwa się naprzód — wszak droga teraz wyborna, jak po stole.
Rzeczywiście ekwipaż dostrzeżony bystrym wzrokiem Mani, posuwał się bardzo powoli. Odległość zaś znaczna nie pozwalała rozpoznać go dokładnie.
Siostry zatrzymały się przy drodze na wzgórku, na którym rosły dzikie róże i kępka drobnych krzaczków.
— Postójmy tu przez chwilę — rzekła Mania.
— Jak chcesz — odparła smutnie Celinka.
— Co do mnie, jestem bardzo ciekawa, kto to może być.
— Czyż mało ludzi przejeżdża codzień tym traktem?
— Prawda... Lecz ciekawość moja, prawdziwie kobieca.
— Jak chcesz Maniu, więc zatrzymajmy się... przecież kiedyś ten ekwipaż nadjedzie i ciekawość twą zaspokoi.
— Kiedyś? nie, Celinko, ja jestem w tym razie ciekawa warunkowo.
— Nie rozumiem.
— Tak jest — jeżeli pojedzie prosto gościńcem, to straci dla mnie urok ciekawości, jeżeli zaś skręci na prawo...
— W takim razie będzie i dla mnie ciekawy, wszakże ta droga do naszego domu prowadzi.
Siostry usiadły na wzgórku i patrzyły.
— Nieznośny guzdrała! — Mówiła niecierpliwie Mania — żeby też tak się wlec szkaradnie.
— Eh, to pewnie żyd ze smołą jedzie.
— Nie, widzę wyraźnie, że to powóz — ale patrz Celinko... zatrzymuje się... staje.
— Rzeczywiście.
— Teraz ktoś wysiada i idzie pieszo.
— Skręca na naszą drogę...
Celinka przypatrywała się pilnie idącemu człowiekowi. Nagle zarumieniła się mocno, uchwyciła siostrę za rękę i ściskając ją silnie, szepnęła:
— To on, Manieczko, to on, o milę bym go poznała... to Stefan!
— Ach, teraz rozumiem: to on! a ten drugi w powozie to brat nasz, to Staś!
Siostry szybko pobiegły naprzeciw. W miejscu gdzie droga skręcała ku dworowi, spotkały Stefana.
Młody człowiek uchwycił rękę Celinki i pocałunkami ją okrywał.
— Przywiozłem go — rzekł — przywiozłem nareszcie, a doprawdy niełatwo to przyszło, wiele przecierpiał.
— Bieżmy, spieszmy do niego! — zawołała Mania.
— Nie, nie panno Marjo, nie można. Właśnie jadąc rozmyślałem całą drogę, jakby panie uprzedzić, ale los szczęśliwy nadarzył, żeście bezwiednie zapewne wyszły naprzeciwko.
— Dostrzegłeś nas, panie Stefanie? — zapytała Celinka.
— Mam wzrok doskonały... dostrzegłszy kazałem zatrzymać powóz, a korzystając z tego, że Stanisław podróżą, a bardziej jeszcze osłabieniem zmęczony, jest śpiący i prawie ciągle drzemie, wysiadłem i poszedłem pieszo, aby panie powitać i aby was uprzedzić zarazem, jak się zachować należy. Było to koniecznem, bo jakkolwiek wedle opinji najlepszych lekarzy, życiu jego nie zagraża żadne niebezpieczeństwo, jednak długo jeszcze zapewne będziemy go musieli pielęgnować zanim zupełnie przyjdzie do siebie. Przedewszystkiem trzeba go oszczędzać, trzeba usunąć wszelkie powody, któreby go wzruszyć albo zmartwić mogły, nic nie wspominać, o nic nie pytać, zachowywać się tak jak gdybyście panie wcale o niczem nie wiedziały. Przywitajcie go nawet z udaną obojętnością, jak kogoś, który po parodniowej nieobecności powrócił.
— Cóż robić — rzekła z westchnieniem Mania — zastosujemy się do tego.
— O tem nie wątpię — rzekł Stefan — panie potraficie to uczynić, ale jest jeszcze ktoś w domu z kim trudna będzie sprawa, pod tym względem.
— Ciocię pan masz na myśli? — zapytała Celinka.
— Tak, pani.
— Wierz mi panie Stefanie, że to jest bardzo dobra kobieta, ona ma złote serce.
— Wiem o tem bardzo dobrze, ale jest przytem bardzo prędka. Gotowa mu zaraz na progu powiedzieć ostre kazanie, a człowiekowi tak cierpiącemu jak on, toby z pewnością na pożytek nie wyszło.
— Jakże więc zrobić?
— Chyba ktoś z nas pójdzie naprzód i uprzedzi panią Karwacką, wytłómaczy jej. Ja sam gotów jestem to uczynić.
— Nie — rzekła Celinka — pan nie odstąpi przecież Stasia, dopóki go do samego domu nie przywiezie... lepiej ja pójdę.
— Przepraszam — wtrąciła Mania — jako starszej odstępuję ci pierwszeństwo w przywitaniu brata — a ja pobiegnę do domu i przygotuję wszystko na jego przyjęcie.
Z temi słowy, zanim siostra miała czas odpowiedzieć, Mania szybko pobiegła ku dworowi.
Stefan ujął rękę Celinki, spojrzał jej w oczy i zapytał:
— A tu w Karczówce przez ten czas nic się nie zmieniło?
— Nic a nic — szepnęła — tylko było tu smutno... bardzo smutno.
Podziękował jej uściśnieniem ręki.
— Chodźmy teraz do niego.
Celinka oparła się na ramieniu narzeczonego i oboje udali się ku powozowi, w którym znajdował się chory.
— Czy bardzo cierpiał? bardzo się zmienił? — pytała.
— Naturalnie — przejście to było ciężkie, ale niekiedy takie przesilenia, takie gwałtowne przewroty w życiu na złe nie wychodzą. Sądzę, że to przejście wywarło na niego wpływ wielki.
— Pod jakim względem mówisz, panie Stefanie?
— Pod wieloma względami... Otworzyły mu się oczy. To za czem szalał, za czem gonił, przedstawiło mu się w świetle właściwem. Świat, w którym żył, odsłonił mu brzydkie swe strony, poznał udawane uczucie, poznał fałszywą przyjaźń, której jedynym motywem był wyzysk bezczelny; poznał, że ludzie, dla których opuścił kąt rodzinny, dla których czynił wiele, może za wiele nawet, w krytycznej chwili odwrócili się od niego — a za przyjaźń zapłacili mu szyderstwem.
— Biedny Staś! — rzekła z westchnieniem.
Zbliżyli się do powozu. W nim z głową na poduszkach opartą, z przymkniętemi oczami, leżał młody Zakrzewski.
— Boże, jaki on blady — szepnęła Celinka.
— Przypominam pani ostrzeżenie — rzekł Stefan — obojętnie, zimno prawie, bez łez.
Zbliżył się do Stanisława i lekko dotknął jego ramienia.
Chory otworzył oczy.
— Stanisławie — rzekł — jesteśmy prawie w domu, patrz oto siostra twoja wyszła, aby cię przywitać.
— Celinko! Celinko kochana — rzekł dziwnie słabym głosem, i wyciągnął do mej wychudłe ręce.
Siostra nachyliła się nad nim i pocałowała go w czoło.
— Siądź tu, obok mnie — rzekł całując jej ręce — tak dawno nie widziałem cię, moja siostrzyczko.
Celinka usiadła w powozie obok brata. Stefan zajął miejsce na przodzie i ekwipaż powoli potoczył się ku dworowi.
Mania już się tam od kilku minut znajdowała. Nie zastawszy ciotki w pokoju, pobiegła do niej na folwark, opowiedziała, że brat jedzie, powtórzyła co Stefan mówił.
Pani Karwacka słuchała, kiwając głową, przyrzekła do rad się zastosować, wymówek żadnych nie robić i nie pytać o nic.
— Zrobię, zrobię co chcecie — mówiła — ustąpię twej prośbie, chociaż mojem zdaniem te ceremonje zupełnie niepotrzebne. Z takim dużym chłopem obchodzić się jak z dzieckiem, to rzecz niesłychana!
— Ale, cioteczko, kiedy on chory...
— Chory? wielka rzecz, kto z nas nie chorował. Mnie nieraz tak zęby bolą, że kamieniebym gryzła, jednak nie oszczędzam się — cierpię i dosyć.
Pomimo tego gderania pani Karwacka sama poszła do pokoju Stanisława, aby odpowiednie przygotowania dla chorego zrobić, własnemi rękami posłała łóżko, a gdy Mania dziękowała jej za to, rzekła chmurnie:
— Nie ma za co dziękować, moje dziecko, chociaż ladaco jest i niewart tego, jednak przecież trzeba mu dać wygodę, jak należy.
Gdy wreszcie powóz przed ganek zajechał, gdy Stanisław, podtrzymywany przez Stefana i Celinkę, z trudnością wszedł na ganek, pani Karwacka spojrzawszy na jego twarz matowo-bladą, przezroczystą prawie, zapomniała o wymówkach wszelkich i o gderaniu, przywitała siostrzeńca jak rodzona matka i z troskliwością wielką przeprowadziła go do pokoju przeznaczonego dla niego.
Pokój ten był duży, widny, wesoły. Okna wychodziły na ogród, dolatywał przez nie zapach kwiatów i spiew ptasząt świegotliwych, jedyny głos przerywający ciszę.
— Jak tu ładnie, jak dobrze — szeptał osłabiony Stanisław — prawdę mówiłeś Stefanie, że nigdzie nie może być spokojniej i milej, jak w naszych cichych ustroniach.
Chory, zmęczony podróżą, musiał się zaraz położyć, i niebawem też dobroczynny sen skleił mu zaraz powieki.
Wszyscy pocichu opuścili pokój. Pani Karwacka pobiegła do kuchni, Mania wymknęła się do ogrodu, aby świeży bukiet ułożyć i choremu do pokoju go zanieść. Stefan zaś z Celinką zostali sami.
Mieli sobie do powiedzenia tak wiele i może dla tego milczeli.
Pierwsza odezwała się Celinka.
— Panie Stefanie — rzekła — przedewszystkiem dziękuję, dziękuję ci serdecznie za wszystko, coś zrobił dla niego. Niech ci Bóg zapłaci.
To mówiąc wyciągnęła do narzeczonego rękę, którą ten z zapałem ucałował.
— Nie mówmy o tem — rzekł. — Teraz staraniem naszem być winno, aby go do sił, do zdrowia przywrócić. Pod opieką sióstr tak kochających stanie się to szybko, a skoro się to stanie, wtenczas ja poproszę...
Nie mógł dokończyć zdania, gdyż bryczka kanonika ukazała się przed gankiem i ksiądz z rejentem weszli do pokoju.
Celinka domyśliła się jednak, o co ją Stefan miał prosić i odpowiedziała mu spojrzeniem wymowniejszem aniżeli słowa.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł kanonik wchodząc, a spostrzegłszy Stefana zawołał zdumiony:
— Wszelki duch Pana Boga chwali! skąd się pan tu wziąłeś?
— Dopiero co przyjechałem, księże kanoniku — odrzekł młody człowiek, ściskając rękę staruszka.
— Którędyżeś pan jechał? — zapytał rejent — boć przecie chyba nie przez nasze miasteczko, wiedzielibyśmy coś o tem.
— Naumyślnie obrałem inną drogę. Wiozłem z sobą chorego i nie chciałem prezentować się z nim w tej mieścinie.
— Więc i pan Stanisław jest?
— Przyjechaliśmy razem.
— Jakżeż tam z nim, mój bracie? — spytał ksiądz — czy będzie można zobaczyć się z nim?
— Teraz usnął. Jest jeszcze bardzo osłabiony i bezsilny... spokoju przedewszystkiem mu trzeba; nie przeszkadza to wszakże, żeby się z dobrymi znajomymi zobaczył. I tam, daleko, nieraz księdza kanonika wspominał, tylko dodam nawiasem, że w rozmowie z nim ostrożnym być trzeba, do czasu. Nie pytać, ran świeżych nie rozdrażniać.
— A któżby to robił! mój bracie. Źle z nim było, wiem, ale Bogu dziękować, że przynajmniej powrócił, to się przecież jakoś to złe naprawi.
Pani Karwacka i Mania wyszły powitać gości. Rozmowa stała się ogólną. Stefan opowiadać musiał o pobycie zagranicą i słuchać znów opowiadania o urodzajach, zbiorach i o wypadkach zaszłych w okolicy podczas jego nieobecności.
Gdy herbatę podano i rozmowa przerwała się na chwilę, kanonik dał znak Stefanowi i odprowadziwszy go do okna, rzekł:
— Słuchajno, Stefanku, przepraszam, że tak po imieniu ci mówię, ale jam stary, niemal dziadkiem twoim mógłbym być — słuchaj więc tedy, braciszku, wyjdź ze mną po herbacie do ogrodu, opowiedz mi wszystko jak było. Chcę wiedzieć, bom ja tę całą chryję przechorował, przebolał. I regencisko poczciwe, martwił się także, ale on to sobie wiele rzeczy po prawnemu tłumaczy, ja znowuż bo nie... a wiesz przecie, że z nieboszczykiem żyłem jak z bratem, to i nie dziw, że mnie jego dziecko obchodzi tak bardzo.
— Owszem, księże kanoniku, z całą chęcią.
— Księże kanoniku — rzekła pani Karwacka — herbata ostygnie. Proszę do stołu, niech panowie będą łaskawi.
Mania pobiegła do pokoju brata.
Goście, a raczej starzy przyjaciele, zasiedli przy obficie zastawionym stole.
Pani Karwacka wysilała się na możliwie najlepsze przyjęcie, był to dzień bowiem dla całego domu radosny — Stanisław powrócił, a wedle zapewnień Stefana, już nigdy nie miał opuścić progów tego cichego dworku, do którego wszyscy jego mieszkańcy tak serdecznie, fanatycznie prawie byli przywiązani.
— Zdaje mi się — rzekł przyciszonym głosem i z ostrożnością niejaką kanonik — że obchodzimy tu uroczystość powrotu „marnotrawnego syna“. Pani Karwacka, jak ów poczciwy ojciec ewangeliczny, kazała zabić tłustego cielca i wystąpiła z całą paradą.
— Słuszna uwaga — rzekł regent — i w tym wypadku stwierdza się zdanie pewnego powieściopisarza, który powiedział, że nie masz nic bardziej kochającego, nad serca owych ciotek bezdzietnych, co to niby gniewne i złośliwe na pozór — przywiązują się jednak do swych niewdzięcznych siostrzeńców jak matki — i mają dla nich nieprzebrane skarby uczucia...
Zarumieniła się pani Karwacka.
— Na biblijne porównanie księdza kanonika — odrzekła pół żartem, pół serjo — odpowiem słowami Chrystusa, „że większa jest radość w niebie z jednego nawróconego grzesznika“, aniżeli z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych.
— Racja! słuszna racja! — rzekł ksiądz. — Ja zawsze państwu mówiłem, że kto chce prawdziwej mądrości szukać, niech Pismo święte czyta, ewangielistów... Każdy wyraz tam uczy kochać i przebaczać, a kto sam przebacza i kocha, ten przebaczenie i miłość znajdzie.
— Nie przeczę — wtrącił regent — nie przeczę, mądrość w religijnych zasadach mieszka — no i w kodeksie...
— W kodeksie? — zapytała zdziwiona Celinka.
— Pani dobrodziejko, właśnie że w kodeksie... w prawie. Prawo opiera się bowiem na tych pierwiastkach moralnych, których religja nas uczy... Nie krzywdzić bliźniego, oto całe prawo. Mógłbym pani tę teorję bardziej szeroko wyłożyć...
— Dajno pokój, panie regencie — rzekł ksiądz — bo jak zaczniesz się do pandektów i do prawa rzymskiego zabierać — to nam panny pousypiasz — a ponieważ twierdzisz, że prawo oparte jest na miłości, to zapewnić mogę, że panna Celina te zasady prawa zna lepiej niż my starzy — o! stokroć lepiej, jeżeli nie wierzysz — to obecny tu pan Stefan poświadczy, żem szczerą prawdę powiedział.
— Ksiądz kanonik zawsze ze mnie żartuje — protestowała zarumieniona Celinka — ja tam żadnych kodeksów jak żyję nie czytam i nie znam — prawnikiem wcale nie jestem.
— Ale, moje dziecko, podstawę prawa znasz... Miłość pewnego bliźniego.
Celinka nie odpowiedziała na to.
— No, no, qui tacet consentire videtur. Kto milczy ten się zgadza, zresztą złego w tem nie ma nic. Owszem... owszem moje dzieci, im więcej miłości, tem cnót więcej — ale pozwólcie panie, że my, mężczyźni, przyzwyczajeni do cygar nieznośnych, pójdziemy palić do ogrodu, gdyż nie chcemy was tu w dymie uwędzić. Panie Stefanie, jegomość znasz tu wszystkie kąty, zaprowadźże nas do jakiej pięknej altanki, wypalimy po cygarku i do pań wrócimy niebawem. Ruszże się, panie regencie.
— Nam dym nie szkodzi — rzekła pani Karwacka.
— A nie, nie! — protestował kanonik — my starej daty ludzie, za naszych czasów w obecności kobiet nikt palić nie śmiał, uważano to za wysoką niegrzeczność.
— Dziś, któż tam na to zważa?
— Niech sobie... my jednak starej daty ludzie, starych się trzymamy zwyczajów: jakimiśmy byli, takimi już do końca życia zostaniemy podobno... Za starzyśmy już, żeby bezkarnie przyzwyczajenia życia całego łamać... Więc — mówił dalej, zwracając się do pań — dostajemy urlop na pół godzinki, nie na długo, na pół godzinki tylko...
— Kiedy panowie życzą sobie tego, cóż mamy robić? — rzekła pani Karwacka.
— Więc chodźmy, chodźmy — panie Stefanie — rzekł kanonik, ciężko się podnosząc z krzesła — chodźmy, bo urlop krótki i jegomość, panie regencie, rusz się także... wprawdzie przypuszczam, że twój kodeks przewiduje katar — ale nie bój się, jest ciepło zupełne, nie zaziębisz się...
Stefan podał gościom cygara, zapalili je i wyszli.
Ogród tonął już w półcieniach wieczornego zmroku, kwiaty pachniały silnie a wietrzyk szeleścił listkami drzew.
Przeszli przez długi szpaler lipowy i usiedli na ławeczce kamiennej, zrobionej z głazu wielkiego, który niegdyś, za dawnych czasów jeszcze, przed bramą leżał.
— No, Stefanku kochany, teraz gadaj — rzekł ksiądz — obadwa słuchamy cię z uwagą.
— Opowiadanie moje — rzekł Stefan — ani długiem, ani ciekawem nie będzie. Historja to zwykła, powtarzająca się często.
— Ale gadasz! zwykła! jak to zwykła? czyż zwykle każdy człowiek ucieka od domu i biegnie w świat guza szukać? czy każdy nadstawia piersi pod kulę dla jakiej głupiej, bagatelnej przyczyny; bo założyłbym się, Stefanie, że nie musiała być mądrą ta przyczyna.
— Zapewne, lecz Stanisław w tem wszystkiem mniej winien, niż się z pozoru wydawać może. Umiałem sobie zjednać jego zaufanie i przyjaźń, był ze mną i jest obecnie tak szczerym i otwartym jak może z nikim innym na świecie — otworzył też duszę swoją przedemną — i z tego powodu, ponieważ poznałem go dobrze, zawsze w obronie jego stawać będę.
— Nabieram zaufania do sprawy, której pan bronić się podejmujesz — rzekł regent.
— Widzi pan dobrodziej — zapewne — jest wina, nie przeczę — ale są tam i okoliczności łagodzące...
Regent głową pokiwał.
— Zapewne — rzekł — okoliczności łagodzące znaleźć można w każdej niemal sprawie, zwłaszcza, gdy łagodność cechuje sędziego...
— Nie, panie regencie dobrodzieju, jeżeli to do mnie przymówka — to niesłuszna; w kwestji tej, jak w każdej innej zresztą, wyrobiłem sobie zdanie najzupełniej bezstronne. Stanisław, wychowany od domu rodzicielskiego z daleka, nie mógł wyrobić w sobie przywiązania do rodzinnego kąta, tego przywiązania, które w każdym w nas wyrabiało się od dzieciństwa. Matkę stracił wcześnie — a ojciec...
— Cóż pan chcesz? ojciec był najlepszym człowiekiem.
— Nie przeczę, moi panowie, ani jednem słowem nie śmiałbym uwłaczać pamięci jego, ale dla syna był on zawsze ojcem rozkazującym, surowym, despotycznym. Chciał, aby za jego wolą syn szedł ślepo — bezwzględnie — a nie uwzględniał tego, że ten syn, to już przecież nie małe dziecko, ale człowiek dorosły, mający wolę swoją, poglądy i zapatrywania własne...
— Czwarte przykazanie!
— Nie złamał go nigdy Stanisław, ojca szanował i czcił, ale nie było i być nie mogło pomiędzy nimi ufności, swobodnej wymiany myśli — nie był to stosunek przyjacielski, serdeczny — ale raczej konwencjonalny; z jednej strony nieograniczony absolutyzm, nieustanne quos ego — z drugiej zaś chłodna grzeczność i bierność pozorna. Skutek z tego był taki, że wszelkie narzucone przez ojca zasady, nie znalazły w sercu syna odpowiedniego przyjęcia. Oponować nie śmiał — ale zupełnie co innego myślał — inaczej wszystko pojmował. Nie był to wyjątkowy stosunek — powtarza się on po dziś dzień, powtarza bardzo często — a już szczególnie tam, gdzie strona starsza nie uwzględnia zupełnie młodszej, gdzie jej bezwarunkowo, bez dyskusji, swoje zasady, swoje przekonania narzuca.
— Z tego co mówisz, panie Stefanie, możnaby sądzić, że nie byłeś synem wzorowym — a jednak ojciec twój nieboszczyk zawsze się jak najlepiej o tobie odzywał.
— O księże kanoniku! mój ojciec!... mój ojciec był to najlepszy człowiek jakiego znałem na świecie. Proszę mi wierzyć, że nie miałem i mieć nie będę lepszego przyjaciela nad niego! Stosunek nasz opierał się na przywiązaniu serdecznem; jam go czcił — on mnie kochał — był dla mnie jakby starszym bratem. On ze mną chętnie rozmawiał, a przekonywał mnie nie rozkazem bezwzględnym — ale argumentem... Co mówić o tem zresztą... Niech spoczywa w spokoju ten najlepszy z ludzi, ten najszanowniejszy, najdroższy przyjaciel. Ja nie ujmuję przez to nic a nic godności nieboszczyka pana Zakrzewskiego — bo i ten działał w dobrej wierze i w najlepszych intencjach, ale działał nie trafnie. Jego absolutyzm paraliżował wszystko. Chciał mieć syna oszczędnym i dawał mu bardzo mało — zkąd konsekwencja prosta, że syn zaczął pożyczać i wpadł w znaczne długi. W domu był dla niego surowym i ostrym, cóż więc dziwnego, że syn od domu uciekał... że między obcemi szukał tych nici sympatji, w które się ostatecznie każde serce oplątać musi.
— Dobry z waszmości adwokat — rzekł ksiądz.
— Prawdy bronię — odpowiedział Stefan — a to zadanie trudnem nie jest, księże kanoniku. W takich warunkach cóż się innego ze Stanisława zrobić mogło?
— Ha... zrobił się jak powiedziałem... grunt lekki...
— Zapewne, ale też ciężko tę lekkość swoją przypłacił. Zagranicą był w interesach, w kłopotach, więc też jak po śmierci ojca wpadł do domu — starał się wyciągnąć wszystko co było można, byle się z owych kłopotów wydobyć.
— Robił nawet więcej niż można — wtrącił regent.
— Mniejsza o to — to już wszystko jest uregulowane i w zupełnym porządku...
— Jakim cudem?
— Bez żadnego cudu — pieniędzmi.
— Uważam, panie Stefanie, że to pan musiałeś do tego rękę przyłożyć...
— Mała rzecz — zresztą to mi nie zginie przecież. Stanisław wyjechał, uporządkowawszy zupełnie rachunki, nawet z mniemanymi przyjaciółmi, którzy go wyzyskiwali najhaniebniej i byliby wyzyskiwali aż dotąd, gdyby nie ów fatalny, a jak ja powiadam, szczęśliwy traf, który pozbawił go na jakiś czas zdrowia, mógł był pozbawić życia, ale ostatecznie otworzył mu oczy i wrócił go do równowagi.
— To ów pojedynek fatalny!
— A właśnie, pojedynek.
— Ale zkąd? z kim? o co?
— Z człowiekiem zupełnie nieznajomym którego widział po raz pierwszy w życiu — o co? zaraz panom opowiem. Stanisław zakochał się szalenie. Sprytna i doświadczona kokietka umiała go tak opanować, usidlić, przyoblec się w takie łudzące szaty najpiękniejszych pozorów, że chłopak głowę stracił — oszalał. Chcieć dać jej swoje nazwisko, przywieźć ją tu do swej rodzinnej siedziby — jednem słowem oświadczył się formalnie i został narzeczonym tej pani, której perspektywa wyjścia za polskiego grafa (gdyż nie chciała wierzyć, że Staś nie jest grafem), perspektywa wyjścia za człowieka mającego olbrzymie dobra w „pół Azji“, uśmiechała się bardzo. Owa pani, już nie pierwszej młodości, na jesieni wdzięków, chciała świetnem małżeństwem uwieńczyć swą pełną rozmaitych przygód karjerę — i byłaby niezawodnie celu swego dopięła, gdyby nie pewna, niespodziewana zupełnie okoliczność.
— No, no, cóż to za okoliczność? mój Stefanku...
— Przypadkowa zupełnie. W restauracji, w której właśnie Stanisław się znajdował, siedziało przy stole trzech jegomościów, rozmawiając wesoło. W trakcie rozmowy, jeden Francuz, przybyły niedawno, opowiadał różne awantury dotyczące osoby, której nazwisko bez ceremonji wymienił. Bohaterką opowiadania była właśnie ta pani, z którą się Staś miał żenić. Usłyszawszy to, wstał od swego stolika i wyzwał Francuza. Ten wyzwanie przyjął — i na drugi dzień wpakował Stasiowi kulę w piersi.
— Jezus Marja! — zawołał kanonik — w piersi! a toż to śmierć wierutna.
— Blisko też tego było, na szczęście kula ominęła ważniejsze organa życia, a doskonały lekarz wydobył ją zaraz i świetnie prowadził kurację. Po owej katastrofie, przeciwnik Stanisława rzekł do świadków: biedny chłopak, licho wie, za co narażał swoje życie, to co mówiłem jest najszczerszą prawdą! I rzeczywiście pokazało się, że tak jest. Zdemaskowana jejmość wyjechała natychmiast. Przyjaciele korzystając z tego, że raniony przytomności nie miał, pozabierali mu wszystko i również go opuścili. Staś został sam, na łasce jakiejś dobrej kobieciny, od której wynajmował mieszkanie.
— Biedny chłopak — szepnął kanonik.
— Trafił się jakiś poczciwy człowieczysko, ziomek nasz, który wezwany przez właścicielkę domu, rozpatrzył papiery Stanisława i stąd dowiedział się o moim adresie, napisał do mnie. Co prawda, list ten nie doszedł rąk moich, minął się ze mną w drodze, bo ja, poczęści z własnego natchnienia, poczęści z inicjatywy panny Celiny, jużem był pojechał do Stasia. Naturalnie zaopiekowałem się nim jak mogłem.
Stefan przerwał opowiadanie na chwilę — kanonik milczał.
— No, a dalej, gdy już Stanisław przytomność odzyskał? — rzekł rejent.
— Nie opuszczałem go ani na chwilę. Wyspowiadał mi się z przebiegu całego życia, rozmawialiśmy ciągle. Złożyłem mu wymowne dowody wartości tych ludzi, z którymi dotychczas przestawał — i zdaje mi się, że teraz innym już będzie. Zaręczam panom, że po kilku latach przepowiednia moja spełni się co do joty.
— Ma zamiar sam gospodarować w Karczówce?
— Ależ bezwątpienia.
— Podobno nie tęgi z niego agronom.
— Nie święci garnki lepią. Zresztą mając obok siebie tak doświadczonego gospodarza jak pan Kajetan...
— No, i ciebie, panie Stefanie, w sąsiedztwie.
— Będę mu służył radą, o ile jej zażąda.
Celinka szybkim krokiem zbliżyła się do mówiących.
— Przepraszam panów najmocniej, że przerywam rozmowę — rzekła — ale Staś obudził się, powiada że mu znacznie lepiej i dowiedziawszy się, że mamy tak miłych gości, prosi panów do siebie. Mówi, że się stęsknił do dawnych znajomych i przyjaciół naszego domu.
— A no, to chodźmy — rzekł rejent, podnosząc się z ławki — chodźmy zobaczyć chorego, kiedy tego pragnie.
Kanonik także wstał, ujął Celinkę za rękę i rzekł:
— Piękna rączka! śliczna rączka... ani słowa. To twoja będzie, panie Stefanie?
— Przyrzeczono mi ją — odpowiedział Stefan z uśmiechem.
— A no, tedy, mój bracie, skoro ci ją przyrzeczono, to bierz nie zwłócząc; pamiętaj że „beatus qui tenet...“, a panna Celinka dobrodziejka oponować zapewne przeciw pospiechowi nie będzie?
— Co tam o tem mówić? — szepnęła zawstydzona panienka.
— Ha! im prędzej tem lepiej, a teraz weźże ją Stefanie pod rękę, niech też obaczę, jak będziecie wyglądali obok siebie...
Stefan podał ramię Celince i poszedł z nią naprzód, ksiądz z regentem w pewnej odległości zdążali za niemi.
— Co pani mówisz na słowa kanonika? — szepnął młody człowiek Celince.
— Niech tylko brat do zdrowia powróci, a później pomyślimy o tem, mój dobry, poczciwy przyjacielu.
Tego dnia długo w dworku w Karczówce jaśniało światło i dobrze już po północy kanonik z regentem odjechali do miasteczka, a Stefan podążył do Dębowej, do domu.

. . . . . . . . .

Mała mieścina podobną była do miasta, w którem wszyscy mieszkańcy wymarli.
Żadnego ruchu, ulice puste, sklepy pozamykane, tylko gdzieniegdzie gromada dzieci żydowskich, o włosach kędzierzawych, rudych, albo czarnych jak smoła, bawiła się kamykami w rynsztoku.
Zresztą miasto było zupełnie puste.
Nie opustoszyła go jednak ani dżuma, ani emigracja ogólna, lecz dzień szabasowy. Żaden kupiec sklepu nie otworzył, żaden faktor za interesami nie biegał, nawet w kancelarji regenta było pusto.
Dependent, nie mając nic lepszego do roboty, drzemał nad papierami, a generalny świadek oparł czerwony nos na szybie i przyglądał się dwom kozom żydowskim, które ogryzały młode drzewka przy drodze.
Była to już pora jesienna, muchy jakby senne łaziły po szybach, gromady wróbli świergotały na drzewach, a w ogródkach przed domami, kołysały się na wysokich łodygach wpół zwiędłe georginie i malwy.
Na drzewach liście pożółkły i za każdym silniejszym podmuchem wiatru spadały na ziemię z szelestem.
Gdzieniegdzie w bocznej uliczce, niby jaki duch pokutujący ukazywał się żyd nabożny, w spiczastej czapce futrzanej, w białej płachcie narzuconej na plecy, ukazał się jak mara i znikał w otwartych drzwiach wielkiej, murowanej synagogi.
Zresztą pustka zupełna, żadnego śladu życia, żadnego ruchu w mieście.
Regent w pokoiku swym, który mu za pracownię służył, porządkował jakieś papiery.
Miał jednak minę bardzo poważną i uroczystą. Wygolony nader starannie, ubrany był we frak staroświecki, rogi wykrochmalonego kołnierzyka sterczały mu przy szczękach, wysoka mantynowa chustka obejmowała szyję. W gorsie od koszuli błyszczały spinki brylantowe.
Na stole znajdował się przyszykowany odświętny kapelusz i para nowiuteńkich rękawiczek...
Widocznem było, że się pan regent na jakąś niezwykłą uroczystość wybierał.
Gdy już papiery uporządkował, otworzył drzwi do kancelarji i skinął na jegomościa pełniącego funkcje świadka.
— Skoczno do księdza kanonika — rzekł — i proś, żeby był gotów, gdyż za godzinę wyjeżdżamy.
— Duchem, wielmożny regencie — odpowiedział wiekuisty świadek i pobiegł rzeczywiście tak szybko, że tylko do trzech szynków po drodze wstąpił, gdyż inne były zamknięte.
Tymczasem wszystkowiedzący pan pocztmistrz do regenta pospieszał. Biegł zadyszany przez puste uliczki, biegł aż mu tchu brakło.
Dopadłszy do mieszkania regenta, pchnął drzwi silnie, wpadł do kancelarji, potrącił drzemiącego dependenta i wbiegł do gabinetu.
— Nowość, nowość! — zawołał jeszcze w progu — znakomita nowość!
— Naprzykład? — zapytał regent chłodno.
— Wesele, panie regencie, jak drut wesele i to dziś jeszcze — za indultem... jedna tylko zapowiedź była. Pan regent zapewne nie wie o tem?
— Prawdopodobnie że nie wiem, tyle wesel odprawia się w tym czasie...
— Panny Zakrzewskiej starszej... a co? nie wiesz pan jeszcze?
— Owszem, wiem.
— Już pan regent wie?! a ja sądziłem, że przynoszę panu najświeższą nowość.
— Dla mnie to stare dzieje.
— Dla czego?
— Bo właśnie pisałem intercyzę przedślubną, a teraz jadę tam, do nich.
— Na wesele?
— No, tak.
— Śliczna to rzecz być regentem, dalibóg! złoty interes — żenią się, regent zarabia; umierają, regent zarabia — a człowiek przy tej marnej poczcie grosza złamanego nigdy nie widzi... Bieda, bieda i tyle. Owies droższy niż szafran, siano na wagę złota, a o ekstrapocztę nawet się kusy pies nie zapyta! Ale mniejsza o to, chciałem się tylko zapytać, czy pan Stanisław już wydobrzał zupełnie.
— Najzupełniej — zdrów jest — gospodaruje.
— I nie myśli emigrować znowu?
— Zdaje mi się, że nie.
— Ja też tak sądzę... dawniej fjołki w listach posyłał, dziś nie koresponduje z nikim prawie, a jeżeli pisze jaki list czasem, to chyba do składu maszyn, lub do jakiego kantoru.
— Bardzo dobrze robi.
— A niech tam... Ja mu źle nie życzę, owszem poczciwy z niego człowiek, trzy fury siana mi przysłał, ale jakiego siana! moje konie nigdy takiego nie jadły.
Regent po kapelusz sięgnął.
— Przepraszam szanownego pana — rzekł — komu w drogę temu czas, jeszcze cośkolwiek mam do załatwienia i jechać zaraz muszę, nie chciałbym albowiem spóźnić się na taką uroczystość.
— A no, i ja też uciekam, niech pan regent jedzie — niech jedzie. Szczęśliwy, komu się takie uroczystości zdarzają! Do widzenia, szczęśliwej podróży, do widzenia.
— Bądź pan zdrów.
Pan pocztmistrz powoli poszedł ku domowi, rozmyślając przez drogę, mówiąc sam do siebie półgłosem:
— Dziwna rzecz, jak się ten świat teraz zmienił. Ja mu przynoszę najświeższą nowość, a ten twierdzi, że to rzecz stara jak świat. Dziwnie się dzieje na tym świecie, bardzo dziwnie, jak dla mnie przynajmniej, kiedy już ludzie najświeższych nawet wiadomości słuchać nie chcą, gdyż wiedzą o nich pierwej niż ja. Szczęśliwi...
Nasunął czapkę na uszy i powoli poszedł ku swej kancelarji pocztowej, rozmyślając o różnych smutnych stronach życia ludzkiego, o drożyźnie owsa i o olbrzymiej ilości listów, które codziennie ekspedjować trzeba.
Tego wieczora w Karczówce we wszystkich oknach jaśniały światła. Szczupłe grono przyjaciół składało życzenia młodej parze, którą poczciwy kanonik przed kilkoma godzinami połączył dozgonnym węzłem. Celinka w białej sukience promieniała szczęściem i radością. Stefan zaś spokojny i poważny jak zwykle, patrzył z zachwytem na swoją piękną towarzyszkę życia.
Mania szczebiotała wesoło i żartowała z młodej pary, a wśród żartów i śmiechów, w oczach jej błysnęła od czasu do czasu łezka, na myśl konieczności rozłączenia się z ukochaną siostrą.
Regent złożył młodej parze życzenia w pięknej mowie przeplatanej łaciną.
Pan Kajetan targał niecierpliwie wąsy siwe i powiekami w sposób komiczny poruszał, gniewając się na łzy, które mu wzruszenie napędzało do oczu.
Jak na wielką galę wystąpiła pani Karwacka. Wystroiła się na ten uroczysty dzień w materje, wydobyła z ukrycia jakieś dawne klejnoty. Tradycyjnym zwyczajem przyjęła państwa młodych na progu chlebem i solą i natychmiast zniknęła w dalszych pokojach i doglądała, żeby wszystko było w porządku, żeby nic gościom nie brakło.
Celinka ujęła ją za rękę, gdy szybko przechodziła przez salon.
— Cóż cioteczko droga — spytała — kontentna jesteś z mego męża?
— Poczciwy chłopak — odrzekła — ale ciamajda... jak wszyscy mężczyźni w ogóle.
— Dla czego, ciotuniu?
— Dla tego, że wcześniej tego nie zrobił! wówczas kiedy zacny twój ojciec żył jeszcze.
Celinka westchnęła.
W tej chwili zbliżył się do niej Stanisław, prowadząc za rękę Stefana. Ucałował serdecznie siostrę i szwagra i rzekł do nich półgłosem:
— Tu moi najdrożsi, w tym zakątku — i blizko was... do zgonu!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.